Problem wolności wiąże się ściśle z nadzieją powszechnego zbawienia, której poświęcona już była jedna z wcześniejszych debat w blogu. Moje uwagi będą nawiązaniem do tamtej prezentacji stanowisk, w których niewiele zastanawiano się nad trudną sprawą wolności (sporo odniesień znaleźć można w tekście ks. Dariusza Kowalczyka, SJ). W argumentacji przeciwników uniwersalizmu zbawienia wolność urasta wręcz do bożyszcza, przed którym sam Stwórca i Dawca wolności okazuje się całkowicie bezradny. Przeciwstawiam się takiej wizji Boga. Uważam, że możliwe jest inne spojrzenie, które znajduje potwierdzenie w wielu wypowiedziach Pisma Świętego i niektórych wybitnych Ojców Kościoła wschodniego[1], o czym często przekonywałem w swoich publikacjach.
Dramatyczny dar wolności człowieka
Wolnej woli nie da się pogodzić z kategorycznym determinizmem. Tajemnica osoby to indywidualne centrum świadomości i wyboru. Stwarzając niezależne i świadome osoby sam Bóg wystawił siebie na ryzyko odmowy. W świecie takim, jaki znamy wolność pociąga za sobą także możliwość wyrządzania krzywdy sobie i innym. Wolny wybór wprowadza w świat coś nieprzewidywalnego, znajdującego się poza bezpośrednią kontrolą i przyczynowym wpływem Boga. Jeśli odrzucam Jego łaskę, On nie zmusza mnie do innego postępowania. Mój wolny wybór, zwłaszcza zły, jest przeszkodą dla urzeczywistnienia Jego zbawczych zamiarów.
Dzieląc ludzi na zbawionych i potępionych dualistyczna eschatologia utrzymuje, że mogę uczynić coś więcej, coś najbardziej tragicznego, czyli całkowicie udaremnić zbawczy plan Boga. Nie chodzi jedynie o czasowy okres sprzeciwu wobec Niego, lecz o możliwość odrzucenia Go na zawsze. Eschatologia ta wyklucza możliwość, że Bóg w swojej dobroci, miłosierdziu i mądrości potrafi w końcu spełnić wszystkie swoje zamiary. Stanowisko to opiera się na założeniu, że cokolwiek Bóg uczyni, nie skłoni to zatwardziałego grzesznika do skruchy i pojednania. Nie pomoże żadne oświecenie ani żadna kara. W takiej wizji dzieje ludzkości kryją w sobie nieuchronną tragedię. Zwycięstwo Boga nigdy nie będzie całkowite. Jest On nie tylko Bogiem triumfu, ale także Bogiem porażki. A wszystkiemu winna jest wolna wola rozumnych stworzeń. Stwórca pozwala, aby część z nich poniosła szkodę nie do naprawienia.
Pytajmy zatem: jeśli Bóg miłuje wszystkie swoje stworzenia i pragnie, aby osiągnęły swoje ostateczne szczęście, to czy Jego cierpliwa miłość nie zdoła w końcu przezwyciężyć negatywnego stanu samostanowienia i wyboru zła, który wynika z tajemnicy stworzenia wolnych osób? Uniwersalizm nadziei wskazuje na wizję ostatecznego triumfu Stwórcy i Zbawiciela. Obrońcy uniwersalizmu utrzymują, że nie dopuszcza On żadnego zła, choćby w naszych oczach najstraszliwszego, którego skutków nie mógłby ostatecznie przezwyciężyć. Potrafi w swój iście boski sposób usunąć wszystkie przeszkody powstałe wskutek złych decyzji człowieka i urzeczywistnić wszystkie zbawcze zamiary. Zatriumfuje w końcu Jego miłość i mądrość. Zło zostanie całkowicie zniszczone.
Taka nadzieja szuka zrozumienia i uzasadnienia nie tylko w wypowiedziach Biblii. Wyznawcy uniwersalizmu wykazują niespójność poglądu, że można świadomie i dobrowolnie odrzucić Boga na zawsze. Miłujący Bóg przenika w tajniki ludzkiej wolności i pociąga ją ku sobie. Nie dopuści do tego, aby istota przez Niego umiłowana wyrządziła niepowetowaną szkodę sobie i innym. Potrafi wyzwolić ją z zamknięcia w sobie samej.
W tradycji chrześcijańskiej nie same przesłanki biblijne decydowały o nieprzejednanym oporze wobec soteriologicznego uniwersalizmu. W rzeczywistości dane biblijne nie są tak jednoznaczne jak się je zazwyczaj przedstawia. O ile jedne wydają się potwierdzać naukę o Gehennie (czy jednak wiecznej?), inne wyraźnie skłaniają się ku nadziei na zbawienie wszystkich[2]. Można przypuszczać, że spór w dziedzinie chrześcijańskiej eschatologii będzie toczył się nadal przez wieki. Nie wydaje się, aby można było go rozstrzygnąć w oparciu o same teksty Pisma. Być może w przyszłości sposób interpretacji nauki biblijnej okaże się jednak bardziej sprzyjający uniwersalizmowi nadziei zbawienia.
Boska pedagogia uzdrawiania wolności
Filozoficzny namysł nad trudnym zagadnieniem wolności skłania do podobnego optymizmu. Zastanowić się trzeba nad konstruowanymi w ciągu wieków różnymi formami teodycei piekła, a nawet ontologii infernalnej, w których zasadniczą rolę odgrywa myśl o wolnej woli człowieka. Przypisywany potępionym wolny wybór wydaje się zgoła niespójny i logicznie niemożliwy. Nikt racjonalnie myślący i wewnętrznie wolny nie wybierze rzeczywistego nieszczęścia zamiast wiecznego spełnienia. Kto doświadczywszy nieszczęścia oddzielenia od Boga nadal będzie uważał, że jest to stan godny wyboru i pragnienia? Pod tym względem o wiele bardziej logiczny jest pogląd wywodzący się z myśli Augustyna z Hippony, że potępieni poddani są karze wbrew swojej woli. Logiki takiej pozbawione jest natomiast przekonanie, że potępieńcy dobrowolnie wybierają piekło zamiast nieba.
Zwolennicy doktryny wieczności piekła zdają się na ogół nie dostrzegać tych wymogów. Jeżeli moment śmierci krystalizuje ludzką wolę na zawsze i uniemożliwia dalszą przemianę, wszystko zdaje się już rozstrzygnięte raz na zawsze. Czy tak jest rzeczywiście? Czy nie jest to aprioryczne założenie, wynikające z takiej koncepcji śmierci, która wyklucza zmianę podjętych w życiu decyzji?
Ten, kto w pełni rozumie konsekwencje swoich wyborów i wolny jest od zniewolenia przez zwodnicze iluzje i grzeszne pragnienia, nie będzie skłonny do odrzucenia Bożego daru. Wręcz przeciwnie, stan ten będzie sprzyjał otwarciu na Boga i życie wieczne we wspólnocie z Nim. Istnieje oczywista asymetria pomiędzy wyborem zjednoczenia z Bogiem na zawsze, a decyzją za wiecznym losem w piekle. Jeśli piekło jest niespełnieniem i nieszczęściem, to czy ktoś może w sposób prawdziwie wolny dokonać wyboru tego stanu na zawsze? Czy w obliczu pełnego ujawnienia się prawdy o wiecznym losie, decyzja istnienia poza Bogiem może pozostać niezmienna i na zawsze nieodwołalna? Nie wybieramy w sposób wolny tego, do czego nie skłania nas jakiś wyraźny motyw, kiedy wszystko zdaje się skłaniać raczej do tego, aby nie dokonać określonego wyboru.
Z tego punktu widzenia nie sposób mówić o tym, że ktoś dobrowolnie wybiera wieczne potępienie jako swój własny los. Gdyby tak czynił, oznaczałoby to, że pozbawiony jest prawdziwej wolności. Jak zobaczymy, można mieć uzasadnioną nadzieję, że doświadczenie własnego nieszczęścia i cierpienia nakłoni nawet najbardziej zatwardziałych grzeszników do skruchy i nawrócenia. Dobrowolnie zwrócą się ku Bogu. Taka decyzja będzie w pełni świadoma, w niczym nie naruszająca ich wolności.
Tu otwiera się również możliwość nieoczekiwanej pomocy ze strony Boga. Może On ocalić i zbawić każdego usuwając niewiedzę, zwodnicze motywy wprowadzające w błąd oraz zniewolenie, którego źródłem są grzeszne pragnienia. Taka jest Boska pedagogia uzdrawiania wolności, wyzwalania i przywracania jej prawdziwej celowości. Bóg nie gwałci wolności swego rozumnego stworzenia, ale nie pozostawia jej samej sobie. Czyni wszystko, aby ją ku sobie przyciągnąć, oczarować swoim dobrem i pięknem. Wyzwolenie ze stanu zniewolenia jest warunkiem dokonania prawdziwie wolnego wyboru za Bogiem. Boski akt wyzwolenia jest aktem terapeutycznym. Stwórca podobny jest pod pewnym względem do lekarza, który uzdrawia pacjenta uzależnionego od narkotyków, nie usiłując wcześniej uzyskać jego zgody. Akt ten nie gwałci wolności pacjenta, gdyż w stanie uzależnienia nie może on w ogóle podjąć prawdziwie wolnej decyzji. Wyzwolenie pacjenta od uzależnienia umożliwia dopiero jego dobrowolną zgodę na cokolwiek. W odniesieniu do Boga jest to oczywiście tylko słabe porównanie, odległa analogia, w której większe jest niepodobieństwo niż cząstkowe podobieństwo.
Nie mamy wolności absolutnej
Na ogół skłonni jesteśmy myśleć, że to od nas samych wszystko w życiu zależy, że możemy pokierować swoim własnym losem według własnej woli. Życie uczy nas samowystarczalności. Przeświadczenie to przenosimy także w sferę wiary. Sądzimy, że dzięki wolnej woli możemy własnym wysiłkiem osiągnąć zbawienie lub utracić je wskutek złych decyzji życiowych. Pisze o tym Anna Connolly w swoim blogu na temat wolności.
Debata nad wolną wolą toczy się od wieków. Nie trzeba przekonywać, że obdarzeni zostaliśmy przez Stwórcę darem wolności. Codziennie dokonujemy mniejszych lub większych wyborów. Jaka jest ta nasza ludzka wolność? Czy każdy ma ją w równej mierze? Czy nie jest uwarunkowana zwłaszcza przez doświadczenie wczesnego dzieciństwa? Psychologowie i pedagodzy przekonują, że źródło wielu późniejszych trudności tkwi właśnie w dzieciństwie. Doświadczenie tego okresu mają decydujący wpływ na psychikę. Już w pierwszych latach życia zaczyna kształtować się nasz charakter i sposób wartościowania. Niełatwo potem wyzwolić się spod tych wczesnych wpływów domu rodzinnego. Mniej lub bardziej nieświadomie powielamy doświadczenia wyniesione z domu. Dziedziczymy zalety, nawyki, dobre i złe cechy charakteru swoich rodziców, które odbijają się potem na naszych relacjach z innymi ludźmi. Dzieciństwo jest swoistym bagażem na całe życie. Trudne doświadczenia są jak psychiczne rany, które nie chcą się zagoić.
Pod tym względem nasze wyposażenia i starty życiowe nie są sobie równe. Jedni otrzymują wiele, drudzy nieporównanie mniej, a jeszcze inni bolesne piętno na całe życie. Wielu ludzi zostaje zwiedzionych przez różnego rodzaju błędne ideologie. Wielu wyrasta w domach, gdzie nie ma żadnego zainteresowania religią i Kościołem. W czasach ateistycznej ideologii komunistycznej miliony dzieci wychowywano w atmosferze otwartej wrogości do wszelkiej religii. Nawet w krajach wolnych pewna część rodzin nadal ma niedobre doświadczenia z Kościołem, co nie pozostaje bez wpływu na proces wychowania dzieci. Ponadto, jakże często rodzinne dramaty sprawiają, że wydarzenia z dzieciństwa stają się źródłem późniejszych trudności, złych decyzji i niewłaściwych relacji do innych. Być może nieświadomie wypieramy uczucia i wspomnienia, które były bolesne, a które wciąż w nas tkwią i wywierają wpływ na naszą wolę i nasze postępowanie. Kto świadomie nie rozładuje swoich lęków i nie stanie się człowiekiem odpowiedzialnym za kształt swojego życia, stale będzie podlegać tyranii swojego wczesnego wyposażenia.
Problemu wolności nie można zatem rozpatrywać czysto abstrakcyjnie. Jest to zazwyczaj wolność w stanie zalążkowym, najczęściej ograniczona, okaleczona lub chora. Nie jest to wolność absolutna. Świadczą o tym same fakty w życiu człowieka. Nie mamy żadnego wpływu na to, gdzie i kiedy przychodzimy na świat, w jakiej kulturze i religii, a to decyduje o sposobie wychowania i dalszym przebiegu ludzkiego życia. Dlaczego krótki okres doczesnego istnienia czynimy jedyną szansą na decyzję kruchej ludzkiej wolności za Bogiem? Nasze decyzje i wybory życiowe są ograniczone w różnoraki sposób. Istnieje mnóstwo powodów, które wolność pomniejszają i paraliżują. Dostrzegamy to sami jako grzeszni ludzie we własnym sercu. Często nie rozumiemy samych siebie. Istnieje w nas głęboko zakorzeniona skłonność do samowoli oraz irracjonalnych decyzji. W przeciwnym razie nie byłoby w świecie tyle okrucieństwa, przestępstw, nadużywania władzy i nienawiści. Wystarczy uczciwie przyjrzeć się sobie samym.
Nie do pomyślenia, aby dobry i sprawiedliwy Bóg nie brał pod uwagę wszystkich ograniczeń wolności, daru tak bardzo zagrożonego, i odmawiał pośmiertnej szansy na zmianę decyzji i nawrócenie. Przerażająca i absurdalna jest myśl, że z samego szacunku dla wolnej woli pozwoli On, aby Jego dzieci ponosiły wieczną karę w piekle. Instynktownie wyczuwamy, że lepiej mieć ograniczoną wolność prowadzącą w końcu do zbawienia niż wolność nieograniczoną, której skutkiem jest wieczna męka. Kto utrzymuje, że z powodu wolnej woli można w nieskończoność odrzucać Boga i wybierać zło, w rzeczywistości broni nie wolności, ale zniewolenia człowieka przez grzech i zło. Czy zachowanie ludzkiej godności i wolności wymaga, abyśmy stawali się na zawsze niewolnikami zła? Cóż to byłaby za wolność?
Z doświadczenia wiadomo, że wielu ludzi nie przejmuje się myślą, że inni mogą być skazani na wieczne piekło. Uważają, że jeśli człowiek odrzuca Boga i dobrowolnie podejmuje taką złą decyzję, to zasługuje na wieczne potępienie. Ich zdaniem, zdrowy rozsądek nakazuje, aby tego nie czynić, kto zaś z uporem buntuje się przeciwko Bogu, ten jest sam sobie winien. Jest to postawa pozbawiona wszelkiego czucia międzyludzkiej solidarności, niewrażliwa na los ludzi zagubionych w swoim człowieczeństwie. W tego rodzaju myśleniu wieczne piekło jest przejawem miłości Boga do ludzi idącej w parze z poszanowaniem ich wolności. Tak często rozumują ci, którzy usiłują uzasadnić, iż wieczna kara nie zostaje nałożona na winowajców z zewnątrz, lecz jest jedynie sprawiedliwą konsekwencją ich ostatecznego wyboru zła. W tej optyce myślenia źródłem męki są oni sami. Gdyby zostali wystawieni na światło Bożej obecności, cierpieliby jeszcze bardziej. Bóg miłuje nawet swoich wrogów, dlatego piekło chroni ich przed palącym ogniem Jego obecności. Nic dziwnego, że zgodnie z takim rozumieniem wieczne piekło przedstawia się jako rezultat nieskończonej miłości Boga do ludzi, jako bolesne zabezpieczenie przed jeszcze większym cierpieniem.
W sumie jest to desperacka racjonalizacja ze strony obrońców nauki o wiecznym piekle. Chcą wykazać, że Bóg nie ponosi odpowiedzialności za nieszczęsny los swoich zatraconych stworzeń, że nie jest sadystą i nadal miłuje wszystkich, ale z szacunku dla wolnej woli pozostawia ich w stanie zatracenia. Nie sądzę, aby tego rodzaju racjonalizacja miała jakieś głębsze uzasadnienie teologiczne.
Kto w ten sposób myśli, zapomina o ograniczeniach ludzkiej wolności i różnych przyczynach negacji Boga. Sam fakt, że opowiadamy się za Bogiem świadczy o tym, że zostaliśmy pociągnięci Jego Boską mocą i dobrocią. Jezus zapewniał: „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeśli nie przyciągnie go Ojciec, który Mnie posłał” (J 6,44). W gruncie rzeczy, jeżeli człowiek odrzuca Boga, czyni to z lęku przed Nim, nie rozumiejąc kim On jest naprawdę. Wierzę, że Stwórca nie rezygnuje nigdy z zagubionego człowieka. Nie jest bezradny wobec jego chorej wolności. Nie przestanie nigdy pociągać jej ku sobie. Owszem, mamy wolną wolę, ale nie do tego stopnia, byśmy wbrew wszelkiej oczywistości chcieli bezsensownie odrzucać Go na zawsze. Pismo Święte nigdzie nie skłania do wiary, że człowiek może bez końca opierać się sile Boskiego przyciągania. W przeciwnym razie stworzenie okazałoby się mocniejsze od swojego Stwórcy. Tymczasem Nowy Testament przekazuje obietnicę, że kiedyś na imię Jezusa zegnie się dobrowolnie „każde kolano” i „każdy język” wyzna z radością i wdzięcznością, że to On jest Panem „ku chwale Boga Ojca” (Flp 2,10-11).
To nie wolność, ale miłość i dobroć są najbardziej przemożnymi i przeobrażającymi siłami we wszechświecie. Gdyby Bóg dał ludziom wolność odrzucenia Go na zawsze, mimo iż wolność ta prowadziłaby do wiecznej męki i zguby, znaczyłoby to, że troszczy się o wiele bardziej o ich wolność niż o ich zbawienia. Takie stwierdzenie byłoby zgoła bezpodstawne i błędne. Wolą Boga jest zbawienie wszystkich i to On jest ich Zbawicielem (zob. 1 Tm 2,4; 4,10). Jego zbawczych zamiarów nikt nie udaremni: „Mój zamiar się spełni i uczynię wszystko, co zechcę” (Iz 46,10). Wola człowieka nie może być mocniejsza niż wola Boga. „Wiele myśli w sercu człowieka, lecz zamysł Pana (JHWH) się ziści” (Prz 19,21). Ludzie mogą w swoim czasie nie chcieć spełnić pragnienia Boga: „Jeruzalem, Jeruzalem! (…) Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci (…), a nie chcieliście. (…) Odtąd już Mnie nie ujrzycie, dopóki nie powiecie: Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pana” (Mt 23,37.39).
Wymowa tych słów jest wyraźna: skończy się czas ludzkiego oporu, braku chęci i zrozumienia. Ci, którzy nie chcieli pozwolić Bogu, by ich zgromadził, witać będą kiedyś swojego Zbawcę. Jak nie pomyśleć w tym miejscu o wszystkich zbuntowanych, których wola nie dojrzała jeszcze do przyjęcia Bożego daru!
Wolność jest zdaniem do urzeczywistnienia. Do prawdziwej wolności trzeba dojrzewać. Nie jest dana człowiekowi raz na zawsze jako statyczna zdolność wyboru. Stajemy się wolni na miarę prawdziwie wolnych decyzji. Często postępujemy w sposób irracjonalny, przynoszący jedynie szkodę, ale i wtedy dzieje się to zazwyczaj pod wpływem różnych negatywnych czynników wymykających się spod naszej kontroli. Skłaniają nas one do podejmowania błędnych decyzji, a w konsekwencji prowadzą do zagubienia i destrukcji. Ilu ludzi niszczy dzisiaj życie swoje i innych wskutek alkoholizmu, narkotyków, biedy, nienawiści, chęci zdobycia pieniędzy czy rozgłosu! Gdybyśmy teraz mieli, jak utrzymują niektórzy, całkowitą wolną wolę i pełną wolność decyzji, czy chcielibyśmy dokonywać wyboru, którego konsekwencją jest doświadczenie istnej gehenny już tutaj na ziemi? Byłoby to całkowicie irracjonalne i nielogiczne.
Niebezpieczeństwo bałwochwalstwa wolnej woli
Boski plan zbawienia i zbawcze dzieło Chrystusa obejmują wiele „wieków”. W porównaniu z nimi nasze obecne życie jest jedynie bardzo małą cząstką. Tradycyjna eschatologia odmawia człowiekowi wolności wyboru i zmiany decyzji po śmierci. Uczy, że szansa zbawienia kończy się wraz z jego śmiercią. Kto ogranicza zbawcze działanie Boga wobec ludzi do krótkiego okresu życia doczesnego, zamyka oczy na o wiele wznioślejszą naukę Ewangelii. Wielokrotnie przeciwstawiałem się tej apriorycznej i apodyktycznej doktrynie, nie mającej uzasadnienia w świadectwach Biblii. Trudno zrozumieć, dlaczego takim uzasadnieniem miałyby być słowa Jezusa wypowiedziane w kontekście uzdrowienia niewidomego od urodzenia: „Dopóki jest dzień, powinniśmy wykonywać dzieła Tego, który Mnie posłał. Przychodzi noc, gdy nikt nie może działać” (J 9,4). Ta „noc” rozumiana jest jako śmierć, która kładzie kres uczynkom człowieka zasługującym na zbawienie lub potępienie. Tekstem, na który chętnie powołują się obrońcy tego poglądu są również słowa: „zostało postanowione w stosunku do ludzi, że raz umrą, a potem będzie sąd” (Hbr 9,27). Ten werset nie mówi wcale o tym, że po śmierci i sądzie następuje zaraz wieczne piekło dla grzeszników i że nie ma już żadnej możliwości na poprawę.
Tego rodzaju uzasadnienia można jedynie traktować jako zabieg przystosowujący teksty biblijne do tradycyjnej doktryny. Całkowicie ignoruje się wtedy eschatologiczny sens przypowieści Jezusa o zagubionej owcy, zgubionej drachmie i synu marnotrawnym. Przypowieści te odsłaniają oblicze Boga, który nigdy nie rezygnuje z możliwości ocalenia zagubionego człowieka, aż go odnajdzie (por. Łk 15,4.824.32). Siła dowodowa tych przypowieści jest nieporównanie silniejsza niż wyrwane z kontekstu poszczególne wersety Biblii. Ojciec zagubionego syna nie wyznacza granicy czasu, po której skończy się jego łaskawość i minie termin gotowości do przebaczenia. Nie ustala czasu powrotu do jednego roku, do dwóch lub trzech lat. Nie grozi, że potem będzie surowo karał lub że wyrzeknie się go na zawsze. W naszych uszach dźwięczałyby wówczas gniewne słowa urażonego ojca: „Nigdy już do mnie nie wracaj!”. Takim byłby Bóg, gdyby postanowił raz na zawsze, że śmierć będzie ostateczną granicą możliwości zbawienia. Przypowieść mówi jednak o czymś przeciwnym: Bóg to miłujący Ojciec, który także po śmierci oczekuje powrotu każdego ze swych zagubionych i rozproszonych dzieci, aż wszyscy zostaną ocaleni. Taka wizja jest prawdziwie godna Boga, który jest miłością.
Właściwie dopiero po śmierci można będzie mówić o wyrównanych szansach wolności, nie pomniejszonej żadnymi ograniczeniami, których doświadczamy w tym życiu. Absurdalną rzeczą byłoby upierać się przy swoim buncie i cierpieć bez końca w piekle. Wybór Boskiej oferty, przebaczenia i szczęścia wydaje się ostatecznie przesądzony. Nie wiemy, czy jest to wybór łatwy. Mogą wiedzieć o tym jedynie ci, którzy tego doświadczyli na sobie samych. Bóg nie potępi na zawsze tych, którzy z różnych powodów pobłądzili i zagubili się w życiu. Wierzę, iż pomoże przezwyciężyć ten stan zatracenia i ocali zagubionych. Nadzieja ta znajduje potwierdzenie w licznych tekstach Biblii. Ludzka logika potwierdza tę nadzieję.
Zbawienie jest w końcu możliwe dla największych nawet grzeszników i przestępców. Zdaję sobie sprawę z tego, że dopuszczenie takiej możliwości jest trudne do przyjęcia dla ludzi ukształtowanych przez tradycyjną eschatologię. Nie mogą się z tym pogodzić. Zapominają o sile przekonywającej i przemożnej miłości Boga. Nikt Mu w tym nie dorówna. Nikt nie jest w stanie opierać się bez końca tej wszechmocnej miłości i najżyczliwszej dobroci. Być może w naszych wyobrażeniach jesteśmy podobni do dzieci, które dla zabawy budują tamę z kamieni, aby zatrzymać wodę wartko płynącego z gór strumienia. Owszem, może nam się to udać przez chwilę, ale niebawem siła wzbierającej wody okaże się bardziej skuteczna niż zagradzające drogę kamienie. Bóg również okaże się przemożnym w swojej miłości i swoim miłosierdziu. Jest Bogiem mającym niepojęte dla nas sposoby docierania do tajników ludzkiej wolności, nawet najbardziej zatwardziałej i obciążonej winą.
Nadzieja na ocalenie wszystkich nie jest bezpodstawną fantazją i czczym urojeniem. Trzeba cieszyć się, że nasz los jest w rękach dobrego Boga. Nikt nie może Mu przeszkodzić w przyciąganiu ku sobie wszystkich zagubionych i ocalaniu zatraconych. Nie jest to Bóg słaby, o bezgranicznej miłości, ale ograniczonej mocy. Nie jest to również Bóg okrutny, o bezgranicznej mocy, ale ograniczonej miłości. Jest Bogiem nieskończonej miłości i nieskończonej mocy. Zniekształcamy obraz Boga ukazany przez Jezusa, jeżeli sądzimy, że nie posługuje się On swoją dobroczynną mocą, aby wszystkich ocalić. Jest to wszakże Boska wszechmoc dobra, prawdy i piękna, które przekonują i przyciągają ku sobie działając od wewnątrz jestestwa człowieka.
Opowiadamy się słusznie przeciwko fatalizmowi doktryny o predestynacji jednych ludzi do zbawienia, a drugich do wiecznego zatracenia. Jeżeli istnieje jakaś postać determinacji ze strony Boga, to jedynie ku powszechności zbawienia. Według Jego Boskich planów wszyscy jesteśmy przeznaczeni do zbawienia. Przyznaję, że tego rodzaju słownictwo może budzić skojarzenia z determinizmem, który zaprzecza wolności woli. Absolutny i kategoryczny determinizm nie ma miejsca w odniesieniu do nadziei na powszechność zbawienia. Nadzieja ta respektuje w najwyższym stopniu wolność człowieka, nie czyni z niej jednak idola ani najwyższej wartości. Priorytet przyznaje suwerennej wolności Boga, zawsze nieodłącznej od Jego przemożnej miłości, która nie pozostawia zatraconych ich własnemu losowi. Bóg ocala uzdrawiając zagubioną i chorą wolność człowieka i pociągając ją ku sobie bez uciekania się do przemocy. Człowiek może wybierać stan buntu i piekła tak długo, jak chce. Może jednak wyzwolić się z niego dobrowolnie, kiedy dostrzeże bezsens trwania w oddzieleniu od Stwórcy.
Wspomniałem o niebezpieczeństwie bałwochwalstwa wolnej woli. Trudno pojąć, dlaczego akcentuje się ją tak bardzo, jak gdyby była najbardziej decydującą siłą w dziejach świata. Kto uporczywie czyni z niej najwyższą wartość, probierz ludzkiej godności i powagi życia, w rzeczy samej poniża Boga. Każe mu poniekąd usunąć się na bok i skapitulować przed własnym darem. To tak, jakby w sprawie ostatecznego losu ludzi, sam człowiek miał ostatnie słowo, a Bóg nie miał już nic do powiedzenia: „Usuń się, Panie Boże! To my sami swoją wolną wolą o wszystkim ostatecznie decydujemy”. W ten sposób wolna wola staje się idolem, który wyrokuje o bezradności samego Boga. Czy nie jest to kłanianie się bożkowi, którego sami ulepiliśmy w naszej zniewalającej umysły doktrynie?
Najwspanialszy przywilej Boga
Aby podtrzymać doktrynę o wolnej woli tradycyjna doktryna głosi, iż wielu ludzi zasłuży z tego powodu na wieczne piekło. Zapomina, że w ostatecznym rozrachunku to nie wolna wola nas zbawia, ale łaskawość i dobroć Boga, który jak Dobry Pasterz nie ustaje w poszukiwaniu zagubionych. A wystarczyłoby zadumać się nad opisem nawrócenia Szawła i jego dramatycznej przemiany w Pawła Apostoła narodów (zob. Dz 9,1-19). W opisie tym widzę potwierdzenie prawdy, że Bóg potrafi ocalić człowieka bez zadawania gwałtu jego woli. Szaweł zgadzał się na ukamienowanie diakona Szczepana, a potem w obronie Prawa gorliwie niszczył wspólnoty chrześcijańskie (zob. Dz 7,58; 8,1.3; 9,1; Flp 3,6). Po swoim nawróceniu nigdy nie uważał, że naruszona została jego ludzka godność. Wręcz przeciwnie, mógł z całą szczerością napisać do Filipian: „To jednak, co było dla mnie zyskiem, uważam za stratę ze względu na Chrystusa. Nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na przewyższające wszystko poznanie Chrystusa Jezusa, mojego Pana. Z Jego powodu wszystko poczytuję za nic i uważam za śmieci, aby zyskać Chrystusa i zjednoczyć się z Nim…” (Flp 3,7-9).
Jeśli Bóg potrafi dokonać cudu takiej przemiany w jednym człowieku, nie odmawiajmy Mu prawa do pociągnięcia ku sobie wszystkich! To On wzbudza w nas wolę i pragnienie ocalenia. Przeczuwamy w głębi serca, że potrafi On przezwyciężać wszelki opór i pociągać ku sobie. Śmierć nie stanowi dla Niego żadnej granicy czasowej. Zbawienie jest Jego suwerennym darem. Nie ograniczajmy suwerennej dobroci Boga! Jego radością jest ocalanie tych, którzy potrzebują ocalenia. Dlatego modlimy się do Niego o zbawienie wszystkich.
Ocalenie wolnej istoty bez zniszczenia jej wolności jest najwspanialszym przywilejem samego Boga. On zbawia nie niszcząc – leczy jedynie to, co chore oraz przemienia to, co z głębi człowieczeństwa woła o przemienienie. Bóg miłujący swoje stworzenia nie może postępować inaczej. Ośmielam się myśleć, że nie stworzyłby świata, w którym moglibyśmy, z powodu irracjonalnej wolnej woli, potępić się na całą wieczność. Byłaby to również Jego porażka jako Stwórcy. Stworzył świat, w którym może ocalić dramatyczny dar wolności przed samozniszczeniem.
Pewnej analogii, zawsze kruchej i nieadekwatnej, możemy poszukiwać w samym ludzkim życiu. Trudno wyobrazić sobie rodziców chorego dziecka przeciwstawiających się jego pobytowi w sali szpitalnej jedynie z tej racji, że ono chce być w domu. Chore dzieci oddawane są do szpitala wbrew ich woli, ale dla ich własnego dobra, którym jest zdrowie i życie. Czujemy się usprawiedliwieni, kiedy nie pozwalamy danej osobie na wyrządzenie zła innym lub samej sobie. Rodzice miłujący swojego syna lub córkę uczynią wszystko, aby zapobiec popełnieniu przez nich groźnego przestępstwa. Czy jest to brak szacunku dla wolności? Gotowi są oni nawet fizycznie powstrzymać swoje dziecko przed nierozmyślnym czynem wyrządzenia krzywdy samemu sobie. Nie jest to pogwałcenie wolności, lecz ocalenie przed samozniszczeniem i konsekwencjami złego czynu. Dlaczego w odniesieniu do Boga szafujemy słowami o pogwałceniu wolnej woli człowieka, kiedy chodzi o jego najwyższe dobro i ocalenie przed ostateczną zatratą?
Myśląc w ten sposób nie neguję wolnej woli. Sam Bóg jej nam nie odbiera. Nikogo nie przymusza. Pomaga jedynie odnaleźć swoje prawdziwe „ja” jako istoty stworzonej i zależnej od Stwórcy. Pomaga wyzwolić się od narcystycznej koncentracji na sobie i swojej urojonej wielkości oraz odnaleźć prawdziwe źródło życia. Pomaga Mu w tym ukryta w głębi ludzkiego jestestwa pamięć o tym, że jesteśmy tylko stworzeniem, a nie samym Bogiem.
Jezus konający na krzyżu nie prosił Ojca, aby posłał o piekła ludzi, którzy swoją wolną wolą zadecydowali o Jego życiu w przekonaniu, że dobrze wiedzą, co czynią. Wręcz przeciwnie, modlił się: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). Te wstrząsające słowa o przebaczeniu mówią jednocześnie o ludzkiej niewiedzy, która pomniejsza wolność woli i ciężar winy. Brzmią one jak zastępcze usprawiedliwienie przed Bogiem. Przebija z nich niesłychana moc bezwarunkowej miłości do ludzi. Tylko stwórcza, przeobrażająca i przebaczająca miłość Boga ocala świat przed ostatecznym zatraceniem.
Jezus jest naszą drogą do Boga. Sobór Watykański II uczy, że przez wcielenie Chrystus zjednoczył się, w nieznany nam bliżej sposób, z każdym człowiekiem (zob. KDK 22). Umarł za wszystkich, aby wszystkich ocalić od zatracenia. Tylko Bóg zna tajniki i opory naszych serc. Boża dobroć potrafi wyzwolić w końcu dobrą wolę każdego człowieka. Nie wiemy, czy proces oczyszczenia i nawrócenia dokonuje się, po ludzku mówiąc, w chwili śmierci, czy też dopiero w stanie, który Jezus nazywał Gehenną. Nie wiemy, czy to sam Bóg określa „czas” trwania oczyszczającej kary, czy też decyduje o tym sam grzeszny człowiek przezwyciężając koncentrację na samym sobie i zwracając się ku Bogu. Można jedynie przeczuwać, że każdy dobrowolnie otwiera w końcu drzwi własnej Gehenny, zamknięte od wewnątrz. Przemożna miłość Boga potrafi przełamać opór, pociągnąć ku sobie i uleczyć chorą wolność najbardziej zbuntowanych.
Wolność a prawda o ukrywającym się Bogu
Doświadczenie uczy, że jesteśmy istotami, które stają się tym, kim być powinny. Wraz z czasem rozwija się w nas zdolność dokonywania wyboru. Muszą być jednak spełnione pewne warunki rozwoju. W początkowym etapie tego rozwoju w dzieciństwie brak nam wiedzy i orientacji. Jest to etap niedojrzałości. Stajemy w obliczu spraw, których należycie nie pojmujemy i z którymi sobie nie radzimy. Pod wpływem innych osób stopniowo kształtuje się w nas pewien określony obraz świata, co z kolei pomaga w rozwijaniu różnych form przystosowania się do wymogów życia. Coś z tego procesu przystosowania pozostaje trwale nawet w dojrzałej osobowości człowieka. W ten sposób do wieku dojrzałego dochodzimy w stanie zmniejszonej i osłabionej wolności. Wielką rolę odgrywają w tym względzie okoliczności wychowania, nagromadzone cierpienia i złe doświadczenia, czy również temperament człowieka. Wyniesione z dzieciństwa urazy i formy przystosowania do życia potrafią skutecznie zniekształcać na wiele lat naszą wizję świata i nasze postępowanie.
Trzeba cieszyć się z tego, że Bóg nie pozostawia naszej kruchej wolności samej sobie. Analogia z dzieckiem wydaje się oczywista. Nie jest ono zdolne do podejmowania decyzji ostatecznych, dotyczących całego życia. Podobnie wygląda nasza ludzka niezdolność i bezradność w sprawach dotyczących ostatecznego losu każdego i każdej z nas. Oszukujemy samych siebie i ulegamy złym skłonnościom w stanie pewnej ignorancji i wewnętrznego zniewolenia. Taka decyzja nie jest nigdy wyborem w pełni wolnym. Bóg pomaga człowiekowi odnaleźć w końcu wolność prawdziwie wolną od niewiedzy i wszelkiego zniewolenia.
Człowiek, który rozwija się w tych warunkach może zwodzić samego siebie albo być zniewolonym przez swoje pragnienia. Sytuacja ta sprawia, że trudno wtedy mówić o tym, że podejmuje on decyzje i dokonuje wyboru całkowicie świadomie i dobrowolnie. Dlaczego mielibyśmy utrzymywać, że z szacunku dla ludzkiej wolności Bóg powinien pozostawić go samemu sobie, wraz z jego błędnymi decyzjami? Jestem przekonany, że większy szacunek dla wolności okazuje Bóg nie wtedy, gdy pozostawia zatraconą istotę samej sobie, lecz wówczas, gdy usiłuje wyzwolić ją z uwikłania w zło i z chorobliwego stanu zniewolenia.
Nasza ludzka egzystencja nie jest stanem doskonałości. Widać to szczególnie wyraźnie w stopniowym procesie dojrzewania człowieka do wolnych decyzji i wyborów. Jesteśmy zdeterminowani w swoich sądach przez minione opcje i przeszłe doświadczenia. Będąc ludźmi żyjemy na ziemi nie w widzeniu, lecz w wierze. Nasze poznanie ma charakter cząstkowy: „Cząstkowe bowiem jest nasze poznanie”, „teraz poznaję cząstkowo” (1 Kor 13, 9.12). Bóg, w którego wierzymy jest „Bogiem ukrywającym się” (por. Iz 45,15)[3].
Z tej właśnie racji nasza sytuacja ma charakter paradoksalny. Sam fakt ukrywania się Boga z jednej strony stwarza przestrzeń dla wolnych decyzji, z drugiej strony natomiast staje się również pewną przeszkodą dla realizacji pełnej wolności. Sprawia on, że stajemy się raczej mniej niż bardziej odpowiedzialni za to, że nie potrafimy miłować Tego, którego istnienie i prawdziwa natura są przed nami ukryte.
Gdybyśmy zostali stworzeni jako istoty cieszące się pełnym poznaniem Boga, ta wiedza nie byłaby naszym osobistym odkryciem. Nie byłaby zdobyta w niełatwym procesie uczenia się i własnego doświadczenia. Tymczasem sami musimy uczyć się wraz z upływem czasu, że zjednoczenie z Bogiem przynosi radość i szczęście, a oderwanie się od Niego rzeczywiste nieszczęście. Dokonujemy dobrowolnych decyzji i doświadczamy konsekwencji naszych wyborów. Stopniowo uczymy się dzięki temu, że miłość i przebaczenie są w życiu czymś lepszym niż egoizm i zamknięcie w sobie. Bóg pozostaje dla nas przez cały czas Bogiem ukrywającym swoje oblicze.
Niewiedza ogranicza naszą wolność i nie pozwala jej w pełni się urzeczywistnić. Wyobraźmy sobie, że ktoś trującą substancją zatruł wodę pitną, a ja o tym nie wiem i ją piję. Gdybym wiedział, na pewno był jej nie pił. Nie piję jej w pełni świadomie i dobrowolnie. Niewiedza nie pozwala mi dokonać właściwego wyboru. Oczywiście, że jest to tylko blade porównanie. W pewnym sensie fakt ukrywania się Boga, ludzka niewiedza, niejasność sytuacji, błędne postrzeganie rzeczywistości w określonych okolicznościach życia – wszystko to przesłania nam i zakrywa rzeczywistą prawdę o Bogu. Wiara może wówczas przybierać bardziej postać skoku w nieznaną ciemność niż być wolnym wyborem, za który jesteśmy w pełni odpowiedzialni. Skoro Bóg jest Bogiem ukrywającym się, to nasza odpowiedzialność za popełniane błędy staje się mniejsza. Wielu ludziom może wydawać się dlatego, że niewiara jest uzasadnioną i prawomocną opcją życiową.
W relacji człowieka do Boga niejasność i niewiedza są zarówno warunkiem wolności, jak i przeszkodą do jej urzeczywistnienia. Wolne decyzje człowieka wymagają również wolności od determinizmu. To prawda, że niektóre z naszych wyborów i decyzji są w jakimś stopniu zdeterminowane przez to, w co wierzymy i czego pragniemy. Wszyscy zaczynamy, jak już wspomniałem, dokonywać wyborów w sytuacji niejasności, niewiedzy i niezrozumienia, a z czasem dopiero uczymy się na podstawie własnego doświadczenia i odkrywamy własny sposób percepcji rzeczywistości.
Jeśli ktoś posiadający wystarczającą wiedzę i pełną świadomość, że Bóg jest źródłem szczęścia wybiera jednak życie z dala od Niego, to jego wybór jest w najwyższym stopniu irracjonalny i nieuzasadniony. Nie spełnia warunku prawdziwej wolności moralnej. W rzeczywistości taki człowiek nie jest w stanie odrzucić prawdziwego Boga w sposób prawdziwie wolny. Jeśli natomiast ktoś nie ma wystarczającej wiedzy, wówczas także nie może odrzucić prawdziwego Boga. Odrzuca jedynie jakąś Jego karykaturę, ukształtowaną przez siebie samego lub przez innych. Wolna i w pełni świadoma decyzja odrzucenia Boga jawi się dlatego jako wręcz logicznie niemożliwa.
W ten sposób znaleźliśmy się w samym centrum współczesnej debaty o powszechności pojednania i zbawienia. Chodzi przede wszystkim o te ludzkie decyzje, które podejmujemy w kontekście niejasności, niewiedzy i złudzeń, a więc w sytuacji zgoła niepełnej informacji o tej rzeczywistości, którą nazywamy Bogiem. Czy tego rodzaju wybory i decyzje są prawdziwie wolne? W jakiej mierze jesteśmy moralnie odpowiedzialni za ich nieprzewidziane konsekwencje? Każdy wolny wybór człowieka jest swego rodzaju eksperymentem rzutującym w przyszłość, nieodłącznym od pewnego ryzyka w poszukiwaniu wartości, naznaczonym niepewnością, czy wybraliśmy najlepszą decyzję. Ta sytuacja nadaje ludzkiemu życiu charakter dramatu i decyduje o tym, jacy jesteśmy w samej głębi człowieczeństwa. Możemy uczyć się z własnych błędów i korygować złe postępowanie.
Bóg daje nam szansę odkrywania jakości swojego życia. Uniwersalizm głosi, że jako istoty rozumne, myślące i wolne wszyscy zdołają dokonać w końcu właściwego odkrycia. W ciągu całego ziemskiego życia trwa nasz eksperyment z Bogiem. Przedłuża się również po jego drugiej stronie. Wolność sprawia, czy dalej oddzielamy się od Niego w swojej straszliwej samotności, czy też ostatecznie poddajemy się Jego wyzwalającemu działaniu. Bolesne konsekwencje własnych decyzji rozproszą w końcu te iluzje, które skłaniały nas do odrzucenia Boga i staną się wołaniem o pomoc, płynącym z głębi ludzkiego ducha. Dla Boga wystarczy najmniejszy gest zwrotu ze strony zagubionej istoty, aby doprowadzić ją do pojednania i ocalenia.
Jestem przekonany, że sytuacja niejasności, niewiedzy i możliwych złudzeń sprawia, że jako słabi ludzie łatwo rozmijamy się z celem swego istnienia. Nie przypadkowo biblijne rozumienie grzechu (hamartía, hamártema) etymologicznie znaczy właśnie „nie trafić w cel” (hamartánein). Grzech odwodzi człowieka i oddala od własnego przeznaczenia. Kto rozmija się z celem popełnia błąd, przywiązuje się do różnych własnych iluzji i ponosi tego konsekwencje. Kiedy w swoim życiu osiągamy wystarczający poziom świadomości, jest rzeczą ważną, aby stale uczyć się w oparciu o doświadczenia złych wyborów i popełnionych błędów. Biblijna kategoria określana mianem skruchy, zmiany usposobienia i nawrócenia (metánoia) skłania do „myślenia po” (meta-noein) złych doświadczeniach przeszłości, zastanawiania się po fakcie.
Bóg ocala ludzi przed irracjonalną wolnością – błogosławiony Bóg!
Moralna wolność wymaga przynajmniej minimalnego stopnia racjonalności ze strony człowieka, a to wiąże się ze zdolnością uczenia się na podstawie doświadczeń własnych i innych ludzi, rozpoznawania racji przemawiających za określonym działaniem oraz zdolnością do poprawy. Kto czyni coś bez żadnego zrozumiałego i wytłumaczalnego motywu, w sytuacji gdy wszystko przemawia przeciwko takiemu działaniu, wówczas nie jest to działanie wolne, lecz irracjonalne. Takie irracjonalne zachowanie nie zasługuje na miano wolnego. Wolny wybór należy odróżnić od czystego przypadku, trafu czy kaprysu. Wolność i wolna wola (w jej różnych stopniach) pozostaje dla nas rzeczywistą tajemnicą.
Na ogół przyjmuje się, iż niezbędnymi warunkami prawdziwie wolnego wyboru w danej sytuacji są: pełna znajomość rzeczywistości (wolność od niewiedzy odnośnie do konsekwencji wyboru i wolność od wszelkich złudzeń przesłaniających prawdę) oraz wolność od wewnętrznego zniewolenia wskutek grzesznych motywów. Możemy mieć nadzieję, że istota wolna od tych ograniczeń potrafi bez zewnętrznego przymusu otworzyć się na Boga i przyjąć Boski dar zbawienia. Jest to nadzieja, że rozumiejąc pełne implikacje zbawienia i potępienia dokona właściwego wyboru. Czy może postąpić inaczej, wbrew oczywistości? Dlaczego irracjonalny zgoła wybór zatracenia miałby być słowem ostatnim, przypieczętowującym nasz los ostateczny? Kto kieruje się złudzeniami nie pojmuje groźby zatracenia i nie rozumie swej sytuacji.
Obrońcy wiecznego piekła odrzucają przekonanie, że Bóg jako pedagog zdoła wychować nas w taki sposób, iż w końcu dostrzeżemy prawdę i odstąpimy od fałszywego wyboru. Uważają, że nawet objawienie pośmiertne nie sprawi, że wszyscy przyjmą Boską ofertę. Nadal będziemy mogli postępować w sposób irracjonalny. Nawet Bóg nie może zagwarantować, że wszyscy ludzie przyjmą dar Jego łaski. Nie mógł stworzyć istot obdarzonych wolnością złego wyboru i możliwością grzeszenia, a zarazem zagwarantować, że grzeszyć nie będą. Wolność i determinizm są nie do pogodzenia. Nie można być wolnym, a zarazem podlegać kontroli i presji. Stwarzając istoty wolne Bóg jest odpowiedzialny za możliwość powstania zła i jego trwania nawet w wieczności, choć nie ponosi odpowiedzialności za samo zło.
Kto głosi doktrynę o wiecznym potępieniu będzie dowodził, że ani oczywistość, ani cierpienie nie są zdolne wywołać w człowieku prawdziwie wolnej odpowiedzi. Pełną jasność widzenia osiągnąć można jedynie wtedy, gdy w całym życiu stopniowo odpowiadamy Bogu z zaufaniem i miłością, gdy ukształtowała się w nas stała dyspozycja charakteru do przyjmowania Jego słowa. Z tego punktu widzenia, odpowiedź wymuszona przez cierpienie niszczy wolność darowaną stworzeniom rozumnym przez Stwórcę. Obrońcy wieczności piekła będą utrzymywać, że w takim razie nie byłby to już wybór wolny, lecz pewien rodzaj determinizmu. Według nich, rozumne stworzenia zachowują zdolność odrzucenia Boga nawet wtedy, gdy zostaną wyzwolone od wszelkich ograniczeń – nawet wówczas, gdy wiedzą, co czynią. Jako przykład wskazuje się zazwyczaj na szatana, który choć ma doskonałą wiedzę, nie jest w stanie pojednać się z Bogiem. Dlaczego w czasie dziejów zbawienia wciąż trwa jego wrogość w stosunku do Stwórcy? Mówimy przecież o iście diabelskim zaślepieniu i niezdolności do otwarcia się na Boga, co świadczy o możliwości wiecznego potępienia.
W świetle tej interpretacji wieczne potępienie oznacza, iż potępione istoty ustawicznie podtrzymują swój negatywny wybór i na zawsze odrzucają Boski dar zbawienia. Są zniewolone na zawsze konsekwencjami swojego grzechu. Kara może być środkiem sprzyjającym poprawie, ale nie daje gwarancji, że odniesie swój skutek. Na poparcie tego twierdzenia niektórzy powołują się na słowa z Apokalipsy, mówiące o bezskuteczności kary wobec grzesznych ludzi (zob. Ap 2, 21; 16, 9.11.21: por. 11, 13). Nawet intensywne cierpienie fizyczne nie jest w stanie odmienić ich zatwardziałości. Jeżeli zatem kara nie prowadzi do poprawy i nawrócenia, pozostaje jedynie czymś znienawidzonym, wywołującym przekleństwo i dalszy opór.
W tym miejscu można by jedynie pytać, czy apokaliptyczne wypowiedzi dotyczą rzeczywiście ostatecznych losów ludzkich. Są w ostatniej Księdze Nowego Testamentu, również teksty pełne nadziei na ocalenie wszystkich[4].
W podobnie infernalnym sensie interpretuje się przypowieść o ubogim Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31). Jego zdaniem, nic nie wskazuje na to, że kara doprowadziła bogatego człowieka cierpiącego męki w krainie umarłych do wewnętrznej przemiany i zbawienia. Bardziej troszczy się on o usprawiedliwienie samego siebie niż o skruchę i miłosierdzie Boga. Jego prośba o ostrzeżenie braci żyjących na ziemi to nie tyle gest troski i miłości braterskiej, ile raczej dalszy ciąg usprawiedliwiania siebie. Chodzi o ukrytą pretensję cierpiącego bogacza, że gdyby lepiej go ostrzeżono za życia, nie znalazłby się w tym „miejscu męki”. Jego prośba skierowana do Abrahama jest apelem o nieodpartą oczywistość, która miałaby przekonać i doprowadzić do nawrócenia. Przypowieść ukazuje, że bogacz nie jest w piekle z powodu braku takiej oczywistości. Podobnie jak jego bracia miał Mojżesza i proroków, ci zaś ostrzegali przed obojętnością na los biednych, on wszakże był niewrażliwy na los pokrytego wrzodami Łazarza. W pełni poinformowany, wiedział o konsekwencjach niewrażliwości, ale nie przejął się ostrzeżeniami. Sama wiedza nie skłoniła go do zmiany postępowania i ukształtowania w sobie innego charakteru. Opór wobec prawdy i wybór zła ma w sobie coś irracjonalnego[5].
W świetle takiej interpretacji wniosek jest oczywisty: piekło można wybierać w sposób wolny, na zawsze, jako swój los ostateczny i to bez jakiegoś uzasadnionego motywu[6]. Taki wybór kryje w sobie jakąś pokrętną i paradoksalną logikę, podyktowaną racjami psychologicznymi. Potępieni znajdują wypaczony rodzaj nędznego zadowolenia z powodu trwania w złu, zamiłowania do pewnych grzechów, poczucia niesprawiedliwości, czy głęboko zakorzenionych urazów do innych ludzi. Przedkładają ten rodzaj satysfakcji nad prawdziwe szczęście w niebie, tym bardziej że nawrócenie i przemiana wymagają wewnętrznego trudu i cierpienia. Prawda o sobie boli, ale nie zniewala. Można ją odrzucić. Lepiej pozostać przy swoich wcześniejszych nawykach. Chociaż to tylko iluzja słusznego wyboru i wielkie złudzenie, piekło można przedkładać nad niebo[7].
W tej perspektywie potępieńcy są więc ofiarami własnych złudzeń. Z szacunku dla wolności człowieka Bóg pozwala, aby niektórzy podjęli irracjonalną decyzję za stanem oddzielenia od Niego. Grzech jest z natury swej czymś irracjonalnym, trudnym do wyjaśnienia, bezsensownym występowaniem przeciwko Bogu. Owszem, Bóg usiłuje przezwyciężyć naszą irracjonalność poprzez to, co dla nas uczynił Chrystus, ale to Jego usiłowanie nie ma nigdy gwarancji powodzenia. Jest zawsze wystawione na ryzyko ostatecznej porażki.
Trudno uznać tego rodzaju wywody za przekonujący argument psychologiczny. Są to jedynie nasze ludzkie wyobrażenia i projekcje ziemskich doświadczeń w zaświaty. Czyżby szczęście niebieskie było tak nudne i nużące na długą metę, że wolimy raczej ucieszny pobyt wśród potępionych, gdzie zawsze dzieje się coś nowego? W naszych ludzkich wyobrażeniach często pojawia się taki właśnie obraz nie kończącej się, a w gruncie rzeczy nudnej, wiecznej uczty niebieskiej. O wiele ciekawsze wydaje się wtedy życie w piekle…
Kto odrzuca uniwersalizm zbawienia będzie uparcie utrzymywał, iż Boska oferta ma swoje granice i że nie jesteśmy bez końca wolni do jej przyjęcia. Jest to aprioryczne założenie, że potępieni tracą wolność przyjęcia zbawienia. W tego rodzaju wysoce teoretycznych rozważaniach z góry zakłada się zbyt wiele, bodaj na podstawie naszej rzekomej wiedzy o świecie czystych duchów. One również są tylko stworzeniami i nie znają całej wszechogarniającej prawdy o Bogu. Mają swoje własne, nieznane nam ograniczenia. Zbyt często zapominamy o przemożnej sile oddziaływania Boskiego dobra i piękna, o nakłaniającej i przekonującej sile Jego miłości – owej paramýthion agápēs, sławionej przez apostoła Pawła (Flp 2,1). Wiele wypowiedzi Pisma Świętego daje nadzieję na ocalenie wszystkich w świecie Boskiej przyszłości. Błogosławiony Bóg!
Wybór wiecznego losu jest decyzją najbardziej doniosłą. Musi to być decyzja dobrowolna. Bóg nigdy nie cofa swojej oferty zbawienia. Kto jej nie przyjął, nadal zachowuje możliwość zmiany swojej decyzji. Nie zabraknie na to sposobności. Pozostajemy zawsze wolni do przyjęcia daru zbawienia. W świecie Bożym nie ma pośpiechu. Cierpliwość Boga nie zna granic. Miłując swoje stworzenia nigdy się od nich nie odwraca. Nigdy nie przestanie pociągać ich ku sobie i przywracać im prawdziwą wolność wyboru.
Dobroczynne granice wolności
Bóg nie wymaga od ludzi posłuszeństwa jedynie dla własnej chwały, lecz dla ich własnego dobra. Nie sposób odrzucić Jego woli bez szkody dla nas samych. Jeżeli jest On Stwórcą miłującym swoje stworzenia, to pragnie dla nas tego, czego w głębi jestestwa, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, my sami pragniemy dla siebie, czyli szczęścia i spełnienia najgłębszych tęsknot. Czym jest zatem nasze nieposłuszeństwo i sprzeciw względem Boga?
Wspomniałem już o tym, że istotną rolę w decyzji odrzucenia Boga spełniają takie czynniki jak ignorancja, wprowadzenie w błąd i zniewolenie grzesznymi pragnieniami. Czynniki te stanowią równocześnie przeszkodę dla wolnej decyzji człowieka. Jeśli ulegam złudzeniom i nie zdaję sobie sprawy z rzeczywistych konsekwencji swego wyboru, moja decyzja nie jest całkowicie wolna. Różnego rodzaju iluzje nie pozwalają mi pojąć, kim dla mnie jest Bóg i zjednoczenie z Nim. Jak wtedy mogę Go odrzucić w sposób całkowicie świadomy i wolny? Mogę odrzucić jakieś fałszywe wyobrażenia o Bogu, ale nie Boga rzeczywistego i prawdziwego.
Nie niszcząc ludzkiej wolności, Stwórca potrafi usuwać złudzenia i wszystko to, co stoi na przeszkodzie do świadomej i prawdziwie wolnej decyzji człowieka. Samo gorzkie doświadczenie poucza każdego o destrukcyjnych skutkach zła dla niego samego oraz dla innych osób. Kiedy przekonam się, że Bóg jest naprawdę ostatecznym źródłem szczęścia i spełnienia, a wszelki bunt prowadzi mnie i innych ludzi jedynie do coraz większego nieszczęścia, tracę wówczas wszelki racjonalny motyw do buntu i oporu. Wszystko przemawia wtedy za porzuceniem irracjonalnego sprzeciwu i za decyzją zjednoczenia z Bogiem. Nie można pogodzić irracjonalności z wolnym wyborem.
Aby wyzwolić od zgubnych iluzji, Bóg musi najpierw przezwyciężyć w opornych głęboko zakorzenioną niechęć do wyjścia ze stanu zniewolenia. Konsekwencje złych wyborów przynaglają opornych do samokrytycznej refleksji. W tym sensie można je nazwać środkiem łaski, gdyż dają sposobność do pełniejszego poznania siebie. W konsekwencjach tych objawia się bezpodstawność podtrzymywanych iluzji, samolubnych postaw oraz cały bezsens oddzielenia od Boga. Pozostając nadal istotami myślącymi jesteśmy zdolni do rewizji własnych decyzji. Żadna iluzja nie może trwać w nieskończoność. Prędzej czy później musi się rozwiać w spotkaniu z rzeczywistością.
Możemy mieć dlatego uzasadnioną nadzieję, że wszystko prowadzi ku dobrej przemianie i ostatecznemu pojednaniu ze Stwórcą. Jedni dochodzą do celu szybciej, droga innych jest bardziej wydłużona i bardziej bolesna. Im bardziej buntujemy się w życiu przeciwko Bogu, tym bardziej droga ku Niemu i ku pojednaniu z Nim staje się bolesna. Cierpienie skłania tym skuteczniej do skruchy i przezwyciężenia oporu. Konsekwencje grzechu stają się środkiem terapeutycznym, gdyż odsłaniają rzeczywistość oddzielenia od samego źródła szczęścia. Pozwalają dostrzec bezsens własnych złudzeń, które prowadziły do podejmowania złych decyzji życiowych, ze szkodą dla siebie i innych ludzi.
Bóg może dopuścić do zaistnienia przejściowych dramatów i tragedii w ludzkim życiu, nie jest jednak bezradny wobec ostatecznego losu każdego i każdej z nas. Istnieje pewna analogia pomiędzy naszym zaistnieniem, którego nie wybieramy, a naszym losem ostatecznym, którym jest spełnienie otrzymanego istnienia w Bogu. Nasze ludzkie decyzje dotyczą charakteru drogi, którą sami wybieramy i za którą ponosimy odpowiedzialność. Droga ta decyduje o pozytywnej lub negatywnej jakości naszego życia. Sam Bóg określa, dokąd wszystkie nasze drogi mają ostatecznie prowadzić. On wytycza cel ostateczny, którym jest powszechne pojednanie świata.
W tej perspektywie możliwość dobrowolnego i świadomego odrzucenia Boga na zawsze wydaje się zgoła irracjonalna, a w tym sensie nierealna. Czy Bóg dopuści, aby istota przez Niego umiłowana wyrządziła niepowetowaną szkodę sobie i innym? Czy Jego miłość i Jego boska, pełna mądrości pedagogia nie skłaniają Go, aby zapobiegł takiemu tragicznemu wyborowi wolności, który uniemożliwiałby osiągnięcie szczęścia nie tylko temu, kto podjąłby taką decyzję, ale także innym ludziom? Pytania te dotyczą kwestii granic dopuszczalnej przez Stwórcę wolności.
Doświadczenie uczy, że my sami czujemy się czasem zobowiązani nie dopuścić do tego, aby ktoś wyrządził szkodę nie do naprawienia innym ludziom lub sobie samemu. W tym przypadku chodzi jednak przede wszystkim o szkodę dotyczącą życia doczesnego. To, czego człowiek nie jest w stanie naprawić, może uczynić Bóg, jak mówi o tym wiara w zmartwychwstanie umarłych. Nie zapobiega On zbrodniom, morderstwom czy samobójstwom w świecie ludzkim. Tragedia Holokaustu jest tego najbardziej wymownym przykładem. Nie pozwala On wszakże człowiekowi całkowicie unicestwić drugiego, wraz z ciałem i duszą. Takiej wolności, a raczej swawoli, na szczęście nikt nie posiada. Bóg nie pozwala również, aby człowiek całkowicie zniszczył możliwość przyszłego szczęścia w drugim człowieku i w samym sobie.
Są to dobroczynne i błogosławione granice wolności, która nam ludziom łatwo przeradza się w swawolę – granice wynikające z miłości i troski Boga o ostateczne dobro wszystkich Jego stworzeń. Nie jesteśmy wyizolowanymi monadami, których szczęście jest niezależne od innych ludzi. Nasze losy są wzajemnie powiązane. Jesteśmy istotami relacyjnymi. Istniejemy dzięki wzajemnym relacjom. Nie można zniszczyć wszelkiej szansy przyszłego szczęścia w sobie, nie naruszając go zarazem w innych. W obydwu wymienionych przypadkach (całkowite unicestwienie innych, zniszczenie przyszłego szczęścia) byłaby to szkoda nie do naprawienia nawet dla Boskiej wszechmocy. Nadużywa się czasem argumentu, że groźba wiecznego potępienia skłania wielu ludzi do skruchy i nawrócenia. Jest to rozumowanie o charakterze moralizatorskim.
Bóg jest najlepszym Mediatorem w procesie uzdrawiania wolności
Trzeba cieszyć się z tego, że we współczesnej filozofii sprawiedliwości i pedagogii karania zarysowują się nowe koncepcje[8]. Na szczególną uwagę zasługuje koncepcja tzw. sprawiedliwości naprawczej (restorative justice). Przywraca ona na nowo zakłócone relacje między ludźmi. Już w samej swojej nazwie ma ona charakter apokatastatyczny, zmierza bowiem do odbudowania i ustanowienia na nowo tego, co zostało zatracone (w języku angielskim termin apokatástasis przekładany jest jako restoration of all things). Łacińskie słowo restauro oznacza naprawiam, odnawiam, odbudowuję. Stąd restauratio to naprawa, odnowienie, przywrócenie.
Są to bardzo istotne odcienie znaczeniowe pozwalające uchwycić sens sprawiedliwości naprawczej jako sposobu rozwiązywania problemu ludzkiej przestępczości. W proces naprawy włączeni są wszyscy dotknięci jakimś czynem przestępczym. Wszyscy biorą udział w przezwyciężaniu konsekwencji tego czynu, który zniszczył relacje międzyludzkie lub poważnie je zakłócił. Jak je odbudować? Sprawiedliwość naprawcza obejmuje dlatego nie tylko ofiary złego czynu oraz sprawców, lecz także ich rodziny i społeczność, w której przestępstwo zostało dokonane.
Z pomocą przychodzi filozofia troski o dobro człowieka. Skłania ona do tego, aby wziąć pod uwagę cały szereg motywów, postaw, emocji i środków. Wskazuje na potrzebę współczucia, woli wybaczenia i pogodzenia. Potrzebne jest również pośrednictwo kompetentnych osób, które przez mediację pomogłyby w trudnym procesie uzdrawiania wzajemnych relacji. Wierzę, że Bóg pozostaje najlepszym Mediatorem w pojednaniu ludzi skrzywdzonych ze sprawcami swojego nieszczęścia.
Sprawiedliwość naprawcza nie koncentruje się na samej karze jako odwecie i środku zapobiegawczym. Idzie znacznie dalej. Dąży do uzdrowienia sprawców i ludzi dotkniętych przestępstwem w ramach danej społeczności. Kategoria relacji pełni w tym sposobie myślenia i postępowania rolę centralną. Chodzi o ich naprawienie i uzdrowienie. Trzeba jednak, aby najpierw przemiana dokonała się w samych ludziach dotkniętych w jakikolwiek sposób czynem przestępczym.
Warto zastanowić się nad dalekosiężnymi konsekwencjami eschatologicznymi takiego rozumienia owej restorative justice. Ma ono głębokie powiązania z biblijną ideą sprawiedliwości i miłosierdzia. A są to związki zaskakujące. Metoda inspirowana duchem sprawiedliwości naprawczej przynosi skutki resocjalizacyjne przynajmniej w odniesieniu do pewnej kategorii sprawców przestępstw. Ważne jest to, że nie narusza ona godności i praw osoby, co nadaje jej rys wyraźnie personalistyczny. Poszanowanie godności człowieka stanowi w niej niezbędny warunek całej pedagogii naprawy zniszczonych relacji międzyludzkich. Boska pedagogia jest najbardziej skuteczna i nieporównywalna z najlepszą nawet pedagogią ludzką. To ona ma moc uzdrawiania naszej chorej wolności.
Ludzka wolność i powszechne pojednanie
Apostoł Paweł pisał do Rzymian o gniewie Bożym „przeciwko wszelkiej bezbożności i niesprawiedliwości ludzi” (Rz 1,18), z powodu których wydani zostali na pastwę złych instynktów (por. 1, 24-31). Dopiero dziesięć rozdziałów dalej wyjaśnił, że ów gniew Boga, pomimo swej surowości, jest pewną formą Jego miłosierdzia, okazywanego wszystkim bez wyjątku (por. Rz 11,32). Siła boskiego przyciągania jest większa niż najbardziej zatwardziały opór ze strony grzesznego człowieka.
Zapytany o to, kto może być zbawiony, Jezus powiedział uczniom: „Dla ludzi jest to niemożliwe, dla Boga zaś wszystko jest możliwe”(Mt 19,26). Zwróćmy uwagę na paradoksalny kontekst tej wypowiedzi. Chodzi o sytuację ludzi, gdy wszystko zdaje się przemawiać przeciwko możliwości ich zbawienia: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Boga” (Mt 19,24). A jednak odpowiedź Mistrza jest wyraźna – nie ma w nikim, nawet w najbardziej zatwardziałych, takiej przeszkody do zbawienia, której Bóg nie zdołałby przezwyciężyć. Dlatego Paweł apostoł pisał, iż nasz los „nie zależy (…) od tego, który chce, ani od tego, który zabiega, lecz od Tego, który okazuje miłosierdzie, od Boga” (Rz 9, 16). Nie bez podstaw w Nowym Testamencie spotykamy wypowiedzi przypisujące działaniu łaski Boga tak ważne sprawy jak nawrócenie i poznanie prawdy przez człowieka (por. 2 Tm 2, 25), dar wiary i zaufania Jego słowu (por. Dz 13, 48; Ef 2, 8). Przypominają się ponownie słowa Jezusa o przyciąganiu człowieka przez Ojca wszechświata.
Nasze ludzkie wybory i wolne decyzje nie przesądzają jeszcze w sposób ostateczny o wiecznym przeznaczeniu. Jest to dziełem Bożej dobroci, życzliwości i łaskawości. W życiu doczesnym wciąż musimy uczyć się wyciągać wnioski z własnych błędów. Pouczające jest w tym względzie spotkanie Jezusa z kobietą pochwyconą na cudzołóstwie. Religijni gorliwcy gotowi byli ukamienować ją według nakazu Prawa. Jakże inna jest postawa Jezusa! „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem. (…) Kobieto, gdzie oni są? Nikt cię nie potępił? On a odpowiedziała: Nikt, Panie. Wówczas Jezus oznajmił: Ja również ciebie nie potępiam. Idź, i od tej chwili nie grzesz więcej” (J 8,7.10-11). Moralistom zadana została inna lekcja do odrobienia we własnym życiu.
Bóg ma nieskończoną miłość i niewyczerpaną mądrość, które wciąż okazuje grzesznym ludziom. I to właśnie jest źródłem nadziei, że w końcu wszyscy sami przekonamy się z własnego doświadczenia popełnionych błędnych decyzji, jakie jest nasze właściwe przeznaczenie. Mówi o tym świadectwo proroka: „Do Niego przyjdą zawstydzeni wszyscy, którzy się na Niego zżymali” (Iz 45,24). Chodzi przecież o tych, którzy przeciwstawiali się Bogu. To On jest najlepszym Lekarzem i najskuteczniejszym Nauczycielem. Ponieważ miłuje swoje stworzenia, pozwala także na wolność i popełnianie błędów, aby w końcu pomóc nam je zrozumieć, skorygować i pozbawić nas wszelkiego motywu do nieposłuszeństwa. Jego łaska, miłość i miłosierdzie odnoszą zwycięstwo w dziejowym procesie pojednania i powszechnego zbawienia. Wolność przed Bogiem nie jest idolem, przed którym On jest bezradny.
*
Problem wolności noszę w swoich myślach od lat. Wciąż do niego powracam, aby możliwie głębiej zrozumieć i pełniej naświetlić. Teolog powinien mieć wyraźne oblicze. Moje wciąż kształtuje życiowa pasja związana z nadzieją na uzdrowienie chorej wolności istoty najbardziej nawet zbuntowanej. Takie myślenie i taka nadzieja wciąż napotykać będą na sprzeciwy. Nikogo nie nakłaniam do zmiany przekonań. Chcesz, to przyjmij interpretację, którą proponuję także w powyższym tekście. Nie chcesz – pozostań przy swoim zdaniu. Masz do tego prawo.
Dobra teologia to żywy i nieustanny dialog nie tylko z autorami biblijnymi, ale także z wielkimi myślicielami przeszłości. Ktoś słusznie powiedział: „Używam nie tylko swojego mózgu, ale także wszystkich, które mogę pożyczyć od innych”. Do tego potrzebne są uczciwość, odwaga, skromność, cierpliwość i wytrwałość. Trwam przy nadziei na ostateczne uzdrowienie chorej wolności.
[1] W. Hryniewicz, Świadkowie wielkiej nadziei. Zbawienie powszechne w myśli wczesnochrześcijańskiej, Warszawa: Verbinum 2009, ss. 368 (Klemens Aleksandryjski, Orygenes, Grzegorz z Nyssy, Izaak Syryjczyk).
[2] Zob. W. Hryniewicz, Nadzieja uczy inaczej. Warszawa 2003, s. 13-113; tenże, Abym nie utracił nikogo… W kręgu eschatologii nadziei Warszawa 2008.
[3] Zob. A. J. Heschel, Człowiek nie jest sam. Filozofia religii. Przekład K. Wojtkowska-Lipska. Kraków 2001, s. 131: „Ukrywający się Bóg, a nie Bóg ukryty”.
[4] Zob. W. Hryniewicz, Teraz trwa nadzieja. U podstaw chrześcijańskiego uniwersalizmu, Warszawa 2006, s. 198-220: Sprawiedliwość, miłosierdzie i sąd Boży: od Pawła Apostoła do Apokalipsy.
[5] O możliwości zgoła innej interpretacji tej przypowieści zob. W. Hryniewicz, Nadzieja uczy inaczej, Warszawa 2003, s. 62-65.
[6] Przypowieść o Łazarzu i bogaczu mówi o cierpieniach tego ostatniego w krainie zmarłych (Szeolu, Hadesie), a nie w Gehennie. Grzeszny bogacz nie może przejść stamtąd na „łono Abrahama”, zanim nie poniesie należnej kary. Czy jest to kara tymczasowa i naprawcza, z samej przypowieści nie wynika. Nie należy wtłaczać w nią kategorii rozwiniętych w późniejszym rozwoju doktryny kościelnej o wiecznych mękach piekła. Tak czynią jednak obrońcy tradycyjnej eschatologii.
[7] Inspirację do tego rodzaju wywodów daje wielu teologom C.S. Lewis w swojej książce The Great Divorce. Opisuje w niej z fantazją szereg postaci piekielnych, którym ofiarowano możliwość wycieczki do nieba i pozostania tam na zawsze. Większość z nich nie przyjmuje zaproszenia do pozostania w niebie. Z powodu przywiązania do dawnych nawyków opowiadają się za powrotem do piekła.
[8] Zob. J. Consedine, Restorative Justice: Healing the Effects of Crime, Lyttelton, N.Z., Ploughshares Publications, ca. 1995. – Zob. także W. Osiatyński, O zbrodniach i karach, Poznań 2003. Ta książka zawiera szereg wywiadów z wybitnymi specjalistami, w skali międzynarodowej, od spraw przestępczości oraz metod jej zapobiegania i zwalczania. W kontekście poniższych rozważań na szczególną uwagę zasługuje rozmowa z James’em Gilliganem (psychiatra, profesor w Harvard University, były dyrektor więziennego szpitala psychiatrycznego) oraz z Jim’em Consedine (ksiądz katolicki z Nowej Zelandii, propagujący nowatorską koncepcję tzw. sprawiedliwości wyrównawczej, który poświęcił temu tematowi kilka książek; nie jest jedynie teoretykiem, lecz bierze czynny udział w sesjach inspirowanych tą ideą; jest koordynatorem od tych spraw w swoim kraju i odznacza się bogatym doświadczeniem praktycznym, zdobytym w czasie pełnienia funkcji kapelana więziennego).
Ten artykuł podaje argumenty dla wszelkich moich niewyrażonych intuicji. To są mocne i wyraziste argumenty, które nie wiem naprawdę, jak by można obalić. Właśnie – tytuł o czynieniu z wolności idola bardzo mi się podoba. To tak jakby Bóg całą wieczność nie mógł pokonać swego największego przeciwnika – ludzkiej wolności. Jakby to starcie i konflikt miały trwać wiecznie. Wtedy z wolności robi się nie Boży pomocnik, ale przeciwnik. Jeszcze przyszła mi myśl co do słów J 9, 4 o dniu działania i nocy niedziałania. Wcale nie trzeba tego interpretować jako czas piekła, kiedy nie można nic już zrobić. Dzień i noc to rytm życia, następowanie po sobie aktywności i bierności. Jeśli noc skojarzymy z ciemnością, entropią, chaosem, niewolą, biernością, nieświadomością, niewiedzą, to dzień – z jasnością, światłem, aktywnością, wolnością, działaniem, porządkiem, wiedzą. Jezus jest światłością świata, czyli prowadzi do atrybutów dnia, umożliwia działanie. Trudno sobie wyobrazić, że Jezus w którymś momencie przestałby być tą światłością. Ciemność to lęk niewiadomego, światłość to zaufanie do miłości Boga.
Dziękuję Annie Connolly za twórczą kontynuację mojej refleksji w związku z tekstem J 9,4. Myśl o Jezusie Chrystusie jako Światłości świata pobudza z kolei mój namysł i kieruje w stronę Apokalipsy oraz wizji Nowego Jeruzalem. Wizjoner z Patosu przekonuje: „I miasto nie potrzebuje słońca ani księżyca, aby mu świeciły, bo oświetliła je chwała Boga, a jego lampą jest Baranek. I narody będą chodzić w świetle miasta, i królowie ziemi wniosą do niego swoją chwałę” (Ap 21,23-24; tu i poniżej wyróżnienie moje, W.H.). Chrystus-Baranek jako lampa, narody chodzące w świetle miasta, królowie wnoszący swoją chwałę – to wyraźne zaprzeczenie nocy, braku przemiany i działania. A pamiętamy, że wcześniej dominuje zgoła inna wizja: „królowie ziemi” (18,9; 19,19) to ludzie najbardziej niegodziwi, służący niszczycielskim zamysłom Bestii i Fałszywemu Prorokowi. Skąd przychodzą ci piętnowani wcześniej ludzie? Przecież do świętego Miasta Bożego „nie wejdzie … nic skalanego…” (21, 27). W „jeziorze ognia” (19,20), jedynej rzeczywistości poza Nowym Jeruzalem, coś musiało się stać z owymi niegodziwymi królami. Stali się całkowicie innymi ludźmi dzięki pośmiertnemu nawróceniu i pełnemu oczyszczeniu. W nich również dokonała się zdumiewająca przemiana. Teraz mogą już wejść do Świętego Miasta spoza jego bram na spotkanie z Chrystusem-Lampą Miasta Bożego.
Czynnikiem niszczącym nieprawość jest ogień jako symbol sądu i oczyszczenia. Ludzie oczyszczeni przez ogień wejdą w końcu do Nowego Jeruzalem przez zawsze otwarte, nigdy nie zamykane bramy (21, 26). Motyw otwartych bram Świętego Miasta ma głęboki sens teologiczny. Wyraża stan bezpieczeństwa i ostatecznego spełnienia. Nikt nie opuszcza już Nowego Jeruzalem, nikt mu nie zagraża. Któż chciałby wracać do ognistego jeziora, symbolicznego miejsca oczyszczenia? Bramy są otwarte jedynie dla przybywających.
W świetle Apokalipsy wszystkie narody będą podlegały sądowi, gdyż stały się ofiarą złych mocy, zostały zwiedzione i zmuszone do czynienia zła (14,8; 18,23; 20,3.8). Do ognistego jeziora zostają wrzucone te potęgi i moce, które je zwiodły (19,20; 20,10). Cel i trwanie Gehenny zna jedynie Ten, kto ma „klucze śmierci i Hadesu” (1,18).
I ta zaskakująca wzmianka o liściach „drzewa życia” (aluzja do raju ziemskiego z Księgi Rodzaju), które „służą do leczenia narodów”, eis therapeían tōn ethnōn. Wniosek końcowy: „i nic już nie będzie obłożone klątwą” (22,2).
Leczenie narodów po drugiej stronie życia? A więc znowu zaprzeczenie braku przemiany i działania! Nie została udaremniona nadzieja, że „wszystkie narody przyjdą i oddadzą Tobie [Boże Wszechmogący] pokłon” (15,4), jak powiedziano w pieśni Mojżesza i Baranka (15,3). W końcowej wizji nowego wszechświata Bożego, wyrażonej przy pomocy obrazowego i symbolicznego języka ostatniej Księgi Biblii, do jeziora ognia wrzucone zostają ostatecznie śmierć i Hades (20,14) – symbol ostatecznego zniszczenia śmierci jako „ostatniego wroga” (1 Kor 15,26).
Oto zdumiewające przesłanie Księgi, w której przeciwnicy uniwersalizmu zbawienia chcieliby widzieć jedynie mocne oparcie dla doktryny wiecznej kary. Tymczasem wyraża się w niej wielka nadzieja, że wszyscy, którzy znaleźli się w ognistym jeziorze zostaną oczyszczeni i w końcu wejdą przez otwarte bramy do Miasta Bożego.
Zdumiewa mnie fakt, że tak często nie zwracamy uwagi na wymowę tego rodzaju wątków biblijnych. To w nich właśnie wyraża się niezłomna nadzieja: „A wszelkie stworzenie (pan ktísma), które jest w niebie i na ziemi, i pod ziemią, i na morzu, i wszystko, co w nich przebywa, usłyszałem jak mówiło: Temu, który siedzi na tronie, i Barankowi – błogosławieństwo, i cześć, i chwała, i moc na wieki wieków” (5,13). A więc znowu błogosławiony na zawsze Bóg i Chrystus-Baranek – Lampa nowego świata, Światłość Nowego Jeruzalem. Czy trzeba jeszcze mocniejszych wyrazów nadziei?
Nie zauważyłem, kiedy mój komputer dokonał sprytnej korekty: zamienił „Wizjonera z Patmosu” na „Wizjonera z Patosu”. Sorry!
Apokalipsa jest tak pełna symboli, że nie sposób jej zrozumieć bez dogłębnych studiów. Skoncentruję się więc tylko na jeziorze ognia. Nie jest wprost powiedziane, co stanie się z tymi, którzy są wrzuceni do jeziora ognia. Czy ogień będzie narzędziem zniszczenia, czy terapii? Ogień w St. Testamencie jest symbolem Jahwe. Na przykład przechodzi między połówkami zabitych zwierząt na znak przymierza z Abrahamem, ukazuje się Mojżeszowi jako krzak gorejący. Ogień był też używany do rytualnego oczyszczenia. W Nowym Testamencie ogień jest symbolem Ducha Świętego (ogniste języki). Jeśli ogień symbolizuje Boga, to znaczy, że w jeziorze ludzie zaznają Boskiego oczyszczenia. Wtedy będą mogli wejść przez otwarte bramy do Nowej Jerozolimy. Bo jeśli bramy zostaną otwarte, to na kogoś czekają. Zaproszenie do Jerozolimy trwać będzie wiecznie. Po drugie, musi być jakiś cel leczniczego drzewa. Przecież mieszkańcy Nowej Jerozolimy nie muszą się leczyć. Widocznie lekarstwo jest dla innych, spoza miasta Boga, dla chorych, może tych, co wyszli z jeziora ognia?
Często sięgam do Apokalipsy, księgi powstałej, jak uważa dzisiaj wielu egzegetów, w „szkole Janowej”. Trzeba wewnętrznie dojrzeć do jej lektury. Dlatego chciałbym w tym miejscu nieco szerzej opowiedzieć o swoim doświadczeniu duchowym i nawiązać do refleksji Anny Connolly. Proszę o cierpliwość.
Jest to Księga Wielkiej Nadziei. Otwiera i zamyka ją wizja zmartwychwstałego Chrystusa, Pana ludzkich dziejów, przedstawionych jako wielki dramat, czy wręcz tragedia, ukazujące w symboliczny sposób zmaganie dobra ze złem. Ta Księga ma charakter uniwersalny. Mówi o całej historii świata i jakie będzie ostateczne spełnienie wszechrzeczy. W niepowtarzalny sposób ukazuje moc śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Uczy odczytywać sens dziejów w świetle wydarzenia zmartwychwstania, którego pełnia i moc objawią się dopiero u ich kresu. Dzieje świata są dziejami dramatycznego daru ludzkiej wolności. Bóg przygotowuje jednak nieodwracalnie świat nowy, w którym wypełnią się wszystkie Jego obietnice. Ta wizja daje nadzieję na ostateczne zwycięstwo „Tego, który przychodzi” (Erchómenos).
Apokalipsie poświęcono niezliczoną ilość studiów. Nadal pozostaje ona jednak księgą tajemniczą, trudną i niepokojącą. Wynika to z samego gatunku literackiego oraz z jej języka symbolicznego, które nie znajdują rezonansu we współczesnej mentalności religijnej. Spośród wielu innych apokalips Kościół uznał, nie bez wahań, tylko tę jedną jako prorocką i umieścił w kanonie świętych ksiąg biblijnych jako organiczną część Nowego Testamentu (jest to dlatego tzw. księga deuterokanoniczna).
Wszystkie historyczne Kościoły przejawiają postawę nieufności i lęku w stosunku do Apokalipsy. Nie potrafią pogodzić wczesnochrześcijańskiej modlitwy przyzywającej przyjścia Chrystusa, z trwogą przed dniem „Strasznego Sądu”. Strach zamyka usta, paraliżuje serca, które wzdrygają się przed wypowiadaniem takiej modlitwy. Starochrześcijańskie zawołanie „Marana tha”, „Przyjdź, Panie nasz” zostało wyparte z żywej świadomości chrześcijan. Czyż stworzenie porażone trwogą przed Dniem Sądu może odważyć się równocześnie na przyzywanie tego dnia? Jeżeli jest to straszny „dzień gniewu”, jak głosi łacińska sekwencja żałobna Dies irae, dies illa, czyż nie zamiera na ustach wszelkie słowo ufności i nadziei? Kto wsłucha się w przejmujące słowa tęsknoty: „Przyjdź, Panie Jezu” zrozumie, że coś istotnego zatraciło się w późniejszej historii. Zanikało pogodne oczekiwanie. Zjawiło się przerażenie w obliczu nieuchronnego sądu, groźby wiecznego piekła i niepewności wiecznego losu.
Trudno pogodzić pokutny lęk i zatrwożoną modlitwę o osobiste zbawienie z przyzywaniem: ,,Przyjdź, Panie Jezu”. Jedno uczucie zdaje się wykluczać drugie. Trzeba dokonać wyboru. Duchowość trwogi przed przyjściem Chrystusa widzi w przyzywaniu Go wręcz zuchwalstwo. Skłania do modlitwy o zwłokę. A tymczasem modlitwa: ,,Przyjdź” dana została na wszystkie czasy i dla wszystkich ludzi. Dla mnie samego także. Nie mogę trwać w atmosferze trwożnej prośby o zwłokę i oddalenie końca.
Apokalipsa uczy modlić się o ponowne przyjście Chrystusa na świat, choć w rzeczywistości On nigdy go nie opuścił: „Jestem z wami” (Mt 28,20). Modlitwa ta rozbrzmiewała w pierwotnym Kościele jako wyraz eschatologicznej tęsknoty i pogodnej nadziei. Nadzieja ta z czasem osłabła i przygasła w całym historycznym chrześcijaństwie. Pozostał, strach przed śmiercią i boskim sądem. Kiedy nauczymy się patrzeć na ludzkie dzieje inaczej, z większą ufnością?
Kościół prawosławny uważa siebie w sensie szczególnym za Kościół Janowy, ale i on nie przyjął przesłania Apokalipsy w tym, co zawiera ona najbardziej oryginalnego. Rzecz znamienna: w rozdziale końcowym dodany został nakaz, aby „nie zapieczętowywać proroctwa tej księgi” (Ap 22,10). Czy nakaz ten został spełniony? Wybitny teolog prawosławny Sergij Bułgakow, niestrudzony komentator tej Księgi („Apokalipsis Joanna”, Pariž 1948) uważał, że była ona i nadal jest zapieczętowana z różnych powodów. Świadczy o tym sam fakt, że w Kościele prawosławnym nie ma w ogóle czytań liturgicznych z Apokalipsy. Jej proroctwa budzą lęk. Zabrakło już radości i odwagi pierwszych chrześcijan. Apokalipsa stała się przedmiotem szczegółowych badań naukowych, ale przestała być treścią religijnego doświadczenia. Końcowa modlitwa Apokalipsy „Przyjdź” nie została usłyszana przez chrześcijan. A powinna być usłyszana! Wówczas stałaby się początkiem innej orientacji duchowej. Nie wpędzałaby wierzących w sidła strachu i cierpiętnictwa.
Jakkolwiek Apokalipsa nastręcza poważne trudności interpretacyjne, nie powinny one pomniejszać siły i znaczenia proroctwa o powszechnej nadziei zbawienia. Główną treścią księgi jest zwycięskie zmaganie Chrystusa z Szatanem. Władca ciemności nie zostaje unicestwiony. Symboliczne postacie Bestii i Fałszywego Proroka zostają „żywcem wrzucone do ognistego jeziora, gorejącego siarką” (Ap 19,20). Wrzuceni zostają „żywi”, a więc nie unicestwieni w swoim bycie. Bestia i Fałszywy Prorok to symbol sił służących jako narzędzie w rękach Szatana. On sam również, w symbolicznej wizji Księgi, zostaje wrzucony „do jeziora ognia i siarki”, gdzie wraz z Bestią i Fałszywym Prorokiem „będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków” (Ap 20,10). Taki sam los, podobny do „śmierci drugiej” (Ap 20,14) czeka również Śmierć i otchłań Hadesu oraz tych, którzy nie są zapisani w księdze życia (Ap 20, 15).
Motyw „ognistego jeziora” nie oznacza wiecznego trwania tego stanu istnienia. Byłoby to równoznaczne z nieodwracalną porażką Boga, z uznaniem niemożliwości przezwyciężenia satanizmu i niezmienności woli Szatana. Myśląc w ten sposób ograniczalibyśmy samego Boga, który nigdy nie mógłby być, wedle słów apostoła Pawła, „wszystkim we wszystkich”. Oznaczałoby to zatem ostateczne zwycięstwo Szatana, czego nie chcą uznać zwolennicy wieczności piekła. Taka wizja jest, jak przekonująco pisał Bułgakow, „religijno-ontologicznym absurdem”. Istnieją tylko dwa sposoby uniknięcia tego absurdu: albo przyjąć unicestwienie satanizmu i Szatana za pośrednictwem boskiej wszechmocy, albo opowiedzieć się za apokatastazą, rozumianą jako pełne przeobrażenie całego stworzenia, w którym „nie będzie już nic wyklętego” bądź „obłożonego klątwą” (katáthema, Ap 22, 3).
Otchłań (Hades), „jezioro ogniste” i „śmierć druga”” są szczególnym stanem bytowania, który nie może mieć charakteru permanentnego, choćby trwał przez „wieki wieków” (ten hebraizm sugeruje przede wszystkim długość trwania). Jego celem jest oczyszczenie i uzdrowienie stworzenia. Symbolika „jeziora ognistego” mówi o duchowym procesie wyzwolenia. Ogień oczyszczający trawi wszystko, co zasługuje na spalenie. Dzięki temu istota stworzona zbawia się, ale „jakby przez ogień” (l Kor 3,15). Proces ten jest nieodłączny od cierpienia. Jest to jednak cierpienie oczyszczające, a nie piekielne, destrukcyjne i śmiercionośne. Żyjąc w czasie nie jesteśmy w stanie przybliżyć się bardziej do tej tajemnicy życia przyszłego.
Jeżeli powszechne przeobrażenie ma ogarnąć całą rzeczywistość stworzoną, to wierzę, że modlitwa „Przyjdź” ma także charakter powszechny. Może ona rozbrzmiewać jako wołanie o ocalenie również w stanie śmierci drugiej, w Otchłani oraz w głębinach „jeziora ognistego”.
Słowo Boga („Ten, który siedzi na tronie”, określenie jakże apofatyczne!) skierowane do świata mówi dobitnie: „Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21,5). To nie my tworzymy tę nowość, lecz Bóg działający w nas przez Chrystusa, mocą przeobrażającego, Bożego ognia Ducha.
Czyli wrzucenie do jeziora ognia jest zbawieniem „jakby przez ogień”. Jest to zatem zbawienie przez cierpienie: doznawanie palącego ognia. Dlaczego zbawienie takie jest bolesne? I czy możliwe jest zbawienie „nie przez ogień”? Dla wielu ludzi bolesne jest poznawanie prawdy o sobie, akceptowanie jej. Tak jak w psychoterapii człowiek musi cierpieć aby wyzdrowieć, tak ogień oczyszczający sprawiać może ból. Załóżmy, że do jeziora ognia trafia jakiś zbrodniarz, zabójca. Na czym polega jego cierpienie? Czy na tym, że Bóg odpłaca mu karą na przykład w takiej postaci, że dotyka go cierpieniem ofiar jego zbrodni? Można to nazwać odpłatą, ale można też nazwać uświadomieniem zabójcy konsekwencji jego czynów. Bóg pozwala na ten ból, bo wie, że inaczej zabójca nie zda sobie sprawy ze zła, które wyrządził. Czy Bóg pozwala na karę dla samej satysfakcji zemsty, odpłaty? Nie. Ból jest terapeutyczny, pozwala nauczyć ludzi współczucia i empatii, prowadzi do pogodzenia się z sobą samym, przyjęcia przebaczenia i pojednania. Ból zadawany w nieskończoność byłby okrucieństwem, nie miałby sensu. Czy można być zbawionym inaczej niż przez ogień? Czy tylko z większą lub mniejszą dawką ognia?
Po drugie co do kwestii, że ludzie już nie wołają radośnie: Marana tha! Nie pamiętam teraz dokładnie gdzie w St. Testamencie, ale chyba u jakiegoś proroka czytałam, że sąd był dla ludzi dobrą nowiną, oczekiwali go z niecierpliwością, a to dlatego, że to był sąd nad ich ciemiężycielami, nad ich przeciwnikami. Sąd oznaczał ich wyzwolenie, sąd był synonimem ich szczęścia i radości, przybyciem wyzwoliciela. Teraz nikt nie rozumie sądu w taki sposób.
Wszystko jasne, ale co z samym Szatanem? Będzie zbawiony, czy nie? Wolno mieć nadzieję dla niego? Trzeba go kochać, tak jak grzesznych ludzi, czy jego wolno nienawidzić? On jest stworzeniem, czy anty-stworzeniem? Jeśli jest stworzeniem, to będę się za niego modlił i miał dla niego nadzieję, jak Izaak z Niniwy. Jeśli jest nicością, jak u Karla Bartha, to mogę z nim po prostu walczyć. To jest bardzo ważny problem, wbrew pozorom to paląca kwestia egzystencjalna, przynajmniej dla mnie. Jak to ojciec widzi na dzień dzisiejszy?
Pani Anno, stawiając pytania odpowiedziała już Pani po części sama sobie. Myślę podobnie. Tym niemniej czuję się i tym razem przynaglony do nieco dłuższej refleksji, bardziej w formie świadectwa niż ściśle naukowego wywodu. Taka forma wypowiedzi jest bardziej przystępna. Boję się zdawkowych i uproszczonych odpowiedzi czysto akademickich.
1. Pyta Pani, dlaczego zbawienie jest takie bolesne. Cóż, gdyby takie nie było, wówczas okazałoby się jedynie darmową i przymusową amnestią, która nie liczy się z wolnością istoty stworzonej, nic nie kosztuje i nie bierze pod uwagę ogromu zła popełnionego w ludzkich dziejach. A tymczasem trzeba przejść „jakby przez ogień” (ważne jest słowo „jakby”!). Oczyszczenie i uzdrowienie musi dokonać się w samym wnętrzu człowieka, a nie być jedynie aktem czysto zewnętrznym. Niespełniona lub sponiewierana miłość potrafi palić równie boleśnie jak ogień. Człowiek karze sam siebie w postaci konsekwencji swojej winy, która stała się powodem cierpienia także dla innych. Dlatego cierpi i przechodzi „jakby” przez ogień. Stąd ta metaforyka wrzucenia do „jeziora ognia” w Apokalipsie. Nic nie zwolni człowieka z odpowiedzialności za własne winy, które wymagają skruchy i oczyszczenia, a nawet przejścia przez wielką mękę.
Boży sąd otwiera oczy winowajcy na popełnione zło. Jest wprawdzie manifestacją Bożego miłosierdzia, ale również wyrazem ostatecznego triumfu sprawiedliwości, której brakuje w życiu doczesnym pojedynczych ludzi i narodów. Chodzi przede wszystkim o sprawiedliwość względem wszystkich skrzywdzonych, „najmniejszych” i najbiedniejszych. Sądowi Bożemu podlegają wszyscy, także wszystkie ziemskie instytucje i autorytety.
Myśl o sądzie jest ustawicznie obecna w całym Nowym Testamencie. Nie jest to wszakże wizja, która jedynie przeraża. Mówiąc o przyjściu Syna Człowieczego Jezus zachęcał: „wyprostujcie się i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,28). Chrześcijanin może cieszyć się tą Dobrą Nowiną – to nie żaden człowiek ani żadna instancja ludzka będą naszymi sędziami. Sąd nie zostanie powierzony żadnemu ludzkiemu trybunałowi, choćby najwyższemu i najbardziej sprawiedliwemu. Jest wyłączną sprawą i przywilejem dobrego, miłosiernego i sprawiedliwego Boga, a On nie sądzi według naszych ludzkich życzeń i oczekiwań. W Starym Przymierzu powiedziano już, że „człowiek widzi to, co dostępne dla oczu, a Pan widzi serce” (1 Sm 16,7). A Nowe Przymierze mówi jeszcze dobitniej: „Bóg jest miłością: (…) mamy ufność na dzień sądu” (1 J 4,16.17), a „miłosierdzie odnosi triumf nad sądem” (Jk 2,13).
Nie szukajmy jednak w Biblii jednolitego spojrzenia. Są także teksty o sądzie straszliwym dla ludzi bezbożnych i buntowniczych (zob. Hbr 10,27). Powiedziano dlatego: „Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10,31). Nic dziwnego w tym, że pamięć o owym „dniu gniewu i objawienia się sprawiedliwego sądu Boga” (Rz 2,5) musiała także budzić lęk.
Są wszakże w Biblii zapewnienia budzące ufność i otuchę. Sam Jezus uczył, że „Bóg przecież nie posłał Syna na świat, aby świat osądził, lecz aby świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17). Sąd jest przede wszystkim potępieniem grzechu, a nie samego grzesznika. Sprawiedliwość Boga ocala go, gdyż jest miłosierna i usprawiedliwiająca. Sąd otwiera drogę do nawrócenia i przemiany serca.
Oczekiwanie na sąd wyraża ludzką tęsknotę za sprawiedliwością i zbawieniem. Człowiek pragnie ocalenia i oczekuje wybawienia z ufnością. Już w Księdze Izajasza powiedziano o tym pełnym nadziei oczekiwaniu: „Panie, spodziewamy się nadejścia Twojego sądu” (Iz 26,8; przekład według niemieckiej „Einheitsübersetzung”). Tu nie ma lęku ani strachu. Jest nadzieja i zaufanie do miłosiernego Boga, który sądzi sprawiedliwie. Psalmista językiem obrazowym z radością ogłasza całemu światu: „Niech huczy morze i to, co je napełnia, świat i jego mieszkańcy! Rzeki niech klaszczą w dłonie, góry niech razem radośnie wołają przed obliczem Pana, bo nadchodzi, by sądzić ziemię. Będzie świat sądził sprawiedliwie, a narody według prawości” (Ps 98,7-9). To jest właśnie to, o czym wspomina pod koniec komentarza Pani Anna.
Zastanawia mnie ten właśnie nurt radosnego i pogodnego oczekiwania na sąd Boży. Jest w nim zapomniana prawda, która nawet w liturgii chrześcijańskiej pozostawała w cieniu. Pełne ufności oczekiwanie na sąd jest wyrazem prastarej ludzkiej nadziei na Bożą sprawiedliwość dla wszystkich pokrzywdzonych, których spotkał w życiu okrutny los zwłaszcza z winy drugiego człowieka.
2.Wielka szkoda, że przestaliśmy pojmować sąd Boży jako wydarzenie uzdrowienia i wyzwolenia. Nie chodzi jedynie o wyzwolenia od doczesnych wrogów i ciemiężycieli, ale także od tego co w nas samych jest przeszkodą w wejściu do Królestwa Bożego.
W ludzkim życiu może być wiele nieprawdy, powikłań i pozorów. Sprawiają one, że nie rozumiemy bardzo często własnego postępowania. Wiele spraw wypieramy ze świadomości. Jakże wiele zjawisk w historii ludzkości jest mrocznych, nieprzeniknionych, wzajemnie powiązanych i tajemniczych. Życie Kościoła nie stanowi w tym względzie wyjątku. Jeden z tekstów nowotestamentowych głosi nawet, że nadszedł czas, „aby sąd rozpoczął się od domu Bożego” (1 Pt 4,17). Tu także toczy się zmaganie między dobrem a złem. Dlatego mówimy, że prawda o życiu poszczególnych osób i społeczności ludzkich ujawni się w całej przejrzystości dopiero na sądzie Bożym. Spodziewamy się tego i na to liczymy. I to jest radosna strona tego sądu, przeniknięta nadzieją na boską ocenę wszystkich ludzkich zawiłości i mrocznych dróg życia.
Sąd jest spotkaniem człowieka z samą Prawdą, którą jest Bóg. Jest to spotkanie, którego nikt z żyjących nie jest w stanie wyobrazić sobie ani opisać. Przekracza ono nasze ziemskie przeczucia i najlepsze intuicje. Można go jedynie z wiarą i ufnością oczekiwać. Jedno wydaje się pewne: będzie to spotkanie wstrząsające, przenikające w głąb ludzkiego jestestwa. Sąd jest godziną prawdy o sobie samym i o niezmierzonej miłości Boga.
Przypowieść o sądzie nad narodami w sposób obrazowy opisuje ten sąd (Mt 25,31-46), choć nie należy jej traktować jako reportażu o przyszłym wydarzeniu. Każdy będzie sądzony ze swojej miłości lub jej braku. Ten opis zdumiewa mnie i skłania do myślenia za każdym razem, kiedy mam go przed oczyma. Na końcu naszych dni Bóg nie będzie pytał nas o wiele rzeczy, które teraz, w czasie życia ziemskiego, wydają się nam ważne i z powodu których toczymy także w Kościele nieustanne spory. Nie będzie nas pytał, czy należeliśmy do tego, czy innego Kościoła; czy byliśmy postępowi w swoich poglądach, czy konserwatywni; czy wierzyliśmy w prywatne objawienia, czy nie. Pytania Sędziego świata są o wiele bardziej prozaiczne i przyziemne. Dotykają naszej zwyczajnej codzienności. Utożsamiając się z ludźmi w potrzebie pyta o zaspokojenie ich głodu i pragnienia, o przyjście z pomocą w ich życiowej tułaczce i braku najpotrzebniejszych rzeczy; o gotowość nawiedzenia chorych i uwięzionych. Przedziwne jest to utożsamienie Sędziego z najbiedniejszymi z biednych, z „najmniejszymi” braćmi i siostrami. To oni są uprzywilejowanym miejscem, w którym można spotkać się z Bogiem i Jego Boskim Wysłannikiem w osobie Chrystusa.
Oto jak ważny i cenny jest człowiek w oczach miłującego ludzi Boga! Miłość wymaga najwięcej. Winy z powodu braku miłości nie da się ukryć ani jej wyprzeć z pamięci. Trzeba ją uznać w zawstydzeniu i skrusze serca, gdyż tylko wtedy będzie mogła być wybaczona. Bóg pragnie ocalenia wszystkich.
Spotkanie z Bogiem będzie takim spotkaniem z sobą samym, jakiego obecnie nie znamy. Jego światło odsłoni całą prawdę o moim życiu. I to będzie ostateczna weryfikacja wartości mojego życia, mój sąd osobisty, a zarazem ostateczny. Ten sąd jest dziełem Bożej miłości, jej dopełnieniem. W obliczu Boga-Miłości uświadomię sobie, że kochałem za mało, że nie pozwoliłem być kochanym. Sąd z miłości może być bardziej bolesny niż zewnętrzna kara. Będzie w nim miejsce na wyznanie winy, zawstydzenie, skruchę, żal, prośbę o zmiłowanie i przebaczenie oraz na wielką wdzięczność.
Spotkanie z Nim to najważniejsze spotkanie z samym sobą. Odpadną wszelkie pozory, tytuły i pełnione w życiu role. Wyobrażam sobie, że dobroczynne Boże światło otworzy mi oczy na wszystkie sprawy mojego życia. Przeniknie mnie na wskroś i osądzi. Trzeba będzie przyjąć także bolesną prawdę o swoim życiu. Nie będzie od niej ucieczki. To będzie sąd nad samym sobą i swoim życiem. Dlatego na sądzie dokonuje się zarazem oczyszczenie i uzdrowienie.
3. Sąd to nie przymusowa amnestia, ale niepojęte i wymykające się ziemskim miarom czasu wydarzenie oczyszczenia, uzdrowienia i dojrzewania do wieczności. Trzeba rzeczywiście przejść „jakby przez ogień”, który wypali pozostałości naszej winy, ale ocali winowajcę. Otchłań winy musi zostać przeżyta do końca. Miarą przeżycia jest intensywność, a nie długość trwania. Ziemski Jezus nikomu nie odpłacił przemocą i potępieniem. Czyżby jako Sędzia miał stać się na sądzie niemiłosierny i zupełnie inny? Chrystus-Sędzia jest przyjacielem i miłośnikiem ludzi. Apokaliptyczne wyobrażenia o „jeziorze ognia” trzeba odróżnić od istoty samego przesłania. Przesłanie to głosi, że to On, jako Sędzia świata, jest wielkim znakiem nadziei, gdyż sądzić będzie w duchu Kazania na Górze i całego swojego nauczania o Bogu. Nadaje to chrześcijańskiej wierze pogodny ton nadziei i zaufania. Bóg jest Bogiem wiernym i miłującym człowieka. Samo słowo sąd staje się wyrazem nadziei.
Dlatego właśnie sąd rozumiany jako spotkanie z Bogiem nie jest żadnym odwetem z Jego strony. Otuchą i nadzieją napawa mnie myśl, że ludzie, którzy w życiu, a zwłaszcza w dzieciństwie nie doświadczyli dobroczynnej siły miłości, dopiero chyba na sądzie spotkają się z prawdziwą miłością Tego, który jest najbardziej bezinteresowną i czystą miłością. Choć za życia odpłacali innym wrogością, pogardą i nienawiścią, czy będą chcieli tę miłość odrzucić? Wierzę i mam nadzieję, że w spotkaniu z Bogiem ci, którzy nigdy nie mieli szansy osiągnięcia pełni ludzkiego życia, którzy w życiu nie doświadczyli miłości, sponiewierali ją lub od dzieciństwa byli naznaczeni piętnem odrzucenia – na sądzie po raz pierwszy otrzymają łaskę spotkania z prawdziwą miłością, której nie odrzucą.
Myśl o sądzie Bożym nie daje jednak spokoju ludziom przywykłym do tradycyjnego sposobu myślenia. Pytają: Co z odpowiedzialnością za wyrządzone innym krzywdy? Jak Bóg miłosierny i sprawiedliwy poradzi sobie z taką mnogością ludzkich dramatów i prawdziwych tragedii? Czego można od Niego oczekiwać, jeżeli nasze życie było pełne samolubstwa, wrogości i nienawiści? Czy ofiary zdołają przebaczyć swoim oprawcom?
Nie mam prostej odpowiedzi na podobne pytania. Trzeba je nosić w sobie przez całe życie. Być może zabierzemy je ze sobą w zaświaty. Nasze odpowiedzi zawsze będą cząstkowe i ułomne. Pełne łaski i miłosierdzia postępowanie Boga nie przekreśla odpowiedzialności za popełnione zło. Trzeba zdać z tego sprawę nie tylko wobec Niego, ale i wobec ludzi, których to zło dotknęło, odebrało radość życia i samo życie w bólu i udręce. Krzywda ludzka woła o sprawiedliwość. Zło wyrządzone musi zostać osądzone. Nie sposób go ignorować lub puścić je w całkowite zapomnienie. Bóg nie okaże się niesprawiedliwy wobec wszystkich ofiar ludzkiej krzywdy i przemocy. Jego miłosierdzie nie może przeczyć sprawiedliwości. Bez tego trudno byłoby mówić o prawdziwie pojednanej wspólnocie ludzi z Bogiem i między sobą nawzajem. Nie ma pojednania bez wybaczenia. Wierzę, że po drugiej stronie życia łatwiej się przebacza niż teraz.
Wierzę, że w dniu sądu my również będziemy mogli zadawać pytania Bogu, na które w życiu nie znaleźliśmy odpowiedzi. Nikt nie będzie musiał tłumić w sobie swoich skarg i najbardziej bolesnych pytań. To także będzie oznaką Bożej łaskawości i życzliwości. Będą to zarówno pytania osobiste jak i dotyczące dziejów całej ludzkości. Do takich należy zwłaszcza pytanie o winę, cierpienie i nieszczęścia ludzi. Dobry i życzliwy Bóg odpowie wszystkim pytającym, którzy swoje pytania zaniosą aż przed Jego oblicze. Zrozumiemy wtedy, co znaczą słowa apostoła Jana, że „Bóg jest większy od naszego serca” (1 J 3,20).
Dziękuję za te pytania. I za odniesienie do św. Izaaka Syryjczyka, któremu poświęciłem w swoich publikacjach wiele uwagi („Dramat nadziei zbawienia”, „Świadkowie wielkiej nadziei”). Tak, wierzę i mam nadzieję, że Szatan („diabeł i jego „aniołowie”, Mt 25,41) pojednają się w końcu ze Stwórcą. W moim głębokim przeświadczeniu nie jest on ani anty-stworzeniem, ani nicością, ani „nie-osobą” (niem.: „Un-Person”), lecz najbardziej nieszczęśliwym stworzeniem Bożym. Dlaczego nie zastanawiają nas słowa Apokalipsy o „głębinach Szatana” (Ap 2,24)? Czy nie obowiązują nas również słowa Jezusa: „Miłujcie waszych wrogów/nieprzyjaciół” (Mt 5,44)? Zatroskaną miłością i modlitwą o to, aby z kusiciela stał się kuszonym do pojednania można przyczynić się do odmiany jego losu.
Wiem, że to, co napisałem i co jeszcze rozwinę może budzić sprzeciw. Zachęcam jednak do głębokiej, a nie powierzchownej tylko refleksji. I proszę o życzliwość i cierpliwość w myśleniu. To dobra i niepowtarzalna okazja, aby stanąć w obliczu zagadnienia, którego teologowie na ogół skrzętnie unikają, bojąc się oskarżeń i donosów.
1. Co oznaczają słowa Jezusa: „teraz władca tego świata będzie wyrzucony na zewnątrz” (J 12,31), „władca tego świata został osądzony” (J 16,11)? Jak i gdzie zostanie wyrzucony? Wyrzucenie i wygnanie nie może oznaczać wydania znacznej części stworzeń pod władanie diabła, jak to wynikałoby z doktryny zwolenników wiecznej męki. W ich mniemaniu piekło jest właśnie specjalną sferą jego panowania. Byłoby to równoznaczne z ustanowieniem piekła jako królestwa diabła, paralelnego do Królestwa Bożego. Kto przyjmuje wieczność piekła jako królestwa Szatana, ten uwiecznia złego ducha w jego własnym diabelskim żywiole, a to przeczy słowom Pisma o „wyrzuceniu na zewnątrz”. W Apokalipsie padają słowa: „A diabeł, ten, który ich zwodzi, został wrzucony do jeziora ognia i siarki, gdzie znajduje się i Bestia, i Fałszywy Prorok. I będą tam męczeni dniem i nocą na wieki wieków” (20,10). Trzeba wszakże pamiętać, że „Bestia i Fałszywy Prorok” to nie są określone osoby ludzkie, lecz przede wszystkim fałszywe zasady życia, podlegające sądowi ognia wraz z „ojcem kłamstwa”, który je inspiruje.
Wypędzenie władcy tego świata zapowiada jego całkowite oddzielenie od stworzenia, do którego miał on jeszcze dostęp jako anioł, jakkolwiek upadły. Ten metafizyczny stan opisany został przy pomocy apokaliptycznych obrazów zaczerpniętych z fizycznego porządku świata. Są to obrazy „ciemności zewnętrznych” (znalezienie się poza bytem) oraz „jeziora ognia i siarki”.
Jak lepiej zrozumieć niepowtarzalny dramat duchów upadłych? Fakt wyrzucenia ze świata nie oznacza, że duchy upadłe przestały być w ogóle stworzeniami. W tym sensie one nadal przynależą do świata istot stworzonych przez Boga. W przeciwnym razie byłyby skazane na unicestwienie i całkowitą utratę swego bytu. Nawet jako istoty odrzucone i wygnane pozostają Bożymi stworzeniami.
Będąc ludźmi nie znamy głębi ontologicznego absurdu sytuacji upadłych duchów. Możemy jedynie mówić o stanie czystego zła bez żadnej domieszki – bez zabłąkania, niezrozumienia czy słabości, które zawsze mają miejsce w ludzkim grzechu. Tu natomiast chodzi o stan świadomej wrogości, zawiści, nienawiści stworzenia względem swojego Stwórcy.
2. Czy Szatan może być zbawiony? Nie jest to pytanie nowe. Stawiano je w dziejach chrześcijaństwa już od czasów starożytności. Ludzie o wielkim umyśle i sercu zastanawiali się nad tym, czy zbawcze dzieło Chrystusa obejmuje także świat demonów. I odpowiedź była twierdząca. W przeciwnym razie ograniczalibyśmy miarę miłości Boga i moc odkupienia, które takiej granicy nie mają. Natomiast granica, która powstała w samych zbuntowanych stworzeniach może być przezwyciężona przez ich współdziałanie ze Stwórcą. Po okazaniu skruchy szatan może być zbawiony wraz ze swoim królestwem, przeszedłszy przez niepojęty okres trwania „ognia przygotowanego diabłu i jego aniołom”. Wyrzucenie szatana jako władcy tego świata mówi o tym, że upadłe duchy nie mogą czynić zła w nieskończoność.
Eschatologia o charakterze penitencjarnym kategorycznie wyklucza wszelką możliwość rehabilitacji, uzdrowienia i przebaczenia Szatana. Skrucha i zbawienie demonów są w tej perspektywie zgoła niemożliwe. Jest to myślenie na sposób manichejski, które de facto znieważa samego Stwórcę świata. Gdyby zło było nieprzezwyciężalne i wieczne, wówczas odpowiedzialność za winę stworzeń – za los Szatana, upadłych duchów i grzesznych ludzi – spadałaby również na Boga. Chociaż nie stworzył On zła, to przecież dopuszczał je w ciągu wieków, gdyż powołał do istnienia istoty rozumne obdarzone wolnością i możliwością upadku. Przypisywalibyśmy wówczas Bogu pragnienie stworzenia świata upadłego lub skazanego na upadek, dla którego nie ma już żadnego ratunku i możliwości ocalenia.
Aby wykazać możliwość duchowego odrodzenia, skruchy, uzdrowienia i powrotu świata upadłych duchów do Boga, potrzebna jest w tym względzie głęboka refleksja nad satanizmem. Pod tym względem niezrównane są refleksje prawosławnego teologa Sergija Bułgakowa, wspomnianego już w moim wcześniejszym komentarzu (zob. „Nevesta Agnca”, Pariž 1945; reprint 1971). Podjął on śmiałą próbę wniknięcia w tajemnicę irracjonalnej i arbitralnej wolności istot stworzonych oraz ich stopniowego odrodzenia. Niczym nie umotywowany akt szaleńczej i zbuntowanej samowoli trudno wyjaśnić, usprawiedliwić i racjonalnie zrozumieć. Kiedy stworzenie uznaje siebie za najwyższy i jedyny absolut, taka wolność kryje w sobie element wręcz ontologicznego obłędu.
Jest to w gruncie rzeczy jedynie ontologiczna iluzja. To pustka, która pretenduje do bycia pełnią, ale do określonego czasu zwodzi ludzi i walczy z Bogiem. Szatan zawdzięcza swoje istnienie Stwórcy, ale Go nienawidzi i chciałby uznać za nie istniejącego. A przecież nie może całkowicie oderwać się od bytu Bożego i obejść się bez niego. Aby istnieć, szatańskie „ja” potrzebuje przeciwstawiać się Bogu i jest w świecie jakby Jego mrocznym cieniem. Szatański obłęd nie godzi się ze świadomością własnego stanu bycia jedynie stworzeniem. Jednak ta świadomość mówi mu stale: nie jesteś Bogiem, ale stworzeniem i dlatego powinieneś oddać cześć swemu Stwórcy. Chociaż reakcją jest bezsilna pycha i złość, to nękająca świadomość wnosi rozdzierającą sprzeczność w samą głębię szatańskiego bytu i trwającą „wieki wieków” beznadziejną walkę z samym sobą.
Bóg nie chce przymusu w miłości. Stworzył istoty wolne nie jako rzeczy, lecz jako osoby zdolne do podejmowania decyzji. Najbardziej dramatyczny akt wyboru zła dokonał się właśnie w Szatanie i pociągnął za sobą inne zbuntowane duchy. Natura satanizmu ma swoje źródło w wolności istot stworzonych. Anarchiczna wolność nie ma rzeczywistego oparcia. Jest skrajną samowystarczalnością diabelskiego „ja”, arbitralną samodeterminacją i negatywną autonomią. Zło przybiera pozę „księcia tego świata”, który pretenduje do centralnej pozycji w dziejach stworzenia. Dopóki ten świat trwa, ta iluzja ma uwodzicielską siłę.
Upadłe duchy są pasożytem na ciele ludzkości. Wolność stworzeń wystawiona jest w ten sposób na próbę, ale ta próba będzie miała jednak swój kres. Szatan zostanie usunięty z tego świata, wbrew swojej autoafirmacji, swoim pretensjom i zamysłom. Wtedy nie będzie już mógł nikogo uwieść. Pozostanie nadal stworzeniem, którego Bóg nie zniszczy, ale które wie dobrze, nawet wbrew swojej woli, że zostało przez Niego stworzone. Ta właśnie świadomość jest dla złego ducha główną przyczyną „ognia piekielnego” – nienawiści względem Boga jako zasady życia, ontologicznej zazdrości i zawiści.
3. W świadomości wypędzonych ze świata upadłych duchów zaczyna dokonywać się jednak stopniowy proces pewnego rodzaju odrodzenia. Skazane są na przeżywanie swojej arbitralnej wolności oraz jej zwodniczej głębi, oderwanej od rzeczywistości boskiej i stworzonej. Właśnie dlatego Apokalipsa mówi o „głębinach szatana”. Absolutna wolność jest transcendentalną pustką, w której jedyną treść stanowi bunt przeciwko Bogu. Czy życie ducha może opierać się bez końca na pustce iluzorycznej wielkości? Czy irracjonalna wolność stworzenia może wreszcie doznać przebudzenia w szatańskiej „wieczności”?
Zastanawiały mnie od dawna odważne i dalekosiężne refleksje Bułgakowa o kuszeniu Jezusa na pustyni, w Ogrodzie Oliwnym oraz na Golgocie. To one inspirują także moje myślenie. Kuszenie w stosunku do osoby Kuszonego dotyczyło przede wszystkim samego kusiciela. Wystawiając na próbę Jezusa i sens Jego bezgranicznego oddania ludziom, diabeł chciał sprawdzić, czy Bóg rzeczywiście miłuje stworzony przez siebie świat, dla którego zbawienia oddał swojego Syna oraz czy Syn jest wierny do końca swojej miłości względem Ojca. To kuszenie musiało być „wielkim wstrząsem dla samego kusiciela”. Nie tylko nie otrzymał upragnionego potwierdzenia dla swojego buntu, ale doznał porażki i upokorzenia. Jednak i to nie skłoniło go do powrotu na drogę skruchy i pojednania z Bogiem. Przeciwnie, jeszcze bardziej utwierdził się w swojej złości, co potwierdza świadectwo Ewangelii. Nie zaniechał dalszej próby względem Jezusa. Kiedy skończył kuszenie „odstąpił od Niego aż do oznaczonego czasu” (Łk 4,13). Ten czas nastąpił wraz ze śmiertelną agonią w Getsemani i na Golgocie. Wówczas to szatańskie słowa kuszenia przejęli niemal dosłownie arcykapłani, uczeni w Piśmie, przełożeni, faryzeusze, przechodnie i żołnierze: „niech teraz zejdzie z krzyża, a uwierzymy w Niego”, „zaufał Bogu, to niech Go teraz wybawi, jeśli chce” (Mt 27,42-43).
Także to ostatnie kuszenie Jezusa nie osiągnęło swego celu. Okazało się wszakże nową pokusą dla samego kusiciela. Śmierć Syna Bożego wzmogła jego dążenie do tego, aby stać się „księciem tego świata”. Wydawać by się mogło, że zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Chrystusa udaremnią te szaleńcze pretensje i położą kres zaślepieniu władzą. Dopiero jednak przy powtórnym Jego przyjściu dokona się rzeczywiste wygnanie szatana i jego upadłych aniołów ze świata. I to właśnie jest ostatnie i decydujące kuszenie dla samego kusiciela. Postawa ofiarnej miłości i całe dzieło Chrystusa nie przestało być dla niego bolesnym wyzwaniem. Będąc uzurpatorem i samozwańcem, mimowolnie szuka w Nim oceny swojej własnej postawy, pełnej zawiści i zazdrości, dopóki nie przebierze się miara cierpienia. A jest to cierpienie wynikające także ze świadomości jego udziału we wszystkich grzechach ludzi. W miarę jak budzi się w kusicielu nowa świadomość, ciężar winy powiększa tym bardziej bezmierną mękę skruchy, która wypełnia „wieki wieków”.
Dlatego właśnie nie sposób wykluczyć możliwości wiary i nadziei, że Szatan powróci na drogę prawdziwej wolności właściwej stworzeniu i porzuci zwodniczą drogę negacji. To byłby początek jego skruchy i powrotu do Boga. Ludzkie doświadczenie nie jest w stanie wniknąć w owe „wieki wieków” iście infernalnego zmagania i męki, niezbędnych do tego, aby wyczerpała się złudna samowystarczalność i złość Szatana. W jego naturze istnieją wszakże dane dla takiego przewrotu, ponieważ jest stworzeniem Bożym i nigdy nim być nie przestał. Możliwość zbawienia zawarta jest w samym fakcie stworzoności istot diabelskich. Siła oporu może się wyczerpać w obliczu samej rzeczywistości stworzonej, oddziałująca siłą faktów w samej głębi bytu.
Jest zatem możliwe samooskarżenie szatana w jego własnym satanizmie. To ono może spowodować pęknięcie w szaleństwie samo-afirmacji, wzbudzić zwątpienie w samego siebie, a to już początek nowej świadomości i nowej ery w jego istnieniu. Możemy tylko przeczuwać, że na tej drodze czekają go nowe męki spowodowane pychą. Upadły anioł nie przestanie walczyć o swoje rzekome pierwszeństwo w porządku bytowania, w obronie swojej metafizycznej miłości własnej. A jednak ta samolubna miłość traci stopniowo charakter niewzruszonego przekonania o sobie samej. Wewnątrz zamkniętej w sobie afirmacji samego siebie rozpoczyna się proces weryfikacji, który nie może już się zatrzymać. To on skłania do odwrócenia się od negacji w stronę istnienia pozytywnego, a tym samym jest początkiem przezwyciężenia metafizycznej samowystarczalności i zamknięcia w sobie, z powodu których szatan został wypędzony ze świata.
W głębi każdego bytu stworzonego istnieje ontologiczna pamięć o fakcie własnej stworzoności. Myśl ta jest szczególnie ważna dla zrozumienia możliwości zbawienia Szatana. On także zachowuje w sobie ontologiczną „anámnesis” o swoim stanie przed upadkiem. Ta pamięć pali jak ogień i nie daje spokoju; budzi jego demoniczną wściekłość i jest głównym źródłem demonizmu. Dlatego nienawidzi tego wszystkiego, co dzieje się w świecie ludzkim wskutek zbawczego dzieła Chrystusa. Zmaga się stałe z własną naturą i jej pustką, nie mogąc jej odrzucić ani o niej zapomnieć. W tym „wiecznym” powtarzaniu się samoafirmacji stopniowo dokonuje się pozytywne pogłębienie samoświadomości, które prowadzi do wyczerpania się satanizmu. Wygnany ze świata, królestwa bytu, złe duchy odzyskują nową świadomość, która jest początkiem ontologicznej skruchy i nawrócenia.
I dzieje się w końcu coś niezwykłego – ontologiczna anamneza sprawia, że z kusiciela on sam staje się nieustannie kuszonym. Ta anamneza to, obrazowo mówiąc, stale wyciągnięta, pomocna ręka Stwórcy, która nigdy nie może być cofnięta nawet zbuntowanemu stworzeniu”. Przezwyciężenie siebie przez złego ducha możliwe jest jedynie dzięki dobroci Boga miłującego i zbawiającego, wielce cierpliwego i miłosiernego. Nie jest to akt jednostronny ze strony zbuntowanego stworzenia. Jest on możliwy dzięki wewnętrznemu ruchowi ku spotkaniu z Chrystusem oraz dzięki niczym nie ograniczonej, powszechnej mocy Jego zbawczego dzieła. Pamiętać trzeba również o działaniu Bożego Ducha, „Dawcy życia”, którego moc dociera do upadłych duchów i ocala tych, którzy uświadamiają sobie swój upadek. Dzięki Jego działaniu one także duchowo zmartwychwstają. Nie wykluczajmy także duchowej pomocy ze strony dobrych duchów anielskich oraz wszystkich ludzi o sercu współczującym, już wyzwolonych z mocy zła.
4. Nie wiemy tu na ziemi w jaki sposób mogą być odwrócone decyzje irracjonalnej i arbitralnej wolności upadłego stworzenia i jak Szatan może stać się zdolny do okazania skruchy. Jednakże sam jego byt wynikający z faktu stworzenia przez Boga jest ontologicznym wskaźnikiem przyszłego zbawienia. Nawet diabelskie szaleństwo nie jest w stanie przezwyciężyć faktu własnego istnienia oraz jego boskiego pochodzenia. Szatan szuka wolności w obłędzie swawoli, a nie w poznaniu prawdy, które może mu dać prawdziwą wolność. Dlatego Jezus nazwał go „kłamcą i ojcem kłamstwa”, który „nie wytrwał w prawdzie” (J 8,44). Kiedy podda się prawdzie, zło całkowicie wygaśnie w stworzeniu Bożym. Na imię Jezusa zegnie się „każde kolano w niebiosach, na ziemi i pod ziemią” (Flp 2,10).
Dziękuję serdecznie za tę wyczerpującą odpowiedź. Sam pozostaję jednak na rozstaju- nie przekonany. Koncepcja jest bardzo zgrabna, ale skąd punkt wyjścia? Tzn. skąd my wiemy, że to, co Biblia nazywa szatanem jest stworzeniem? Z apokaliptyki? To nie jest jednoznaczne źródło, bo język apokaliptyki jest po prostu językiem apokaliptyki, a nie językiem udzielania dosłownych informacji, np. na temat statusu bytowego szatana. Być może, że istnieją upadłe duchy, a mimo to istnieje też Un-Person szatana, której te duchy służą. Tzn. sam „szatan” jako taki nie oznaczałby stworzenia. Nie wiem, czy to jest do rozstrzygnięcia, zmagam się z tym. Modlę się: „strzeż mnie od szatana, a jeśli on jest Twoim stworzeniem to zbaw go, wierzę, że możesz”.
Może nie jest najważniejsze, żebym się dowiedział, co oznacza słowo „szatan”. Najważniejsze jest dla mnie jedno: nie tracić nadziei na to, że wszystko co Bóg stworzył, to ostatecznie zbawi. W innego Boga nie wierzę- nie boję się tego mówić.
Ja nie o szatanie chciałam pisać, choć temat bardzo ważny. Ja chcę wrócić do tematu cierpienia w zbawieniu. I także koniecznego udziału Boga w tym cierpieniu stworzeń. Ksiądz pisze w swojej książce „Dlaczego głoszę nadzieję?” takie słowa: „Bóg potrafi wyrzec się samego siebie i raczej przyjąć cierpienie na siebie, aniżeli zadawać je innym. Nieszczęscie stworzeń to część Jego własnego losu. Istnienie wiecznej Gehenny nie jest do pogodzenia z Jego nienaruszalnym szczęściem na wieki. Wieczne zatracenie, to wieczne cierpienie dla Niego samego”. Tak, Bóg musi cierpieć wraz ze zbawianymi przez siebie osobami. Ten żar jeziora ognia boli także Boga. Bóg zbawiający może być porównany do terapeuty, który wchodzi niejako w bolesny stan pacjenta, w jego wewnętrzny świat, bo tylko w nim może się z człowiekiem spotkać. Bóg może znieść zanurzenie w tym ułomnym świecie, może się zniżyć, ale człowiek nie umie wejść na poziom Boga – terapeuty w sytuacji wielkiego zranienia, wielkiego zła wewnętrznego. Dlatego Chrystus zstąpił do piekieł. To oznacza, że wszedł w wewnętrzny obolały świat człowieka cierpiącego, aby mu pomóc. Bóg wkraczając w zraniony świat cierpiącego człowieka bierze na siebie część tego cierpienia i tylko wtedy zdobędzie zaufanie pacjenta, gdy się do niego tak bardzo zbliży. Terapia zadziała tylko wtedy, gdy Bóg spotka człowieka, nawiąże z nim kontakt, a to się może stać tylko na gruncie człowieka, jakkolwiek by to był straszliwy i bolesny grunt. Człowiek boi się ciemności swej duszy, ale Bóg się ich nie boi.
Ja nie mam takich wątpliwości. Zyczę dalszych, spokojnych i cierpliwych poszukiwań. Nadziei tracić nie warto i nie należy. A św. Izaak z Niniwy niech wspiera w modlitiwe za Przeciwnika, aby z kusiciela sam stał się kuszonym.
Podobnie jak Poprzednikowi (Zbychu) nie mam tym razem wiele do powiedzenia. Temat współcierpienia Boga jest mi bardzo bliski. Często do niego powracam. Podzielam Pani intuicje. Bóg-Lekarz (zob. Wj 15,26), Bóg-Terapeuta, Bóg-Pedagog; patrystyczne określenia: Christos iatros, Christus medicus – wszystko to mówi o Bogu nieobojętnym na ludzkie losy, zwłaszcza na los ostateczny. Artykuł wiary o zstąpieniu Chrystusa do Otchłani/Hadesu kryje bogatą treść, nad którą warto się zamyślać. Wierzę, że On ustawicznie zstępuje do piekieł świata, aby jak mądry, wrażliwy Dobry Pasterz szukać zagubionych i zaginionych. Nie lęka się ludzkich grzechów. Pozwólmy Mu tylko leczyć i wychowywać. Zyczę wiele radości na drogach teologii!
W tym, co napisałem w komentarzu do tekstu Jarosława Dąbrowskiego o obrazowym języku Biblii kryje się chyba również pewna odpowiedź na wyrażone w dyskusji wątpliwości co do ontologicznego statusu istoty zwanej Szatanem. Zbychu pytał: „Skąd my wiemy, że to, co Biblia nazywa szatanem jest stworzeniem? Z apokaliptyki? To nie jest jednoznaczne źródło, bo język apokaliptyki jest po prostu językiem apokaliptyki, a nie językiem udzielania dosłownych informacji”.
Otóż eschatologiczne obrazy Pisma nie mają na celu ścisłej i dosłownej informacji o przyszłych wydarzeniach związanych z końcem świata. Ich intencją jest budzenie wiary i zaufania do osobowego Boga zwłaszcza wówczas, kiedy Jego stworzenia zbliżają się do kresu swojej doczesnej egzystencji. To nie przyszłe wydarzenia jako takie są źródłem nadziei, lecz miłujący i dobry Bóg oraz ostateczna wspólnota z Nim i innymi ludźmi. Nie muszę zaprzątać sobie głowy myślami o tym, co i jak się wydarzy, w jakiej kolejności i scenerii. To wszystko schodzi na dalszy plan. Ufam Bogu, że dotrze do wszystkich ze swoją przekonywającą i cierpliwą miłością; że przyjdziemy do Niego, a On wyjdzie nam na spotkanie w osobie Chrystusa-Zbawiciela. O tym mówi biblijny obraz powtórnego przyjścia Chrystusa w chwale.
Zbychu zastanawiał się: „Być może, że istnieją upadłe duchy, a mimo to istnieje też Un-Person szatana, której te duchy służą. Tzn. sam ‘szatan’ jako taki nie oznaczałby stworzenia”.
Kim zatem byłby? Odwieczną, nieosobową zasadą zła? Tak myśląc poszlibyśmy bodaj w kierunku starej, perskiej religii dualistycznej, która wprowadza wizję dwóch równorzędnych, przeciwstawnych sobie zasad wszelkiego bytu: dobra i zła. Ale to już inne zagadnienie.
Ta teoria wygląda troszkę inaczej. Nie „odwieczną zasadą zła”, lecz trwającą o tyle, o ile trwa dopełnianie się świata- stwarzanie go. Pewnego dnia (omega Teilharda) zła by nie było, więc nie byłoby Szatana- zasady zła. To zło jawi się nam jako osobowe, bo jest drastyczne i napastliwe, ono atakuje. Odbieramy je jako wręcz osobę. To nie jest dualizm manichejski, bo tam Szatan jest Bogiem zła- trwa od zawsze na zawsze. Tutaj zaś- Szatan byłby po prostu złem- a zło nie będzie trwało na zawsze. Na szczęście.
Natomiast ja szanuje obie teorie. Nie potrafię wybrać jednej i nawet mi na tym nie zależy. Chcę tylko, jak to ojciec mówi, ufać dobremu Bogu.
Moje przekonanie jest takie: jeśli słowo „Szatan” oznacza dla kogoś samo zło, to wolno się nie martwić i nie mieć nadziei dla Szatana, bo zło nie może być zbawione. Jeśli zaś ktoś jest pewien, że Szatan to byt substancjalny, jeśli dla kogoś słowo „Szatan” oznacza upadłe stworzenie, czyli de facto grzesznika, to winien ktoś kto tak uważa mieć nadzieję dla Szatana, modlić się za niego, itp. Ojciec tak właśnie postępuje, toteż jest dla mnie wiarygodny. Niestety, to raczej rzadkie podejście. KKK 393 stwierdza, że wybór demonów jest nieodwołalny, a żeby wybrnąć z czystym obrazem Boga, przedstawia się tam wytrych pod tytułem: grzech aniołów nie będzie wybaczony, bo one same tego nie chcą, Bóg chce im zawsze wybaczyć. Powstaje tu wizja Boga, który nie realizuje swego planu, bo ugina się przed wolnością stworzenia. To wolność Szatana w efekcie zwycięża, a nie wola Boga. Taką wizję roztacza KKK. To tej wizji okazuję przede wszystkim niezrozumienie, a nie postawie ojca. Bo to co mówi ojciec jest jak najbardziej uczciwe i nie stwarza takich aporii. Wypowiedziałem się na ten temat na swoim blogu i już wklejałem tu linka, ale mój komentarz nie został zamieszczony, nie wiem czy przez jakiś błąd, czy może jakiś regulamin zabrania wklejania linków. Na wszelki wypadek spróbuję jeszcze raz: http://didaskalos.pl/marval/obraz-boga-w-narracji-o-diabelstwie/ . Gdyby miał ojciec chwilkę to serdecznie zapraszam, tam w niedługim tekście tłumaczę o co mi chodzi. A chodzi o to, że Bóg może tylko kochać- to musi być jasne i to musi być także widoczne w naszym mówieniu o Diable.
Doceniam Pańską życzliwość i szacunek dla wielowiekowego, ”nadziejnego” nurtu w chrześcijańskiej tradycji. Jestem szczerze wdzięczny. Szacunku tego nie dostrzegam w wypowiedziach ks. K.P., o stanowisku którego dowiedziałem się z załączonego przez Pana linku w „Didaskalosie”. Trzeba najpierw gruntownie zaznajomić się z poglądami teologa, o którym chce się wydawać kategoryczne i fałszywe wyroki. Sugeruje on, że mam inną wiarę oraz inną nadzieję, przez co sam wystawiam się na „niemal klasyczny zarzut”. Tak to się ma „u tego Hryniewicza i w ogóle w tej koncepcji. Tam wiara i nadzieja mówią co innego, choć ja nie wierzę zapewnieniom Hryniewicza; ja myślę, że on nie wierzy w piekło, a gada o nadziei, bo to dogmatycznie ‘przejdzie’”.
Niemalże pogarda wyziera z tego rodzaju języka. Takich powierzchownych krytyków znam nie od dzisiaj. Nie czytają, albo tylko wychwycą tu i tam kilka zdań, a zajadle krytykują. Taka postawa niewiele ma wspólnego z etyką i rzetelnością naukową. Ale nie o tym chcę napisać w tym komentarzu. Wróćmy do zasadniczego tematu.
Drogi chrześcijańskiej satanologii i demonologii są wielce powikłane. W jej świetle upadek szatana domaga się sądu ostatecznego nad jego losem i wiecznej kary. Wieczna kara zakłada istnienie ukaranego winowajcy i uwiecznienie konsekwencji jego grzechu. Według koncepcji augustyńskiej, zbawiona zostanie mniejsza część ludzkości. Wieczne potępienie (nie-zbawienie!) większości ludzi pociąga za sobą ich permanentne poddanie władzy Szatana. Sam ukarany na całą wieczność, stał się w rękach Boga organem wykonawczym kary wiecznej. Wbrew swojej woli, sprzeciwiając się Bogu, służy on jednak ostatecznie samemu Stwórcy.
Teologia katolicka ostatnich dziesięcioleci XX wieku rozstała się pod wielu względami z tradycyjną satanologią i demonologią. Wiąże się to z zakwestionowaniem tradycyjnego schematu o stanie pierwotnym człowieka, upadku i jego konsekwencjach. Wstrząśnięte zostały podstawy przekonania, że wszelkie zło wywodzi się z pierwotnego grzechu aniołów i ludzi. Do dzisiaj , jak Pan przypomina w swoim komentarzu, głosi się pogląd, że „grzech aniołów nie będzie wybaczony, bo one same tego nie chcą” (KKK), chociaż Bóg chce im wybaczyć. Skąd my wiemy, że one rzeczywiście tego nie chcą?
Dyskusja na te tematy znajduje się obecnie w fazie wielu niejasności. Wiele problemów i pytań pozostaje bez odpowiedzi. Niektórzy teologowie negują samo osobowe istnienie diabła i demonów w przekonaniu, że postać ta jest jedynie symbolem mrocznych sił i instynktów ludzkich, jedną z prób wyjaśnienia fenomenu zła w świecie oraz metaforycznym sposobem mówienia o grzeszności samego człowieka. Często posługujemy się diabłem jako kozłem ofiarnym, by usprawiedliwić sami siebie. Dostarcza on wtedy alibi dla naszej ludzkiej przewrotności i złości. W rzeczywistości za zło szerzące się w świecie człowiek musi ponosić pełną odpowiedzialność. Nie wolno mu zrzucać winy na Szatana. Z drugiej strony wciąż nie wiemy, czy fenomen zła wyczerpuje się jedynie w sferze grzesznych możliwości człowieka.
W swoim gruntownym studium na temat szatana i demonów sprzed ponad 20 lat, krakowski teolog z zakonu Paulinów, Tadeusz Dionizy Łukaszuk podsumowuje i krytycznie ocenia stan tej dyskusji w trzech rozdziałach: 1. Wiara katolicka pozwala zakwestionować – a nawet zanegować – istnienie szatana i demonów; 2. Wiara katolicka domaga się przyjęcia tezy o istnieniu szatana i demonów; 3. Wiara katolicka uprawnia teologię do zachowania postawy neutralności w prowadzonej dyskusji oraz zawieszenia sądu (T. D. Łukaszuk, „Istnienie Szatana i demonów jako problem w katolickiej teologii posoborowej”, Kraków 1990). Końcowe wnioski są następujące:
1. Istnienie Szatana i demonów nie stanowi dogmatu wiary w ścisłym sensie tego słowa.
2. Jest ono jednak na tyle obecne w Piśmie Świętym i w przepowiadaniu Kościoła, że nie można mu zaprzeczyć bez obawy naruszenia przekazu objawionego.
3. Istnienie to zostaje przez Magisterium współczesne potwierdzone, ale w takiej formie, która pozwala wnosić, że Magisterium nie uważa go za przedmiot nauki zdogmatyzowanej, ani nie zamierza go dogmatyzować.
4. Powściągliwe stanowisko Urzędu Nauczycielskiego powinno być wzorem dla równie powściągliwych opcji teologicznych.
Problem demonologii nie pozostał bez odpowiedzi. Teologia współczesna nie unika trudnych pytań. Szuka bardziej zadowalających odpowiedzi. Jednak nie nadszedł jeszcze czas na definitywne rozstrzygnięcia. Czy kiedykolwiek zresztą nadejdzie? Debata toczyć się będzie dalej. Chrześcijanin nie musi „wierzyć w diabła”, gdyż jest on uosobieniem zła i nieszczęścia. Dlatego „wiara w diabła” nie znalazła nigdy miejsca w chrześcijańskim wyznaniu wiary. Adresatem wiary jest sam Bóg i Jego zbawcze dzieło dokonane przez Chrystusa. W sensie ścisłym wierzyć można tylko Bogu i w Boga. Taka wiara jest jednocześnie zaufaniem.
W Nowym Testamencie Panem jest Jezus. To On jest zwycięzcą nad złem i ma władzę nad wszystkimi złymi duchami. Szatan jest kimś drugorzędnym i względnym. Biblia nie daje zresztą jednolitego obrazu działania zła w jego różnych postaciach. Nie rozstrzyga definitywnie kwestii jego charakteru osobowego. Sam Jezus, który przepowiadał nadejście Królestwa Bożego, podobnie jak i wszyscy Mu współcześni wierzyli w istnienie mocy szatańskich.
Postawa neutralności i zawieszenie sądu między skrajnymi stanowiskami mówią o złożoności problemu i utrzymujących się niejasnościach, a zarazem świadczą o potrzebie zachowania wolności dociekań w sprawach, które wymykają się naszej ludzkiej weryfikacji. W naszych dociekaniach miejmy przynajmniej elementarny szacunek dla tych, którzy myślą inaczej!
Zwrócono mi uwagę, że tu o mnie mówią, więc chcę zabrać głos. Przykro mi, że ksiądz profesor tak odebrał moje opinie. Czy była w nich pogarda? Nie mnie sądzić. W każdym razie przepraszam za soczysty i nazbyt ostry język. Przepraszam za „tego Hryniewicza” i podobne, to takie skróty myślowe, gdzie nazwisko uchodzi za sztandar pewnego poglądu, teorii, hipotezy. Nie było w tym nic co odnosiłoby się do osoby księdza. Nie chciałem urazić, naprawdę.
Rzetelności naukowej w tym, co pisałem, być nie mogło, bo też to rozmowa w internecie (podobna do rozmów w realu) a nie publikacja naukowa. Ksiądz profesor także wrzucił mnie do worka jakichś tam krytyków, co to nie czytają i pogardzają. Przeciez ksiądz profesor (zapewne) nie czytał żadnej mojej publikacji, aby móc tak powiedzieć. Krótko mówiąc, zrobił ksiądz podobnie, jak i ja. Co nie przeszkadza, że ja mogłem zrobić inaczej mimo wszystko.
Co do meritum, tak uważam (takie odnoszę wrażenia czytając księdza profesora), że u księdza przedmiot wiary i nadziei jest inny. Zasugerowałem, że raczej tak być nie może i że ksiądz jednak wierzy w to samo, w czym pokłada nadzieję. Nie jest to żadna krytyka z mojej strony, a próba zrozumienia. Sam mam kłopot z niejednym dogmatem i rozumiem, jakie to trudne odnaleźć to, co mówi serce, w ramach sztywnej doktryny.
Nie przyłączam się do tych, którzy księdza atakowali, oskarżając o niekatolickość, co boleć musiało bardzo (znam to, bo wielokrotnie przeżyłem takie ataki). Gdyby więc ksiądz profesor mnie do tego worka nie wrzucał, byłbym wdzięczny. Pozdrawiam.
Szanowny Księże! Sądzę, że rozmowa w internecie zobowiązuje duchownego w większej mierze do uczciwych ocen niż innych uczestników debaty. Ma on za sobą przynajmniej kilkuletnie studia teologiczne, więc i etos tej nauki jego także zobowiązuje. Nie chodzi mi tylko o „tego Hryniewicza”. Ciąg dalszy tego samego zdania jednym tchem równie lekko wyrokuje o całej „tej koncepcji”, a więc o wielowiekowym nurcie nadziei na powszechne zbawienie: „Tam wiara i nadzieja mówią co innego”. A więc wytykanie dwutorowości i niezgodności z wiarą. Jaką wiarą? Tą z Katechizmu i wielowiekowych orzeczeń, w których całe społeczności ludzkie posyłano do wiecznego piekła? A to coś znacznie gorszego niż powstrzymywanie się od imiennych potępień niektórych postaci historycznych poczynając od Judasza. Wystarczy poczytać jaki los przepowiadały wypowiedzi papieży, a także orzeczenia soborowe poganom, Żydom, ateistom, wyznawcom innych religii i innych wyznań chrześcijańskich. Dlatego pytam: niezgodność „tej koncepcji” z jaką wiarą? O tylu przedstawicielach „tej koncepcji”, w tym również wybitnych świętych, lekceważąco (mimo wszystko) mówić nie należy.
Proszę przyjrzeć się dalszym swoim słowom: „ja nie wierzę zapewnieniom Hryniewicza; ja myślę, że on nie wierzy w piekło, a gada o nadziei, bo to dogmatycznie ‘przejdzie’”. Samo słowo „gada” – jaki ma wydźwięk? A słowa „on nie wierzy w piekło” brzmią niemal jak donos i dyskwalifikacja. Do donosów przywykłem. Wiem, że dla Księdza „piekło bez atrybutu wieczności nie jest piekłem” (te słowa pochodzą z tej samej debaty w „Didaskalosie”, 2012.10. 12 16:23).
Od lat zmagam się o prawo mówienia o Gehennie (Jezus nie mówił o piekle, ale o Gehennie) jako karze naprawczej, terapeutycznej, prowadzącej do jakiegoś celu (sugeruje to już samo greckie słowo „kólasis” z Mt 25,46), a więc nie wiecznej, nie wyczerpującej się w samej negatywności karania, co byłoby niegodne Boga. Tak wierzyli niektórzy wielcy Ojcowie Kościoła wschodniego. Wiara jest zaufaniem i to zaufanie wobec Boga łączy ją nierozerwalnie z nadzieją.
W swoim komentarzu zaznacza Ksiądz: „tak uważam (takie odnoszę wrażenia czytając księdza profesora), że u księdza przedmiot wiary i nadziei jest inny”. No cóż, „odnoszenie wrażeń” to za mało. Dobrze, przyjmuję przynajmniej zapewnienie: „Nie jest to żadna krytyka z mojej strony, a próba zrozumienia”. Niech będzie próba zrozumienia. To o wiele lesze niż same „wrażenia”.
W odpowiedzi Panu Jarosławowi Dąbrowskiemu w Kleofasie (13.10.2012) pisałem: „Mówiąc o nadziei ja również łączę ją z pełną ufności wiarą w dobroć, miłosierdzie, mądrość i niezmierzoną życzliwość Stwórcy dla swoich grzesznych istot rozumnych, obdarzonych dramatycznym darem wolności. Nie muszę stale podkreślać, że taka wiara łączy się nierozerwalnie z nadzieją i kieruje moje duchowe nastawienie w kierunku uniwersalizmu zbawienia. (…) Nadzieja ma w sobie coś do końca nieokreślonego. Odznacza się swoją niezwykłą i odważną otwartością. Nie zamyka ludzkiego poszukiwania, lecz otwiera na jeszcze większą przyszłość niż to, czego się spodziewamy i co pojmujemy. Źródłem tej otwartości jest zaufanie do Boga, do niezbadanych dróg Jego dobroci i mądrości. Kto jest przekonany, że ma prawdziwą nadzieję, ten potrafi ufać wbrew rozpowszechnionej wiedzy i stanowisku oficjalnych doktryn”.
Dodaję teraz: zwłaszcza takich doktryn, które przyczyniły się do odchodzenia ludzi od wiary w ogóle, do ateizmu i dechrystianizacji, o czym przekonująco pisał w swoim czasie francuski historyk, Jean Delumeau.
Dalszej dyskusji nie chciałby kontynuować.
Rozumiem, że ksiądz nie chce dyskutować, więc napiszę tu jeszcze coś, aby sprostować to, co prawdą nie jest. I niech się tak zakończy. Dotknęło Księdza moje kolokwialne sformułowania („gada”). Przeprosiłem. Ksiądz profesor woli pozostać urażony.
Nie oszczędził mi też ksiądz profesor odrobiny morałów. I to przyjmuję. Na marginesie jednak prosze zauważyć, że ta księdza postawa różni się od postawy Boga, o którym ksiądz taki pięknie pisze, Boga, który wszystko rozumie, nie chowa urazy, wybacza i kontynuuje starania pojednania do skutku.
Zarzut niezgodności przedmiotu wiary i nadziei w wydaniu zwolenników „nadziei powszechnego zbawienia” wydaje mi się zasadny. Nazwałem go niemal klasycznym, bo pierwszy raz został w stosunku do księdza koncepcji użyty kilkadziesiąt lat temu przez ks. Małkowskiego w miesięczniku Więź (11/1978). Wówczas to Ksiądz profesor przekonywał jeszcze, że pisze o nadziei, nie o wierze. W ten sposób unikał Ksiądz zarzutów o niezgodność z katolicką doktryną wiary. Dzisiaj nie ma – jak widzę – w księdzu już tego napięcia. Odnoszę wrażenie (wolę pozostać na poziomie odczuć, bo jak w istocie jest, nie wiem, ale co odczuwam, to wiem), że jest dokładnie tak, jak napisałem. Wierzy ksiądz w to samo, w czym pokłada nadzieję, czyli w czasowość kary tzw. piekła. Nie osądzam (i nie osądzałem), czy to jest katolickie, chrześcijańskie itd. Przedmiot księdza wiary i nadziei dziś jest ten sam. I to mi się wydaje spójniejsze i uczciwsze. I to dokładnie napisałem, czyli że tak własnie jest z księdza profesora wiarą (jest zgodna z nadzieją).
Pisałem o piekle, nie o Gehennie. Wiem, czym była biblijna Gehenna. Wiem też, że Jezus nie był filozofem, mówił obrazowym językiem i nie zajmował się teologiczno-filozoficznymi koncepcjami. Wiem także, że całe ufilozoficznienie chrześcijańskiej wiary to dzieło późniejszych wieków. Wtedy to też na dobre zrodziła się koncepcja wiekuistego piekła, jak i wiele innych pojęć inspirowanych klasyczną filozofią. Ja tę koncepcję uważam za teologicznie spójniejszą niż koncepcja księdza profesora.
Nie głoszę jej jednak… Nie mówię nic, bo nic tu nie wiem. Nie otrzymałem tu też innego proroctwa niż te dawne, w które już nie wierzę. Wszystko zostawiam Jemu.
Mimo wszystko pozdrawiam.
Choć Bogiem nie jestem, przebaczać też potrafię. Nie chowam do Księdza urazu. Bronię tylko dobrego imienia tych wszystkich zwolenników nadziei powszechnego zbawienia w ciągu wieków, których lekceważące słowa o „tej koncepcji” wystawiają także na zarzut pustego „gadania” – takiego jak moje „gadanie”, bo idę ich śladem. To ich należałoby przede wszystkim przeprosić, choć są w zaświatach, nie mnie. Oni z pewnością też wybaczają, gdyż po drugiej stronie życia, jak wierzę, przebacza się łatwiej niż tutaj na naszej małej planecie zwanej Ziemią, gdzie wciąż się kłócimy, dzielimy i zabijamy, rzekomo w imię samej prawdy. To zdanie też uzna chyba Ksiądz za „odrobinę morałów”. Trudno.
Skoro Ksiądz uważa doktrynę „wiekuistego piekła, jak i wiele innych pojęć inspirowanych klasyczną filozofią (…) za teologicznie spójniejszą”, życzę dobrego samopoczucia w jej obronie. Tylko z powodu tej spójności cierpi niezliczone mnóstwo ludzi…
Wszyscy powinniśmy „wszystko zostawić Jemu”, czyli miłującemu, dobremu, miłosiernemu i sprawiedliwemu Bogu. Słuszna uwaga. Podpisuję się pod nią obydwoma rękami.
Życzę, aby przyszłość zaoszczędziła Księdzu tych „ataków”, o których pisał Ksiądz w poprzednim komentarzu („wielokrotnie przeżyłem takie ataki”). Kończę naszą wymianę zdań tym życzeniem i również pozdrawiam.
Ależ nic nie świadczy o tym, że ks. Hryniewicz chce pozostać urażony! A że takie słowa, których użył ks. Paczos (ten Hryniewicz, gada) mogą kogoś urazić to dla mnie jasne. Słowa ranią. Ja też nie lubię braku szacunku dla oponenta. A tak wyglądało właśnie zdanie ks. Paczosa. Po drugie ks. Hryniewicz nie prawi nigdzie morałów! Jeśli już chcieć jakoś nazwać jego myślenie to chyba słowo „morały” jest najbardziej nieodpowiednim określeniem, jakie można by wymyślić. Po trzecie, cóż to za zarzut, że wierzę w to samo, co do czego mam nadzieję? Ja również wierzę w skończoność zła i ostateczne pojednanie wszystkich z Bogiem, także szatana. Tak wierzę i taką mam nadzieję. Co do wiary można mieć tylko nadzieję, nie pewność. Inaczej powiedziałabym: tak wiem i tego mam pewność. Wiara nieodłączna jest od nadziei. Wiara nie zależy też ode mnie. Nie mogę sobie powiedzieć na przykład: wierzę od teraz w wieczne piekło, bo tak naucza jakaś religia. Religia nie może niczego nakazać, żadnej wiary. Może sugerować jakieś propozycje, ale wiara jest łaską Boga.
Do ks. Hryniewicza
Cieszę się, że Ksiądz nie chowa urazy i że atmosfera już dużo lepsza. To, że coś uważam za teologicznie spójniejsze, nie oznacza, iż chcę to propagować (co wyraźnie napisałem). Dla mnie teologia jest rozumowym ujęciem nadprzyrodzonej rzeczywistości. Od tego ujęcia jest coś większego, to znaczy ujęcie noetyczne, serca, czy intelektu rozumianego jako odmienna (od rozumu) funkcja umysłu. Od lat wyznaję i głoszę nieadekwatność wszelkiej teologii w stosunku do tego, co mówi ludzkie serce. Mówiąc inaczej, mam dość wąskie rozumienie teologii. Gdybym miał oceniać Księdza teorię według intuicji serca, byłaby mi bliższa pewnie niż ta tradycyjna. Ale serce nie zna teorii, więc wolę tu milczeć.
Do Pani Anny Connolly
„Ależ nic nie świadczy o tym, że ks. Hryniewicz chce pozostać urażony! »
Teraz już nie, ale wcześniej owszem…
„… ks. Hryniewicz nie prawi nigdzie morałów!”
No a tym razem tak zrobił. Nobody is perfect 🙂
Co do reszty, to nie rozumie Pani, o co chodzi w tym zarzucie. Myślę, że ks. Hryniewicz tym razem zrozumiał, o co mi chodziło. To stara dyskusja sprzed ponad trzydziestu lat. Wtedy ks. Hryniewicz odróżniał wyraźnie sferę wiary od sfery nadziei, twierdząc, że porusza się w tej drugiej sferze. Budziło to zarzuty, w tym ten ks. Małkowskiego (który notabene uważałem/uważam za słuszny).
A na koniec. Takie obrony na ogół słabo służą temu, kogo się broni. Widzę, że uraziłem Pani uczucia szacunku względem księdza profesora. Przepraszam więc i Panią.
Niedobrze jest jednak pisać kierowany takimi (urażonymi) uczuciami. Mocno zaniża to wagę argumentów.
Byłem w Kielcach na kilkugodzinnym spotkaniu dyskusyjnym organizowanym przez ludzi świeckich, szukających głębszego rozumienia wiary i radości z nadziei. To oni od lat podejmują jakże cenne inicjatywy o charakterze ekumenicznym i ewangelizacyjnym. Jest to pełna ciepła i przyjaźni „szkoła wiary” jako zaufania Bogu i Jego obietnicom. Jestem wdzięczny za to spotkanie, do którego nawiązuję także w dalszych refleksjach.
1. Powracam myślą do dotychczasowej debaty o wolności w „Kleofasie”. Podczas kieleckiego spotkania mówiliśmy wiele o „sercu inteligentnym” (Olivier Clément). To ono otwiera dostęp do poznania serdecznego, pełnego współczucia, przyjaźni i życzliwości względem wszelkiego stworzenia. Jest to jedynie niedoskonałe odbicie niezmierzonej miłości i życzliwości samego Stwórcy. Apostoł Jan z naciskiem podkreśla dwukrotnie w tym samym rozdziale, że „Bóg jest miłością” (1 J 4,8.16). Miłość Boga nie jest bezradna. Nie pogodzi się nigdy z utratą bodaj jednej istoty zabłąkanej w swojej wolności. To ona okaże się w końcu przemożna. To ona przekonuje i pociąga w iście boski sposób. To ona poszukuje zagubionych „aż znajdzie”. Prawdziwie boskim przywilejem jest nie pozostawić nikogo w stanie zatracenia, lecz przyjść z pomocą tym, którzy zostali stworzeni na obraz i podobieństwo Stwórcy. Ta właśnie ikoniczność jest niezniszczalną, ontologiczną anamnezą, ocalającą pamięcią o byciu tylko stworzeniem.
Poznajemy prawdę nie tylko rozumem, umysłem czy intelektem, ale również sercem. Wydarzenia ostateczne wciąż niepokoją ludzkie umysły. Jezus dodawał otuchy zalęknionym: „Niech się nie trwoży wasze s e r c e. Wierzycie w Boga i we Mnie wierzcie. W domu mojego Ojca jest wiele mieszkań. Jeśliby tak nie było, to czy powiedziałbym wam, że idę przygotować wam miejsce?” (J 14,1-2). Nauczając w przypowieściach przytaczał słowa z Księgi Izajasza o „nieczułym sercu” (Iz 6,9-10), które sprawia, że człowiek patrzy, a nie widzi, słucha, a nie słyszy i niczego nie pojmuje. W konsekwencji, kto „sercem nie rozumie”, nie nawraca się i nie pozwala się uleczyć samemu Bogu (zob. Mt 13,13-15). Według koncepcji biblijnej to właśnie serce jest duchowym ośrodkiem poznania, scalenia lub dezintegracji człowieczeństwa.
Są tajemnice przyszłego świata, których nie jesteśmy i nie będziemy w stanie odkryć i pojąć w życiu doczesnym. Są to, jak przed wiekami pisał apostoł Paweł, „niezbadane sądy i niepoznawalne drogi” Boga (Rz 11,33). Możemy jedynie zaufać Jego niewyczerpanej mądrości i mocy. Szacunek i cześć wobec niezgłębionej tajemnicy Boga wymagają takiej ufnej postawy, którą wyraźniej dyktuje wrażliwe i czułe serce niż sam oschły rozum. „Pełne światła oczy serca” (Ef 1,18) są darem Boga, abyśmy wiedzieli, czym jest nadzieja, do jakiej zostaliśmy wezwani.
Jestem przekonany, że nie sposób zrozumieć chrześcijańskiej nadziei zapominając o roli serca współczującego, życzliwego i przyjaznego. Bóg jest pełnią współczucia i życzliwości. Nie zraża się nigdy upadkiem i grzesznością człowieka. Izaak z Niniwy, Syryjczyk, uczył w VII wieku, że to właśnie nadzieja jest „mądrością serca”. Serce inteligentne prowadzi do poznania serdecznego, będącego skutkiem zespolenia umysłu i serca. Psalmista prosił: „Naucz nas liczyć dni nasze, byśmy zyskali mądre s e r c a” (Ps 90,12). Mądrość jest czymś nieporównanie więcej niż teoretyczną wiedzą i osiągnięcia dyskursywnego rozumu.
Istnieją przekonania, które są wspólną mądrością Wschodu i Zachodu chrześcijańskiego. Do takich właśnie należy intuicja, iż w głębię tajemnicy przeniknąć można nie samym umysłem bądź intelektem, ale również sercem i miłością. „Gdzie miłość, tam i oko” (ubi amor, ibi oculus) — pisał Hugo z klasztoru św. Wiktora, a za nim powtórzył Tomasz z Akwinu. Myśl o poznawczej roli serca była jakże bliska niektórym późniejszym myślicielom. Blaise Pascal pisał: „Serce ma swoje racje, których rozum nie zna (…). Poznajemy prawdę nie tylko rozumem, ale i sercem (…). Boga czuje serce, nie rozum. Oto co jest wiara: Bóg dotykalny dla serca, nie dla rozumu”.
Nietrudno zauważyć, iż przeświadczenia tego rodzaju wywodzą się z biblijnego rozumienia serca jako ośrodka myśli i duchowych zdolności człowieka. Serce jest symbolem scalania wszystkich sił ludzkiego ducha. „Duch mądrości i objawienia” oraz oświecone, pełne światła „oczy serca” są niezbędne dla głębszego poznania Boga. To właśnie owe światłe „oczy serca” pozwalają poznać „czym jest nadzieja”. Oczyma serca widzi się lepiej i sięga dalej. Skłonny jestem myśleć, zwłaszcza w odniesieniu do spraw ostatecznych, że gdzie jest więcej nadziei i serca, tam jest również więcej prawdy. I odwrotnie: gdzie więcej rzeczywistej prawdy, tam więcej nadziei i ufności, więcej troski i duchowego zmagania o ostateczny los ludzi oraz więcej współczucia dla wszystkich, także istot zagubionych.
2. „Nie mogę zrozumieć – mówił Leszek Kołakowski w rozmowie ze Zbigniewem Mentzelem – jak jest możliwe w chrześcijańskim obrazie świata, by ludzie, którzy są zbawieni, a wobec tego nie tylko żadnego niedostatku nie odczuwają, ale oddaleni są od wszelkiego zła i cierpienia, nic w ogóle o istnieniu zła nie wiedzieli. Przecież nie mogą nie wiedzieć o cierpieniach innych! A skoro wiedzą, czy to możliwe, żeby to ich w ogóle nie poruszało? Jak to jest? Nie wiem i nie spotkałem się z żadnym wyjaśnieniem tej kwestii u chrześcijańskich pisarzy, oprócz tego, że mamy uwagę świętego Tomasza z Akwinu, iż zbawieni będą się radować na widok męczarni potępieńców – to straszne przecież, co Nietzsche też podkreśla. Mam nadzieję, że tak nie jest, że oni jednak się nie radują. Ale nie o to mi chodzi, tylko o to, czy oni mogą żyć w wiecznym weselu, zapominając w ogóle o tym, że świat doczesny jest tak pełen cierpienia. Nie znam odpowiedzi na to pytanie ze strony myślicieli katolickich. Może to rozważano, ale ja się z takimi rozważaniami nie zetknąłem” („Czas ciekawy, czas niespokojny”, cz. II, s. 85-86).
Radość z cierpienia potępionych często dawała znać o sobie w ciągu wieków. Już pod koniec II wieku Tertulian pisał w sposób odbiegający od ducha Ewangelii. Jego słowa tchną pragnieniem pozagrobowej zemsty względem prześladowców i pogańskich władców tego świata. Był przekonany, że boski sąd nad niegodziwymi będzie kiedyś wspaniałym widowiskiem, którego oglądanie sprawi chrześcijanom wielką radość.
Wielu autorów usiłowało w ciągu wieków wykazywać, że wieczne cierpienie grzeszników nie tylko nie naruszy szczęścia zbawionych, ale wręcz przeciwnie – posłuży nawet do jego intensyfikacji. Postawa zbawionych, argumentowano, musi utożsamić się ze sprawiedliwością karzącego Boga. Patrząc na mękę potępionych będą odczuwać tym większą wdzięczność wobec Chrystusa, swego Zbawiciela
W rozumowaniu tym przejawia się logika racjonalnej „spójności”. Postawa niewrażliwości i obojętności wobec losu potępionych łączy się w niej z poczuciem triumfu Boga nad Jego przeciwnikami i ostatecznego zwycięstwa Jego sprawiedliwości. Piekło nie jest światem świętości, lecz nieprzyjaźni i nienawiści. Jeżeli Bóg odnosi zwycięstwo, trzeba się z tego cieszyć. Radość zbawionych jest Jego radością. Zapomnijmy zatem o losie potępionych, choćby to byli nawet nasi najbliżsi! Cieszmy się wraz z Bogiem! Radość i cierpienie wykluczają się wzajemnie. Jeżeli nie można się smucić, trzeba się radować. Niech męczennicy triumfują na wieki nad swymi oprawcami i prześladowcami! Niech niewinność i dobroć będzie wiecznym wyrzutem dla skalanych i niemiłosiernych!
Ta sama postawa widoczna jest również u wybitnych, „klasycznych” teologów średniowiecznych tej miary co św. Tomasz z Akwinu. Uważał on, iż Bogu zgoła nie przystoi smucić się z czyjejś nędzy. W cierpieniu potępionych widział jedynie ciemne tło, na którym jeszcze wspanialej jaśnieją radość i szczęście świętych. A przecież i on powtarzał przytoczone wcześniej zdanie o poznawczej roli serca: „ubi amor, ibi oculus”. Widać trudno uwolnić się od wizji boskiej sprawiedliwości, karzącej uporczywych grzeszników wiecznym piekłem.
Świadomość chrześcijańska nie została jeszcze do głębi przeobrażona duchem Ewangelii. Motyw lęku przed potępieniem łączy się w niej z zadowoleniem z wiecznej kary należnej niegodziwym. Ginie wówczas najpiękniejsza i najśmielsza z ludzkich nadziei – nadzieja na ostateczne pojednanie wszystkich istot rozumnych. Zamiera wówczas także dar współczucia, współczującego serca człowieka. Niebo tradycyjnej doktryny jest nieczułe na cierpienie zagubionych istnień ludzkich. Zatraca się wtedy całkowicie poczucie międzyludzkiej solidarności losów. Na bramie piekła w „Boskiej komedii” Dantego widnieje napis: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie” Gdyby tradycyjna doktryna wiecznego piekła była prawdziwa, wówczas na bramie nieba należałoby również umieścić kategoryczne słowa: „Porzućcie wszelką miłość i współczucie wy, którzy tu wchodzicie!”
3. Obrońcy wiecznych mąk nie są w stanie wyjaśnić, jak zbawieni mogą bez końca cieszyć się szczęściem nieba, podczas gdy ich najbliżsi – matki i ojcowie, córki i synowie, żony i mężowie – oraz przyjaciele i znajomi będą wiecznie znosić straszliwe męki w piekle. Nie sposób wówczas mówić, że Bóg będzie „wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28), skoro istnieje wieczne piekło, a w nim ludzie przeklinający Boga, który, mieniąc się ich Ojcem, opuścił ich na zawsze w stanie zatracenia. Ci ludzie to nie martwe przedmioty, lecz żywe osoby stworzone na obraz i podobieństwo Boga, które pomimo swoich win zachowują przecież swój rozum, wolę i uczucia. Mają one swoich bliskich i za życia łączyły je więzi przyjaźni z wielu innymi. Sam Bóg, ich Stwórca, zapewniał, że umiłował świat i że z miłości Jego Syn oddał swoje życie dla ich ocalenia. W rzeczywistości tak wielu ludzi na świecie nie miało nawet szansy przekonać się, że Bóg jest miłością, gdyż prawdziwej miłości sami nigdy w życiu nie zaznali. A teraz za późno, wszystko przepadło…
Sądzę, że głosiciele wiecznego piekła – zwolennicy klasycznej, spoistej teorii filozofii i teologii – nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich przekonań. Wydają się uspokajać myślą, że cokolwiek się zdarzy, Bóg i tak uczyni to, co dla człowieka najlepsze. Czy wieczna męka może być czymś najlepszym? Ten sposób myślenia poniża Boga i czyni Go pod tym względem istotą moralnie niższą od człowieka. Czy Bóg przedstawiany w takim świetle zasługuje na miłość? Jezus nie ukazywał takiego oblicza Stwórcy wszechświata.
Z jednej strony miłość stanowi o największym szczęściu człowieka, z drugiej zaś czyni go najbardziej podatnym na zranienie, uwrażliwia na nieszczęście i cierpienie innych. Im więcej mam w sobie miłości do najbliższych mi ludzi, tym bardziej obchodzi mnie ich życie oraz ich los ostateczny. Nie mógłbym być szczęśliwy wiedząc, że spotyka ich największe nieszczęście i ostateczne zatracenie. Nic nie jest w stanie zrekompensować człowiekowi utraty kogoś, z kim łączyły go więzi ludzkiej miłości i przyjaźni. To właśnie miłość uniemożliwiałaby wtedy przeżywanie prawdziwego szczęścia. Łączy ona ludzi ze sobą najbardziej intymnie, przenika w głąb całe ich jestestwo. Szczęście jednej osoby jest wtedy złączone ze szczęściem drugiej.
W przeciwnym razie Stwórca musiałby zmienić ludzką jaźń i tożsamość, ukształtowane w ciągu życia przez wzajemne relacje osobowe. Musiałby dokonać jakiejś eschatologicznej lobotomii, czyli wycięcia pewnych części mózgu na wzór operacji medycznej. W ten sposób wymazałby z umysłu i pamięci zbawionych wszelką wiedzę o potępionych na zawsze osobach, aby nie doświadczały bólu ani wyrzutów sumienia z ich powodu. Jest to wszakże przypuszczenie bezpodstawne i niegodne Boga.
Do końca swoich dni pozostanę przy życiowej pasji odnajdywania motywów nadziei dla wszystkich grzesznych istot, które pobłądziły w swojej wolności. Nie dla mnie teoria spoistych systemów myślowych, do których ta nadzieja nie ma dostępu i z których zostaje wykluczona.
Ks. Profesorze, księdza pasja nadziei jest moim pokarmem od lat. Wykład prosty, klarowny i spójny – przesiąknięty na wskroś Ewangelią. W tym wywodzie o wolności – najbardziej przemawia do mnie przykład, którym żyję na codzień – troska rodziaca o swoje dzieci. Mamy trójkę małych dzieci i codziennie, z żoną, dla dobra naszych dzieci, z miłości do nich „łamiemy ich wolę (wolność)”. Najpełniej to widać, jak ksiądz obrazuje, w przypadku choroby dziecka – gdy podajemy lekarstwa wbrew woli dziecka. Ale również we wszystkich innych dziedzinach życia wpływamy na wolność naszych dzieci – inaczej nie bylibyśmy kochającymi rodzicami. „O ileż bardziej Ojcec nasz Niebieski….”
Księże Profesorze, proszę dalej umacniać nas w nadziei.
Cieszy fakt, że mogliśmy w ciągu tego miesiąca podyskutować o wolności i nadziei powszechnego zbawienia. Dziękuję wszystkim uczestnikom tej rozmowy. Kiedyś przed obliczem Boga wszyscy dokonamy ostatecznej weryfikacji. Zdumienie otworzy nam oczy i serca. Tam nauczymy się prawdziwie przebaczać i cieszyć się szczęściem wszystkich. Piszę te słowa z głębokim przekonaniem w uroczystość Wszystkich Świętych. Proszę pozwolić na jeszcze kilka refleksji.
1. To prawda, że można się zatrwożyć ewentualnością własnego zatracenia. Pozostaje jednak nadzieja, że Bóg nie dopuści do tego, aby ktokolwiek zamknął się w nieszczęsnym wyborze swojej małej, zbuntowanej i chorej wolności. Ufność pokładamy nie w sobie samych, ale Bogu, który pragnie ocalić wszystkich i potrafi tego dokonać. Z pewnością moglibyśmy zatracić siebie nieodwracalnie, gdyby On pozostawił nas samym sobie i w swojej dobroci nie wybawił od najgorszego losu. A przecież uczynił wszystko, co tylko mógł uczynić, aby od najgorszego uchronić. Świadczy o tym życie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.
Piekło jest konsekwencją ludzkiej swawoli i winy, oddaleniem od własnego przeznaczenia. Człowiek może odrzucić Boga i kształtować swoje życie na buncie i odrzuceniu. Skłonny jest wykrzyczeć swoje własne credo: „Co mnie obchodzi Bóg? Co mnie obchodzi miłość czy wolność? Jestem panem własnego życia!” A miłość Boga nie gwałci wolności człowieka i nie łamie jego oporu. W oczekiwaniu na odpowiedź ze strony człowieka rezygnuje ze swej wszechmocy. Pozornie niecierpiętliwy i niewzruszony Stwórca skrywa swoje cierpienie. Może jedynie przekonywać, pociągać dobrem i pięknem boskiego świata oraz leczyć chorą wolność swego stworzenia. Dla wszystkich ludzi pozostaje najskuteczniejszym Lekarzem i Pedagogiem teraz i – wierzę w to – także po drugiej stronie życia, jak uczyli niektórzy spośród wielkich Ojców Kościoła wschodniego. Już kiedyś Bóg zapewniał naród wybrany: „Ja, Pan, chcę być twym lekarzem” (Wj 15,26).
Miłosierdzie Boga roztacza się także po drugiej stronie życia. Jest to miłosierdzie Kogoś bardzo mądrego, kto w swojej pedagogii przewidział proces leczenia i przezwyciężania winy również po drugiej stronie życia. Wraz ze śmiercią nie kończy się przygoda człowieka z Bogiem. Mówi o tym wiara w zmartwychwstanie Chrystusa.
2. W czasie swojej agonii na krzyżu Jezus wypowiedział słowa, które poruszają świadomość wieków i są wyzwaniem dla wszystkich Jego uczniów. Uczynił to w postaci prośby skierowanej do Boga-Ojca z myślą o tych, którzy wydali Go na śmierć: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią” (Łk 23,34). To słowa usprawiedliwienia chorej wolności, ludzkiej agresji, małostkowości i krótkowzroczności przed obliczem Boga. Wolno wszakże przeczuwać, że kryje się w nich coś więcej. Kto nie wie, co czyni, postępuje jak człowiek chory, nie w pełni odpowiedzialny za swoje czyny. To właśnie jest podstawą dla usprawiedliwienia: choroba ludzkiego ducha, choroba ludzkiej wolności.
Nie piszmy i nie mówmy tak uparcie o „grzesznikach w rękach gniewnego Boga”, jak to kiedyś czyniono. Piszmy więcej i z przekonaniem o ludziach „w rękach szczęśliwego Boga”. Bóg Paschy Chrystusa jest „Bogiem uśmiechniętym”, świętym i mocnym (Ks. Jan Twardowski, Posłaniec nadziei. Wybór Marta Hydzik-Żmuda, Warszawa-Rzeszów 2002, s. 27. Wiersz pt. Suplikacje: „Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty…”).
To prawda, że można się zatrwożyć ewentualnością własnego zagubienia i zatracenia. Pozostaje jednak nadzieja, że Bóg nie dopuści do tego, aby ktokolwiek zamknął się w nieszczęsnym wyborze swojej małej, zbuntowanej i chorej wolności. Ufność pokładamy nie w sobie samych, ale Bogu, który pragnie ocalić wszystkich i potrafi tego dokonać. Z pewnością moglibyśmy zatracić siebie nieodwracalnie, gdyby On pozostawił nas samym sobie i w swojej dobroci nie wybawił od najgorszego losu. A przecież uczynił wszystko, co tylko mógł uczynić, aby od najgorszego uchronić.
Kiedy Bóg pragnie zbawienia wszystkich ludzi, Jego wola nie zostanie udaremniona. Dokona się i spełni w końcu to, czego On pragnie. Chodzi o wszystkich ludzi bez wyjątku. Nikt nie zostanie pominięty ani wykluczony z tej zbawczej woli Stwórcy. Dlaczego dobre początki stworzenia („A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”, Rdz 1, 31) miałyby różnić się od końca jego dziejów? Czy wola człowieka może definitywnie udaremnić boski plan zbawienia wszystkich?
3. Wierzę, że Bóg w swojej mądrości posiada niezwykłą moc przekonywania i pociągania ku sobie. Nie wierzysz, że uda Mu się zgromadzić wszystkie wolne stworzenie w Jego królestwie? Wolisz wraz ze św. Augustynem i jego uczniami wierzyć, że ludzkość zostanie na zawsze podzielona i rozdarta na królestwo miłości i wolności oraz królestwo nienawiści i wiecznej śmierci? Wybór należy do każdego i każdej z nas. Wielcy świadkowie jednej i drugiej wizji ostatecznych losów ludzkich są po obydwu stronach. Można zestawić świętych przeciwko świętym, mistyków przeciwko mistykom, teologów przeciwko teologom. Tradycja chrześcijańska to nie monolit ani monotonne unisono.
Nadzieja na powszechność zbawienia ma swoje uzasadnienie. Nie tylko nie wyklucza uzasadnienia, ale się go wręcz domaga. A jest nim przede wszystkim świadectwo Pisma, do którego ustawicznie powracam w swoich rozważaniach. Spero ut intelligam. Mam nadzieję, abym zrozumiał.
Przeczytałem dopiero teraz wstęp Księdza i zapis rozmowy.
Mam wrażenie, że do głoszenia nadziei powszechnego zbawienia i opowiadania o życzliwości Boga, w taki uczciwy i niezwykły sposób, jaki robi to ksiądz Hryniewicz trzeba dysponować darem wielkiej i zarazem skromnej osobowości, wspartej na solidnych fundamentach i trzeba mieć sporo „czegoś”, co jest „czymś” więcej nad wszelką ponętę, spoistość i spójność logiczną ‚systemów’ oraz umiejętność teoretyzowania teologów konstruujących wielkie systemy teologiczne (i ich ‚akolitów’), a co wydaje się czymś wręcz niedorzecznym i miałkim: trzeba rozumieć przede wszystkim sercem innych, całe stworzenie i trzeba być zwyczajnie serdecznym (empatycznym) i życzliwym. To są proste rzeczy, ale nie u każdego się rozwinęły.
Na całe szczęście wszystkiego można się uczyć. Najlepiej budować teologię na takich podstawach. Uczyć się takiej wiary i nadziei, o jakiej pisze ksiądz Hryniewicz warto. I warto uczyć się jej postrzegania od niego.
P.S. Jestem pod ogromnym wrażeniem odpowiedzi księdza udzielonej Zdzichowi, który chciał z lekka księdza podkusić pytając o diabła i jego status bytowy. Nie wiem, czy Zdzichu nadal modli się w ten filozoficzny i precyzyjny sposób i nie wiem czy jest rzeczywiście takie niezbędne (egzystencjalne) podczas rozmowy z Bogiem napominanie o esencji Szatana i dołączanie alternatywy. Zdzichu pozostał nieprzekonany, ale moim zdaniem kopara mu opadła. Zdzichu czy zabiłeś swoją wątpliwość ?
Nie Panie Tomku, kopara bynajmniej mi nie opadła. Nie chciałem też „podkusić” księdza profesora, lecz tylko bardzo mnie interesowało jego zdanie na ten temat. Toteż zwyczajnie zapytałem. A sam temat jest dla mnie dość istotny życiowo, może to dziwne i może dla innych to nie jest ważny temat, ale dla mnie jest i tyle. Swojej wątpliwości wciąż nie zabiłem, ale uczę się rzucać w przepaść zaufania, tym większego zaufania, im większą mam wątpliwość.
Ponadto, ściśle mówiąc, jestem Zbychu, a nie Zdzichu. 😉
Jesteś ciekawym człowiekiem Panie Zbychu i przepraszam, że zniekształciłem Cię na Zdzicha. Było mi trudno uwierzyć, że modlisz się w tak precyzyjny sposób (czy taki precyzyjny język w modlitwie jest potrzebny? – ja tego nie wiem, ale intuicja podpowiada mi, że Bóg słucha nie tylko prawników i językoznawców oraz teoretyków statusu bytowego samego pana ciemności, słowem, że język ten jest zgoła inny od języka książkowego). Jeżeli kopara Ci nie opadła – sam wiesz lepiej i racja jest po Twojej stronie. Podkuszenie powinienem uzupełnić zmiękczeniem ‚chyba’. Zbychu proszę nie chowaj urazy.
A czy ty ‚Zbychu’ masz Wątpliwości w związku z wątpliwościami co do postaci samego diabła, czy to są raczej innego rodzaju Wątpliwości ?
Wiadomo, że to pośrednio chodzi o diabła, sedno problemu jest po prostu takie- czy Bóg może przestać o kogoś walczyć, pogodzić się z utratą kogoś, kogo stworzył. Takie to jest pytanie pod spodem ukryte.
Pozdrawiam i oczywiście nie chowam urazy
Szanowny Księże. Bardzo mi się spodobał sprytny intelektualny sposób w jaki Ksiądz „załatwił” sprawę piekła i słów Pana Jezusa o miejscu gdzie „jest płacz i zgrzytanie zębami”. Pan Jezus przecież się pomylił i coś mu się tam wydawało. Mam do Księdza olbrzymią prośbę. Od lat 9-ciu za zgodą kościoła żyję w „białym małżeństwie”. Ja jestem kawalerem,ale związałem się z mężatką. Potem przyszło nawrócenie… Ale nie o to chodzi.Gdyby Ksiądz tak mógł słowa Pana Jezusa o cudzołóstwie jakoś intelektualnie zinterpretować na moją korzyść. Udowodnić że nie miał racji,że tutaj również tylko coś Mu się wydawało. Byłbym Księdzu bardzo wdzięczny bo w końcu zrzuciłbym krzyż który mi mocno ciąży. Mam dopiero 37 lat i bardzo mi na tym zależy. W Księdzu moja ostatnia nadzieja. Pozdrawiam. Jakub
Szanowny Panie!
Skoro Pan traktuje te wielce poważne sprawy w kategoriach „sprytnego intelektualnego sposobu…’załatwiania’ sprawy piekła” , a Panu Jezusowi „coś się tam wydawało” i się pomylił, to ja potraktuję Pana wpis jako żart na prima aprilis.
Witam wszystkich a szczególnie ks. profesora Wacława Hryniewicza. Jestem pierwszy raz na tym forum i bardzo się z tego ciesze ponieważ już od paru lat czytam księdza książki o nadziej powszechnego zbawienia. Nie siedzę dużo przed komputerem dlatego nie wiedziałem że takie forum w ogóle jest. Dzięki Nadziej którą ksiądz głosi i którą przyjąłem swoim sercem widzę, myślę że mogę powiedzieć że widzę teraz jaśniej. Troszkę jaśniej bo całkiem jasno zobaczymy po śmierci. Dużo mógłbym pisać co Duch. Św. wemnie dzięki tej nadziej zmienił. Dzięki Ewangelii Naszego Pana Jezusa Chrystusa Która jest przecież dobra nowiną na zbawienie moje i zbawienie wszystkich ludzi. Wierzę że śmierć nie ogranicza miłosierdzia Bożego wręcz przeciwnie jeszcze bardziej daje go doświadczyć. Wierzę też w miłoś Boga która nie rezygnuje ze swojego stworzenia mimo jego grzechów i szuka go do końca. Dziękuję księdzu za odwagę głoszenia tej nadziej Pozdrawiam.
Tej Nadziei.