Wszystkie wpisy, których autorem jest Joanna Petry Mroczkowska

Miłość radykalna Teresy z Lisieux – w odpowiedzi Annie Connolly

Anna Connolly tropiąca ideę cierpiętnictwa w chrześcijaństwie postanowiła teraz przyjrzeć się, jak to wygląda u św. Teresy z Lisieux (http://teologia.jezuici.pl/?p=1087). Ogólnie rzecz biorąc należy mieć duży szacunek dla takich zamierzeń. Przejawia się w nich pasja poznawcza, szczerość i chęć podzielenia się własnymi uczuciami i przemyśleniami. Co więcej, „porwanie”się na Teresę z Lisieux świadczy o odwadze. Ale czy znajomości rzeczy?

Zanim przejdę do owych przemyśleń, parę słόw o uczuciach. W piśmiennictwie teologicznym na pewno nie są tak otwarcie ujawniane. Tymczasem autorka nie waha się wyznać, że to czy tamto (i jest tego sporo) solidnie ją irytuje, ogarniają mdłości w reakcji na ckliwość i sentymentalizm nastolatki „o buzujących hormonach”, dziwi zachwyt, nawet wielkich autorytetόw, nad rzekomym geniuszem Teresy. A przemyślenia?

Autorce nie podoba się to, co Teresa robi ze swoim życiem, a więc realizacja jego sensu tak jak ona go pojmowała, co w języku kościelnym nazwalibyśmy powołaniem. Dla autorki artykułu Teresa jest frustratką. Do zakonu wstępuje z rozpaczy. W zakonie frustracje jej nie opuszczają „z racji niemożności zaspokojenia swych ambicji”. To jest dla interpretatorki życia duchowego Teresy bardzo istotne. Autorka, czując się wygodnie we wspόłczesnym „spsychologizowanym” klimacie, wyraźnie lansuje ideę samorealizacji. Brnie dalej, wikłając się w absurdalne dla chrześcijaństwa założenie, że miłość i cierpienie to zawsze dwa osobne, odseparowane światy. Autorka na swój sposób wydaje się pochwalać w pewnym momencie karmelitankę: „Teresa chce kochać. Po pierwsze kochać, po drugie dopiero cierpieć”. Po tej linii idzie więc jej zadziwiająca interpretacja: Teresa „może mówiła sobie: ‘OK, widzę wyraźnie, że żaden mój ambitny cel nie może być zrealizowany w moim życiu, niech się jednak do czegoś przydam: będę ofiarą miłości. Muszę się jakoś realizować! Być bierną i nieużyteczną – mnie to męczy. Wymyślę sobie jakąś rolę, jakieś ważne zadanie. Najważniejsze na świecie: będę miłością zbawiającą dusze! Będę wielką świętą!’” Cóż jej więc pozostało innego, „jak zaakceptować swą słabość i pozostać bierną?” Wedle autorki Teresa, jak dzisiejsza rasowa feministka marzy o wyzwoleniu. „Wyrywa się do wolności, ale nie pofrunie”. Jedyna jej niezwykłość polega według logiki Anny Connolly „na przełamaniu (fałszywej) idei zbawczego cierpienia. Teresa nie robi tego wprost, wtedy papież wcale by się z nią nie zgodził, gdyż wierzył w pożytki z cierpień”.

Dochodzimy tu do sedna przekonań autorki: nie ma pożytku z cierpienia. Nie ma ono racji bytu i tylko my nadajemy mu jakiś irracjonalny sens. W największym stopniu ten absurdalny zabieg sublimacji dotyczy pewnych osόb odwołujących się do pojęcia ofiary. W tej sytuacji, jakże inaczej niż krytycznie mogłaby się odnieść do mistycznej kategorii tzw. dusz ofiarnych, czyli osόb wybranych przez Boga do większego niż przeciętne cierpienia, które wielkodusznie z miłości do Boga akceptują to cierpienie, jednocząc się z Męką Chrystusa? Podejmując trud zrozumienia głębokiej tajemnicy ludzkiej duchowości na przykładzie św. Teresy z Lisieux autorka zaznacza otwarcie, że za logiczna jest na mistykę.

Nie sądzę jednak, że o logikę tu chodzi. Być może o to, że wielu profesjonalnych egzegetów mistyki – a szczególnie dotkliwe jest to chyba w polskiej literaturze przedmiotu – używa archaicznego, by nie powiedzieć pokrętnego czy hermetycznego żargonu. Skądinąd jednak wiadomo, że o przeżyciach mistycznych mόwić czy pisać nie łatwo. Może problem cierpienia przybliży autorce cytat ze znakomitej wspόłczesnej książki, pod którym Teresa podpisałaby się obiema rękami, bowiem ponad sto lat temu tak właśnie uważała w świecie rozumującym raczej innymi kategoriami. „Największa przeszkoda we współpracy z Duchem Świętym bierze się z przekonania o naszej samowystarczalności, które utrwalamy mniej lub bardziej świadomie, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem ból lub inne rodzaje dolegliwości wskazują na naszą niewystarczalność. Przecież gdybyśmy to my rozporządzali wszystkimi środkami, od których zależy dobre samopoczucie, nigdy byśmy nie cierpieli. Cierpienie samo w sobie nie prowadzi nas do Boga, ale usuwa wielką przeszkodę, ponieważ w sposób nieunikniony przypomina nam o naszej niewystarczalności i zależności, o potrzebie naszego otwarcia się, a nie zamknięcia się” (Parmananda Divarkar SJ, Droga wewnętrznego poznania, Wydawnictwo WAM, 2002, s. 82).

To otwieranie się nawet u pobożnej Teresy następowało stopniowo, pogłębiało się. Jak więc przebiegała ewolucja poglądόw Teresy na cierpienie?

Jako dziewczynka ma podejście utopijne: świętość, na której jej przecież zależy, jest możliwa bez większego cierpienia (A 32r). W wieku dziewięciu lat akceptuje cierpienie i już ma świadomość, że „aby zostać świętą, trzeba dużo cierpieć” (A 32r). Złożenie ofiary z cierpienia jest jednak trudne. W wieku czternastu lat widzi „powiązanie krzyża ludzkiego ze zbawczym Krzyżem Chrystusa”. W Karmelu wzrasta jej upodobanie do cierpienia, w miarę jak się ono potęguje (A 69v i A73r). Pod koniec 1895 Teresa nie prosi już Boga o cierpienie. Nie szuka go, ale je akceptuje, można by powiedzieć „z dobrodziejstwem inwentarza”. Umierając w bardzo bolesny sposób Teresa wyznaje, że jest szczęśliwa. O radości zresztą mówi bardzo często. „Czyż istnieje większa radość niż radość cierpienia z miłości?” (G 7r). „Jedynym szczęściem na ziemi jest dołożyć starań, żeby cząstkę, którą Jezus nam daje, uważać zawsze za wyśmienitą”(L 257). Naczelną myślą Teresy jest to, żeby sprawiać Jezusowi przyjemność (A 45v). Właśnie to miłość do Jezusa każe cierpienie przyjąć. Wierzy, że ofiara ratuje dusze (L 241). Teresa pragnie upodobnić się do Jezusa, a może to zrobić głόwnie poprzez cierpienie, bo to właśnie ono stało się w końcu głόwną treścią jej życia (L 81, 87).

Tymczasem autorka chce, żeby Teresa się ciągle buntowała, nie zgadzała na cierpienie, które na nią przychodziło w postaci ciężkiej choroby i udręk duchowych, a przedtem przy okazji straty bliskich, niezrozumienia, osamotnienia, zakonnych trudności (wykpiwa nawet używanie przez Teresę, zgodnego z όwczesną ascetyczną praktyką, słowa „upokorzenia” na określenie przykrości niezrozumienia i zwykłych ludzkich zgrzytów pomiędzy nią a nowicjuszkami). Jak konkretnie autorka wyobraża sobie ową niezgodę Teresy na cierpienie? Jakkolwiek by to sobie wyobraziła, musiałaby jeszcze zrobić z gruntu fałszywe założenie, że Teresa widzi w zdarzeniach losowych splot przypadków, a nie rękę Boga, który ją bezgranicznie miłuje. To na tej podstawie karmelitanka buduje swoje życie w sposób tylko pozornie (dla autorki) bierny, bowiem budowanie jako żywo z samej definicji biernością nie jest.

Geniusz Teresy nie polega na tym, że była pobożną zakonnicą w surowym klasztorze. Takich bywa wiele. Jej geniusz polega na tym, że w ciągle silnie jeszcze jansenistycznym świecie akcentu na zdobywanie świętości siłą własnej dyscypliny postawiła na miłość, miłość radykalną (może zbyt odległą od gustu przeciętnej kobiety XXI wieku). Postawiła na całkowite zawierzenie i realizowała je z żelazną konsekwencją, ale z konsekwencją najczulszej miłości.

Teresa porzuca pewne dobrze zadomowione w jej czasach wyobrażenia i wzrasta w bezinteresowności, pragnąc spotkać swojego ukochanego (zwanego, zgoda – nieco archaicznie oblubieńcem) „z pustymi rękoma”, a nie listą zasług, jak to pod wpływem siόstr robiła w dzieciństwie, spisując dobre uczynki. Potem zostało jej już tylko cierpienie, którego NIE SZUKAŁA, a przyjmowała z prostotą tak jak klasztorne potrawy, bez grymaszenia. Można tu jeszcze dodać, że nie bez znaczenia jest fakt, że właśnie Karmel przywiązuje wielką wagę do radosnego usposobienia zakonnic. Teresa była radosna, bardzo wrażliwa na piękno stworzenia. Starała się nie tracić radości pomimo wielkiego bόlu. Szkoda, że autorka, chociaż jednym słowem, nie wspomina o najgorszym chyba cierpieniu Teresy – o jej zwątpieniu w niebo. Te potwornie męczące ciemności spotkały także siostrę Faustynę i Matkę Teresę z Kalkuty – bez żadnego upodobania z ich strony, ale i bez buntu.

A idea bierności Teresy? I tu muszę wyrazić sprzeciw. Teresa była „łagodną Bożą wojowniczką” (por. tytuł jednej z bardzo ciekawych ostatnich biografii świętej autorstwa Thomasa Nivena). Jak św. Paweł, Teresa bój swój ukończyła chwalebnie. Miliony ludzi, nie tylko katolikόw, kochają ją nie za infantylne wzloty, ale za to, że do wielkiego bόlu życia podeszła w tak konstruktywny sposób na swoim małym poletku. Że dała bardzo konkretny przykład, jak kochać Boga i człowieka w trudzie życia, które nie oszczędza cierpień. Na pewno nie jest przykładem infantylnego symetrycznego dualizmu – tu smutek, a tu radość, tu lęk, a tu nadzieja. Jej wielkość przejawiła się i tym, że przeciwstawiła się ostro akcentowanej w jej czasach (czy tylko?) dychotomii: wiara – niewiara i w skrajnym cierpieniu miłości postanowiła jeść gorzki chleb z niewierzącymi, uznanymi przez nią za braci. Rozumiała bowiem, że świat jest bardziej złożony, że lęk może mieszać się z nadzieją, wiara z niewiarą, słabość z mocą, radość z cierpieniem. Była wielką świętą wielu paradoksόw, ale autorka artykułu tego nie zauważyła.

Kiedy Anna Connolly tworzy swój ranking wybitnych chrześcijan (w obranej tu przez siebie kwestii lęk – nadzieja), najgorsze miejsca trafiły się Klimakowi, Tomaszowi a Kempis, św. Faustynie i św. Augustynowi, najlepsze zyskali św. Paweł, Grzegorz z Nyssy, Juliana z Norwich. Teresę z Lisieux autorka plasuje gdzieś po środku, co i tak można uznać za awans w kontekście tego, co wcześniej o niej powiedziała. No cόż, styl „Dziejόw duszy” również na początku odstręczył niejeden autorytet, że wspomnę tylko św. Rafała Kalinowskiego czy Tomasza Mertona. Zniechęcił ich, ale tylko na chwilę, co uważam za zjawisko znamienne. Nie dziwiłabym się, gdyby Anna Connolly także zrewidowała kiedyś poglądy w tym względzie. Sama przyznaje, że stało się tak w przypadku jej stosunku do św. Pawła, jest więc precedens.

Pytania teologii feministycznej

W swojej wypowiedzi na temat teologii feministycznej dr Elżbieta Wiater stwierdza, że centrum teologii feministycznej nie wydaje się być Bóg, ale pytanie jak ukształtować obraz Boga, żeby kobiety na tym zyskały. I jeśli mam rację, to jest to podejście błędne metodologicznie, a rozwijana refleksja powinna w takim wypadku nosić nazwę feminologii teologicznej.

Nie  trzeba być zawodowym teologiem, żeby wiedzieć, iż od wieków trwają dyskusje starające się ustalić, czym jest teologia. Jeśli zgodzimy się, że teologia rozpatruje istnienie, atrybuty Boga oraz konsekwencje tychże dla rzeczywistości stworzonej i człowieka, zabieg lingwistyczny E. Wiater polegający na inwersji części składowych terminu nie będzie dowodem na „błąd metodologiczny”, a jedynie wskaże na odmienne rozłożenie akcentu owych części. (Nie zakładam, że ze strony autorki wpisu  jest to tylko dyskredytująca pojęcie gra słów.)  Klasyczna teologia, charakteryzująca się przeogromnym zróżnicowaniem wątków, nie określała się jako „męska”, miała bowiem być uniwersalna, czyli ludzka, nie dzieląca świata na chrześcijaństwo mężczyzn czy kobiet. Nie przynależy też do żadnej ideologii, a jedynie jest faktem, stwierdzenie, że przez niemal 2000 lat tworzyli ją wyłącznie mężczyźni. Podobnie zresztą jak wszelkie inne nauki i systemy. Czasy się jednak zmieniły. Kobiety zdobywają wykształcenie i trudno byłoby dziś uznać, że w dalszym ciągu mają milczeć. Ale mówić trzeba z pełną świadomością odpowiedzialności za słowo. To trzeba dziś przypominać wszystkim, kobietom i mężczyznom.

W świeżo wydanej książce „Feminizm – antyfeminizm. Kobieta w Kościele”, wspomniałam, że teologia feministyczna wyszła od  hipotezy, że – jak to pierwsze teolożki odczytały z zastanej teologii – „jeśli Bóg jest mężczyzną, to mężczyzna jest Bogiem”.  Nie można więc teologii feministycznej zarzucić, że nie stawia pytań o istotę Boga. Problem z teologią feministyczną polega raczej na tym, że tak wywrotowy pogląd, radykalnie zastosowany, musiał prowadzić do daleko, bardzo daleko idącej rewizji dotychczasowej teologii. (Wspomnę od razu, że KKK mówi o tym, że Bóg płci nie posiada. Terminy takie jak Ojciec i Syn sprawę jednak trochę komplikują…) Mary Daly, amerykańska autorka cytowanego poglądu, z biegiem czasu odeszła od Kościoła katolickiego. Jej następczynie głoszą mniej lub bardziej śmiałe tezy.

Innym dyskusyjnym punktem w tekście E. Wiater jest stwierdzenie, że pytanie o Boga zastąpiły  pytania z zakresu socjologii lub administracji kościelnej (mam tu na myśli m.in. pytanie o kapłaństwo kobiet). Chyba się jednak nie mylę, że dotychczasowa nauka Kościoła stoi na stanowisku, że zagadnienie kapłaństwa kobiet wykracza poza obręb przepisów administracji kościelnej. I tu jest sedno sporu.

Teologia feministyczna – zgadzamy się –  stawia klasycznej teologii pytania, których dotąd jej nie stawiano. Żaden autorytet, żadna władza wątpliwości, pytań nie lubi, woli być „niekwestionowana”. Dzisiejsze czasy wydają się jednak drastycznie ograniczać taką opcję.