Archiwum kategorii: O teologii ogólnie

Modlitwa w oczekiwaniu

Oczywistym wydaje się pogląd, że cechą prawdziwego człowieczeństwa jest szczególna łączność, a nawet zażyłość z Bogiem, będąca wynikiem modlitwy. Jest to podstawowy warunek chrześcijańskiego świadectwa. Jeśli człowiek jest prawdziwym świadkiem (wiary), to jest człowiekiem prawdziwie modlącym się. Przekonuje o tej prawdzie legenda o Szymonie Słupniku z Syrii.  Dla mnie legenda (coś, co należy przeczytać; coś do czytania, legere – czytać) to opowieść albo zbiór opowieści o postaciach przeważnie historycznych. Życie Szymona opisał Ojciec Kościoła Teodoryt z Cyru, (żył w tym samym czasie co mój bohater), w zachowanym dziele „ O miłości Bożej” (źródła monastyczne 7, wyd. ojców benedyktynów, Tyniec). Legenda o Szymonie Słupniku przeszła tym samym pomyślną weryfikację historyczną. Encyklopedia PWN Religia  objaśnia:
„Szymon Słupnik Starszy, święty (Kościoła wschodniego i zachodniego), ur. ok. 390 w Sis, zm.28 sierpnia 459, okolice Aleppo (Syria), syryjski asceta wczesnochrześcijański; początkowo wiódł żywot anachorety w płn. Syrii, następnie został stylitą, spędzając resztę życia na szczycie słupa o wys. ok. 20m; zapoczątkował nowy styl uprawiania ascezy, naśladowany później przez wielu ascetów( stylitów), patron pasterzy…” ( t. IX. s.197.
Szymon w młodości pasał owce u swego ojca aż do czasu, gdy z ciekawości podążył za wieśniakami idącymi do kościoła. Przystanął w pobliżu drzwi i nasłuchiwał: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Wszystko wydało mu się oczywiste. Opuścił wieś i powędrował aż do pewnego klasztoru, gdzie przeleżał pod furtą przez pięć nocy. W końcu przeor przyjął go łaskawie. Jednak po czterech miesiącach opuścił mnichów, aby żyć w samotności. Najpierw mieszkał przez trzy lata w szałasie górskim. Ale i tam ciągłe wizyty przechodniów krępowały go. Szymon wszedł na szczyt góry, na którą często spoglądał z pastwiska. Ułożył z kamieni okrąg na wierzchołku i siadł w środku. Myślał, że tu spędzi cały czas bez przeszkód na modlitwie. Ale wieść się rozeszła o nadzwyczajnym człowieku, który siedzi na skale pośród kamiennego kręgu. Ludzie przybywali zewsząd, aby go podziwiać. Nomadzi wytyczali szlaki przez jego szczyt. Wtedy wypełnił kamienny okrąg wielkimi skalnymi blokami, aż powstało wzniesienie wysokości trzech metrów. I to nie uchroniło go od natarczywych ludzi. Podwoił wysokość słupa do sześciu metrów. Ale nadal czuł się osaczony przez przybywających nomadów. Wreszcie Szymon podwyższył słup do osiemnastu metrów. Nikt nie mógł już go dosięgnąć. Ludzie mogli na niego tylko patrzeć. Miał w owym czasie dwadzieścia jeden lat. Legenda rozrosła się po imperium, nawet ci, którzy go nigdy nie widzieli, opowiadali:
„Na szczycie góry przebywa nadzwyczajny człowiek. Żyje na słupie olbrzymiej wielkości. Odziany jest w skóry zwierzęce. Pożywienie podają mu w koszu. Dzień i noc modli się do swego Boga. Często modli się na klęczkach, ale przeważnie stoi wyprostowany. Potem rozpościera ramiona jak krzyż, a kiedy znów je opuści, wygląda jak wielka świeca na kamiennym cokole. Widać go tak na milę – jako krzyż albo świecę. Bóg tego człowieka musi być prawdziwym Bogiem”(Teodoryt z Cyru).
Cesarstwo rzymskie na zachodzie chyliło się ku upadkowi, jednak w Syrii panował jeszcze pokój. Nomadzi ciągnęli setkami i tysiącami, aby usłyszeć, jak wśród piasków człowiek na słupie rozmawia z Bogiem. Tedy uświadomił sobie znaczenie swej modlitwy dla ludzi. Nomadzi przynosili ze sobą wizerunki swoich bożków i rozbijali je na kawałki u stóp słupa. Widział liczne nawrócenia; ludzie wyznawali wiarę w Trójjedynego Boga. Trzydzieści lat spędził Szymon na słupie. W jego pogrzebie  wziął udział patriarcha Antiochii, sześciu biskupów, gubernator cesarski, wielu mnichów i niezliczone rzesze wierności.
W tej niezwykle prostej legendzie mieści się wszelako parę symboli. Pierwszy to historia życia, prastary obraz ruchu w górę, którym posługiwali się wszyscy nauczyciele mistyczni w celu wytłumaczenia procesu modlitwy chrześcijańskiej. Z nim wiąże się bardzo ważny egzystencjalny obraz wędrówki, jako przejaw rozwoju wewnętrznego. Wędrówka ta zaczyna się od wewnętrznej niewiedzy ( skąd się wziąłem, dokąd zmierzam), a kończy taką postawą wobec Absolutu, którą można nazwać świadomością własnego istnienia i wyboru. Wreszcie legenda ta jest przepojona bezwarunkowym oddaniem się Bogu, całkowitym rozpłynięciem się egzystencji ludzkiej w Absolucie, symbolizowanej przez „płonącą jak świeca” świętość. Istota modlitwy w swej najwyższej doskonałości jest po prostu czuwaniem, wytrwaniem, niepytaniem już, po co i dlaczego, gotowością na śmierć w prawdzie i miłości do Boga.

***
Sami bowiem dokładnie wiecie, że dzień Pański przyjdzie tak, jak złodziej w nocy.. Kiedy bowiem będą mówić: «Pokój i bezpieczeństwo» – tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą . Ale wy, bracia, nie jesteście w ciemnościach, aby ów dzień miał was zaskoczyć jak złodziej. Wszyscy wy bowiem jesteście synami światłości i synami dnia. Nie jesteśmy synami nocy ani ciemności. Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi! Ci, którzy śpią, w nocy śpią, a którzy się upijają, w nocy są pijani. My zaś, którzy do dnia należymy, bądźmy trzeźwi, odziani w pancerz wiary i miłości oraz hełm nadziei zbawienia. Ponieważ nie przeznaczył nas Bóg, abyśmy zasłużyli na gniew, ale na osiągnięcie zbawienia przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który za nas umarł, abyśmy, czy żywi, czy umarli, razem z Nim żyli. ( 1 Tes5, 2—10 BT).

O wskrzeszeniu Jezusa nieco apologetycznie

Ja wiem, że Chrystus Pan żyje – kata tas grafas / 1 Kor 15,4/.
Choć Ewangelie mówią o początkowym braku wiary / Mk 16,14/
O wątpliwościach i czczej gadaninie / Mk 28,17; Łk 24,11/
O rezygnacji ; trwodze, lęku i przerażeniu / Łk 24,21; 24,37; J 20, 24 – 29/. Czytaj dalej O wskrzeszeniu Jezusa nieco apologetycznie

Wieczna religia?

 

„Religia jest tak stara jak ludzkość” /Tylor/. Człowiek zawsze wierzył w życie pozagrobowe. Najstarsze malowidła skalne oraz odnalezione groby za tym przemawiają. Jeśli tak jest, to czy człowiek jest twórcą religii czy Bóg? Podobnie, jak w wypadku słynnego „zakładu” Pascala, trzeba wybierać spośród dwóch możliwości. Jestem zdania, że u podłoża religii leży niewypowiedzialna Tajemnica, którą nazywam Bogiem. Religia to wyrażający się w formach społecznych egzystencjalny stosunek do absolutu, w który człowiek wierzy, czci i w którym szuka zbawienia. W religii dostrzegam ludzką intuicję i inicjatywę Boga.

Chrześcijańska tradycja religijna często mówi o czterech przymierzach zawartych przez Boga z ludzkością. Wyraźnie mówi o tym św. Ireneusz:
„Zostały dane cztery testamenty /przymierza/ rodzajowi ludzkiemu: pierwszy przed potopem, w czasach Adama; drugi po potopie, w czasach Noego; trzecim jest prawodawstwo w czasach Mojżesza; czwartym jest ten, który odnawia człowieka i zawiera w sobie wszystko, to ten, który jest dany przez Ewangelię” / Adversus Haereses III, 11. 8/.

O przymierzu z Noem gdzie indziej czytam:
„Stanowi ono rodzaj stałego fundamentu zbawienia całej ludzkości. W swojej złożoności pakt z Noem okazuje się zarysem paktów z Abrahamem i Mojżeszem. W taki oto sposób Izrael i narody pogańskie mają wspólną bazę i pozostają w przymierzu z prawdziwym Bogiem i są pod wpływem tej samej woli zbawczej tego Boga” /J. Dupuis SJ, Chrześcijaństwo i religie, s. 156, wyd. WAM 2003/.
W tym miejscu odejdę od sztywnego rozróżnienia miedzy mitem i historią. Mit jest jednym ze sposobów objawienia się sacrum / Young, Eliade / i nie ma powodu go deprecjonować. Noe jest oczywiście figurą mityczną, legendarną, lecz  poprzez symboliczną historię opowiada głęboką prawdę.

Nie tylko Biblia, ale również religie tzw. „kosmiczne” przekazują poprzez historię i mit relacje pomiędzy Bogiem i narodami. Ale doświadczenie religijne mają już te grupy kulturowe, które jeszcze nie rozwinęły pisma i nie pojmują historii w sposób linearny. Przypuszcza się, że „ wiele kultur oralnych praktykowało szamanizm” / D.L.&J.T. Carmody, Mistycyzm w wielkich religiach świata, s.336, wyd. WAM 2011. Szamanizm obecny w górnym paleolicie już nosi elementy religijne, czego dowodem choćby malarstwo jaskiniowe. Gdy szaman / mistyk/  wchodzi w trans, / ekstazę ?/ nawiązuje kontakt ze światem duchów /Ducha/. Gdy szamanizm przybył z Syberii do Ameryki, zetknął się z Indianami wiernych swojej tradycji.

„Religijna wiara Indian Dakota nie zwraca się do bogów jako takich. Opiera się na czymś tajemniczym, nieuchwytnym… jest nim Taku Wakan. Pełni pojęcia Wakan nie można wyrazić żadnym terminem. Zawiera ono wszelka tajemnicę, siłę i bóstwo” / Ch. Dawson, Postęp i religia, wyd.Pax, Warszawa 1958/.
Jest to tajemnica, którą zarówno indyjska jak i chińska myśl nazwie Brahmanem, Nirwaną, Tao, a najpełniej wejrzy w nią chyba Budda.

„Wszystkie rzeczy są nietrwałe, wszystkie są smutne, wszystkie są bez jaźni” / Dhammapada, XX, 5 /. Eklezjastes mówi podobnie: „Wszystko to marność nad marnościami” / Koh 1,2/.
Ale Budda gdy przeniknął tę prozę życia, odkrył głębokość Rzeczywistości:
„ Istnieje, bracia, coś, co nie jest zrodzone, nie stało się, nie zostało uczynione ani złożone. Gdyby nie było tego, bracia, co nie zrodzone, co się nie stało, nie zostało uczynione ani zrodzone, nie byłoby żadnej ucieczki od tego, co zrodzone, zaistniałe, uczynione, złożone” / Udana, 80 -1, z palijskiego kanonu buddyzmu Hinajana/

Wszystkie religie odkrywają tę Rzeczywistość. Utrata łączności z nią, to piekło, poddanie się śmierci, utracenie własnej duszy. Przymierza z Noem, Abrahamem, Mojżeszem oraz w Jezusie Chrystusie Bóg nigdy nie odwołał. Bóg przemawiał „wiele razy i na wiele sposobów”/ Hbr 1,1-2/, co  zachęca do badania religii kosmicznych i historycznych /monoteistycznych/ nie jako przeciwstawnych sobie ale jako wzajemnie uzupełniających się. Bo kierują się do jednej Rzeczywistości, jednej Prawdy, którą jest Bóg.
Wieczną religię można odnaleźć w każdej religii. Jest to rzeczywistość tkwiąca poza wszelkimi dogmatami i rytuałami. Jest ona obecna w afrykańskich i azjatyckich religiach plemiennych jak i wśród ludów australijskich i amerykańskich Indian. U wszystkich tych ludów jest poczucie symbiozy z naturą. W podświadomości nierzadko i my odczuwamy tę jedność z całą naturą / przychodzi mi na myśl św. Franciszek czczący Brata Słońce i Siostrę Księżyc/ a także z całą ludzkością, otwarcie na boskiego Ducha, który jest we wszystkim. Dawni hindusi mówili o Niebieskim Ojcu, Grecy – Zeus Pater, Rzymianie – Jupiter. Najbardziej prymitywne plemiona modlą się do Niebieskiego Ojca.

Czy zatem każda religia nie zaczyna się od pewnego mistycznego doznania? Doznali go już szamani kilkanaście tysięcy lat temu, Indianie Dakota, wizjonerzy w Upaniszadach, doznał Budda pod drzewem Bo, hebrajscy prorocy i apostołowie w dniu pięćdziesiątnicy, Mahomet otrzymujący posłanie Koranu. Ale trzeba takie doznania ująć w słowa i tu zaczyna się problem; błędna interpretacja, konflikt między literą a duchem, pojawiające się herezje, podziały i sekty . Oczywiście tam, gdzie przeważa grzech / brak dobra/ , Duch Boży jawi się jako wypaczony i zniekształcony. Jednak choć jedyna prawda została podzielona, musi być głoszona wszystkim. Bowiem to jedynie w Jezusie Chrystusie zamieszkał Duch w sposób pełny i nie zniekształcony.
Chrystusa trzeba głosić, nawet gdy nasze ułomne słowa Go przesłaniają. Jezus Chrystus nadaje ostateczny sens światu i religiom. W Nim dokonuje się ostateczna pełnia czasu. W centrum świata stoi krzyż, który swymi ramionami obejmuje z miłością całą ludzkość. Śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa urzeczywistnia to, co stanowi o człowieku – oto prawdy, które trzeba przekazywać.

Jeżeli ziarno pszenicy nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity /J,12,24 n/; a „ kto straci swe życie …, znajdzie je” / Mt 16,25/.

Wszystko, co istnieje, jest jedynie przejściem do czegoś innego. To, co żyje, musi opuścić siebie, aby zachować siebie. Jezus Chrystus jako prawdziwy Bóg wybawia od śmierci i daje udział w swojej pełni życia.

Wieczna religia ukazuje działania Ducha Bożego w całych dziejach ludzkości. Wyraża tęsknotę człowieka za czymś zupełnie innym, nadzieję na jakiś inny porządek, pyta o zbawienie i odkupienie. Tam, gdzie człowiek otwiera się na Ducha, tam znajduje sens i spełnienie swego istnienia. Egzystencja ludzi jest szczęśliwa tam, gdzie człowiek pozwala kierować się Duchowi i gdzie dochodzi do modlitwy, medytacji a przez nią kontemplacji Boga. Gdzie ludzie poszukują prawdy i w miłości są otwarci na Boga i bliźniego – wszędzie tam działa Duch Boży. We wszystkich religiach, gdzie to się dzieje, ludzie otrzymują od Boga dar zbawienia.

„ Duch ,który w pełni oddziaływuje w Chrystusie, z różnym natężeniem działa w historii ludzkości, wykazuje, że Jezus Chrystus jest celem i głową wszystkich ludzi. Ciało Chrystusa, Kościół, to coś większego, coś, co wykracza poza instytucjonalne granice Kościoła; istnieje od początku świata; należą do niego wszyscy, którzy godzą się na to, aby w wierze, nadziei i miłości kierował nimi Duch Chrystusa” / W. Kasper, Jezus Chrystus, s. 279,wyd. Pax 1983/.

Metoda walki Orygenesa z Celsusem / cz.I /

Jednym z zadań dzieła „Przeciw Celsusowi” było ukazanie chrześcijanom rzetelnego sposobu obrony swych przekonań wobec oskarżeń przeciwników. Nie można jednak „a priori” wykluczyć sądu odmiennego, że w rzeczywistości książka poucza, jak chrześcijanie mają prowadzić publiczny spór w jedynym zamiarze pokonania przeciwnika, choćby kosztem prawdy i słuszności. W celu weryfikacji obydwu tych poglądów, zachodzi konieczność zanalizowania metody walki Orygenesa z zarzutami Celsusa, tj. jego sposobu uzasadniania wiarogodności chrześcijaństwa.
1. Selekcja zarzutów.

Dzieło „Przeciw Celsusowi” ma wyraźnie charakter pisma polemicznego, które dzięki obszernym cytatom z Celsusa przedstawia stanowisko dwóch stron, toczących ze sobą spór. Celsus znajduje się w korzystniejszej, Orygenes w mniej korzystnej sytuacji, ponieważ na nim spoczywa obowiązek odparcia zarzutów i udowodnienia nadprzyrodzonego charakteru chrześcijaństwa. Orygenes jednak, zabierający w dyskusji głos jako drugi, ma tę wyższość, że zna wszystkie słabe punkty w argumentacji przeciwnika.

Odpowiedzi Orygenesa pozostają w ścisłej zależności od wagi postawionego problemu. Jeśli jakaś uwaga Celsusa jest niedorzeczna, najczęściej zbija ją jednym zdaniem. Np. w związku z problemem okoliczności poprzedzających śmierć Jezusa Celsus twierdzi: „ Jeżeli /…/ narażony na knowania człowiek przeczuwa je i wyzna swym wrogom, ci porzucają swe zamysły i wystrzegają się ich”. Orygenes odpowiada krótko: „Uwaga bardzo powierzchowna, bo przecież wielu ludzi działało na zgubę tych, którzy wiedzieli o spisku przeciwko sobie” / II,19/. Przy innej okazji Celsus wyraża przekonanie; „ Tym, którzy chcą być oszukani, można by wskazać wielu ludzi podobnych do Jezusa”. Ten niezbyt przemyślany sąd zbija Orygenes zręczna repliką: „Niechaj nam/…/ nie pokazu ani wielu, ani nawet kilku ludzi, niech nam wskaże jednego człowieka takiego jak Jezus, który dzięki swej potędze udziela rodzajowi ludzkiemu dobroczynnych nauk i wyciąga ludzi z bagna grzechów” / II,8/.

Odpowiedzi udzielane autorowi „ Słowa prawdy” mają często charakter trafnych, lapidarnych sformułowań. Są one przeważnie bardo precyzyjne i dlatego osiągają zamierzony cel. Replik niedokładnych i nieścisłych, np. takich, które zawierałyby cytaty z niewiadomych źródeł, jest stosunkowo mało. Większość ich jest przejrzysta, a treść ich zrozumiała. Są one także oszczędne w słowach i konsekwentne. Nie zawierają sprzecznych ze sobą twierdzeń i ograniczają się do wysnucia z postawionych zarzutów tylko takich wniosków, które z nich wynikają. Można tu przytoczyć jeden przykład. Celsus gołosłownie stwierdza, „że wiele mógłby powiedzieć jeszcze o faktach z życia Jezusa i to prawdziwych, nie takich, jakie opisali jego uczniowie, lecz rozmyślnie je przemilcza”. Odpowiedź Orygenesa jest następująca: „ Ciekawe, jakie to prawdziwe fakty z życia Jezusa, o których nie pisali jego uczniowie, pomija Celsusowy Żyd. A może chwytając się sztuczek retorycznych udaje tylko, że ma coś do powiedzenia, podczas gdy poza faktami opisanymi w Ewangeliach nie potrafi przytoczyć niczego, co naprawdę mogłoby poruszyć czytelnika i stanowić otwarty atak na Jezusa i na Jego naukę” / II,13/.

Jeżeli wszelkie dygresje obala Orygenes z reguły kilkoma celnymi słowami, to do zarzutów poważnych podchodzi w sposób wnikliwy i wieloaspektowy. Np. chrześcijanie byli pomawiani o postępowanie niebezpieczne dla cesarstwa i dlatego Celsus chciał odwieźć ich od zgubnego zabobonu, a przynajmniej uczynić zależnymi od władzy. Wobec takich pomówień i żądań trzeba było zająć jasne stanowisko, aby udzielić wszechstronnej odpowiedzi. Orygenes wykazuje, że chrześcijanie odnoszą się z szacunkiem do spraw władców: „Król więc nie ukarze nas sprawiedliwie, jeśli powiemy, że pozwolił mu panować /…/ ten, który ustanawia i obala królów. Niechaj tak jak ja postępują wszyscy /…/, niechaj szanują władców” / VIII, 68/. Jego zdaniem chrześcijanie wykazują daleko idące zrozumienie dla odpowiedzialności, jaką powinien posiadać każdy człowiek wobec swej ziemskiej ojczyzny. „Troszczymy się też wraz z innymi o sprawy państwowe, bowiem nie tylko wypełniamy nasze obowiązki, lecz również modlimy się” / VIII,73/. Jednocześnie chrześcijanie wykluczają możliwość jakiegoś taniego związku sprzecznych poglądów i odstępstwa od zasad, np. dla praktycznych korzyści. Jeżeli chrześcijanie odmawiają przyjmowania niektórych stanowisk pracy, to „ nie dlatego, aby uchylać się od życia społecznego, lecz po to, by zachować siebie dla koniecznej bożej służby Kościołowi bożemu, służby sprawowanej dla dobra całego społeczeństwa” / VIII, 75/.

Orygenes uważa, że chrześcijanie są spośród wszystkich narodów państwa rzymskiego społecznością posiadającą specyficzną cechę, są bowiem „ludem Boga”. Z tej przyczyny nie mogą mieszać się w sprawy „tego świata” i nie mogą służyć jego doczesnym celom. „Ludzie Boga są bowiem solą, która utrzymuje istnienie świata, a wszystkie ziemskie sprawy istnieją do czasu, gdy sól ulegnie rozkładowi” / VIII,70/. Ten Kościół boży jest kierowany przez ludzi, „posiadających wrodzone zdolności retoryczne i prawość charakteru /…/. Oni rzetelnie kierują nami z nakazu Wielkiego Króla, który w naszym przekonaniu jest Synem Bożym /…/,kierują ojczyzną ustanowioną przez Boga – mam tu na myśli tak zwanych namiestników Kościoła” /VIII,75/.

Orygenes zwraca uwagę na fakt, e pogańscy kapłani są otaczani troskliwą opieką ze strony państwa. Nie są oni powoływani pod broń podczas wojny i mogą rękami nie splamionymi krwią składać ofiary bogom. Dlaczego więc nie aprobuje się postępowania chrześcijan, którzy spełniają swe zewnętrzne obowiązki, gdy „ w czasie wojny sami wyruszają do walki jako kapłani i słudzy Boga”. Jeśli nie używają broni, to dlatego, że są rodzajem kapłańskim znającym tylko duchową służbę zbrojną, którą walczą „ w intencji żołnierzy bijących się o słuszną sprawę oraz w intencji sprawiedliwego władcy” / VIII,73/.
Pomawianie zatem chrześcijan o nieuczciwość i zdradę wobec państwa jest bezpodstawne.

2. Uzasadnianie teologiczno – racjonalne.
W metodzie Orygenesa uderza duże nagromadzenie argumentów albo dla obrony własnego poglądu, albo dla uzasadnienia nadprzyrodzonego charakteru chrześcijaństwa. Różnorodność ich jest tak wielka, że próba jakiegoś wyczerpującego ujęcia jest zadaniem bardzo trudnym. Ogólnie można powiedzieć, że Orygenes posługuje się dwoma rodzajami argumentacji. Pierwszy polega na uzasadnia czysto racjonalnym, a drugi na odwoływaniu się do faktu wiary. Jeśli argumentacja racjonalna ma często charakter religioznawczy, to druga jest raczej teologiczna i nadrzędna w stosunki do pierwszej. Ta nadrzędność wynika stąd, że Orygenes jest przede wszystkim teologiem. Bardzo często wykorzystuje dane dostarczane przez Biblię. Przy tym w uzasadnianiu niezwykłej treści chrześcijańskiego orędzia, np. nowości tej nauki, posługuje się również racjami osobowymi, psychologicznymi, egzystencjonalnymi, społecznymi. Niepoślednia rolę przypisuje argumentom z faktu istnienia Kościoła, np. gdy przywiązuje dużą wagę do argumentu z kwalifikacji moralnych i intelektualnych chrześcijan. Wreszcie duży nacisk kładzie na sama historyczność takich zjawisk, jak wystąpienie Jezusa i szybkie rozprzestrzenianie się Jego nauki.

Różnorodność argumentów wynika, jak się zdaje, także stąd, że i jego przeciwnik posługuje się całym arsenałem argumentacji. Założeniem Celsusowego systemu jest z jednej strony negacja chrześcijańskiej idei Boga Stwórcy i opatrzności Bożej, a z drugiej pośrednia afirmacja platońskiego świata bogów. Celsus uznaje bogów olimpijskich, chociaż nie traktuje ich chyba zbyt serio / VIII,40-41/. Obok nich wprowadza bogów państwowych / I,24/. Zna też niższych bogów wraz z demonami, czyli duchami i herosami / VIII, 48; por. VI,22/. Celsus jest prawdopodobnie henoteistą, gdyż zdaje się wierzyć w                    „ Najwyższego Boga” będącego rozumem świata / VIII,49/. Jednak Bóg ten jest, według niego, dla ogółu ludzkości niepoznawalny i nieosiągalny. Nauka o Wcieleniu Syna Bożego wydaje mu się fantastycznym wymysłem biblijnych pisarzy, a proroctwa i cuda zwykłymi oszustwami. Wychodząc z tych założeń Celsus atakuje nie tylko Pismo św., ale także chrystianizm za jego rzekomą naiwność. Według niego chrześcijanie padli ofiarą pomyłki albo oszustwa i należy ich traktować co najmniej jak fantastów. Ponieważ jednak przypisują sobie prawa do posiadania jedynej prawdy, są niebezpieczni dla otoczenia i trzeba ich skłonić perswazją do porzucenia zgubnego zabobonu.
Repliki Orygenesa uderzają w naczelne założenia tego systemu. Gdy Celsus w pewnym miejscu stwierdza, że „ pasterze kóz i owiec poszli za swym przywódcą, Mojżeszem, i wprowadzeni w błąd przez naiwne kłamstwa uwierzyli, że istnieje jeden Bóg”, Orygenes demaskuje niedorzeczność i niemoralność politeizmu mitycznego. Najpierw wykazuje, że jego przeciwnik nie ma żadnych racjonalnych dowodów przemawiających za istnieniem wielu bogów. Powinien wiedzieć, że olimpijscy bogowie są czysto mitycznym wyobrażeniem. Następnie stwierdza, że Boga Stwórcę można z pewnością poznać w naturalny sposób poprzez obserwację „ rzeczy widzialnych”. Panująca w świecie harmonia i porządek dowodzą, „ że świat nie mógł zostać stworzony przez wielu stwórców”. Wystarczy jeden Bóg „ który unosi cały firmament od wschodu aż do zachodu i zawiera w sobie wszystko /…/, choć nie jest żadną częścią całości” / I,23/. W Nim uczestniczą „ci, którzy posiadają ducha bożego” / VI,64/.
Orygenes często podkreśla wyższość etyczną monoteizmu nad politeizmem. Gdy porównuje naukę starotestamentową z „Teogonią” Hezjoda, wyciąga następujące wnioski:
„Bogowie wdają się w takie sprawy, jakie opisują twoi mądrzy poeci i filozofowie, utrzymują niemoralne stosunki, prowadzą wojny z własnymi ojcami, pozbawiają ich męskości, a ty chwalisz pisarzy, którzy odważyli się opisywać takie rzeczy, sądzisz natomiast, że Mojżesz okłamuje tych, których wprowadził w błąd swoimi prawami, chociaż nic takiego nie napisał nie tylko o Bogu, ale nawet o świętych aniołach, a i o ludziach wyrażał się delikatniej” / I,17/ …

Więzi mistyczne pomiędzy religiami

Jednym z celów religioznawstwa porównawczego jest dostrzeganie wzajemnych więzi pomiędzy religiami w wyrażaniu Tajemnicy Ducha. Duch Święty obecny jest w innych religiach nie tylko poprzez autentyczne formy modlitwy. «Obecność i działanie Ducha — jak napisał w encyklice Redemptoris missio Jan Paweł II — nie dotyczą tylko jednostek, ale społeczeństwa i historii, narodów, kultur, religii» (n. 28).

Boską tajemnicę zawsze kryje zasłona, ale każde objawienie odsłania jakiś jej aspekt. Każde objawienie jest zatem dopełniające w stosunku do innego. W religiach jest tendencja do podkreślania najpierw jednego aspektu bóstwa np. sprawiedliwości, a potem drugiego – miłości, przy ciągłym poszukiwaniu równowagi, w której zawiera się ostateczna Prawda. Religie semickie ukazują transcendentalny aspekt tej boskiej Tajemnicy, gdy orientalne religie ujawniają jej immanentny charakter.

Każda żywa religia jest w formie ewolucji. Buddyzm rozwijał się z prymitywnego kultu Hinajamy ku wielkiej złożoności Mahajamy. Podobnie hinduizm, który uczył się i od buddyzmu, i później od islamu, ale i od chrześcijaństwa. Również islam, będąc wpierw arabską religią Koranu, ewoluował dzięki kontaktowi z kulturą syryjską i perską, a następnie rozwijał pewną mistyczną doktrynę przez kontakt z hinduizmem. Judaizm zaś przeobrażał się od pierwotnej religii plemiennej do uniwersalizmu proroków. W każdej z tych religii owa jedyna boska Rzeczywistość uzyskuje pewien szczególny kształt, któremu pozostaje wierna przez cały czas swojej ewolucji. Dla hinduizmu jest to Brahman, w buddyzmie Nirwana, pustka, w której zawiera się cała pełnia. W islamie „poddanie” się Allachowi, dobrotliwemu i miłosiernemu. W judaizmie jest Jahwe, Święty Izraela, stopniowo objawiający się w historii, ukryta boska tajemnica, a jednak bliska człowiekowi.

Chrześcijaństwo jest objawieniem boskiej Tajemnicy w osobie Chrystusa. Odwieczna Prawda ukazuje się w życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa z Nazaretu. Teologia powie: Słowo stało się ciałem (człowiekiem), aby człowiek, ludzka natura została podniesiona do boskiej. Czy nie są to jednak tylko słowa i zwroty dla wyrażenia czego, co jest niewyrażalne? Wszystkie te nazwy – Brahman, Nirwana, Allach, Jahwe, Chrystus — nic nie znaczą dla ludzi kierujących się wyłącznie własnym rozumem, niezdolnych dostrzec boskiej Tajemnicy ukrytej w jej symbolu. Czyni to dopiero wiara.

Chrześcijaństwo przeszło również własną ewolucję, od sekty judaizmu zamkniętej w formach myślowych świata semickiego, po świat grecko-rzymski z formami myślenia charakterystycznymi dla tego świata. Pierwsze Ewangelie to przekłady z aramejskiego na grecki, interpretujące pierwotne orędzie „Chrystus zmartwychwstał” w świetle nowej sytuacji, a przecież zawsze wierne pierwotnemu świadectwu. Tej tajemnicy Chrystusa nie da się należycie wyjaśnić samymi słowami. Duch zawsze przekracza możliwości wyrażenia za pomocą litery. Ewangelia ujawnia przedmiot wiary ujęty w słowa, lecz zawsze jako Słowo Boże wykracza poza słowa, przemawiając do serca i przynosząc oświecenie, pokój i radość.

Powszechny Sobór Watykański II w deklaracji Nostra aetate o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich stwierdza, że «Kościół katolicki nic nie odrzuca z tego, co w religiach owych prawdziwe jest i święte. Ze szczerym szacunkiem odnosi się do owych sposobów działania i życia, do owych nakazów i doktryn, które chociaż w wielu wypadkach różnią się od zasad przez niego wyznawanych i głoszonych, nierzadko jednak odbijają promień owej Prawdy, która oświeca wszystkich ludzi» (n. 2). Na ogół «poprzez praktykowanie tego, co dobre w ich własnych tradycjach religijnych i postępując zgodnie z głosem sumienia, członkowie innych religii odpowiadają pozytywnie na Boże wezwanie i dostępują zbawienia w Jezusie Chrystusie, nawet jeżeli nie uznają Go za swego Zbawiciela (por. Ad gentes, 3, 9, 11)» (Papieska Rada ds. Dialogu Międzyreligijnego — Kongregacja ds. Ewangelizacji Narodów, Instrukcja Dialog i przepowiadanie, 19 maja 1991, n. 29: Enchirydion Vaticanum 13 [1991-1993], s. 203).

Jak bowiem poucza Sobór Watykański II, «skoro (…) za wszystkich umarł Chrystus i skoro ostateczne powołanie człowieka jest rzeczywiście jedno, mianowicie boskie, to musimy uznać, że Duch Święty wszystkim ofiaruje możliwość dojścia w sposób Bogu wiadomy do uczestnictwa w tej paschalnej tajemnicy» (Gaudium et spes, 22).
Papież Polak mówił: Audiencja generalna 9 września 1998 Jana Pawła II.

W Chrystusie poznana w ostatecznym kształcie, owa tajemnica przeziera w tajemnicy Brahmana, Nirwany, Jahwe, Allacha. Jest to jedyna Prawda i jedyne Słowo. Osławiony aksjomat extra Ecclesiam salus nulla sformułowany w połowie III wieku przez św. Cypriana znaczy tyle, że w Kościele jest zbawienie. Ale jest ono także w każdej religii, której celem jest odwieczna Prawda, jest blisko każdego człowieka o wrażliwym sercu. Prawdziwy poeta, malarz, kompozytor, pozostaje w kontakcie z tą transcendentną Tajemnicą. Wielki luterański teolog, lekarz i muzykolog, tak pisał o Janie Sebastianie Bachu:

Istotą Mszy h-moll jest przejmująca wzniosłość. Już pierwsze akordy Kyrie przenoszą nas w świat wielkich i głębokich uczuć, którego nie opuszczamy ani na chwilę – aż do końcowej kadencji Dona nobis pacem. Wydaje się niemal, jakby Bach zamierzał napisać to dzieło istotnie jako mszę katolicką: dąży bowiem stale do ukazania wspaniałej obiektywności wiary. Świetność i potęga niektórych głównych chórów także wydaje się „katolicka”. A jednak inne znowu części mają ów subiektywny charakter, właściwy kantatom, który nazwać by można protestantyzmem Bachowskiej pobożności. Pierwiastki wspaniałości i serdeczności nie przenikają się nawzajem; istnieją obok siebie; występują na przemian, podobnie jak obiektywizm i subiektywizm w pobożności Bacha; dlatego też Msza h-moll jest jednocześnie katolicka i protestancka, a przy tym tak zagadkowa i niezgłębiona, jak religijne uczucia samego Bacha (Albert Schweitzer, Bach, tom 2, s.275, PWN 2011).

Można by powiedzieć, pół żartem, że Bach napisał pierwszą ekumeniczną mszę. Ale na serio mamy tu muzykę o wymiarze mistycznym, obecnym również w mszach Mozarta czy ostatnich sonatach Beethovena. A przecież kompozytorzy ci nie byli nadzwyczaj religijni. Beethoven pisząc mszę Missa Solemnis oraz IX Symfonię był kompletnie głuchy. To obecność Ducha decyduje o genialności ich muzyki. Tu artyści i mistycy mogą spotkać się i kontemplować. Twórca wyraża swe doznania za pomocą słów czy dźwięków. Natomiast mistyk hinduista, buddysta, muzułmanin, Żyd czy chrześcijanin poszukuje przeżycia religijnego samego w sobie, poza słowami, obrazami czy dźwiękami. Poznać Prawdę i znaleźć punkt zgodności we wszelkiej religii to wczuć sie po trosze w każdego z nich.

Uwagi końcowe

Czy refleksja ta o więziach pomiędzy religiami, nie jest jednak nadmiernym idealizowaniem rzeczywistości? Przecież otaczający świat ukazuje na co dzień różnorodność napięć, sporów, a nawet wojen miedzy religiami.
Jak wytłumaczyć powstanie kalifatu syryjskiego i irackiego?
– Dżihadystyczne ugrupowanie Islamskie ogłosiło przywrócenie na terytorium Syrii i Iraku kalifatu – państwa, które powstało ponad 1,5 tys. lat temu, po śmierci proroka Mahometa. -. Islamskie Państwo Iraku i Lewantu wypowiedziało lojalność Al-Kaidzie i poszło własną drogą dżihadu. – Kalifat powstał dawno temu, po Mahomecie. Kalifowie sprawowali przywództwo polityczne. Czterej pierwsi, zwani sprawiedliwymi, rządzili całym imperium muzułmańskim. – Po pewnym czasie doszło do podziału i powstało kilka kalifatów, a każdy był oddzielnym państwem muzułmańskim. – Kalifat obecny można odczytywać symbolicznie, jako generalną ideę zjednoczenia państw muzułmańskich pod przywództwem kalifa. – Bojownicy, którzy dążą do rzeczywistego kalifatu, są najlepiej finansowaną grupą terrorystyczną na świecie.

Jesteśmy codziennie bombardowani przez media takimi wiadomościami. Czy propozycja byłego prezydenta Izraela Szymona Pereza, złożona papieżowi Franciszkowi, utworzenia Organizacji Religii Światowych ma sens? Myślę, że sama ORŚ nie rozwiązałaby problemów ludzkości. Nadzieję pokładam natomiast w mistycznym, widzialnym i niewidzialnym Kościele wszystkich ludzi, modlących się o pokój i dobro.

O obrazach

Ukojenie
„Ukojenie” – Henryk Hydel 2012

W świecie, w którym żyjemy, potrzebujemy nade wszystko wiary, ale też i postrzegania piękna stworzenia. Zachwycając się nim chwalimy Stworzyciela. Piękno stworzenia oddala nas często od ponurego nastroju, do którego jesteśmy często skłonni. Jej potrzebę odczuwają szczególnie dzieci, usiłując przenieść na papier jej obraz własnymi zrozumiałymi dla nich środkami. Obraz w ich wieku przemawia do nich bardziej niż mowa i zastępuje ją, ponieważ jest ich początkowym sposobem wyrażania się. Obraz dziecka jest często artyzmem i może budzić nieraz podziw, ale jego nieświadomy artyzm przemija wraz z ustępującą potrzebą malowania. Dorastające dzieci rezygnują z niego na rzecz wykształconej mowy, ale nie wszystkie. Część z nich maluje nadal pozostając jakby dziećmi. Ale ich rozwinięty i dojrzały artyzm nie przypomina już artyzmu dziecięcego, okazuje się wrodzonym darem i trwałą potrzebą w życiu. Malują nadal, chociaż uczeń Akademii zdaje sobie sprawę, że z tego nie będzie „chleba”. Sztuka malarska jest w tym wypadku pasją jego życia.

Co nazywamy artyzmem? Nie jest to w żadnym wypadku kopiowaniem natury. Wiemy przecież, że żadne najlepsze zdjęcie nie wzbudzi w nas to wrażenie, jakie odebralibyśmy na miejscu, kontemplując np. żywy krajobraz. Jeśli jednak narysujemy cokolwiek ładną kreską, nie będzie to już kopiowaniem natury, bo kreska nie istnieje w naturze. Podobnie w malarstwie, artyzm jest zespołem jego pozytywnych cech, związanych ze sposobem ich wykonania przez artystę, takich jak np. perfekcja formy, ekspresyjność, oryginalność; także szczególne umiejętności artysty, zwłaszcza te, które umożliwiają nadanie jego dziełom osobistych cech. Zadajemy sobie także pytanie skąd wzięła się we mnie pasja do sztuki malarskiej i czym ona jest dla mnie.

Uważamy, że myślenie twórcze artyzmu kontroluje prawa półkula mózgu, to prawda, ale w niej mieści się także wiara, w przeciwieństwie do nauki, którą kontroluje druga półkula. Rozdzielone nie mogą widzieć i rozumieć siebie, a tym samym poznać pełniejszą rzeczywistość. Taki był być może zamysł Stworzyciela, „aby patrząc nie widzieli, a słuchając nie rozumieli” (Łk 8, 10).

Nie znam żadnego z kolegów artystów, który nie wierzyłby w rzeczywistość transcendentalną. Sztuka i wiara idą w parze. Prawie nikt z moich kolegów nie sięgnął jednak świadomie po tematykę eklezjalną. Coś nas powstrzymuje od tego. Nastąpił bowiem niezaprzeczalny rozdźwięk między chrześcijaństwem kościelnym a współczesną kulturą. Świadomie nie odróżniamy dziś malarstwa o tematyce świeckiej od dzieł tematycznie związanych z chrześcijaństwem. Tak odczuwane malarstwo podobne jest do twórczości znanego malarza Jerzego Nowosielskiego, który pod wpływem prawosławia, w którym nie ma różnicy między sacrum a profanum, wyraźnie i wielokrotnie powiedział:

„Oddzielam czysto mechanicznie, formalnie, zewnętrznie. Jeżeli maluję ikonę czy polichromię w kościele bądź w cerkwi, to oczywiście utrzymuję się w granicach tematyki tradycyjnie sakralnej. Natomiast nie oddzielam sacrum od profanum w moim malarstwie w sposób istotny. To znaczy, te obrazy, które powstają jakby z pozycji profanum, zawierają dla mnie równie silny ładunek sacrum jak obrazy sakralne w sposób tradycyjny przeze mnie malowane”. (Z. Podgórzec, Wokół ikony. Rozmowy z Jerzym Nowosielskim, Warszawa 1985 s. 184)

Chcę tu powiedzieć, że jeśli wierzę, że życie zawdzięczam Bogu, to muszę także wierzyć w to, że wszystko, co mu w tym życiu zawdzięczam, jest Jego darem, w tym i dar malowania. Trudno zatem oddzielić w nim profanum od sacrum, gdyż jak słusznie wielokrotnie powiedział Nowosielski i jak uważam osobiście, obrazy, które powstają tradycyjnie z pozycji świeckiej mają w sobie również ładunek sakralny, jak wszystko inne. Ale ważne jest to, co chcemy przez te obrazy wyrazić.

Odmalowałem za młodu na prośbę księdza wnętrze kościoła w całości do sklepienia na zbudowanym rusztowaniu. Kościół traktowałem w czasie tej pracy jako budynek. Koledzy po szkole namalowali kilka obrazów w bocznych kaplicach Katedry wrocławskiej. Zwracali głównie uwagę na artystyczne walory dzieła, które, nawiasem mówiąc, powinien mieć także każdy obraz kościelny. Mnie zdarzyło się stworzyć obraz dla kościoła tylko raz, ale całkiem przypadkowo. Ksiądz był zachwycony. Mimo to już do tego nie wróciłem. Mógłbym powiedzieć, że nie mam natchnienia do malarstwa religijnego, ale to nie to.

Narysowałem niegdyś szkic obrazu pt. Namaszczenie w Betanii. Ale jak miałem narysować Jezusa, skoro Go nie widziałem i nie potrafię Go sobie wyobrazić? Czy wyglądał akurat tak, jak go przeróżnie pokazują na dużych obrazach, licznych obrazkach i czasopismach najczęściej dewocyjnych, lub np. w kinie? Żaden z nich mi nie odpowiadał i budził często kiczowaty niesmak. Od przedstawienia Chrystusa  wstrzymuje mnie przede wszystkim odczucie misteryjnej dyskrecji. Oglądałem w młodości film Ben-Hur z 1959 r., w którym wycieńczonemu i leżącemu Judzie Jezus Chrystus podaje wodę, z kolei podczas męki Zbawiciela to Juda Ben – Hur podaje wodę niosącemu belkę krzyżową Chrystusowi, ale reżyser dyskretnie pokazuje cały czas jedynie tylko rękę Jezusa i ta dyskrecja przemawiała do widza znacznie wymowniej, niż gdyby pokazano osobę aktora, występującego w roli Chrystusa.

Szkic pt. Namaszczenie w Betanii zniszczyłem.

Jak napisałem w mojej poprzedniej pracy pt. O modlitwie, nie uznaję kultu świętych. Nie mam tym samym tego rodzaju obrazów i nie maluję je. Nie oddaję im tym samym czci, należnej jedynie tylko Bogu. Czy to znaczy, że nie mam u siebie w domu nic, co należy do tradycyjnie pojętej świętości, żadnego obrazu, lub innego przedmiotu sakralnego? Tego nie powiedziałem. Powtarzam: Granica między profanum a sacrum jest we mnie jak i w wielu innych artystach płynna, gdyż wszystko co świeckie z tym co tworzę nie oddzielam w sposób istotny od sacrum. Wszystko to odczytuję jako swoiste świadectwo działania Boga w sercu. Stoi u mnie na widocznym miejscu część gałęzi, łudząco przypominającej Marię z Dzieciątkiem. Była przed laty częścią konaru leżącego na dnie wyschniętego stawu. Mimo treści ewangelicznej, jest w moich i wielu innych oczach jedynie ciekawą ozdobą, albo komu brak wyobraźni tylko zwykłym kawałkiem drzewa. Natomiast żaden z moich nielicznych obrazów, nie nadaje się do okazania mu czci. I nie chciałbym.

Nie chciałbym i nie chcę, bo nie przekonuje mnie zlekceważenie drugiego przykazania. Ludzie są zawsze skłonni do idolatrii i to przykazanie nie może odnosić się i tylko do Starego Testamentu. Oto jak To przykazanie brzmi:

I. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie.
II. Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 3-17).

W katolickiej wersji dekalogu już tego przykazania nie ma, a ostatnie podzielono na dwa, aby liczba 10 się zgadzała. Katolicy twierdzą przy tym, że zakaz tworzenia wizerunków Boga już ich nie obowiązuje, od kiedy Chrystus stał się człowiekiem.

To tłumaczenie jest nieprzekonywujące. Przeczą temu najwyraźniej kilkakrotnie wypowiedziane słowa Jezusa o tym, że „Ojciec pragnie prawdziwych czcicieli w Duchu i prawdzie”. Nie czcicieli klęczących przed obrazem lub figurą, ale prawdziwych w Duchu i prawdzie, Kto w oddawaniu czci Bogu jest zdany na pomoc wizerunków, nie oddaje Mu czci „w duchu”, tylko polega na tym, co ma przed oczami. „Módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6, 6). „W postępowaniu kierujemy się wiarą, a nie widzeniem” (2 Kor 5,7).

Ani w Nowym Testamencie, ani też w żadnych innych autentycznych zapiskach z pierwszego wieku chrześcijaństwa nie znajdujemy śladów publicznego lub prywatnego kultu figur czy obrazów. Wczesny kościół nie miał nic przeciw sztuce, ale sprzeciwiano się jednomyślnie oddawaniu czci obrazom Chrystusa i świętych. Kult obrazów powstał dopiero w IV wieku n.e. na soborze w Nicei. Ikonoklazm, [zakaz kultu ikon], czyli zakaz świętych obrazów i oddawania czci pojawił się ponownie w VIII i IX w., po czym wrócił znowu kult obrazów i figur, który doprowadził do obecnego bałwochwalstwa. Tak to jest, gdy człowiek chce być mądrzejszy od Boga. Obecne bałwochwalstwo w KRK jest przejrzyste i nie daje żadnego precedensu w celu usprawiedliwiania jakiejkolwiek jego formy. Luter nie był przeciwnikiem sztuki malarskiej, ale niektórzy protestanci pogardzają obrazem i mówią, że sama w sobie służy ona do bałwochwalstwa. Taki pogląd jest wyrwany z kontekstu przykazania, gdyż chodzi w nim tylko o zakaz czci obrazów.

Malarstwo daje mi poczucie spokoju i ładu po całym chaosie awangardy, brzydoty charakteryzującej wiele współczesnych dzieł plastycznych. Wychowany jeszcze w szkole przedwojennej, w moim przypadku w Belgii, uczyłem się sztuki malowania w latach 1941 – 1945, będąc uczniem znanego mistrza flamandzkiego JB Scoriel, tradycyjnego pejzażysty. Po repatriacji wstąpiłem do Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach. Miałem w niej niezwykle dobrego wykładowcę, który mnie nauczył dostrzec piękniejszy wysublimowany, bardziej wyszukany kolor. Duch i materia. Namalowałem pod jego okiem kilka cennych obrazów. Żaden z nich niestety się nie zachował. Zostały tylko rysunki akademickie. Ale dostrzeganie piękniejszych barw pozostały we mnie, upiększały widzialny świat i wzbogacały duszę. Ale nie łatwo odtworzyć to, co widzi w sobie. Nie poszukiwałem we wrocławskiej ASP nowych środków przekazu artystycznego, mających nastawienie eksperymentatorskie. Pozostałem wierny własnemu warsztatowi udoskonalonego w powojennej szkole katowickiej, która wyrosła z miejscowej Śląskiej tradycji artystycznej. Analizując charakter ówczesnego malarstwa katowickiego, można mówić o jego odrębności i specyfice w kategoriach ogólnopolskich. Cechy określające to zjawisko to przywiązanie do warsztatu, znacząca rola przekazu i uodpornienie na mody. Piękna sztuka pogłębia wrażliwość i wzmacnia tym samym wiarę. W tym tkwi ładunek sakralny w dziele o tematyce z pozycji profanum. Jeżeli się patrzy na rzeczywistość w tym i na malarstwo jako sacrum, można to odczytać jako świadectwo zadziwiającego działania Boga w ludzkim sercu.

Nie można powiedzieć, że istotnej sztuki sakralnej dzisiaj nie ma, jest, ale na pewno poszukuje ona nadal nowych środków wyrazu, pozostając często przy sztuce niefiguratywnej. Artyści obawiają się figuratywności, świadomi niemożności przedstawiania Boga, nawet wcielonego Boga.

„Człowiek w akcie twórczym naśladuje swego Stwórcę – jako Jego obraz i podobieństwo; tak więc sama czynność tworzenia jest pewnego rodzaju stawaniem w relacji z Bogiem – wobec Sacrum. Jest to relacja święta i tajemnicza. Dlatego akt twórczy, podobnie jak modlitwa, wymaga wyrzeczenia, samotności, skupienia, ciszy, refleksji czy wręcz medytacji. Możność tworzenia – kreowanie świata harmonii, poszukiwanie jedni, materializowanie myśli, nadawanie kształtu duchowi – to boży dar, a zarazem ludzka powinność”.  (Mirosława Rochecka)

Znajdujemy się od nowa w sytuacji poczucia tajemnicy, jakby na pustyni, gdzie Bóg może ponownie przemawiać i znaleźć nowe drogi do serca współczesnego człowieka.

Doktorat za blog?

W dobie internetu sposoby uprawiania nauki znacząco się zmieniają.  Za sprawą Open Access Initiative, promującej udostępnianie zasobów naukowych w sieci, coraz więcej artykułów naukowych (w dużej części recenzowanych naukowo) jest dostępnych w wersji elektronicznej, częstokroć zupełnie za darmo. Co więcej, powstają profesjonalne naukowe pisma internetowe. W ramach idei otwartej nauki propagowane jest pisanie blogów naukowych, które rzeczywiście powstają. Na ogół chodzi w nich o przedstawianie badań naukowych w luźniejszej formie z nastawieniem na dyskusję. Częstokroć pisane są języ­kiem pozba­wio­nym żar­gonu, z bardziej osobistym nastawieniem, również z ujawnieniem pewnej dozy emocji. Dzięki temu przybliżają jednak czytelnikom niebędącym specjalistami zagadnienia naukowe, a samych naukowców wyprowadzają z wieży z kości słoniowej. Zainteresowanych takimi polskimi blogami można odesłać do spisu blogów Emanuela Kulczyckiego, z niektórymi z nich związane są również naukowe pisma elektroniczne.

Nie ukrywam, że jestem wielkim zwolennikiem takiej formy uprawiania nauki. Dlatego martwi mnie dość nikła obecność w sieci polskiej teologii. Owszem, nie jest to całkowita pustynia, ale daleko również do kwitnącego ogrodu. Co prawda w sieci dostępne są aktualne numery „Teologii w Polsce„, pisma polskich dogmatyków, czy „Studiów Ełckich„, ale większość pism nie udostępnia nawet skrótów artykułów. Tym bardziej cieszy więc powstanie przy Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego całkowicie elektronicznego pisma „Teologia Młodych„. Można mieć nadzieję, że jest to wyraz nie tylko zapału młodych naukowców, ale i tendencji, która będzie coraz częściej widoczna w polskiej teologii. Wydaje się, że dużo gorzej jest z teologicznymi blogami naukowymi. Co ciekawe, spośród autorów pierwszego numeru „Teologii Młodych” bodaj tylko jeden prowadzi blog naukowo-popularyzatorski, zresztą najlepszy moim zdaniem blog biblijny w Polsce (Orygenes). Z popularnością takiej formy uprawiania nauki nie jest jeszcze najlepiej, co mogę powiedzieć jako prowadzący blog „Kleofas”.

No właśnie, ale czy jest albo może to być forma uprawiania nauki? Na początek zwróćmy uwagę na same liczby. Książka teologiczna, zwłaszcza ta ściśle naukowa, czy czasopismo naukowe sprzedadzą się w najlepszym razie na nakładzie 300 egzemplarzy, tymczasem interesujący i odpowiednio promowany blog teologiczny może osiągnąć taką dzienną liczbę wejść. Oczywiście, dla naukowca może to być żaden argument, bowiem dla niego najważniejsze jest, by dany tekst został zaliczony do dorobku naukowego. Czy jednak może to być argument takiej wagi dla teologa, który nie jest tylko naukowcem, ale i mówi o spotkaniu z „przedmiotem” swoich badań (więcej na ten temat: „Teologia spotkania i dialogu„)? Czy więc mówienie w internecie, jednej z najpopularniejszych obecnie przestrzeni debaty, w tym i naukowej, o tym swoim doświadczeniu nie powinno być dla niego czymś oczywistym? Benedykt XVI w swoim orędziu zwrócił uwagę na konieczność obecności katolików na portalach społecznościowych „pojawienie się w sieciach społecznościowych dialogu na temat wiary i wierzenia potwierdza znaczenie i wagę religii w debacie publicznej i społecznej”. Myślę, że pojawienie się w tych sieciach i w ogóle w internecie dialogu teologicznego potwierdziłoby znaczenie teologii.

Problem może być jednak szerszy, bo okazuje się, że taka obecność profesjonalnych teologów w internecie, prowadzenie przez nich blogów może się wiązać z nowymi formami przekazu. Poziom techniczny umożliwia bowiem umieszczanie w internecie nie tylko tekstów, ale i prezentacji, plików dźwiękowych, filmów itp. To otwiera nowe możliwości prezentacji treści teologicznych (wykorzystywane są one przez twórców blogu Orygenes). Z pewnością dla dużej części użytkowników internetu są treści prezentowane w najbardziej dla nich przyjaznej formie. Z drugiej jednak strony naukowiec uciekający się do takich form udostępniania treści teologicznych nie może liczyć na uwzględnienie tego, często niemałego, wysiłku w dorobku naukowym. Za nawet najlepszy blog teologiczny nie dostanie się doktoratu czy habilitacji.

Wydaje się więc, że trzeba poważnie postawić pytanie, czy nie należy jednak rozważyć sposobu na naukowe dowartościowanie publikacji internetowych. Czy w czasach coraz powszechniejszego dostępu do internetu i korzystania z niego nie mogłoby by być tak, że np. doktorat z teologii można dostać za zrealizowanie jakiegoś poważnego projektu internetowego albo serię publikacji internetowych? To pytanie, nad którym moim zdaniem warto się zastanowić.

Daleki jestem od tego, by postulować rezygnację z pisania tradycyjnych rozpraw naukowych czy książek. Możliwość dogłębnego przeanalizowania problemu (chociaż z tym też różnie bywa, gdy promotor czy wydawca upomina się o tekst) w czasach coraz większego pośpiechu jest bezcenna. Wydaje mi się jednak, że warto dostrzec, że mogą być również inne, co nie znaczy że gorsze, sposoby uprawiania nauki, a zwłaszcza tak specyficznej, jaką jest teologia.

Św. Faustyna i Feliksa Kozłowska – bliźniacze objawienia?

Fragment rozmowy z Konradem Marią Pawłem Rudnickim – kapłanem w Zgromadzeniu Mariawitów; ur. 1926 r., portal www.ekumenizm.pl

Od czasu rozpoczęcia przez Kościół katolicki oficjalnego dialogu z mariawitami słyszy się o żywym zainteresowaniu teologów katolickich, ale także zwykłych członków Kościoła, Objawieniami Mateczki, Marii Felicji Kozłowskiej. Już powierzchowna analiza tekstu objawień wywołuje skojarzenia z tekstami Dzienniczka św. S. Faustyny Kowalskiej. Wiele jest w obu objawieniach punktów wspólnych: przede wszystkim w objawieniach adresowanych do s. Faustyny, chronologicznie późniejszych od objawień, które miała Mateczka, powtarza się motyw Orędzia Bożego Miłosierdzia czy Dzieła Bożego Miłosierdzia. Po za tym czytelnik tekstów obu mistyczek dowiaduje się o wadze Adoracji Najświętszego Sakramentu. Czyżby faktycznie Faustyna Kowalska miała powtórzone przesłanie dane wcześniej Mateczce, Marii Franciszce?

Podobieństwo obu objawień jest bardzo ciekawym „zbiegiem okoliczności”. Mówiłem na ten temat obszerniej w referacie zamieszczonym w Zbiorze „Teologia Miłosierdzia Bożego” [1]. Sprawa tożsamości objawień św. Marii Franciszki i św. Marii Faustyny wymaga bowiem dłuższego wyjaśnienia. Mówiąc krótko, a więc z konieczności upraszczając szczegóły, moim – i nie tylko moim – zdaniem mamy tu do czynienia z powtórzeniem tego samego objawieniaz tą różnicą, że objawienie dane naszej Założycielce wydaje się bardziej podstawowe. Zawiera bowiem ogólne zasady wcielania w życie Dzieła Miłosierdzia. Jeśli zatem ktoś chce realizować to dzieło w swoim życiu, to bez względu na to, kim jest i co jest jego szczegółowym powołaniem, ma w tym objawieniu wszystkie podstawowe dane jak realizować Boże wezwanie. Siostra Maria Faustyna otrzymała tymczasem objawienia o bardziej osobistym charakterze. Pan Jezus pokazuje jej, jak ona właśnie w swoim osobistym powołaniu ma kształtować swój los. Ponadto zapis Marii Franciszki zawiera tylko rzeczy istotne. Natomiast zapis Marii Faustyny przytacza wiele rzeczy pobocznych, na przykład objawienia fałszywe, które ona sama potem jako takie określa lub, o których dziś można powiedzieć, że były fałszywe. W stosunku do podstawowego objawienia danego Mateczce Kozłowskiej, objawienia Marii Faustyny mają charakter przykładowy.

Czyli s. Faustyna otrzymała objawienie dane wcześniej Mateczce Kozłowskiej, tyle że w wersji bardziej osobistej?

Nie wiem, czy Pan wie, że nie tylko ona. Po niej jeszcze szereg innych ludzi percypowało w poznaniu ponadzmysłowym Dzieło Miłosierdzia. Wszystkie te objawienia leżą w tej samej linii objawień, których początkiem był rok 1893. Są to – z wyjątkiem objawień Marii Faustyny – bardzo drobne fragmenty tego Dzieła Bożego, bardzo osobiste, jednostkowe aspekty Dzieła. Jest o tym mowa we wspomnianym moim referacie w książce „Teologia Miłosierdzia Bożego”. (koniec cytatu)

Objawienia Mateczki Kozłowskiej, założycielki potępionego przez papieża w 1904 roku zgromadzenia mariawitów, wykazują niezwykłe podobieństwo do objawień św. Faustyny, co przyznaje współczesny mariawita prof. Konrad Rudnicki. Posłannictwo Feliksy Kozłowskiej znane jest pod nazwą Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Faustyna nazywała siebie sekretarką Bożego Miłosierdzia. Jej dzieło to również szerzenie wiary w miłosierdzie Boże. Najbardziej chyba istotną różnicą między Mateczką a Faustyną jest ich stosunek do posłuszeństwa wobec władz kościelnych. O ile dla Faustyny posłuszeństwo było świętością, to dla Mateczki ważniejsza była zawsze jej święta misja i specyficznie przez nią rozumiana (tzn. jako własne nieomylne objawienia) „Wola Boga”. Faustyna nie pozwala sobie na otwarte krytykowanie duchowieństwa. Mateczka natomiast całe swe dzieło poświęca ratunkowi kapłanów, którzy ciężko grzeszą „rozwolnieniem swoich obyczajów”. Świat jest do tego stopnia zepsuty, że Mateczka widzi wyraźnie Boską Sprawiedliwość wymierzoną przeciw niemu. Jednak Bóg daje światu swe Miłosierdzie jako ostatni ratunek. Pomoc Kościołowi ma pochodzić od Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, do której nabożeństwo należało do podstawowych zadań mariawitów. Ratunek przychodzi też dla stojącego na skraju przepaści świata poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu.

Podobieństwo objawień Mateczki i Faustyny może znaleźć swoje wytłumaczenie w tym, że objawienia Faustyny rozpoczęły się właśnie w czasie jej pobytu w Płocku i oddalonej od Płocka o 10 km Białej (lata 1930-1932). Pierwsza wizja Jezusa Miłosiernego i polecenie namalowania obrazu następuje 22 lutego 1931 roku. Faustyna była już wtedy w Płocku od niemal roku. Płock był siedzibą nowo powstałego Kościoła mariawitów. Po śmierci Mateczki w roku 1920 władzę nad Kościołem mariawickim przejmuje ks. Michał Kowalski. W roku 1922 wydane zostaje drukiem Dzieło wielkiego miłosierdzia. Są to oczywiście tylko spekulacje, ale jest możliwe, że ogromne poruszenie mariawickie dotarło do zakonu Faustyny. Niezależny od Rzymu Kościół mariawitów podejmował kontrowersyjne reformy, takie jak liturgia w języku polskim, komunia w dwóch postaciach, zniesienie celibatu, wyświęcanie kapłanek. W Płocku musiało wrzeć na ten temat w środowiskach kościelnych. Teoretycznie Faustyna mogła przeczytać objawienia Feliksy Kozłowskiej i wpaść na pomysł małego plagiatu z uwzględnieniem posłuszeństwa wobec władz kościelnych, aby nie sprowadzić na siebie ekskomuniki. Nie była bowiem taka odważna jak Feliksa. Być może nie był to całkiem świadomy plagiat. Ale z pewnością mogła Faustyna zasugerować się pewnymi stwierdzeniami Dzieła.

Mateczka Kozłowska stała się swoistym guru dla kapłanów, których agitowała do przystąpienia do tajnego Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów, na początku całkiem legalnej organizacji popieranej przez Kościół katolicki. Jego celem było pogłębienie duchowości upadłego kleru poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu oraz Maryi Panny. Pisma Feliksy, w których opisuje swe objawienia, są według mnie pseudo-mistycznymi kompilacjami formułek wyczytanych w lekturach ascetycznych. Rażą brakiem autentyczności i „podciąganiem” faktów pod mistyczne teorie oczyszczeń i nocy ciemnych. Napisane w sposób bałaganiarski i nieprzejrzysty pozostawiają wrażenie niesmaku i zażenowania. W porównaniu z Dziełem, Dzienniczek wydaje się bardziej autentyczny i lepiej napisany. Natomiast zaletą Feliksy jest niewątpliwie zwięzłość. Dzienniczek jest natomiast rozwlekły i z pewnością można by go bez szkody skrócić o połowę.

Kościół rzymskokatolicki uznał objawienia Mateczki za urojenie, a mariawityzm za herezję. W 1906 roku Pius X potępił Feliksę Kozłowską oraz ks. Michała Kowalskiego w Encyklice Tribus circiter. Nie jest jednak jasne, jakie elementy tego objawienia uznano za niezgodne z nauką Kościoła. O. Honorat Koźmiński, który początkowo wspierał działalność Feliksy, twierdził, że jej objawienia były złudzeniem szatańskim. Ponadto uważał, że „są oni (księża) zbyt łatwowierni i fanatycznie w swojej kierowniczce zaślepieni, uważają ją za świętą, czczą ją i wszystko, co od niej pochodzi, przyjmują jakby od Boga samego było objawione. I do tego stopnia się na niej opierają, że gdyby zabrano im tę wiarę, być może wszystko by się u nich załamało”. (T.D. Mames Mysteria Mysticorum, wyd. NOMOS, 2009, s. 95) Ojciec Honorat rozpoznał w stowarzyszeniu mariawickim cechy charakterystyczne dla sekt i guru: fanatyczne oddanie, brak krytycyzmu, całkowite oparcie się na osobie przewodnika duchowego. Mimo to o. Honorat pozwolił na działalność polegającą na adoracji Najświętszego Sakramentu oraz modlitwie o pomoc Maryi. Rzeczywiście, trudno w tych praktykach dopatrywać się herezji. Jednak wydaje się, że o. Honorat pozostał przekonany o urojeniowym charakterze objawień Feliksy.

Poczucie wielkości. Mateczka ubóstwionym guru kapłanów.

Pragnienie wielkości Mateczki jest porównywalne z tym, którego doświadczała Faustyna, z tym, że u Mateczki dochodzi jeszcze kwestia guru.

Jezus daje Mateczce moc nad kapłanami, moc nad ich duszami i sercami. Ci, którzy otworzyli pokornie sumienia i serca przed Mateczką mieli doświadczyć wzniesienia na wysokie stopnie modlitwy, doznać łask podobnych do tych, jakimi ją samą obdarza. Mateczka widzi siebie jako wybrankę Jezusa, otrzymującą łaski dla siebie oraz wyjednującą łaski dla tych kapłanów, którzy jej zaufają i przed nią się otworzą. Metoda agitacji kapłanów była dość prosta: Mateczka mówiła, że otrzymała mistyczne przesłanie od Jezusa, a ci kapłani, którzy jej uwierzyli, są podobnie jak ona wybrani dla realizacji wielkiego dzieła. Mateczka wykazuje się większymi ambicjami posiadania władzy „w świecie”. O ile Faustyna swą chwalebną rolę widziała jedynie w świecie duchowym, o tyle Feliksa marzyła o władzy „z tego świata”, o byciu przewodniczką i nauczycielką kapłanów.

Feliksa ma widzenie „wielkiej Chwały Bożej, jaka nastąpi dzięki niej”. Jezus objawia jej, że zostanie „wyniesiona” i otrzyma władzę nad wszystkimi zakonami. W obliczu takich wzniosłych i cudownych objawień Mateczka popada często w zachwyt, ogarnia ją ogień miłości, „prawie do omdlenia”. Faustyna także często mdlała z nadmiaru miłości, której ogień zalewał jej duszę. Być może jednak wszyscy mistycy tak mają.

Mateczka doświadcza pokus, głównie zmysłowości i pychy. Nie są to jej wymysły, a zupełnie uzasadnione sądy. Z relacji ks. Michała wiemy, że ich związek przekraczał granice czystej duchowości. Ksiądz Michał całował stopy, ręce i głowę Mateczki. Ona zaś całowała go w czoło. Jezus powiedział rzekomo do Mateczki: „Mnie daj duszę swoją, a Michałowi daj ciało”. (Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, Płock, 1927, s. 170) Michał nie mógł znieść dłuższej rozłąki z Mateczką. Czuł do niej miłość „naturalną”, to znaczy nie tylko pochodzącą z woli Boga, ale z jego własnej woli. Podobnie Mateczka przyznała się do takiej „samowolnej” miłości. (Dzieło, s. 169) Michał porównuje ich miłość do miłości pierwszych rodziców. Feliksa zapada na chorobę, w której pielęgnuje ją Michał. Okazuje się, że przyczyną tej choroby są „krzyki rozpustne, które przez ścianę słyszała w hotelu”. (Dzieło, s. 162) Napięcie erotyczne rośnie. „W 1902 roku w styczniu, gdy byłem u Mateczki w Płocku, Pan Jezus zbliżył mnie i zjednoczył z Mateczką, już nie jako syna tylko, ale jako Oblubieńca na podobieństwo zjednoczenia, jakiem zjednoczył pierwszych naszych rodziców. W taki sposób zbliżył też i zjednoczył Pan Jezus z Mateczką rok przedtem o. Jakóba, a w późniejszych czasach o. Bartłomieja i o. Filipa”. (Dzieło, s. 167) Należy mieć nadzieję, że było to jakieś zjednoczenie mistyczne, bo w innym przypadku nasuwają się skojarzenia ze zjednoczeniem czysto cielesnym… Była to zatem prawdziwa namiętność, miłość niemożliwa do zrealizowania. Mateczka z całej siły przeciwko niej walczyła, a wyraziło się to przez bolesne „wyrwanie mnie (Michała) z wnętrzności swoich” (Dzieło, s. 170). Zdaje się, że Jezus musiał wyrwać Michała z serca Mateczki, a było to bardzo ciężkie doświadczenie. Na pocieszenie jednak Jezus zapewnił Mateczkę, że uważa ją, o. Jakuba i Michała za odbicie Trójcy Świętej. Mateczka jest jakoby podobna do Ojca, o. Jakub i Michał obaj do Syna i Ducha Świętego. Hierarchia zachowana: Mateczka porównana z Bogiem Ojcem, pierwszą Osobą Trójcy. Mania wielkości może nawet większa niż u Faustyny, która owszem może się i wywyższała z powodu swego dziewictwa anielskiego, ale nie porównywała się nigdy z Bogiem Ojcem. Z drugiej strony Mateczka miała przynajmniej jakieś związki z ludźmi, w przeciwieństwie do zimnej Faustyny.

Druga pokusa: pychy z całą pewnością była uzasadniona. I to jak! Mateczka uważała, że będzie naśladować Najświętszą Maryję Pannę (tak powiedział jej Jezus). Następnie, że wszystkie zakony przejdą pod kierownictwo mariawitów. Mateczka zostanie matką naczelną, przełożoną wszystkich zgromadzeń! Pragnienie wielkości zaczyna ogarniać także skromnego początkowo Michała. Oto Mateczka słyszy podczas mszy odprawianej przez Michała słowa następujące: „Ten jest Mój wikary i prawy następca na Stolicy Apostolskiej”.

Mateczka „przechodzi” różne wydarzenia z Ewangelii na sposób mistyczny. Na przykład wysłuchanie krytycznych uwag wobec siebie interpretuje Mateczka jako „przejście kamienowania św. Szczepana” (Dzieło, s. 168) Następnie podczas pobytu w Warszawie, przechodzi „płacz nad Jerozolimą”, z pewnością za sprawą zaobserwowanego moralnego upadku warszawiaków. Słyszy słowa „Biada temu miastu”. (Dzieło, s. 169) W drodze do Rzymu przechodzi drogę krzyżową. W Lourdes przechodzi tajemnicę śmierci i pogrzebania Pana Jezusa, a myjąc się w źródle w Lourdes odczuwa „podobieństwo do umycia Pana Jezusa przed złożeniem do grobu”. (Dzieło, s. 172) Każde wydarzenie z życia Mateczki zostaje uwznioślone przez porównanie go z historią biblijną. Nie wiemy, czy były to wymysły Michała, który tak to opisuje, czy rzeczywiście mówiła mu o tym sama Mateczka. Tak czy inaczej, mania wielkości wyrażała się w jednej bądź drugiej osobie, a najpewniej w obydwu.

Ofiarowanie się Bogu

Podobnie jak Faustyna, Mateczka ofiarowała Bogu swe cierpienia na rzecz Chwały Bożej i zbawienia dusz.

„Jednego dnia doznałam okropnego smutku i boleści: widziałam w duchu wszystkie upokorzenia, prześladowania i cierpienia, jakich doznawać będę, jeśli się to wszystko spełni (to znaczy jej dzieło), a z drugiej strony wielką Chwałę Bożą i zbawienie dusz i że Bóg chce ode mnie, żebym się na to ofiarowała. – Więc byłam cała ściśniona i drżąca, bo czułam odrazę do wzgardy i wstręt do cierpienia, ale żądza Chwały Bożej i zbawienia dusz przemogła. – Dopiero po trzygodzinnej walce i cierpieniach wewnętrznych, oddałam się Bogu na całkowitą ofiarę i wtedy doznałam ulgi, pociechy i gotowości na wszystko”. (Dzieło, s. 10)

„Pan Jezus dał mi poznać, że największe rany Jego Sercu zadają Mu przyjaciele, a przyjaciółmi Jego są kapłani. Wtedy doznałam wielkiej boleści; zdawało się, że serce od żalu pęknie mi, a Pan mnie zapytał: „Czybyś nie chciała być za nich ofiarą, kiedy mam co najdroższego tobie oddaję; – najdrożsi są mi kapłani, a tobie dam moc nad kapłanami”. (Dzieło, s. 11)

Mateczka przejawia tutaj, podobnie jak Faustyna, wiarę w zbawczą moc cierpienia. Nagrodą dla niej za ofiarę będzie tajemnicza „moc nad kapłanami” udzielona jej przez samego Jezusa. Jezus twierdzi tutaj, podobnie jak u Faustyny, że najdroższe jest Mu duchowieństwo. W Dzienniczku duchowni porównani są do księżyca, a świeccy do gwiazd. Mateczce Jezus oszczędza takich poetyckich analogii, tym niemniej twierdzi, że najdrożsi są Mu kapłani.

U Mateczki widzimy też jedno z ulubionych słówek Faustyny: wynagradzać. Mariawici i Mariawitki mają wynagradzać za kapłanów (Dzieło, s. 13). A zatem Bóg czuje się urażony grzesznym postępowaniem kapłanów i potrzebuje w zamian jakiegoś wynagrodzenia, zadośćuczynienia. Mariawici widzą swoje cierpienia jako owo zadośćuczynienie. Faustyna także często wynagradzała Bogu za grzeszników. Mateczka pragnie, podobnie jak nasza święta, naśladować Jezusa w ubóstwie, poniżeniu i cierpieniu (Dzieło, s. 13).

Wynagradzanie Jezusowi jest celem mariawitów. Należy Mu wynagradzać za grzesznych kapłanów, ale przede wszystkim za masonów. Pan wyjaśnił bowiem Feliksie, że „Zgromadzenie Mariawitów założył przeciwko masonom i z nimi walczyć będą”. (Dzieło, s. 30). Masoni bowiem „dopuszczają się wielkich zniewag i wydzierają z dusz ludzkich chwałę Boga, nazywając szatana „dobrym bogiem”. Masoni „miotają bluźnierstwa przeciw Przenajświętszemu Sakramentowi”. „Tam się leje rozpusta”. (Dzieło, s. 30)

Kolejnym ulubionym słówkiem Faustyny, które znajdujemy u Mateczki jest słówko nędza. Nędza określa tutaj nędzę moralną, grzeszność, małość, brak wartości. „Przedstawiałam Panu Jezusowi swoją wielką nędzę i słabość do tego Dzieła prosząc, aby kogo innego wybrał. Odpowiedział mi Pan: „Znam lepiej nędzę twoją niżeli ty ją pojąć możesz, ale w nędzy twojej Wielkość, a w słabości Moc Moja się objawi”. (Dzieło, s. 14).

Mateczka bardzo często przeżywała wątpliwości, niepewność, opuszczenie przez Jezusa, „szyderstwa i naigrawanie się szatanów”, choroby ciała, upokorzenia. Jest to cena, jaką płaciła za ocalenie kapłanów – mariawitów. Jezus powiedział Feliksie na jej prośby o oddalenie upokorzeń od kapłanów: „Zanim ich uznają, muszą wpierw przejść prześladowanie i ucisk, a ty w boleściach zrodzisz Mi ich. – Przyjdzie czas, w którym ukarzę prześladowców waszych”. (Dzieło, s. 25) Jezus zapowiada tutaj cierpienia konieczne dla zrealizowania dzieła, porównując je do bólów porodowych kobiety. Mateczka cierpi, ale to cierpienie ma głęboki sens: ona rodzi kapłanów dla Jezusa! Jezus, ten, który w Ewangelii mówił o miłości nieprzyjaciół, tutaj obiecuje Mateczce ukaranie prześladowców. Sprzeczności Jezusa z objawień z Jezusem Ewangelii pojawiają się tutaj zatem podobnie jak w objawieniach Faustyny.

Jezus nie jest zbyt miły dla Feliksy. Poucza ją, rozkazuje, robi jej wyrzuty. Podobnie jak u Faustyny. Jezus Faustyny jest dla niej jakby bardziej czuły, do rozkazów dołącza czasem zapewnienia o miłości i wyjątkowości swej wybranki. Feliksa aż takiej zażyłości z Jezusem nie doświadcza. Jezus nagradza Feliksę za jej uniżanie się. Kiedy na przykład zawstydzona posądzeniami Jezusa o niewdzięczność, Feliksa uniża się i przeprasza, Jezus oświadcza jej słowa następujące: „Ze wszystkich łask, jakimi cię obdarzam, największą jest ta, że jak Najświętsza Panna wyjęta jest spod grzechu, tak ty wyjęta jesteś spod namiętności; tą drogą, jaką cię prowadzę, dotąd żadnej duszy nie prowadziłem, a podobieństwa swego szukaj w Najświętszej Pannie”. (Dzieło, s. 26) Podobnie od namiętności uwolnił Jezus także Faustynę! Od pewnego momentu była wolna od pokus nieczystości, czytamy w Dzienniczku. Stała się Oblubienicą Jezusa i żadne pokusy już jej nie dręczyły.

W nagrodę za uniżanie się Jezus ofiarowuje naszym mistyczkom wielkie łaski. Największą z nich była misja przekazania światu wieści o Bożym miłosierdziu. Feliksa swe dzieło uważa za porównywalne z ofiarą Chrystusa, a siebie nie waha się porównać do Maryi Panny! Jezus mówi Feliksie: „Jak Ja przez ręce Maryi ofiarowałem się Ojcu Niebieskiemu na zbawienie świata, tak przez ręce twoje chcę ofiarować Moje Miłosierdzie światu; ale pamiętaj: jak Najświętsza Panna była Niepokalanie poczętą, tak ty jesteś grzesznicą”. (Dzieło, s. 27) Widać, że wywyższenie jest nierozerwalnie połączone z poniżeniem: Felikso, jesteś jak Maryja, a nawet jak Jezus, masz wzniosłą misję, ale jesteś grzesznicą!  Trudno zgadnąć, dlaczego Jezus mówił Feliksie, że ofiarował się Ojcu przez ręce Maryi. To jakaś nowość teologiczna, uwypuklająca rolę Maryi (a zatem podobnej do niej Feliksy) w zbawieniu świata. Wydaje się, że Feliksa nie poradziła sobie z misją obwieszczania światu miłosierdzia, dlatego Jezus szukał innej kandydatki i znalazł ją w osobie Faustyny. Czy jej misja się powiodła? Czego Kościół nie chciał przyjąć z rąk Feliksy, przyjął z rąk Faustyny. Dlaczego? Może mania wielkości i pycha Feliksy były jednak większe niż Faustyny? Poza tym Feliksa chciała otwarcie być przewodniczką i nauczycielką kapłanów, przejawiała skłonności typowe dla guru, chcącego stworzyć swój kult (co jej się zresztą udało). Ambicje Faustyny co do świata zewnętrznego były skromniejsze: namalować obraz, założyć zgromadzenie i wprowadzić Święto Miłosierdzia.

Konieczność ofiary błagalnej za kapłanów Jezus wyraża następującymi słowami: „W Miłosierdziu moim przebaczę im, a w dobroci mojej powstrzymam ich, ale ty masz być ofiarą błagalną”. (Dzieło, s. 28) Ofiarą błagalną za grzeszników była także Faustyna, która to bardziej szczegółowo opisuje swoje cierpienia przebłagalne. Mateczka poprzestaje na ogólnych stwierdzeniach, nie opisuje poszczególnych przypadków kapłanów, za których grzechy cierpiała.

Upodobanie do cierpień

Feliksa, podobnie jak Faustyna wykazuje duże upodobanie do cierpień fizycznych i psychicznych. Do ciała swego „odczuwa pewien wstręt” i traktuje je jako „cienką powłokę okrywającą duszę”. (Dzieło, s. 80a) Jezus nakazał jej gardzić sobą, pragnąć wzgardy od innych, nie wynosić się z łask Bożych, ale się jeszcze bardziej uniżać. (Dzieło, s. 80a) W razie wątpliwości, co mianowicie jest wolą Bożą w konkretnym przypadku, należy wybierać to, „co jest przykrzejsze dla natury, ponieważ to jest bliższe naśladowania Pana Jezusa”. Co ciekawe, gdyby Mateczka doznała objawienia, że wolą Bożą jest „darcie pasów” z kapłanów mariawickich, to mimo swej do nich przeogromnej miłości, darłaby te pasy. (Dzieło, s. 80b) Co miała na myśli mówiąc o „darciu pasów”? Możemy się tylko domyślać, że chodzi o bicie… Natomiast wybieranie tego co przykrzejsze dla natury pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża, którym inspirowała się w dużej mierze Feliksa. Cóż pisał św. Jan?

„Usiłuj zawsze skłaniać się:

Nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze,

Nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego, co nieprzyjemne;

Nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne;

Nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu;

Nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą;

Nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze;

Nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone;

Nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego, nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze”. (św. Jan od Krzyża, Droga na górę Karmel, wyd. De Agostini, 2002, s. 66)

Rzeczywiście, jeśli chcesz szybko umrzeć, tak właśnie należy postępować. Jan z pewnością chciał umrzeć, a przynajmniej do tego stopnia unicestwić swe grzeszne ciało, żeby dusza poszybowała w ekstazie do nieba. Nie twierdzę, że nigdy nie należy postępować według powyższych zaleceń Jana. Na przykład, jeśli trudniej jest przygotować się do egzaminu niż próżnować, oczywiście należy wybrać opcję uczenia się, czyli trudniejszą. Jeśli większym trudem dla matki jest wstawanie do płaczącego w nocy niemowlęcia, niż ignorowanie płaczu, należy raczej wstać, czyli wybrać to, co wymaga trudu. Chodzi o słówko „zawsze”. Jeśli postanawiamy coś robić zawsze, bez względu na okoliczności, to skazujemy się na sztywność postępowania, która jest zabójcza dla rozwoju i w ogóle egzystencji człowieka.

Mateczka lubiła także cielesne umartwienia. Nosiła w młodości na ciele kolczasty druciany pas albo włosienicę, aby nie mieć za dużo przyjemności z tańców, które ponoć lubiła. Zrzekła się też przyjemności grania na gitarze, „dla chwały Bożej”, jak pisze ks. Michał. (Dzieło, s. 105) Mateczka wykonała także własnoręcznie włosienicę dla ks. Michała. (Dzieło, s. 161)

Mateczka czytała też wielkiego przewodnika wszystkich cierpiętników – Tomasza a Kempis. Korzystała z jego rady o treści następującej: „O tyle postąpisz w dobrem, o ile samemu sobie gwałt zadasz” (Dzieło, s. 261) Za radą Tomasza postanawia naśladować Zbawiciela w pokorze, ofiarując się na cierpliwe znoszenie wzgardy, prześladowań i poniżenia.

Mateczka twierdziła, że tego najwięcej Pan Jezus miłuje, kto najwięcej dla Niego wycierpi. Cierpienie najlepiej oczyszcza dusze,  „cierpieć to żyć, a nie cierpieć to konać” (Dzieło, s. 289)

Pseudo-mistycyzm

Jezus wymaga od Feliksy wyrzeczenia się wszelkich pragnień, także tych „świętych”. Na skargę Feliksy, że bez takich pragnień jej życie będzie konaniem, Jezus odpowiada: „Mors mystica”, co oznacza śmierć mistyczną. Nie było chyba jeszcze w historii mistycyzmu przypadku, gdy Jezus wprost definiuje czyjeś przeżycia mistyczne słowami św. Jana od Krzyża.  Czy nie chodzi tu raczej o to, że Feliksa bardzo chciała być mistyczką i ze wszystkich sił próbowała udowodnić, że tak właśnie jest. Jezus definiuje kolejne jej przeżycia i widzenia. Na przykład widzenie Trzech Osób Trójcy w postaci Światłości, Wiary i Miłości nazywa Jezus „snem mistycznym”. Po co te wszystkie nazwy i definicje? Czy żeby utwierdzić Feliksę w autentyczności jej mistycznych przeżyć? Dlaczego Feliksa, tak przecież zakochana w literaturze mistyczno-ascetycznej nie zauważa, że św. Jan od Krzyża kazał odrzucać od siebie wszelkie widzenia, wyobrażenia, słowa usłyszane w głębi siebie jako mające potencjał szatańskiego zwodzenia? Dalej Feliksa przeżywa jakieś dziwne objawienia, typu: „Wielkość – Bóg Ojciec przed wieki w poznaniu Siebie rodzi Syna Światłość, Syn i Ojciec miłując się wydają Ducha Świętego – Miłość, a wszystko to Jeden Bóg”. (Dzieło, s. 35) Co to właściwie ma za sens i do czego taka wiedza mogłaby być przydatna – wie tylko Feliksa. Nawet nie zamierzam próbować interpretować tych niedorzeczności. Jednak jeśli ktoś nie ma skłonności do analizy, może być zapewne pod wrażeniem tej kombinacji mocnych słów: Trójca, Miłość, Światłość, Syn, Duch, etc. Objawienia Feliksy są napisane po to, aby przekonać do jej rzekomego mistycyzmu osoby zagubione, takie które nie wiedzą, co właściwie myślą, które łatwo zwieść paroma mądrze brzmiącymi słowami i zwrotami „mistycznymi”.

Jakże sztucznie brzmią słowa Jezusa: „Wczorajsze widzenie Trójcy Przenajświętszej odnosi się do teologii mistycznej, a dziś do teologii dogmatycznej. Nauka Kościoła św. dzieli się na teologię moralną, dogmatyczną i mistyczną”. (Dzieło, s. 35) Dalej Jezus rozwija swą myśl wyjaśniając, o czym to mianowicie traktują poszczególne rodzaje teologii. Brzmi to jak wykład na wydziale teologicznym, na dodatek nudny wykład. Naprawdę trzeba dużo naiwności, żeby uznać to za prawdziwe słowa Jezusa.

Feliksa naczytała się literatury mistyczno-ascetycznej. Głowę miała pełną zaczerpniętych z niej zwrotów, które chętnie przelewała na papier lub obwieszczała ks. Michałowi, aby to on spisywał jej mistyczne objawienia. Z pewnością oprócz Naśladowania przeczytała Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli i jakieś dzieła św. Jana od Krzyża.

Feliksa dostaje objaśnienia od Jezusa na temat trzech rodzajów objawień: zmysłowych, w wyobraźni i umysłowych, czyli pojęciowych (Dzieło, s. 35) Można mieć uzasadnione wątpliwości, czy tych „objawień” nie wyczytała Feliksa u św. Jana od Krzyża. Oto Edyta Stein w książce Wiedza krzyża (Wyd. Karmelitów Bosych, 2005) opisuje różne rodzaje objawień u św. Jana od Krzyża. Otóż pierwszy rodzaj to właśnie objawienia zmysłowe, w których „oczom ciała mogą ukazywać się postacie z drugiego świata: aniołowie czy święci, niekiedy też niezwykłe blaski. Można też słyszeć nadzwyczajne słowa, odczuwać miłe zapachy, kosztować przyjemności zmysłem smaku, czuć wielką rozkosz dotykiem. Wszystko to trzeba raczej usuwać, nie badając nawet, czy jest dobre, czy złe. Bóg bowiem raczej udziela się duchowi niż zmysłom, co daje więcej bezpieczeństwa i większy postęp, podczas gdy zmysłowe udzielania stanowią z reguły duże niebezpieczeństwo”. (Wiedza krzyża, s. 118-119) Tego rodzaju objawienia, ostrzega św. Jan, są chętnie używane przez diabła, ponieważ zwodzą dusze do wysokiego mniemania o sobie. Radzi więc je ignorować. Feliksa, znając zapewne te ostrzeżenia, nigdzie w swych pismach nie pisze, że objawień takowych doznawała. Natomiast Dzienniczek Faustyny jest ich pełen. Faustyna nie używa także żargonu mistycznego, co sprawia, że jej przeżycia wypadają bardziej autentycznie niż te Feliksy. Może gdyby Faustyna lub ktoś z jej przełożonych uważnie wyczytali, co św. Jan miał do powiedzenia o widzeniach zmysłowych, także doszliby do wniosku, że należy je ignorować.

Dalej, mówi św. Jan, „należy się uwolnić od wrażeń zmysłów wewnętrznych, to jest od wyobraźni i fantazji” (Wiedza krzyża, s. 121) W tym przypadku Jan zaleca przejściowe wykorzystanie wyobraźni, ponieważ uważa to za pewien etap drogi duchowej. Jak później zobaczymy, Feliksa będzie używać wyobraźni w ćwiczeniach duchowych odprawianych na wzór ćwiczeń ignacjańskich.

Feliksa uznaje objawienia umysłowe, czyli pojęciowe, za najwyższe i niepodlegające złudzeniom. Jan mówi o słowach nadprzyrodzonych, które są doznaniami czysto duchowymi. (Wiedza krzyża, s. 130) Jednakże w przeciwieństwie do Feliksy Jan nie uważa objawień słownych za całkowicie bezpieczne. Uważa, że człowiek łatwo może się pomylić doznając takich objawień, dodać coś od siebie, a myśleć, że to Bóg mu objawił. Poza tym, dusza może sądzić, że „dzięki tym boskim słowom spotyka ją coś wielkiego i pozwala się oderwać od fundamentu wiary” (Wiedza krzyża, s. 131). Jan zaleca zatem nie przywiązywać wagi do tych słów i zadowolić się prawdami wiary podanymi przez Kościół. Ogólnie rzecz biorąc ma się wrażenie, że najlepiej według Jana trzymać się na dystans od wszelkich rodzajów objawień, bo to niebezpieczne. Zastanawia w takim razie, co według Jana jest całkiem bezpieczne. Wydaje się, że za takie uważa on rzeczy podpadające pod kategorię „uczuć duchowych”, które stanowią najsłodsze i wzniosłe dotknięcie Boga. Jest to subtelne poznanie, będące słodkim nadprzyrodzonym zrozumieniem. (Wiedza krzyża, s. 134) Nie należy go psuć rozumowaniem umysłowym, ponieważ otwiera to furtkę dla szatańskich zakusów.

Wywody Jana na temat życia mistycznego są dość skomplikowane i dla kogoś niedoświadczonego, po prostu zbyt abstrakcyjne. Raz dusza jest czynna, raz bierna, rodzaje słów słyszanych duchowo są wielorakie, na przykład formalne, substancjalne, sukcesywne. Naprawdę trudno się dziwić Feliksie, że sprawę chciała sobie jakoś uprościć. Generalnie jednak, wszyscy mistycy prawdziwi i chcący się za prawdziwych uważać, powinni być niezwykle czujni, ponieważ objawienia to wielkie pole do popisu szatana. Mistyczki w rodzaju Faustyny i Feliksy jednak na całego uwierzyły w swe objawienia, częściowo za radą swych duchowych przewodników. Jednak z przewodnikami sytuacja nie była jasna, ponieważ nie było wśród nich jednomyślności. Gdyby zapytać św. Jana, pewnie zaakceptowałby ich ekstazy i omdlenia, jako przejaw „uczuć duchowych”, ale nie uznałby żadnych innych objawień. Zresztą, co mnie trochę zaskakuje, Jan na koniec każe odrzucić wszystkie te oświecenia i łaski, których się doznaje, nawet te najbardziej autentyczne! Należy z tego zupełnie zrezygnować! Na tym polega prawdziwe ogołocenie według Jana. Doznawać rozkoszy tylko po to, aby ich się wyrzec – oto sedno nauczania Jana. Cóż za okrutna nauka. No tak, ale jak wiemy, Jan należał do tych, którzy bez przerwy chcieli obumierać, uśmiercać się, upokarzać, zatracać i wyniszczać. Nie dziwi nic. Albowiem według Jana nie pojmowanie i doznawanie Boga jest najlepsze, ale najlepsze jest to, że się nic nie odczuwa. Idąc tym tropem wychodzi na to, że ten, kto nie odczuwa Boga, jest Mu bliższy, bo doskonalej się upokarza! Dziwny jest ten świat (nadprzyrodzony) i zaiste trudny do pojęcia dla przeciętnych zjadaczy chleba. Cieszysz się, że poczułeś Boga? Hola, nie tak prędko! Czyżbyś zapomniał, że radość jest szkodliwa dla duszy? Zrób teraz wszystko, żeby ten dar odrzucić i nic już nie czuć. Nie lubię takiego rodzaju mistyki. Nasze mistyczki zresztą nie zamierzały wcale nic odrzucać, widocznie nie były aż tak doskonałe, bo jednak ekstazy i omdlenia zdarzały im się regularnie.

Jezus poucza Feliksę jak ktoś, kto uczył się (kiepsko, najwyżej na tróje) u św. Jana.

Liczba 15 odgrywa w życiu mistycznym Feliksy znaczącą rolę. „Obliczyłam, że od czasu mego nawrócenia i wstąpienia do zgromadzenia zakonnego upłynęło 15 lat; policzyłam stopnie mego oczyszczenia, wypadło 15 i miałam widzenie Trójcy Przenajświętszej 15 grudnia. – Stopnie oczyszczenia mego serca: 1) oderwanie serca od rzeczy ziemskich, 2) oderwanie serca od stworzeń, 3) oderwanie od siebie samej przez wyzucie się ze względów ludzkich, 4) z chęci osobistych, 5) z własnych upodobań, 6) wyrzeczenie się wszelkiej pociechy od ludzi, 7) pociechy w czynnościach, 8) pociechy w ćwiczeniach pobożnych, 9) poddanie się woli Bożej w przeciwnościach, 10) w prześladowaniach, 11) w cierpieniach, 12) wyrzeczenie się owoców swej pracy, 13) wyrzeczenie się godziwych przyjemności, 14) wyrzeczenie się wszelkiego działania, 15) wyrzeczenie się wszelkich pragnień”. (Dzieło, s. 36-37)

Czyli podsumujmy, czego wyrzeka się Feliksa: związków z ludźmi, radości życia codziennego, pragnień, upodobań i preferencji, jakiegokolwiek pocieszenia, radości z owoców swej pracy, działania. Wolę Bożą wobec siebie widzi Feliksa w przeciwnościach, prześladowaniach i cierpieniach. Dlaczego nie widzi tej woli w radościach, wsparciu  i pocieszeniach? Dlaczego podobnie jak radości nie wyrzeka się cierpień? Przecież albo należy „oczyszczać się” ze wszystkiego, albo nie zawracać sobie głowy oczyszczaniem wybiórczym. Koncepcja oczyszczania pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża. Nie jestem pewna jednak, czy on opisuje konkretnie 15 stopni oczyszczania, czy po prostu ta liczba bardzo spodobała się Feliksie. Zobaczymy dalej, że liczba ta ulegnie powiększeniu.

Po takich 15-stopniowych wyrzeczeniach, co pozostaje z Feliksy? Ta właśnie sławetna nicość, wychwalana przez Jana od Krzyża. Ta nicość, która stała się dążeniem również Faustyny. Dla Jana bowiem „wszystkie rzeczy są niczym, dusza w swych oczach jest niczym, tylko Bóg jest wszystkim”. (Płomień miłości, 1, 32) A więc strategia ogałacania się ze wszystkiego, wyrzekania się wszystkiego powinna nasze mistyczki zaprowadzić do Boga, który jest wszystkim. One się wyrzekają, aby uzyskać coś w zamian, coś lepszego. Wyrzekanie się ma im przynieść korzyści. Prowadzi to do paradoksu mistyki: dusza wybierając większe dobro: Boga, wcale nie jest bezinteresowna, wręcz przeciwnie, myśli tylko o własnym dobru, zainteresowana jest sobą w najwyższym stopniu. Mamy tu znów do czynienia z handlem wymiennym: mistyczki zwrócą Bogu jego ziemskie niedoskonałe dary i pocieszenia, aby w zamian uzyskać Boga samego. Dlaczego nie wyrzec się Boga, aby siebie samego już zupełnie 100-procentowo ogołocić i unicestwić? Nie można, tu jednak chodzi o nagrodę, o zapłatę za wyrzeczenie. Każde wyrzeczenie z nadzieją na nagrodę jest dla mnie podejrzane. Uwierzyłabym mistyczkom, gdyby potrafiły wyrzec się nadziei na Boga samego. Ale wtedy nie byłyby chrześcijankami. Koło paradoksu się zamyka. Jan natomiast, jak się zdaje, idzie na całość, odrzucając nawet autentyczne doznania Boga. Można zapytać, czy rezygnuje z Boga w tym życiu mając nadzieję na Boga w życiu przyszłym, czy zupełnie mu jest to obojętne, czy dozna Boga po śmierci. Każda odpowiedź prowadzi do sprzeczności. Jeśli bowiem Jan chce jednak doznać Boga po śmierci, to całkiem z pragnień nie jest ogołocony. Jeśli mu to obojętne, czy też raczej chce się Boga wyrzekać także po śmierci, to czy nie wybiera ateizmu i piekła? Mistyka jest paradoksalna, jak widać. Jan o tym chyba wiedział, ale nasze mistyczki nie za bardzo.

Feliksa słyszy następujące słowa: „Wola twoja jest związana” (Dzieło, s. 37) Podobnie jak ja, przyznaje, że nie rozumie znaczenia tych słów (ale tylko na początku). Potem jednak pojmuje, że „wola moja w stosunku do Boga jest niczym i odtąd nic uczynić nie mogę w porządku nadnaturalnym” (Dzieło, s. 37). Ten stan duszy ją bardzo przygnębiał, a za jedyną odpowiedź miała słówko „nic”. „Nic” – czy to nie „nada” Jana od Krzyża? Bóg przemawia do niej bardzo tajemniczo i mistycznie, widocznie zapoznał się z dziełami Jana. Co to znaczy, że wola Feliksy w stosunku do Boga jest niczym i nic nie może ona uczynić w porządku nadnaturalnym? Czy chodzi o to, że nie może o nic się modlić, bo Bóg jej nie wysłucha? Czy do tej pory miała przekonanie, że cokolwiek jednak może uczynić „w porządku nadnaturalnym”? Cóż to za cudów dokonywała w tym porządku? Zaiste przekonanie o swej władzy sięgającej poza „ziemski porządek” miała ogromne! Całe szczęście Bóg tę pychę zauważył i związał jej wolę!

Następnie słyszy ona słowa: „Rozum związany”. Przyznaje, że wtedy przestała rozumieć „rzeczy odnoszące się do Boga i własnej duszy”. Ten stan trwał około roku. W tym czasie Feliksa „nic nie wiedziała i nic nie mogła”. Wtedy też jej dusza została „zanurzona w nicości”. „I widziałam, że Bóg jest wielki, a ja nicością” (Dzieło, s. 38). Zupełnie jak zalecał św. Jan od Krzyża. Dobra uczennica Jana Feliksa poznała, że cała jej chwała to niemoc i nicość. Jednakowoż ogarnęła ją wtedy „żądza większej chwały Bożej”. Ale nie zastanowiło to jednak Feliksy, czemu ogarnia ją nagle jakaś żądza, skoro pożądań się wyrzekła i oczyściła z nich w punkcie 15-tym. Po tych „zanurzeniach w nicości” Jezus wyjaśnia Feliksie jej dalsze mistyczne losy. Ma oto jeszcze przejść oczyszczenie pamięci. Oj, coś się wydaje, że liczba 15 ulegnie podwyższeniu! Następnie oczyszczenie umysłu, kiedy nastąpi w jej umyśle „noc ciemności”. Znów widać tu inspiracje „nocą ciemną” Jana od Krzyża. Odtąd dusza Feliksy zaczyna pogrążać się w ciemnościach i cierpieniach wewnętrznych. Błądzi w ciemnościach i obawia się obrażenia Boga. Po jakimś czasie ciemności zostają przezwyciężone, a Feliksa widzi niebo i szczęście wybranych dusz, które tam przebywają. Mistyczne wizje nawiedzają ją nadal: ukazuje jej się płomień wychodzący z serca Jezusa (Faustynie ukazywały się dwa promienie i to w dwóch kolorach). Następnie Feliksa odprawiła spowiedź „przed Dworem Niebieskim”, to znaczy chyba znajdując się w niebie. Kiedy tak rozpaczała nad swoją karygodną grzesznością, Jezus powiedział: „Masz serce moje, rób co chcesz i proś mnie o co chcesz”. Co jej pierwsze przychodzi na myśl, żeby o to poprosić Jezusa, skoro może prosić o wszystko? Może aby zlikwidował głód na ziemi, wojny, cierpienia i klęski? Może o to, aby zbawił wszystkich ludzi? Może o to, aby napełnił serca ludzkie miłością? Nie, nic z tych rzeczy. Feliksa prosi o wybaczenie jej grzechów. O co ty byś, czytelniku, prosił Jezusa, jeśli miałbyś gwarancję, że to się spełni? Feliksie nic nie przyszło do głowy oprócz odpuszczenia jej grzechów. Małostkowa? Żałosna? Samolubna? To ma być prawdziwa mistyczka?

Nicość, niemoc, pustka, ogołocenie – to ulubione słówka Feliksy zapożyczone od Jana od Krzyża. Inną lekturą, która inspirowała Feliksę były Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli. Oto tytuły jej rozmyślań, zgodne z tymi, które zalecał Ignacy: O narodzeniu Pana Jezusa, O ucieczce do Egiptu, O życiu Pana Jezusa w Nazarecie, O znalezieniu Pana Jezusa w kościele, O dwóch chorągwiach Chrystusa i Lucyfera.  Przy okazji tych rozmyślań Feliksa doznaje dalszych objawień i instrukcji mistycznych. Dowiaduje się, że przechodzi na drugi stopień zjednoczenia woli, że jej dusza z biernej staje się czynną, i tak dalej. Ponownie oskarża się z grzechów wobec Dworu Niebieskiego, mimo że wcześniej Jezus jej przecież odpuścił grzechy całego życia. No ale widocznie przez ten czas znowu mocno nagrzeszyła, do tego stopnia, że cały dwór niebieski jest załamany i przerażony. Tym razem Jezus uwalnia ją od pychy i zmysłowości. Feliksa odpowiada Mu słowami Maryi: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”. (Dzieło, s. 44-45) Została wtedy uderzona promieniem łaski tak silnie, że zasłabła. Potem jednak wybuchnęła płaczem radości, że nigdy nie będzie oddzielona od Jezusa i będzie „wyniesiona nad inne zgromadzenia”. Jezus rozwiązuje jej rozum, co chyba oznacza, że zaczyna na nowo rozumieć Boga i swoją duszę. Generalnie, Feliksa znajduje się na huśtawce emocjonalnej. Raz boleść i cierpienie, związanie woli i innych rzeczy, potem ból i zasłabnięcie od łaski, potem łzy radości i omdlenia ekstazy, potem oskarżanie siebie samej, potem przebaczenie i rozwiązanie woli, następnie oskarżanie jej przez Jezusa, następnie uwolnienie i obdarzenie niezwykłą mocą i tak dalej, bez końca. Jej objawienia są ciężkostrawne i męczące w odbiorze, chaotyczne i pozbawione większego sensu.

Podobnie jak Faustyna, Mateczka przeskakuje bardzo szybko od poczucia nędzy i nicości do poczucia własnej wielkości i ważności. Jezus mówi do niej na przykład: „Tobie dam zwycięstwo i moc nad duchem nieczystym”, lub też „Jeżeli każdy, kto chce, dostąpi mego Miłosierdzia, to ty dostąpiłaś w stopniu najwyższym – ty będziesz matką miłosierdzia”, czy też „Po Najświętszej Pannie nikt tak nie wypełnił woli mojej, jak ty ją wypełnisz” (Dzieło, s. 47)

Podobnie jak Faustyna, Feliksa staje się oblubienicą Jezusa. „Oblubienica moja – zamek zapieczętowany” mówi Jezus i pozwala Feliksie nazywać się „Oblubieńcem niebieskim”. Sam Jezus śpieszy określić ich związek jako „małżeństwo mistyczne” i oświadcza Feliksie: „Ten jest węzeł mój małżeński z tobą na wieki”. Tak, Jezus żeni się z Mateczką! Aby ks. Michał nie był zazdrosny, jemu też przypada część chwały Boskiej. Otóż Jezus mówi o nim do Mateczki: „Ten jest syn mój miły, w którym sobie upodobałem”. (Dzieło, s. 48) W wizjach Mateczki jest ona raz podobna do Maryi, raz jest małżonką Jezusa, natomiast ks. Michał jest podobny do samego Jezusa! Nie mam słów! Zaiste rację miała Feliksa po wielokroć, gdy oskarżała się z pychy przed Dworem niebieskim. Widać oskarżanie nic nie pomogło.

Dalsze wizje potwierdzają wielkość misji Feliksy. Oto ukazują jej się święci Piotr i Paweł. Piotr podaje jej klucze, a Paweł miecz. Jezus objaśnia, że są to klucze miłosierdzia i miecz sprawiedliwości. Feliksa nabiera boskich atrybutów. Odtąd Jezus odczuwa jej chwałę jako swoją, a jej zniewagi jako wyrządzone sobie! Ona po prostu staje się Jezusem! Skoro święci oddają jej swoje atrybuty, Feliksa musi ich przewyższać. Szafarka miłosierdzia i sprawiedliwości – oto kim staje w swoich oczach się Feliksa. Następuje szybki skok w górę od nicości i niemocy. Teraz Feliksa jest naprawdę kimś – samym Bogiem, i jest naprawdę wszechmocna. Nicość i niemoc zniknęły. Oczywiście do czasu.

Feliksa widzi się także w roli proroka. Zapowiada nową Jerozolimę, upadek Rzymu i często słyszy dobiegające z góry słowa: „Biada, biada”. (Dzieło, s. 51) Jezus obiecuje Feliksie oddać mariawitom cały świat oraz go zniszczyć. (Dzieło, s. 52) Ale najpierw chyba świat odda, a potem go zniszczy? To nie jest jasne, ale gdyby najpierw zniszczył, to nie byłoby co oddawać. Chyba że nicość. Ale z kolei po co oddawać, aby zniszczyć? Takimi nieścisłościami Feliksa się nie trapi, może ma ciągle jeszcze rozum związany, kto wie?

Feliksa dostaje także od Boga nowe przymierze! To znaczy przymierze w Chrystusie staje się starym przymierzem? Następnie Jezus grozi, że kto nie pójdzie za Barankiem (w sensie za mariawitami), ten stanie przeciw Niemu. Zatem Jezus zaleca Feliksie modlitwę o ukaranie Jego nieprzyjaciół. Czyli słowa z Ewangelii o miłości nieprzyjaciół tracą ważność w obliczu nowego przymierza mariawitów.

Nietrudno się dziwić, że Watykan uznał te objawienia za herezje i halucynacje. Czy jednak nie widać, jak bardzo mogła być Dziełem zainspirowana Faustyna? Jeśli katolicy uznali jej Dzienniczek za autentyczne objawienia, coś tu się nie zgadza. Mamy chyba dwie opcje: albo obie mistyczki miały autentyczny kontakt z Jezusem, albo żadna z nich.

Koronka do miłosierdzia

Mateczka ułożyła koronkę do Miłosierdzia Bożego, zupełnie jak Faustyna.

W portalu www.ekumenizm.pl czytamy:

Według tradycji mariawickiej koronka do Miłosierdzia Bożego została ułożona przez św. Marię Franciszkę Kozłowską. Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, czy została ona dana Założycielce na drodze objawienia. Niemniej jednak jej treść koresponduje z Objawieniami Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Koronkę mariawicką może odmawiać każdy, bez względu na przynależność konfesyjną, kto czuje potrzebę modlitwy w tej właśnie formie. Odmawia się ją na różańcu w następującym porządku: na dużych paciorkach: „Jezu ukryty w Przenajświętszym Sakramencie, którego Serce pełne jest Miłości dla wszystkich i Miłosierdzia dla grzeszników, racz wysłuchać modlitwy nasze, i udziel nam i całemu światu łaskę Miłosierdzia, o którą Cię pokornie błagamy przez Serce Niepokalanej Matki Twojej Maryi Dziewicy i Serce bł. Marii Franciszki”; na małych paciorkach: „O mój Jezu – Miłosierdzia!”; na zakończenie: Ojcze nasz…, Zdrowaś Maryjo…, 3 Chwała Ojcu… Należy podkreślić, że wstawka „i Serce bł. Marii Franciszki” została dodana po 1925 roku.

Odnośnie s. Faustyny Kowalskiej nie można potwierdzić, ani zaprzeczyć jej znajomości mariawickiej Koronki do Miłosierdzia Bożego. Faktem jest jednak, iż koronka, która funkcjonuje w Kościele rzymskim powstała co najmniej 35 lat później niż ta odmawiana przez mariawitów.

Koronka Feliksy jest modlitwą do Jezusa. Koronka Faustyny – do Boga. Feliksa wspomina jako pośredniczką Maryję, o roli której Faustyna milczy w koronce. Natomiast uwypukla ona rolę „bolesnej męki” Jezusa, przez którą Bóg daje nam miłosierdzie. Feliksa wierzy w pośrednictwo Maryi w uzyskaniu miłosierdzia. Faustyna w pośrednictwo „bolesnej męki”. Cierpienie odgrywa u Faustyny rolę o wiele większą niż u Feliksy. Przypuszczalnie bardziej w życiu cierpiała. Na pewno doznawała w zakonie wielu upokorzeń i zniewag. W porównaniu z nią Feliksa była szanowaną i uwielbianą Mateczką już za życia. Faustyna nie miała żadnych bliskich związków z ludźmi. Feliksa jak najbardziej: z kobietami i mężczyznami. Feliksa zdaje się być osobą szczęśliwszą, bardziej aktywną w życiu, mającą mniej kompleksów niż Faustyna. Cierpienie nie jest u Feliksy wyniesione na taki piedestał, jak u Faustyny. Jako cierpiętniczka Faustyna dzierży palmę pierwszeństwa.

Teksty Feliksy wykazują podobieństwo do treści koronki Faustyny. Faustyna być może nawiązuje do treści przeczytanych u Feliksy. Pamiętamy zapewne, że w koronce Faustyny ofiaruje ona Ojcu Przedwiecznemu ciało i krew, duszę i bóstwo Jego Syna na przebłaganie za grzechy świata. Feliksie każe Jezus ofiarować Hostię (kolejne ulubione słówko Faustyny) Ojcu Niebieskiemu „jako ofiarę błagalną za grzechy świata”. (Dzieło, s. 30) Jezus zapewnia Feliksę: „Ile razy w taki sposób ofiarujesz Mnie Ojcu Niebieskiemu, zawsze powstrzymasz sprawiedliwość i odwrócisz gniew Jego”. (Dzieło, s. 30) Wiemy z Dzienniczka, że „odwracanie gniewu” Boga było także priorytetem dla Faustyny.

Co ciekawe, pewne słowa z koronki Faustyny są prawie dokładnym powtórzeniem słów z rekolekcji relacjonowanych przez ks. Michała: rozpowszechniana przez mariawitów tzw. „Adoracja ubłagania” ma na celu  przebłagać Pana Jezusa za nasze i całego świata grzechy dla dostąpienia miłosierdzia. Adoratorzy będą błagać Zbawiciela, żeby zmiłował się nad nami i nad całym światem. (Dzieło, s. 255) Faustyna pisze w swojej Koronce: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata” oraz „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego”. Zadziwiająca zbieżność!

Walka Sprawiedliwości z Miłosierdziem. Ograniczone miłosierdzie Boga.

Jezus grozi Mateczce piekłem. Dlatego żyje ona w ciągłym strachu, niepewności, przeżywa „noce ciemne”, noce oczyszczenia i opuszczenia przez Boga.

Jezus przeciwstawia Miłosierdziu Sprawiedliwość, co zgadza się z wizjami Faustyny. Jezus oświadcza Feliksie: „To jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia i chcę, aby w szczegółach było podobne do Dzieła Odkupienia; tylko umysły poziome tego nie rozumieją i nie chcą rozumieć. Wola moja musi się spełnić co do słowa, co do słowa, co do słowa, jeżeli nie w Miłosierdziu, to w Sprawiedliwości, – a wtedy biada im, biada temu miastu”. Zapytałam: „Panie, co to znaczy?” Odpowiedział Pan: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. – Miałam też wyjaśnienie, że słowa Pana Jezusa nie odnosiły się tylko do naszego miasta, ale do każdej miejscowości, w której odrzucą Miłosierdzie (Dzieło Miłosierdzia)”. (Dzieło, s. 28)

Faustyna podobnie pisała o wejściu przez bramę miłosierdzia. A jeśli nie wejdziesz… no cóż, wtedy dosięgnie cię Sprawiedliwość,  a wtedy biada, zemsta, gniew i zniszczenie. Miłosierdzie ma swe granice. Jeśli je odrzucisz, Bóg już więcej miłosierdzia dla ciebie nie przewiduje i zupełnie niemiłosiernie wyleje na ciebie swój gniew (ale przecież ostrzegał!).

Jezus stosuje tu ponadto metodę podobną do metody krawców z bajki Andersena „Nowe szaty króla”. Ktokolwiek nie widzi albo nie chce widzieć, jak wspaniałe jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, ten ma umysł poziomy, to znaczy pozbawiony wzniosłości, mało uduchowiony i przyziemny. Brak nam tylko dziecka, które wykrzyknie: „Król jest nagi!”, co oznaczałoby, że całe te objawienia są „poziome”, tak samo jak ich autorka.

Mateczka, podobnie jak Faustyna wydaje się bardziej miłosierna niż sam Bóg. Musi Go upraszać o przebaczenie dla grzeszników, a On bezlitośnie odmawia im pomocy. Za karę jeszcze tu na ziemi dopuści na grzeszników grzechy ciężkie, a na sądzie odrzuci ich”. (Dzieło, s. 30-31) Pan milczy, dając Feliksie do zrozumienia, że nie ma dla nich miłosierdzia.  Feliksa często nie ukrywa zdumienia, że Jezus może wypowiadać takie bezlitosne słowa. „Panie, czy Ty to mówisz do mnie?” (Dzieło, s. 31) Jest „oniemiała z przerażenia”, ale na pocieszenie zostaje porwana w górę (fizycznie), aż musi się przytrzymać stołu. Jednak pocieszenie to bardzo krótkie, bowiem już za chwilę Mateczkę ogarnia taki strach i ból, że przez kilka dni jest chora. (Dzieło, s. 31) Jak widać, to wielce ograniczone miłosierdzie przerażało samą mistyczkę, i to bardziej niż Faustynę, która przechodziła do podobnych stwierdzeń Jezusa beznamiętnie i bezrefleksyjnie.

Kolejne groźby Jezusa: „Jeśli nie będzie dostatecznej liczby błagających, ukarzę cały świat, a ukarzę za grzechy kapłanów. – Użyję bicza i zamkną seminaria, bo z tych wychodzą kapłani rozpustni. – Wzbudzę lud przeciwko kapłanom i wypędzę ich, jak niegdyś wypędziłem przekupniów ze Świątyni Jerozolimskiej, bo mi służą za pieniądze i zaszczyty”. (Dzieło, s. 32)

Jezus mówi do Mateczki: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. (Dzieło, s. 56). Podobnie jak u Faustyny, miłosierdzie jest przeciwstawione sprawiedliwości. Miłosierdzie jest ostatnią deską ratunku dla złego i zgubionego świata: „Gdybym teraz sądził świat, zaledwie mała garstka byłaby zbawionych. Więc jeszcze raz chcę wylać obfitość mego Miłosierdzia, aby nie byli wymówieni”. (Dzieło, s. 57) Jezus powtarza prawie identyczne słowa Faustynie.

Teologia Mariawitów w interpretacji ks. Michała

Najgorliwszy „uczeń duchowy” Mateczki – ks. Michał Kowalski, przyszły arcybiskup, ufa każdemu słowu Mateczki, jest pod jej nieodpartym urokiem. Ich związek ma w sobie coś z erotycznej fascynacji hamowanej ślubami czystości oraz poddańczo-władczej relacji ucznia i guru. Pisma ks. Michała świadczą o jego naiwności, gorliwości, zauroczeniu Mateczką.

Ksiądz Michał był człowiekiem dość zagubionym duchowo, a takich najłatwiej zwerbować dla sekt i w służbie guru. Od pierwszego spotkania był pod wrażeniem świętej Mateczki. Onieśmielała go i pociągała jednocześnie, była niedościgłym ideałem świętości i doskonałości, dlatego w jego pismach mamy wiele przykładów identyfikowania Mateczki z Maryją oraz porównywania jej do Jezusa.

Ks. Michał przyznaje, że czcił i kochał Mateczkę w swoim sercu „jakby jakie bóstwo”. Odczuwał, że Mateczka jest „jakby taką samą jak Matka Boska i we wszystkim Matce Boskiej równą’. (Dzieło, s. 158) Ks. Michał dowiedział się od Mateczki, że dla mariawitów będzie osobne Niebo, w którym ks. Michał będzie przebywał bardzo blisko swej przewodniczki duchowej. (Dzieło, s. 158)

Ks. Michał ogłaszał chętnie świętość Mateczki i jej równość z Matką Najświętszą. Mateczka protestowała, widocznie miała jeszcze resztki rozsądku. (Dzieło, s. 227) Ks. Michał pisze, że Mateczka wyrzucała mu, że zawsze co do jej osoby przesadza. „Największą boleść zadaje mi ten, mówiła, kto mnie ma za świętą, gdyż jestem grzesznicą”. (Dzieło, s. 277) Zdaje się, że Mateczka nie miała zamiaru stać się świętą na miarę Matki Boskiej. Ale tak właśnie o niej myślał uwielbiający ją Michał. Ubóstwił Mateczkę. Uważał ją za „Najświętszą, najczystszą, najnieskalańszą (!), równą we wszystkim Matce Najświętszej”. (Dzieło, s. 272) Ks. Michał modli się do niej wyrażając wdzięczność za jej zasług i męki. Oddaje jej cześć i chwałę, przy okazji też Jezusowi Chrystusowi, jej Boskiemu Oblubieńcowi, „który wezwał nas z ciemności do przedziwnej swojej światłości w Umiłowanej Małżonce swojej”. (Dzieło, s. 272)

Dowodem na boskość Mateczki są jej cuda, na przykład uzdrowienie chorego przez przyłożenie mu na wrzód obrazka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy lub też uzdrowienie pewnego księdza ugryzionego przez wściekłego psa poprzez poślinienie jego rany śliną Mateczki. Ale największym cudem Mateczki był „cud nad Wisłą”! Cud ten stał się, według ks. Michała, „na skutek ofiary naszej najdroższej i nigdy nieodżałowanej Mateczki, która ofiarowała się Bogu za cały kraj, i Bóg przyjął tę ofiarę, która w szczegółach była podobną do ofiary Pana Jezusa na krzyżu, i po raz wtóry odkupiła nie tylko Polskę, ale cały rodzaj ludzki od skutków grzechu pierworodnego, otworzyła nam Nowe Niebo, odnowiła ziemię, tworząc na niej oczekiwane przez wszystkich Królestwo Boże”. (Dzieło, s. 275) Podsumowując, Mateczka jest nową zbawicielką świata!

Ks. Michał był przekonany, że Mateczka cierpiała przed śmiercią męki na podobieństwo mąk Chrystusa na krzyżu, a te cierpienia były „potrzebne dla Chwały Bożej”. Poprzez te męki „Pan Jezus uwielbił Mateczkę, tak jak sam uwielbiony został przez Ojca na drzewie krzyża”. (Dzieło, s. 299)

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny

Widzimy, że objawienia tych dwóch kobiet wykazują wiele chce wspólnych: ostatnia szansa dla upadłego świata w miłosierdziu, odwracanie sprawiedliwości Bożej przez ofiarę z samej siebie, upodobanie do cierpień, wyniszczania się i nicości, ekstazy mistyczne, wysokie mniemanie o sobie, przekonanie o swej misji dla chwały Bożej, przekonanie o swojej boskiej mocy, a jednocześnie o swej „nędzy”.

Pytam: dlaczego tak podobne objawienia zostały raz przez nasz Kościół uznane za herezję, a innym razem za wiarygodne i zgodne z nauką Chrystusa?

Czy dlatego, że Kościół rzymskokatolicki jest w objawieniach Feliksy przedstawiony jako wszetecznica, a Rzym papieski jako „wielka Babilonia”? (Dzieło, s. 66-67)

Może Mateczka przesadziła nieco z wywyższaniem siebie i swoich zwolenników? Oto Jezus objawia jej, że „niewiastą obleczoną w słońce, o której mówi Apokalipsa w rozdz. 12 jest ona sama, a słońcem, w które jest obleczona, jest Wola Boża, której nikt tak nie wypełni po Matce Najświętszej, jak Mateczka”. (Dzieło, s. 80a) Ponadto, w widzeniach Mateczki „Jezus przedstawił Mateczkę Matce Swojej jako Swoją Małżonkę”. (Dzieło, s. 80a) Faustyna, która może nie czytała wcale Apokalipsy, nie porównywała się do żadnej stamtąd postaci, ani też nie opowiadała o duchowieństwie jako o Bestii.

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny wymaga chyba jakiejś głębszej analizy ze strony Kościoła katolickiego. Czy jest szansa, że objawienia wyklętej przez Kościół Mateczki mogą jednak być uznane za częściowo chociaż autentyczne?

O modlitwie

Jestem od dziecka wychowany w duchu katolickim i skrupulatnie przestrzegałem katechizmu tego kościoła. Do modlitwy podchodziłem poważnie, odmawiając ją podczas mszy i poza nią i starając się przy tym nie rozpraszać się myślą. Podporządkowałem się w kościele liturgii mszalnej, która wyznaczała stałe i zmienne modlitwy na każdy dzień i starannie je odmawiałem. Chcąc jednak rozumieć modlitwy mszału nie nadążałem za nimi, pomijając to, że niektóre z tych modlitw były nieprzekonywujące.

Chcąc więc wiedzieć to, co mówię, czyli rozumieć słowa, które zanoszę do Boga, zrozumiałem dość szybko, że nie mogę posługiwać się różańcem, czyli bezmyślnym odklepywaniem paciorek, byleby je zaliczyć, odmówić i mieć z głowy. Trudno też uznać różaniec za medytację lub rozważanie, gdyż myśli się przy tym mimo woli, o czym innym. Ci, którzy te paciorki odmawiają nie mają na ogół pojęcia o tym, co to jest medytacja. Rozważanie Pisma Świętego nie może ponadto ograniczyć się do narzuconego schematu tajemnic różańca. Kto poza tym nie umie rozważać Pismo Święte nie potrafi też rozważać cokolwiek podano by mu do rozmyślania. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że używanie różańca i temu podobnych instrumentów jest niczym innym jak swoistym licznikiem „klepanych” na okrągło bezmyślnych modlitw. „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi” (Mateusz 15:8 – 9). Odmawianie tych paciorek pozostawiajmy zatem osobom dewocyjnym, przeważnie starszym, którzy nie potrafią się skupić, a tym samym modlić się inaczej. Musimy ich zrozumieć.

Jest to w rzeczywistości bardzo stary pogański zwyczaj, trwający nadal w różnych religiach niechrześcijańskich, który przedostał się do nas w średniowieczu. Na kształt tajemnic różańcowych wpływ wywarł dominikanin Henryk Suzo w roku 1569 i ten rodzaj modlitewny stał się odtąd popularną legendą „maryjną”. Tym gorzej, bo w przeładowanych różańcem głowach, następowały w ostatnich stuleciach wizje „maryjne” z różańcem. Maria nie mogłaby pojawiać się objawieniach i wypowiadać się w imieniu Boga oraz zapowiadać cuda i przepowiadać przyszłość, bo była tylko służebnicą Pańską. Nie ma w Biblii ani jednego fragmentu, który wskazywałby na to, że Marii oddawana była cześć. Apostołowie nigdy nie okazywali jej żadnej formy czci i nie wspominali nawet o niej. Nie czyń człowieku z „matki bożej” Matkę Boga, bo Bóg nie ma matki, a Maria była tylko, pokorną niewiastą, a nie „Królową Niebios”, czyli boginią. Otwórz oczy! Taki kult Marii jest typowo pogański. To nie jej zawdzięczamy zbawienie, to nie ona oddała swoje życie za nas, przelewając krew na krzyżu.

Nie musimy na szczęście wierzyć w prywatne objawienia. Nawet jeśli Kościół katolicki oficjalnie niektóre z tych objawień zatwierdził – to nie nakazuje nam w nie wierzyć, w tym i w objawienia Marii. Możemy zatem w swojej wierze to spokojnie pominąć. Pismo św. deklaruje, że Szatan i jego demony przybierają wygląd aniołów światła (2 Koryntian 11:14-15). I to jest niestety prawda.

Potwierdzeniem tego niewłaściwego podejścia do modlitwy wielomównej, jakim jest niewątpliwie i różaniec podał nam sam Jezus Chrystus: „Na modlitwach waszych nie bądźcie gadatliwi jak poganie, którzy sądzą, że gdy będą dużo mówić, prędzej zostaną wysłuchani. Nie naśladujcie ich! Ojciec wasz wie przecież dobrze, czego wam potrzeba, nawet nim Go o to poprosicie. Módlcie się tedy w ten sposób: Ojcze nasz, …” (Mateusz 6:7-9). Jezus nauczył nas tym samym odmawiać modlitwę zwięzłą i zawierającą w sobie wszystko. Wystarczy ją odmówić z otwartym sercem.

Kult różańca powoli gaśnie. Sporo jednak osób i nie tylko starszych, ale także i duchownych, uprawia nadal ten kult i inne podobnie długie modlitwy, powołując się na słowach św. Pawła „Nieustannie się módlcie” (1 Tesaloniczan 5:17). Ale św. Paweł nie miał i nie mógłby mieć na myśli modlitwę uprawianą w ciągu dnia w czasie pracy, czy w nocy podczas snu, bo to byłoby z całą pewnością niemożliwe. Trzeba przecież wypoczywać i pracować. Są poza tym inni ludzie i cała masa spraw do załatwienia. Ale można to wszystko robić i wypoczywać z Bogiem w sercu. Modlitwa nieustanna jest po prostu trwaniem w „modlitwie serca”, która polega na wsłuchiwaniu się – w głębokim i skupionym milczeniu – w głos Ducha. Duch św. wyzwala też westchnienie słabego w wysławianiu się i zanosi to westchnienie do Ojca.  Św. Paweł tłumaczy ten dar następująco: „Podobnie i Duch wspiera nas w niemocy naszej; nie wiemy bowiem o co i jak należy się modlić, ale sam Duch wstawia się za nami w niewysłowionych westchnieniach.” (Rzymian 8:26).

Modlitwa może też mieć formę inwokacji: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną” i tym podobne westchnienia, choćby samo wezwanie imienia „Jezu!„, wypowiedziane ustnie lub w duchu. Ta forma inwokacji występuje często w Nowym Testamencie. Jest to tak zwana „Modlitwa Jezusowa”, albo też „Modlitwa nieustanna”. Można tę modlitwę praktykować w pokoju, podczas pracy, na ulicy, przed snem itp. Modlitwą jest także wszystko, cokolwiek dobrego czynimy. Jest nią także dziękczynienie. To wszystko jest modlitwą nieustanną. Chodzi o to byśmy w sercu z błogosławioną pokorą i miłością skierowani byli ku Miłości Boga, jak kwiat po błogosławionym deszczu ku słońcu.

Miłość radykalna Teresy z Lisieux – w odpowiedzi Annie Connolly

Anna Connolly tropiąca ideę cierpiętnictwa w chrześcijaństwie postanowiła teraz przyjrzeć się, jak to wygląda u św. Teresy z Lisieux (http://teologia.jezuici.pl/?p=1087). Ogólnie rzecz biorąc należy mieć duży szacunek dla takich zamierzeń. Przejawia się w nich pasja poznawcza, szczerość i chęć podzielenia się własnymi uczuciami i przemyśleniami. Co więcej, „porwanie”się na Teresę z Lisieux świadczy o odwadze. Ale czy znajomości rzeczy?

Zanim przejdę do owych przemyśleń, parę słόw o uczuciach. W piśmiennictwie teologicznym na pewno nie są tak otwarcie ujawniane. Tymczasem autorka nie waha się wyznać, że to czy tamto (i jest tego sporo) solidnie ją irytuje, ogarniają mdłości w reakcji na ckliwość i sentymentalizm nastolatki „o buzujących hormonach”, dziwi zachwyt, nawet wielkich autorytetόw, nad rzekomym geniuszem Teresy. A przemyślenia?

Autorce nie podoba się to, co Teresa robi ze swoim życiem, a więc realizacja jego sensu tak jak ona go pojmowała, co w języku kościelnym nazwalibyśmy powołaniem. Dla autorki artykułu Teresa jest frustratką. Do zakonu wstępuje z rozpaczy. W zakonie frustracje jej nie opuszczają „z racji niemożności zaspokojenia swych ambicji”. To jest dla interpretatorki życia duchowego Teresy bardzo istotne. Autorka, czując się wygodnie we wspόłczesnym „spsychologizowanym” klimacie, wyraźnie lansuje ideę samorealizacji. Brnie dalej, wikłając się w absurdalne dla chrześcijaństwa założenie, że miłość i cierpienie to zawsze dwa osobne, odseparowane światy. Autorka na swój sposób wydaje się pochwalać w pewnym momencie karmelitankę: „Teresa chce kochać. Po pierwsze kochać, po drugie dopiero cierpieć”. Po tej linii idzie więc jej zadziwiająca interpretacja: Teresa „może mówiła sobie: ‘OK, widzę wyraźnie, że żaden mój ambitny cel nie może być zrealizowany w moim życiu, niech się jednak do czegoś przydam: będę ofiarą miłości. Muszę się jakoś realizować! Być bierną i nieużyteczną – mnie to męczy. Wymyślę sobie jakąś rolę, jakieś ważne zadanie. Najważniejsze na świecie: będę miłością zbawiającą dusze! Będę wielką świętą!’” Cóż jej więc pozostało innego, „jak zaakceptować swą słabość i pozostać bierną?” Wedle autorki Teresa, jak dzisiejsza rasowa feministka marzy o wyzwoleniu. „Wyrywa się do wolności, ale nie pofrunie”. Jedyna jej niezwykłość polega według logiki Anny Connolly „na przełamaniu (fałszywej) idei zbawczego cierpienia. Teresa nie robi tego wprost, wtedy papież wcale by się z nią nie zgodził, gdyż wierzył w pożytki z cierpień”.

Dochodzimy tu do sedna przekonań autorki: nie ma pożytku z cierpienia. Nie ma ono racji bytu i tylko my nadajemy mu jakiś irracjonalny sens. W największym stopniu ten absurdalny zabieg sublimacji dotyczy pewnych osόb odwołujących się do pojęcia ofiary. W tej sytuacji, jakże inaczej niż krytycznie mogłaby się odnieść do mistycznej kategorii tzw. dusz ofiarnych, czyli osόb wybranych przez Boga do większego niż przeciętne cierpienia, które wielkodusznie z miłości do Boga akceptują to cierpienie, jednocząc się z Męką Chrystusa? Podejmując trud zrozumienia głębokiej tajemnicy ludzkiej duchowości na przykładzie św. Teresy z Lisieux autorka zaznacza otwarcie, że za logiczna jest na mistykę.

Nie sądzę jednak, że o logikę tu chodzi. Być może o to, że wielu profesjonalnych egzegetów mistyki – a szczególnie dotkliwe jest to chyba w polskiej literaturze przedmiotu – używa archaicznego, by nie powiedzieć pokrętnego czy hermetycznego żargonu. Skądinąd jednak wiadomo, że o przeżyciach mistycznych mόwić czy pisać nie łatwo. Może problem cierpienia przybliży autorce cytat ze znakomitej wspόłczesnej książki, pod którym Teresa podpisałaby się obiema rękami, bowiem ponad sto lat temu tak właśnie uważała w świecie rozumującym raczej innymi kategoriami. „Największa przeszkoda we współpracy z Duchem Świętym bierze się z przekonania o naszej samowystarczalności, które utrwalamy mniej lub bardziej świadomie, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem ból lub inne rodzaje dolegliwości wskazują na naszą niewystarczalność. Przecież gdybyśmy to my rozporządzali wszystkimi środkami, od których zależy dobre samopoczucie, nigdy byśmy nie cierpieli. Cierpienie samo w sobie nie prowadzi nas do Boga, ale usuwa wielką przeszkodę, ponieważ w sposób nieunikniony przypomina nam o naszej niewystarczalności i zależności, o potrzebie naszego otwarcia się, a nie zamknięcia się” (Parmananda Divarkar SJ, Droga wewnętrznego poznania, Wydawnictwo WAM, 2002, s. 82).

To otwieranie się nawet u pobożnej Teresy następowało stopniowo, pogłębiało się. Jak więc przebiegała ewolucja poglądόw Teresy na cierpienie?

Jako dziewczynka ma podejście utopijne: świętość, na której jej przecież zależy, jest możliwa bez większego cierpienia (A 32r). W wieku dziewięciu lat akceptuje cierpienie i już ma świadomość, że „aby zostać świętą, trzeba dużo cierpieć” (A 32r). Złożenie ofiary z cierpienia jest jednak trudne. W wieku czternastu lat widzi „powiązanie krzyża ludzkiego ze zbawczym Krzyżem Chrystusa”. W Karmelu wzrasta jej upodobanie do cierpienia, w miarę jak się ono potęguje (A 69v i A73r). Pod koniec 1895 Teresa nie prosi już Boga o cierpienie. Nie szuka go, ale je akceptuje, można by powiedzieć „z dobrodziejstwem inwentarza”. Umierając w bardzo bolesny sposób Teresa wyznaje, że jest szczęśliwa. O radości zresztą mówi bardzo często. „Czyż istnieje większa radość niż radość cierpienia z miłości?” (G 7r). „Jedynym szczęściem na ziemi jest dołożyć starań, żeby cząstkę, którą Jezus nam daje, uważać zawsze za wyśmienitą”(L 257). Naczelną myślą Teresy jest to, żeby sprawiać Jezusowi przyjemność (A 45v). Właśnie to miłość do Jezusa każe cierpienie przyjąć. Wierzy, że ofiara ratuje dusze (L 241). Teresa pragnie upodobnić się do Jezusa, a może to zrobić głόwnie poprzez cierpienie, bo to właśnie ono stało się w końcu głόwną treścią jej życia (L 81, 87).

Tymczasem autorka chce, żeby Teresa się ciągle buntowała, nie zgadzała na cierpienie, które na nią przychodziło w postaci ciężkiej choroby i udręk duchowych, a przedtem przy okazji straty bliskich, niezrozumienia, osamotnienia, zakonnych trudności (wykpiwa nawet używanie przez Teresę, zgodnego z όwczesną ascetyczną praktyką, słowa „upokorzenia” na określenie przykrości niezrozumienia i zwykłych ludzkich zgrzytów pomiędzy nią a nowicjuszkami). Jak konkretnie autorka wyobraża sobie ową niezgodę Teresy na cierpienie? Jakkolwiek by to sobie wyobraziła, musiałaby jeszcze zrobić z gruntu fałszywe założenie, że Teresa widzi w zdarzeniach losowych splot przypadków, a nie rękę Boga, który ją bezgranicznie miłuje. To na tej podstawie karmelitanka buduje swoje życie w sposób tylko pozornie (dla autorki) bierny, bowiem budowanie jako żywo z samej definicji biernością nie jest.

Geniusz Teresy nie polega na tym, że była pobożną zakonnicą w surowym klasztorze. Takich bywa wiele. Jej geniusz polega na tym, że w ciągle silnie jeszcze jansenistycznym świecie akcentu na zdobywanie świętości siłą własnej dyscypliny postawiła na miłość, miłość radykalną (może zbyt odległą od gustu przeciętnej kobiety XXI wieku). Postawiła na całkowite zawierzenie i realizowała je z żelazną konsekwencją, ale z konsekwencją najczulszej miłości.

Teresa porzuca pewne dobrze zadomowione w jej czasach wyobrażenia i wzrasta w bezinteresowności, pragnąc spotkać swojego ukochanego (zwanego, zgoda – nieco archaicznie oblubieńcem) „z pustymi rękoma”, a nie listą zasług, jak to pod wpływem siόstr robiła w dzieciństwie, spisując dobre uczynki. Potem zostało jej już tylko cierpienie, którego NIE SZUKAŁA, a przyjmowała z prostotą tak jak klasztorne potrawy, bez grymaszenia. Można tu jeszcze dodać, że nie bez znaczenia jest fakt, że właśnie Karmel przywiązuje wielką wagę do radosnego usposobienia zakonnic. Teresa była radosna, bardzo wrażliwa na piękno stworzenia. Starała się nie tracić radości pomimo wielkiego bόlu. Szkoda, że autorka, chociaż jednym słowem, nie wspomina o najgorszym chyba cierpieniu Teresy – o jej zwątpieniu w niebo. Te potwornie męczące ciemności spotkały także siostrę Faustynę i Matkę Teresę z Kalkuty – bez żadnego upodobania z ich strony, ale i bez buntu.

A idea bierności Teresy? I tu muszę wyrazić sprzeciw. Teresa była „łagodną Bożą wojowniczką” (por. tytuł jednej z bardzo ciekawych ostatnich biografii świętej autorstwa Thomasa Nivena). Jak św. Paweł, Teresa bój swój ukończyła chwalebnie. Miliony ludzi, nie tylko katolikόw, kochają ją nie za infantylne wzloty, ale za to, że do wielkiego bόlu życia podeszła w tak konstruktywny sposób na swoim małym poletku. Że dała bardzo konkretny przykład, jak kochać Boga i człowieka w trudzie życia, które nie oszczędza cierpień. Na pewno nie jest przykładem infantylnego symetrycznego dualizmu – tu smutek, a tu radość, tu lęk, a tu nadzieja. Jej wielkość przejawiła się i tym, że przeciwstawiła się ostro akcentowanej w jej czasach (czy tylko?) dychotomii: wiara – niewiara i w skrajnym cierpieniu miłości postanowiła jeść gorzki chleb z niewierzącymi, uznanymi przez nią za braci. Rozumiała bowiem, że świat jest bardziej złożony, że lęk może mieszać się z nadzieją, wiara z niewiarą, słabość z mocą, radość z cierpieniem. Była wielką świętą wielu paradoksόw, ale autorka artykułu tego nie zauważyła.

Kiedy Anna Connolly tworzy swój ranking wybitnych chrześcijan (w obranej tu przez siebie kwestii lęk – nadzieja), najgorsze miejsca trafiły się Klimakowi, Tomaszowi a Kempis, św. Faustynie i św. Augustynowi, najlepsze zyskali św. Paweł, Grzegorz z Nyssy, Juliana z Norwich. Teresę z Lisieux autorka plasuje gdzieś po środku, co i tak można uznać za awans w kontekście tego, co wcześniej o niej powiedziała. No cόż, styl „Dziejόw duszy” również na początku odstręczył niejeden autorytet, że wspomnę tylko św. Rafała Kalinowskiego czy Tomasza Mertona. Zniechęcił ich, ale tylko na chwilę, co uważam za zjawisko znamienne. Nie dziwiłabym się, gdyby Anna Connolly także zrewidowała kiedyś poglądy w tym względzie. Sama przyznaje, że stało się tak w przypadku jej stosunku do św. Pawła, jest więc precedens.