Archiwa tagu: Bóg

Kościół przed Kościołem

Jedną z „odsłon” tajemniczej analogii Słowo wcielone – Kościół jest nierozdzielność dwóch aspektów Kościoła: historyczności oraz ponadczasowości. Ponadczasowości nie w sensie, jaki nadaje temu pojęciu maturzysta epitetujący tym słowem wartościowe, jak mu wpojono, dzieło literackie. Nie o metaforykę tu chodzi, ale o rzeczywistość, choć misteryjną: ten sam jest Kościół, który idzie przez czas w swojej wędrówce do celu, i ten sam skierowany jest jednocześnie ku temu, co Boskie, a zatem wieczne. Ba! Ten sam przecież jest już razem z Chrystusem w chwale.

Mówi się w tym kontekście o podwójnym charakterze Kościoła – jest on podmiotem historycznym a zarazem misterium. Pierwsze jest pierwsze, dlatego trzeba podkreślić wężykiem pewną pokusę, która polega na próbie dodania do istniejącej historyczności jakiejś nadprzyrodzonej wartości. Kolejność jest odwrotna: właśnie dlatego, że Kościół pochodzi od wiecznej Trójcy Świętej, a nawet już w niej zamieszkuje, może wydarzyć się i dziać w historii, a w niej działać na rzecz eschatologii. Nie historia rozdaje karty, lecz wieczność wyciąga asa z rękawa uwielbionego człowieczeństwa Głowy Kościoła.

Teraz chodzi tylko o to, żeby odrzuciwszy dualizm nie sprowadzić tajemniczego zespolenia historyczności z wiecznością do monistycznego utożsamienia. Czym innym Kościół w chwale wiecznej, a czym innym w czasowej pielgrzymce znaczonej krzyżem. Jednak nie chodzi o „dwa Kościoły”, bo Ciało Chrystusa może być tylko jedno. Zatem należałoby dowartościować jedność Kościoła pielgrzymującego i szabatującego, a nawet przychylnym dla Kościoła oraz ludzkości okiem dostrzec przygotowanie Kościoła za czasów Starego Testamentu, jego wzór w stworzeniu i jego istnienie w odwiecznym Boskim postanowieniu.

Anastasiya Markovich Time.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Jedna tajemnica, tyle że rozciągnięta w czasie, a raczej z wieczności wyciągnięta w czas – na czas jakiś, po którym czas zostanie wprowadzony w wieczność. Po to czas, żeby odwieczna Boża wola mogła się zrealizować. Ojcowie Kościoła w jakimś trzeźwym upojeniu tajemnicą widzieli Kościół przed Kościołem. Zapowiadało go małżeństwo Adama i Ewy. Ale przecież to, co było na początku, odpowiada temu, co na końcu, a nawet zapowiada tajemnicę większą, z której bierze swoją moc: zjednoczenie Chrystusa i Kościoła. Z kolei jeśli Oblubieniec jest pierworodnym wobec każdego stworzenia (Kol 1, 15), podobnie musi być z Oblubienicą. Nie tylko jest Kościół wcześniejszy względem Kościoła, lecz i całego świata stworzonego. Dla niego został świat stworzony. Ten sam Kościół zrodzony w odwiecznym łonie Ojca, rodzi się teraz w czasie do wieczności, w której już żyje jako Ciało dzięki Chrystusowi Głowie, Pierworodnemu spośród umarłych (Kol 1, 18).

O coś głębiej chodzi niż tylko o stwierdzenie łączności pomiędzy wiernymi uczestniczącymi już w życiu Boga a chrześcijanami pozostającymi na razie w obecnym eonie. Podobnie jak ochrzczony już teraz partycypuje z Chrystusem w życiu Boga, a nie jest jedynie na ziemi, Kościół jest jednocześnie/jednowiecznie i tam, i tu. Przypuszczam, że nie wątpię, iż jest przede wszystkim „już”, żeby mógł być „jeszcze nie”. Z łaski Głowy teleportowany w niebo, żeby nadprzyrodzone moce mogły w nim działać na ziemi. Analogicznie do dokonującego się za życia ziemskiego wniebowzięcia ochrzczonych (Kol 3, 1-4).

Owszem, historia w spotkaniu z wiecznością (wydarzenie Wcielenia) nie została zanegowana, ale jednak nie pozostaje już bez związku z wiecznością. Wszystko jest „już”, tyle że nie daje się tego dostrzec z perspektywy czasu, bo stąd jest „jeszcze nie”. Cóż jednak z tego, że zanim dokona się ostateczna migracja, przyjdzie Kościołowi jeszcze dopełnić wojażu przez czas? Nic go nie odłączy od Chrystusa i Jego zbawienia, którego jednym z aspektów tajemnicy jest właśnie „przeciągnięcie” czasu w wieczność, jakie dokonało się w Chrystusie po to, aby mogło dopełnić się w każdym z członków Jego Ciała.

Ojciec zanurzył w Synu swoją rękę w ten czasowy namiot stworzenia, i wywrócił wszystko na stronę wieczności. To dokonuje się nie stopniowo – czas porzucić herezję eschatologii dokonującej się na sposób ewolucyjny, wewnątrzświatowy, ludzkopostępowy – lecz jednorazowo, w „wydarzeniu Chrystusa”. Czasy ostateczne już się dokonały w Głowie, a w Ciele się rozpoczęły w tym sensie, że od strony czasu patrząc, ferment eschatologii zaczynia ciasto historii. To wkroczenie eschatologii – „historii wieczności” – w historię jedynie wiara potrafi dostrzec i przeżywać, z perspektywy niewierzących nic się nie zmieniło.

Dlatego historia wierzących przeniknięta wiecznością zderzy się z historią, która nie przeszła na eschatologiczną stronę mocy. Dzięki temu poszczególne członki Ciała, pozostające na tym świecie a nie będące z tego świata, dopełnią braki udręk Chrystusa dla dobra całego Ciała (por. Kol 1, 24). Nie chodzi jednak jedynie o zewnętrzne prześladowania. Z tego, że Kościół jest przed Kościołem nie tylko „wstecz” (odwieczny zamysł Ojca), lecz i wprzód czasu (ukrycie z Chrystusem w Ojcu) wynika, że jest on wciąż przed samym sobą – walczy z mocami grzechu i czasu o to, kim dzięki Głowie został uczyniony w wieczności. Koniem trojańskim w tej wojnie są ci „wcieleni” w Kościół, którzy, według znanych słów jednego z dokumentów Soboru Watykańskiego II, w jego łonie trwają jedynie ciałem, lecz nie sercem.

Sławomir Zatwardnicki

Jak rozum do jeża

Erinaceus europaeus in Avesta 02.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Nie wolno na ten Kościół, który według chętnie przywoływanych słów Romano Guardiniego miał się budzić w duszach, patrzeć według zawsze słabego ciała, w ten sposób przesypiając objawienie. Jako rzeczywistość pochodząca od Boga, wymaga Kościół spojrzenia wiary. Wielu ludzi do tajemnicy Kościoła podchodzi jak pies do jeża, zatrzymując się na tym, co zewnętrzne. Owszem ludzki wymiar Kościoła nie może być pomniejszany, jednak o jego znaczeniu decyduje to, co Boskie w Kościele.

Jest bowiem Kościół rzeczywistością Bosko-ludzką, a zatem jakoś analogiczną do tajemnicy Wcielenia. Trzeba podchodząc rozumem do tego „jeża” niedosiężnej tajemnicy pewnej chytrości (wiadomo, jak lis radzi sobie z kolczastą kulą). Na pewno warto pamiętać, że wbrew temu, co się stereotypuje, zaczynać należy nie od tego, co wydaje się najłatwiejsze do pojęcia, ale odwrotnie: w tajemnicy większej umieszczać mniejszą. Najtranscendentniejsze misterium Boga odbija się jakoś w Kościele.

W takim razie Kościół również musi pozostawać tajemnicą. A w pewnym sensie jest tajemnicą jeszcze większą – nie dlatego, żeby przewyższał najciemniejsze światło Trójjedynego, ale przez to, że zgodnie z prawem „echa tajemnicy” w każdym odbiciu tajemnica staje się trudniejsza do usłyszenia. Nikogo nie dziwi, że rozum nie ogarnia Boga. Kolcem staje się jednak tajemnica Wcielenia, misterium Słowa stającego się człowiekiem. A któż nie potknąłby się o całego jeża kolców, który zgodnie z określeniem apostoła Pawła, jest Ciałem jednego Chrystusa złożonym z wielu członków?

Mówi się, i to w najważniejszym w XX wieku dokumencie Kościoła o Kościele, soborowej konstytucji Lumen gentium, o analogii między misteriami Słowa wcielonego a Kościoła. Jeśli w każdej analogii podobieństwo interferuje z niepodobieństwem, bardziej soborowi od Soboru teologowie być może właśnie ze względu na ryzykowność stosowania tej analogii, niechętnie się do niej odwołują. Mniej teologiczni od teologów niech jednak nie ryzykują całkowitym porzuceniem analogii, które w istocie byłoby tożsame z odrzuceniem podobieństwa na rzecz niepodobieństwa Eklezji do Inkarnowanego Słowa, a przy okazji byłoby niewiernością okazaną wypowiedzi Magisterium, tego echa „postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my” (Dz 15, 28):

Ecclesia Deckenmedallion.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Wyposażona w hierarchiczne organy społeczność i zarazem Mistyczne Ciało Chrystusa, widzialne zgromadzenie jak i wspólnota duchowa, Kościół ziemski i Kościół bogaty w dobra niebieskie – nie mogą być pojmowane jako dwie odrębne rzeczy, lecz tworzą one jedną złożoną rzeczywistość, w której zrasta się pierwiastek ludzki i Boski. Dlatego na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do misterium Słowa Wcielonego.

Ktoś napisał, że zaczynać należy od tego, co większe, a następnie przechodzić ku temu, co mniejsze. Ja to napisałem przed paroma chwilami. Słowo się rzekło, jeż u płotu. Chytrze zreinterpretujmy Ojców Soboru, zachowując wierność synów Kościoła: ponieważ jeż jest Ciałem Chrystusa, jest też społecznością hierarchicznie zorganizowaną. Dlatego, że jest wspólnotą duchową, jest również widzialnym zgromadzeniem. Obdarzony dobrami niebieskimi, może być Kościołem ziemskim. Takie odczytanie pozostaje w zgodzie ze słowami bezpośrednio następującymi po wyróżnionym cytacie:

Jak bowiem przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu jako żywe narzędzie zbawienia nierozerwalnie z Nim zjednoczone, podobnie społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusa ku wzrastaniu tego ciała (por. Ef 4, 16).

„Bliska analogia” przejawia się również w tym, że pierwiastki ludzki i Boski „zrastają się” w jedną „złożoną rzeczywistość”, która, jeśli analogia nie ma stać się „dalszą”, winna być rozumiana również w świetle Słowa wcielonego. Warto zatem przywołać Sobór Chalcedoński (451 rok) z jego zabezpieczającą tajemnicę a zarazem oddalającą heterodoksyjne jej interpretacje formułą o naturach Boskich i ludzkich jednoczących się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Od kiedy nie wolno ich rozdzielać? Od początku, od poczęcia. A zatem podobnie należałoby patrzeć na Kościół. „Zrastają się” oznacza, że nie było takiego czasu, kiedy to, co ludzkie nie jednoczyłoby się z tym, co Boskie w Kościele.

Od swojego „poczęcia” Kościół jest już tajemnicą. Tylko taki Kościół może obudzić podziw w duszy. Kto patrzy na Kościół według ciała, ten siłą rzeczy ulegnie jednej z herezji eklezjologicznych pozostających w bliskiej analogii do herezji chrystologicznych. Stosunkowo łatwo wskazać winnego nestorianizmu czy monofizytyzmu eklezjalnego: pierwszy rozdziela Boskie i ludzkie, drugi je miesza. W wielu wierzących zamieszkuje jednak ten mały heretyk, który upiera się, że oba pierwiastki istniały oddzielnie, i dopiero na zasadzie jakiegoś rodzaju „adopcji” tego, co ludzkie przez to, co Boskie – dostępują złączenia, w analogii do człowieka Jezusa nie będącego Synem naturalnym, lecz rzekomo adoptowanym dopiero przez Logos.

Należy jednak dopowiedzieć od razu, że bliską analogię pomiędzy adopcjanizmami eklezjologicznym a chrystologicznym znamionuje prócz podobieństwa także niepodobieństwo. Jest przecież różnica między byciem naturalnym Synem, który staje się człowiekiem, a egzystencją Kościoła z łaski będącego Ciałem Chrystusa. Także w przypadku herezji obowiązuje zasada, że to, co większe, przydaje zrozumienia temu, co mniejsze. Jak słychać, także nieortodoksja ma swoje echo.

Sławomir Zatwardnicki

Zbawienie pojmowania zbawienia

Hans Memling – Triptych of Earthly Vanity and Divine Salvation (rear) – WGA14943, źródło: Wikimedia Commons

Tak zwany człowiek naturalny, przy czym naturalny nie w tym sensie, jaki chcielibyśmy dziś temu pojęciu nadać, pozostaje otwarty na sacrum. Nie taki człowiek profanum, jak go maluje nowożytność, która odcinając od natury ludzkiej jej otwartość na Absolut, zostawiła człowieka kalekim. Otóż dawny człowiek naturalny, pełnosprawny w swojej naturze, a zatem naturalnie religijny, wyczekiwał zbawienia, które miało przyjść spoza niego. Jednak natura pełnosprawna, bo nie pozbawiona wychylenia ku Bogu czy raczej pokory zdolnej przyjąć Boże nachylenie się ku niej, z powodu grzechu zniedołężniała do tego stopnia, że i z Boga, i z oczekiwanego zbawienia uczyniła sobie karykaturę.

Z kolei współcześni ograniczeni do samych siebie, mimo że wypierają w ogóle potrzebę zbawienia, szukają go jednak w samych sobie, ewentualnie w innych podobnie zamkniętych: w samych sobie i samych innych. Mogliby znaleźć Zbawiciela, który niedaleko jest od nich, w istocie bliżej niż oni samym sobie, gdyby nie to, że sobą go zasłonili, a zbawienie tożsame ze zrealizowaniem nieskończonych pragnień dobywających się z głodnej Boga natury wypaczyli w niekończące się kreowanie sztucznych potrzeb siłą rzeczy nie do wykarmienia.

I jedni, i drudzy mają rację, tyle że dziwacznie pokraczną i połowiczną. Szukają Boga i człowieka, tyle że po omacku, chcąc znaleźć nie tego Boga i nie tego człowieka co trzeba. A poszukiwań dokonują w rozdzieleniu Boga od człowieka, więc z wnętrza tej czeluści, którą grzech wykopał między Stwórcą a stworzeniem. Nie dochodzą więc do prawdy, którą konsumuje się w całości – jak wiadomo półprawda jest kłamstwem.

Czy jest możliwe wyzwolenie człowieka inaczej niż „od środka”, od jego człowieczeństwa? Rzeczywiście człowieka nie daje się zbawić spoza człowieka; dokonywana z zewnątrz operacja udałaby się, ale pacjent musiałby umrzeć. Jak zewnętrzny człowiek idący „pod nóż” poddaje się innemu człowiekowi, tak na wewnętrznego wpłynąć mógłby jedynie wewnętrzny człowiek. A zarazem nie ma możliwości znalezienia zbawczej dźwigni w „sobie samym wewnętrznym”, która przywróciłaby człowieka Bogu, a Boga człowiekowi. Inni ludzie zaś pozostają – póki nie zostaną zbawieni – zewnętrzni dla nas, oddzieleni niepodlegającą zagojeniu rozpadliną pogrzechową. Gwoździem do trumny zaś jest samo zbawienie, którego człowiek niezbawiony nie pojmuje, a zatem nie wie, jakiego Zbawiciela wyczekiwać.

Daje się zauważyć zatem pewien paradoks. Dopiero zbawiony ogarnia, czym jest zbawienie; zarazem dopiero taki obejmuje przepastną otchłań. Niezbawiony, nawet jeśli nie jest pozbawiony tęsknoty za Zbawcą, nie pojmuje istoty zbawienia. A zatem wypatruje czegoś, co zbawieniem być nie może. I podejmuje swoje kompulsywne syzyfowe wysiłki zaskarbienia sobie przychylności Boga, krzyżując tym samym Tego, który na Wzgórzu Golgoty pierwszy ku niemu wyszedł w swojej łaskawości. Żeby przywrócić siebie Bogu, a Boga sobie, trzeba mediacji Zbawiciela. Od wewnątrz może zbawić jedynie „nieludzki-ludzki” człowiek a zarazem Bóg.

Z powodu oddalenia od Boga, a w konsekwencji od samego siebie również, nie pojmuje się ani Boga, ani nie rozumie samego siebie. Wyblakłe karykatury podsuwane przez węża starodawnego utożsamia się z wizerunkami portretowymi. Również samo zbawienie widziane jest w krzywym zwierciadle. Gdzie szukać exodusu z tego matriksa? „Nieszczęsny ja człowiek! – chciałoby się wykrzyknąć za św. Pawłem – Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci?” (Rz 7, 24). Owszem, apostoł w dalszych słowach dziękczyni Bogu przez Jezusa Chrystusa, jednak sęk w tym właśnie, że tego Zbawiciela, który jako jedyny odpowiada realnej potrzebie zbawienia, nie przyjmuje się z powodów wyżej wymienionych. Nie mieści się w upośledzonej głowie taki Bóg i przyjęty przez Niego sposób zbawienia, bo samo pojmowanie zbawienia wymaga zbawienia.

Może dlatego historia zbawienia wydarzać się musiała tak długo. A nawet naród wybrany, wiekami przygotowywany do znalezienia się w centrum zbawczych wydarzeń, odrzucił Zbawiciela. Z kolei ci, którzy w Niego uwierzyli, też potrzebowali czasu. Trzy lata głoszenia Słowa ustami i dziełami przygotowywało do tej godziny, dla której Syn przyszedł od Ojca. W tym czasie Pan objawiał prawdę o Ojcu i Jego stosunku do człowieka. Ale najwięcej zdziałał i zwypowiedział w milczeniu Krzyża. Nie zostałoby to jednak usłyszane, a zatem pozostałoby bezskuteczne, gdyby nie wszystko to, co wydarzyło się wcześniej i później. Oznacza to, że zbawienia nie wolno oddzielać od prawdy, zatem i od głoszonego słowa.

Zgodnie ze stwierdzeniem Pana wypowiedzianym do uczniów przed śmiercią krzyżową – „wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was” (J 15, 3) – zbawia prawda o Bogu zbawiającym człowieka. Nie ma zbawienia bez prawdy o zbawieniu, z kolei ta prawda nieodłączna jest od prawdy o Bogu. Prawda ukazuje Boga, a zarazem wyzwala z nieprawdziwych wizji zbawienia, tego zbawienia, które właśnie ze względu na zerwanie z prawdą, nie mogło okazać się efektywne. Na początku było Słowo, a nie sakrament. Trzeba było najpierw usłyszeć przypowieści, dać je sobie wyjaśnić na osobności, a potem w intymności Eucharystii zjednoczyć się ze Zbawicielem.

Właśnie zbawienie przez słowo przyszło spoza nas, którzy w sobie go znaleźć nie mogliśmy. Dopiero, gdy słowo o stosunku Boga do człowieka zrodziło w nim wiarę będącą dowodem jeszcze niewidzialnej rzeczywistości (por. Hbr 11, 1), dopiero gdy człowiek pojął, na czym chrześcijańskie zbawienie polega, za czym odrzucił fałszywe rozumienie swojego wyzwolenia, dopiero gdy pojął był, że nie pojmuje ni Boga, ni siebie, a przede wszystkim związku Boga z sobą samym, Bóg mógł rozpocząć operację. Od wewnątrz, bo Zbawiciel okaże się być nie ponad człowiekiem, ale w jego głębi, dzięki człowieczeństwu, które był przyjął i w które zostajemy włączeni przez chrzest i Eucharystię.

Sławomir Zatwardnicki

Smaki eucharystyczne

Ołtarz-tabernakulum Gwiazda Kazachstanu autorstwa Mariusza Drapikowskiego(Aw58).JPG, źródło: Wikimedia Commons

Czy ze starotestamentowej manny – figury Eucharystii – dałoby się wydedukować, czym będzie spełnienie obietnicy, którą ona zapowiadała? Cudownie darowana i jakoś zmysłowo zdumiewająca, wydawać się mogła zapowiedzą większych jeszcze cudowności. W istocie największy z cudów okazał się jednak tak przecudny, że ponadzmysłowy, nie karmiący zmysłów. Trzeba więc ekstazy – wyjścia z siebie ku Panu obecnemu w Najświętszym Sakramencie; zarazem jest to exodus z człowieka zmysłowego ku duchowemu.

Ale przecież i to zostało zaprorokowane w Księdze Wyjścia, że nie będzie skrótów w życiu duchowym i sakramentalnym. Jahwe nie wiódł Izraelitów drogą najkrótszą, „powiedział bowiem Bóg: «Żeby lud na widok czekających go walk nie żałował i nie wrócił do Egiptu». Bóg więc prowadził lud okrężną drogą pustynną ku Morzu Czerwonemu” (Wj 13, 17-18). W tym ciąganiu po pustyni będzie eucharystyczny ascetyk stopniowo upodabniany do Pana, aż Ten uczyni z niego kontemplatyka zdolnego do dokonania ostatecznej Paschy z nieobiecanej ziemi ku Obiecanemu Niebu.

To nie zrealizuje się z niedzieli na niedzielę. Serce, jeśli nie ma się przelęknąć ani wypowiedzianej mu przez moce zła walce, ani obiecanemu pokojowi z Bogiem, z którym wciąż się zmaga, potrzebuje stopniowego przekształcania. Aż uformuje się w nim Chrystus, a razem z Nim „zmieszczą” się wszystkie ponadludzkie tajemnice, do których, jako stworzony w Chrystusie, został „zrodzony, a nie stworzony”; on, „syn w Synu” przebywającym w łonie Ojca. Zatem: „niech się nie trwoży serce wasze” (J 14, 1), kiedy Zbawiciel niemiłosiernie-miłosiernie je rozszerza.

Można by napisać, że Pan dlatego wyprowadza na eucharystyczną pustynię, aby człowiek tam umarł i narodził się na nowo, cały dla Boga. Albo, od drugiej strony: Bóg na pustyni już jest cały dla człowieka, tyle że duchowe podniebienie tegoż nie przywykło smakować rzeczy Bożych. Pustynia w rzeczywistości jest oazą, a Eucharystia największym przysmakiem z możliwych. A dla małych zmysłów Wielki Nieobecny okazuje się miłośnie obcować z duchem ludzkim: „Dlatego zwabię ją i wyprowadzę na pustynię, i przemówię do jej serca” (Oz 2, 16).

http://parafia-jakubowice.pl/images/adoracja-najswietszego-sakramentu-w-intencji-poju-w-syrii.jpg

Barbarzyńca stopniowo zacznie smakować w tym wszystkim, w czym Bóg gustuje. Ujawni się bowiem „podobne niepodobieństwo” między tym, co cielesne a tym, co duchowe. Asceza zmysłów okaże swoją drugą stronę medalu: smaki duchowe, do których cywilizuje człowieka mistyczny organizm zrodzony we chrzcie, potem niemal zagłodzony na śmierć, a dopiero dzięki permanentnej eucharystycznej terapii reanimowany. Exodus Izraelitów został proroczo zreinterpretowany w czterech ostatnich rozdziałach Księgi Mądrości, ukazując tym samym obietnicę wyjścia ze zmysłowości starego człowieka do smakowania duchowego właściwego dla nowego stworzenia. Warto patrzeć na figurę, żeby w pełni docenić rzeczywistość, jaką ona zapowiadała.

Autor natchniony ukazuje, że naturalne żywioły działają różnie w przypadku wierzących i niewierzących. Dla tych drugich stają się przyczyną śmierci, w przypadku Ludu Bożego – wszystko dzieje się niejako „na opak” tego, czego można by się spodziewać. Weźmy rozdział szesnasty: lud i śnieg nie topnieją w ogniu, który zapomina swojej mocy, aby ocalić sprawiedliwych; z kolei ogień wzmaga się w wodzie, choć ta powinna go zgasić, a jeśli przygasa lub płonie ponad możliwości ognia, to jedynie po to, aby sąd Boży dosięgnął bezbożnych (w. 17-18. 22-23).

Pal jednak licho przeciwników Boga, najważniejsza jest obietnica dla wierzących dotycząca właśnie „chleba mocarzy” (Ps 78, 25), czyli „manny” Eucharystii. Dobra jest ta stara nowina, że nawet przyroda poddaje się posłusznie swemu Stwórcy i służy Jego zamiarom. To ważne zarówno ze względu na chleb i wino, które jako owoc ziemi i pracy rąk ludzkich, stają się w efekcie pracy zbawczej Ciałem i Krwią ich Pana, jak i ze względu na nas, którzy jesteśmy jego stworzeniem, a jeszcze się nie ujawniło, że będziemy jego przebóstwieniem. Ten fenomenalny sakrament, choć nie jest jednym z fenomenów podpadających pod zmysły, nasyca jednak rozkoszą i zaspokaja wszelkie duchowe smaki:

Natomiast lud swój nakarmiłeś strawą aniołów
i dałeś im bez ich wysiłku gotowy chleb z nieba,
zdolny dać wszelką rozkosz i wszelki smak zaspokoić.
Dar ten dał dzieciom poznać Twą słodycz,
a powolny pragnieniu jedzącego,
zamieniał się w to, czego kto chciał […].

Stworzenie bowiem Tobie, jako Stwórcy, posłuszne,
wysila się, by karać niegodziwych,
a łagodnieje, by czynić dobrze tym, co Tobie zaufali.
Dlatego i wtedy, wszelkim podlegając zmianom,
służyła darowi Twemu, żywiącemu wszystkich,
zgodnie z chęcią tych, co byli w potrzebie,
by pojęli Twoi, Panie, umiłowani synowie,
że nie urodzaj plonów żywi człowieka,
lecz słowo Twoje utrzymuje przy życiu ufających Tobie.
Bo to, czego ogień nie zniszczył,
topniało rychło w cieple nikłego promyka słonecznego,
by wiedziano, że w dziękowaniu Tobie trzeba wyprzedzać słońce
i spotykać się z Tobą o świtaniu (Mdr 16, 20-21. 24-28).

Eucharystia, zewnętrznie może nużąca swoją powtarzalnością, zamienia się we wszystko, czego pragnie ludzkie serce, stworzone do karmienia się Bogiem. Nie należy oczywiście mylić pragnień duchowych ze zmysłowymi pożądaniami. Z kolei wolno a może nawet trzeba o duchowych rzeczach mówić cieleśnie: „dotknij, patrz, czcij i podziwiaj umysłem święte Ciało i Krew twojego Boga, dotknij je ręką serca, a szczególnie przyjmuj chłonąc wewnętrznie” (św. Faustus z Riez).

Sławomir Zatwardnicki

Słowo stało się perychorezą

Nativity fresco Santo Corpo di Cristo Brescia cropped.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Nativity fresco Santo Corpo di Cristo Brescia cropped.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Oswajanie zdumienia Bogiem leżącym w żłóbku przybiera różne formy. W teologii może na przykład wyrazić się twierdzeniem, że Słowo przybrało ludzką naturę, którą posłużyło się jak narzędziem w procesie zbawienia człowieka. A przecież słowa te wywołać powinny osłupienie nie mniejsze niż widok Dziecięcia leżącego w obranych barłogach a równocześnie będącego tym samym Synem, który nie opuścił ślicznego nieba. Co to bowiem znaczy i jak bardzo obarczone ryzykiem zboczenia rozumu na manowce zdaje się przyrównanie człowieczeństwa Słowa do narzędzia!

Być może zresztą przyłapaliśmy in flagranti pewną tendencję: jeśli samoobjawienie się Boga zdumiewa na sposób „bezpośredni”, od razu, dzięki doksologicznemu uwielbieniu, które wzbudza, jednocząc człowieka z wychylającym się ku niemu Bogiem, to z kolei próby zrozumienia wiary zadziwiają „pośrednio”, skierowując umysł na drogi, które prowadzą ku coraz to kolejnym rozdrożom. Widać tajemnica „tak ma”, że poddana refleksji ukazuje swoją misteryjność ad infinitum. Iść tą drogą pewnie trzeba, pod warunkiem że jednocześnie nie opuszcza się w duchu ślicznego nieba adoracji.

Giotto - Scrovegni - -17- - Nativity, Birth of Jesus.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Giotto – Scrovegni – -17- – Nativity, Birth of Jesus.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Nie żeby słowo o Słowie-narzędziu niczego nie wyjaśniało, ale czyni to w sposób pokrętny, wzywający od razu do dopowiedzeń oraz niekończącego się przypominania, że w każdym podobieństwie jeszcze większe jawić się musi niepodobieństwo. Otóż Bóg nie jest jak człowiek, który posługuje się narzędziem w celu wykonania jakiejś robótki, po której odkłada go do pudełka wykonanego przez innego człowieka przy użyciu innego instrumentarium. To „narzędzie”, które zostało zjednoczone z samym Słowem Bożym, jest przecież człowiekiem, tak więc jest to „ludzkie narzędzie”. Rozum chowa się w pudełku swojej ograniczoności, gdy słyszy to, czego nie jest w stanie dosłyszeć, i z pudełka wyczarowuje królika „narzędzia”. Nie ma jednak „pudełka”, do którego Syn miałby odłożyć to „narzędzie”, które był przyjął na własność, bo nie ma też innego Boga, który wykonałby to pudełko.

Pogubiony rozum chciałby uczynić skok w przód, i, skoro nie może zaprzeczyć człowieczeństwu narzędzia, dopowiedzieć że w takim razie Bóg posłużył się może „narzędziem osobowym”. Szkopuł jednak w tym, że nie ma dwóch osób, a są dwie natury: Boska odwiecznie, a teraz, od samego momentu poczęcia, również ludzka, obie w jednym Synu. Dlatego nigdy nie było takiego czasu, żeby istniał jakiś człowiek Jezus, w którego Ojciec „włożyłby” Syna jak narzędzie w pudełko. Zresztą, nawet gdyby Syn mógł być schizofrenikiem (Osoba Boska i osoba ludzka), czemu dowody ontologiczne wydają się przeczyć, i tak nie godziłoby się Mu traktować nie tylko człowieka, ale i siebie instrumentalnie. Nie wyznajemy w Credo, że Bóg jest narzędziem zbawienia człowieka, lecz że dla nas i dla naszego zbawienia stał się człowiekiem.

Jeśli jest więc ludzka natura Chrystusa „żywym narzędziem”, to nie osobą. Nie osobą, a jednak człowiekiem. Dla nas tym trudniej przyjąć tę Dobrą Nowinę – a Dobra Nowina nigdy nie jest prosta, bo zawsze jest tajemnicą! – że kiedy mówi się „osoba”, homo psychologicus słyszy „osobowość”. Wydaje się nam zatem, że brak ludzkiej osoby we Wcielonym skutkować musi wybrakowaną do cna osobowością. Wystarczy jednak sięgnąć po Ewangelię, żeby zobaczyć człowieka z krwi, kości oraz osobowości. Jeśli ktoś w ogóle jest człowiekiem, to On właśnie! Czujemy to pulsujące człowiecze życie w Chrystusie, a w Nim życie Syna, tak żywe że aż wymykające się, jak gdyby chciało się złapać rybę gołymi rękami.

Ojcowie Soboru w Chalcedonie (V wiek), kiedy próbowali wyrazić tajemnicę Słowa wcielonego, posłużyli się pojęciami „natury” i „osoby”. Według patrystycznego rozumienia wolność i świadomość wiązać należało nie z osobą, ale z połączeniem osoby z rozumną naturą. Jeśli natura oznaczała wspólną wszystkim ludziom istotę, to z kolei osoba, można tak powiedzieć, realizowała „po swojemu”, a nie „po innemu” tę wspólną naturę. W ten sposób ludzka wolność i świadomość Słowa wcielonego zostają zabezpieczone, a zarazem tłumaczy się, dlaczego psycholog próbujący badać osobowość Chrystusa pozostaje z pustą siecią w ręku.

A jednak kto chce dotknąć, zobaczyć, usłyszeć, posmakować, dowiedzieć się, jaki jest Bóg, niech adoruje Jezusa! Homo religiosus potrzebuje sieci pojęć, ale kiedy je zarzuca, niech uważa, by nie pozbawiły one Pana ludzkiej witalności. A przy okazji narzędzia pojęciowe zdradzają stosunek człowieka do samego siebie. Chyba tylko ktoś, kto nie przeżył do głębi misterium Słowa uczłowieczonego, może widzieć w człowieczeństwie narzędzie, niechby i żywe. Właśnie Wcielony ukazuje, że Osoba Syna Bożego, przenikając rzeczywistość ludzką do samego cna, nie niszczy jej i nie zmienia, a zarazem pozwala jej żyć swoim życiem. Z tego punktu słyszenia inaczej brzmi wezwanie Pana skierowane do uczniów, którzy dopiero, gdy mają w nienawiści samych siebie, stają się godni Jego. Jedynie bowiem ten, kto żyje Nim, a nie sobą, staje się w pełni „swojskim” sobą, bo przestaje być obcym dla Boga, który w nim zamieszkuje.

Słowo „narzędzie” pojawiło się w słowniku człowieka dopiero po jego upadku. Zbawiciel posłużył się człowieczeństwem nie jak narzędziem, ale zgodnie z odwiecznym Bożym planem Bosko-ludzkiego współprzenikania. Kiedy Słowo stało się ciałem, stała się „perychoreza”.

Sławomir Zatwardnicki

Zawrót głowy eucharystanta

Czym się różnią współcześni od ówczesnych Jezusowi? Może niepoważnym traktowaniem złożonej przez Niego propozycji matrymonialno-eucharystycznej. Tamci się gorszyli, nas już na to nie stać. Nawet podwórkowy ateizm nie wydaje się na serio podnosić zarzutów o kanibalizm, jakby przeczuwając że chodzi o coś innego niż cywilizowaną degustację ciała mężczyzny w wieku około lat trzydziestu, bez nałogów, może z wyjątkiem „przymusu miłości” dokonującej wszystkiego „dla naszego zbawienia”.

Malczewski Jacek Chrystus w Emaus, źródło: Wikimedia Commons
Malczewski Jacek Chrystus w Emaus, źródło: Wikimedia Commons

Nie potknie się o mięso z kością popijane płynami ustrojowymi ten, kto w Ciele i Krwi Pańskiej widzi jedynie symbol rzeczywistości duchowej. A przecież – oddalmy już tę nieco niesmaczną metaforykę sarkastyczno-gastronomiczną – jeśli chodzi o spotkanie z Panem, który rzeczywiście jest Duchem, to jako taki pozostaje poza naszym zasięgiem, chyba że zechce wyjść nam naprzeciw w swoim człowieczeństwie. Jak to właśnie był uczynił ustanawiając „last Supper” – w obcym języku brzmi to bardziej „po ludzku” od, cóż z tego że uroczystego, jeśli archaicznie nieludzkiego „Ostatnia Wieczerza”.

Przyjmowanie Eucharystii oznacza, że nie spożywa się tu „rzeczowego” daru (ciała i krwi), lecz że dokonuje się tu wejście Osoby w osobę. Żywy Pan ofiarowuje się mi, wkracza we mnie i zaprasza mnie, bym się Mu oddał tak, aby wypełniły się słowa: „Teraz zaś już nie ja żyję, lec żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Tylko w ten sposób przyjmowanie Komunii jest aktem prawdziwie ludzkim, aktem wywyższającym i przemieniającym człowieka (Joseph Ratzinger).

Dopiero teraz, kiedy Pana już się po barbarzyńsku nie reifikuje, ale przyjmuje Go na sposób personalistyczny, można podkreślić „ucywilizowanie” tej eucharystycznej perychorezy osobowej. Właśnie chleb i wino sprawiają, że wszystko odbywa się bez tej wulgarnej inwazyjności charakteryzującej dzisiejsze formy obcowania międzyosobowego, którego przykładem niech będzie tytuł jednego ze spektakli teatralnych – „Liżę twoje serce” (świeża bułeczka, wczoraj widziałem – nie sztukę na szczęście, lecz zapraszający odstręczającym tytułem plakat – w mieście-europejskiej stolicy kultury 2016).

Zatem nie „liżemy” Bóstwa Chrystusowego, do którego dostępu nie mamy zresztą inną drogą niż przez Jego człowieczeństwo, owszem właśnie pokornie i w sposób jak najdalszy od barbarzyńskiej dosłowności konsumujemy chleb popijany winem, w które „wciela” się Jego Ciało i Krew. A dzięki człowieczeństwu Boga nasza miłość cywilizuje się, staje się bardziej ludzka przez to, że przemieniona miłością Wcielonego uzdalniającego nas – na zasadzie reakcji na Jego akcję – do zjednoczenia. A Ten, z którym się łączymy, jest przecież Słowem Bożym, w którym łączą się Bóstwo i człowieczeństwo.

Cyryl Aleksandryjski (zm. 444) ustawiał złączenie człowieka z Ciałem Chrystusa w paraleli do „niewysłowionego zjednoczenia” dokonującego się we Wcieleniu. Nie do wysłowienia zespolenie Pana z przyjmującym Komunię Świętą polega konsekwentnie na tym, że „święty komunista” łącząc się z człowieczeństwem, jednoczy się również z Bóstwem. „Ma” więc całego Chrystusa, albo raczej jest przez Niego posiadany, zgodnie ze słowami umarłego, a przez to żywego apostoła (por. raz jeszcze Ga 2, 20). Ostatecznie dochodzi do tego, że ten, „kto się łączy z Panem, jest z Nim jednym duchem” (1 Kor 6, 17).  Wszystko mają wspólne – zresztą nie tylko z Chrystusem Głową, ale i z braćmi stanowiącymi Jego mistyczne Ciało.

Jednak nie oznacza to komunistycznego rozpuszczenia się człowieka w masie ludzi czy w Bogu. Nie jest jak w „kultowej” (oddającej cześć wiecznie żywemu) frazie Włodzimierza Majakowskiego. Wspomnianemu przed chwilą, a właściwie przed dwoma chwilami biskupowi Aleksandrii (Cyrylowi, nie Włodzimierzowi) zwidziało się w celu wypowiedzenia tego nie do wypowiedzenia zespolenia człowieka z Bogiem użyć obrazu dwóch kawałków wosku, które, gdy się je stopi, znajdą się jeden w drugim. Podobnie eucharystant miałby stać się jedno z Chrystusem, „tak z Nim zlany i złączony przez to uczestnictwo, że sam będzie w Chrystusie, a Chrystus będzie w nim”.

Niech współcześni przejawiający tendencję do rozdzielania Chrystusowego człowieczeństwa od Bóstwa wybaczą Cyrylowi skłonności do mieszania. W zetknięciu z misterium rozum ludzki doznaje zawrotu głowy. Rosjanie powiadają „Biez wodki nie razbieriosz”, chrześcijanie mogliby powiedzieć, że bez napicia się wina, które stało się Krwią, nie ma przystępu do tajemnicy, a zatem również do prób jej zrozumienia: „dociekanie nie może poprzedzać wiary”, by raz jeszcze przywołać patriarchę. Zauważmy jednak przynajmniej tyle, że cyryliańska ilustracja sugeruje eucharystyczne „zlanie” się, w którym to stanie człowiek byłby zerem, a Bóg bzdurą. A przecież, wiemy to z Boya powieści psychologicznej z kajetu pensjonarki, „z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”. Stopione w jedno tożsamości Boga i komunikanta sprawiłyby, że nie można by już komunikować wzajemnej miłości.

Aby uniknąć eucharystycznego zawrotu głowy, trzeba przygotować się przez post, który według świętego Ambrożego (zm. 397) „upija trzeźwością”.

Sławomir Zatwardnicki

Hierarchia prawd, która służy

Church of Christ icon.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Church of Christ icon.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Zgodnie z Księgą Objawienia, eschatologiczną lampą będzie sam Bóg (por. Ap 22, 5). Centralnym dla wiary chrześcijańskiej jest misterium Boga w sobie samym, które oświetla swoim światłem pozostałe tajemnice. Czy jednak słowo „pozostałe” jest odpowiednie? Jeśli w Bogu poruszamy się, żyjemy i jesteśmy, prawdy wiary też odnajdują się jedynie w misterium Trójjedynego. Odniesione do Niego, tworzą pewną strukturę, w której należy widzieć i jedno, i drugie zarazem: sieć wzajemnych powiązań (nexus mysteriorum), jak i porządek (ordo) według którego są one zorganizowane.

Wypowiedzi kolejnych watykańskich soborów odpowiadają temu stanowi rzeczy. Pierwszy przyznawał rozumowi oświeconemu wiarą możliwość „jakiegoś” zrozumienia tajemnic wiary właśnie w oparciu o istniejące inteligibilne powiązania między nimi (por. Dei filius). Z kolei drugi wyróżnił w tym splocie prawd wiary hierarchiczne ich uporządkowanie – hierarchia veritatum wynika bowiem z różnego związku danej prawdy z fundamentami wiary chrześcijańskiej (por. Unitatis redintegratio). Należało zatem zachować i to, i tamto: wzajemny związek i hierarchiczny porządek.

Znamienne, że szczyt hierarchii jest zarazem fundamentem całej struktury. Jak przystało na Królestwo Boże: kto panuje, ten służy. Z kolei szczyt ten a zarazem fundament także jest „podwójny”, przy czym drugi wierzchołek dzieli się znów na dwa. Lampa Trójcy Świętej zaświeciła ludziom jedynie dlatego, że Syn Boży stał się człowiekiem, a zatem misterium Trójcy nie daje się oddzielić od tajemnicy Wcielenia. Z kolei inkarnacja dokonała się „dla nas i dla naszego zbawienia”, dlatego w tajemnicy Chrystusa należy ujrzeć również tajemnicę odkupienia człowieka.

Saint Aloysius Catholic Church (Shandon, Ohio) - narthex, Christ icon.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Saint Aloysius Catholic Church (Shandon, Ohio) – narthex, Christ icon.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Dlatego Ojcowie Vaticanum Secundum dostrzegli w uwzględnieniu „hierarchii” prawd drogę jaśniejszego ukazania niezgłębionych bogactw Chrystusa (por. Ef 3, 8), a teologię widzieli w powiązaniu wszystkich traktatów z misterium Chrystusa i historią zbawienia (por. Unitatis redintegratio i Optatiam totius). Numer kolejny względem tego, w którym w Dekrecie o ekumenizmie stwierdzono „hierarchię” prawd, wzywał do wyznawania wiary w Trójjedynego oraz w Syna Inkarnowanego będącego Zbawicielem i Panem ludzi. Otrzymaliśmy w ten sposób zasadę hermeneutyczną, według której interpretowanie doktryny wiary dokonywać się ma z perspektywy trynitarnej oraz chrystologiczno-soteriologicznej.

Można zatem cały depozyt wiary zogniskować w Chrystusie, skoro w Nim Bóg się odsłania ostatecznie. Zdaniem ks. Czesława Bartnika w sformułowaniach doktryny katolickiej odbija się sam Jezus Chrystus. Jest on według polskiego dogmatyka cały zarówno w doktrynie, jak i we wszystkich pojedynczych dogmatach (totus in fragmento). Zarówno każdy z dogmatów, jak i ich wzajemne sploty stają się zatem ikoną Chrystusa. Ikonę, jak wiadomo, się pisze – można to jednak robić, dopowiedzmy, w obrazie malowanym lub słownym.

Oczywiście – dorzućmy z kolei – prawdy wiary są jedynie i aż doktrynalnym aspektem Logosu, który wymaga połączenia z całym życiem Kościoła. Jednak, jeśli nie wolno dzielić Chrystusa (por. 1 Kor 1, 13), nie wolno też izolować czy tym bardziej marginalizować rzekomo drugorzędnych prawd wiary. Dopiero harmonia veritatum odzwierciedla w porządku doktryny całego Chrystusa, dzięki któremu z kolei jest możliwa hierarchia veritatum.

Jak podkreślał Hans Urs von Balthasar, wszystkie kwestie teologiczne o tyle mają sens, o ile zostają zintegrowane w całość oraz z całości tej wyprowadzone. Dlatego izolowanie dogmatu z całości i oddzielenie go od życiodajnego centrum Chrystusowego, powoduje jego śmierć. Konieczny chrystocentryzm zaś jest jak najdalszy od chrystonomizmu, owszem jak wszystko zostało stworzone w Chrystusie, przez i dla Niego (por. Kol 1, 16), tak chrystologiczne centrum wydobywa z wydawałoby się peryferyjnych prawd właściwe im znaczenie.

Kardynał Walter Kasper w komentarzu do hierarchii prawd wiary podkreślał, że wszystkie one mają ułatwiać dostęp do jedynego Słowa, które w nich daje się słyszeć. Z kolei jeśli Słowo nie ma zostać zagłuszone, ważne jest zachowanie określonych proporcji „słów” składających się na całość doktryny. Wszystkie tajemnice – to znów Balthasar – mają być zatem odnoszone do całości zawsze większej od sumy poszczególnych tajemnic wiary, a także zakorzeniane w centralnej tajemnicy Chrystusa (tzw. zasada reductio in Mysterium).

Niestety, „zasada interpretowania (nie selekcjonowania!) prawd wiary oparta na tym, jak się one zbliżają do centralnej tajemnicy wiary” (Leksykon pojęć teologicznych i kościelnych), bywa w praktyce teologicznej używana niezgodnie z jej przeznaczeniem. Nie tylko służyła selekcjonowaniu, ale nawet marginalizowaniu prawd rzekomo drugorzędnych. W związku z tym Kongregacja Nauki Wiary w dokumencie Mysterium Ecclesiae wyjaśniała, że „jakby hierarchia dogmatów Kościoła” polega na tym, że jedne dogmaty opierają się na innych, z kolei te fundamentalne oświetlają pozostałe.

Inne zużytkowanie zasady hermeneutycznej prowadzi do okaleczenia organicznej łączności całej doktryny, która w takim razie nie może ujawnić swojej pełnej zbawczej mocy. Tak, bowiem prawdy wiary zostały objawione dla zbawienia człowieka! Można w nich widzieć precyzyjny system ratowania życia wiecznego człowieka. Bodaj najtrafniej wyraził rolę doktrynalnych rozróżnień Gilbert Keith Chesterton, kiedy porównywał je do operacji chirurgicznych, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie”.

A może wolno by na doktrynę spojrzeć jak na żywy organizm? Byłaby ona żywym Słowem, Chrystusem obecnym w aspekcie doktrynalnym. Gdy tak spojrzeć na depozyt wiary, cześć, z jaką należy przyjmować orzeczenia Kościoła, nabiera ewangelicznej wymowy. Jak hierarchia nie panuje nad Słowem Bożym, ale mu służy, w ten sposób oddając pożytek całemu Kościołowi, tak z kolei hierarchia prawd wiary pozostaje w służbie całego depositum fidei. A ten ukazuje nam wszystkim Chrystusa.

Sławomir Zatwardnicki

Dobry Papież

Kiedy byłem małym chłopcem zmarł Pius XII, ostatni papież tytułujący siebie namiestnikiem Jezusa Chrystusa. Na ekranie telewizora „Wisła” ( tubie propagandowej wczesnego PRL) pokazywano obłudnie papieża błogosławiącego wojska Wermachtu. Niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Msza święta  jawiła mi się  przecież jako dziwne przedstawienie w niezrozumiałym języku. Obowiązywała nadal teza Piusa XII, która wskazywała na identyczność Mistycznego Ciała Chrystusa z Kościołem Katolickim, wyłączając z tej relacji inne Kościoły chrześcijańskie. (Encyklika Mystici Corporis Christi z 1943 roku). Czyli protestant lub prawosławny, choćby posiadał dary wiary i miłości i był umiłowany przez Boga, nie był częścią Ciała Mistycznego Chrystusa!

A jednak wraz z wyborem nowego papieża szła wielka zmiana. Przez długi wieki Kościół był pojmowany jako nadprzyrodzone imperium rzymskie, na czele którego stał papież jako władca absolutny, po nim następował stan wyższy biskupów i kapłanów, a na samym dole znajdowali się wierni i bierni podwładni. Jan XXIII zwołał Sobór Watykański II, który zmienił ten paradygmat. „Dobry Papież” sprostował błędy swego poprzednika niemal we wszystkich zasadniczych kwestiach: ekumenizmu, reformy liturgii, wolności wyznania, stosunku do współczesnego świata i stosunku do judaizmu. Charakter Jana XXIII dobrze ilustruje następujące zdarzenie: Kiedy zobaczył na filmie martwe ciała Żydów z Buchenwaldu i Auschwitz, przeraził się i powiedział: Jak to możliwe? To mistyczne ciało Chrystusa ( Greg Tobin, Dobry Papież, s. 277).

Za pontyfikatu tego świętego papieża do łask wrócili postępowi teologowie, ( Y. Congar, H. de Lubac i inni ), których wizja Kościoła kwestionowała system piramidalny, zhierarchizowany i jurydyczny. Mieli oni duży wpływ na powstanie pierwszych rozdziałów Konstytucji o Kościele. Teraz zapisy o hierarchii zostały poprzedzone stwierdzeniem, że Kościół to przede wszystkim „Lud Boży” – rozumiany jako wspólnota braci w wierze. Ci, którzy zajmują stanowiska kościelne, nie stoją ponad Ludem Bożym, ale są jego częścią i nie są panami, ale sługami,

Siłą napędową Soboru niewątpliwie była wielkość Jana XXIII. Nawet po jego śmierci często odwoływano się do jego ducha, do jego intencji, nawet jeśli On sam nie zdążył ich sprecyzować. Siłą opóźniającą prace Soboru byli ludzie z Kurii i Świętego Oficjum. Choć nie byli zbyt liczni, udawało im się stworzyć wrażenie, że stanowią połowę. Teologią tych katolickich transów zawsze była scholastyka, uprawiana w kolegiach rzymskich, niedopuszczająca do najmniejszej ewolucyjnej zmiany. To system tak zwarty, że zmiana choćby jednego słowa mogła doprowadzić do zawalenia się wszystkiego. Już w stosunku do pierwszego rozdziału Konstytucji Lumen Gentium opozycja nie zgadzała się na słowo „misterium”. Chciała zastąpić słowo to słowem „natura”. Nie dostrzegała głębi tego biblijnego słowa, widziała w nim brak elementów racjonalnych i jurydycznych. Podobnie było z drugim rozdziałem Konstytucji noszący tytuł De populo Dei. Zgłaszano sprzeciw wobec tytułu O Ludzie Bożym, które chciano zastąpić sformułowaniem O statucie równości i nierówności członków w Kościele. To miało ustawić ludzi ponownie w ramach hierarchicznej piramidy.

Ścierały się zatem dwie koncepcje Kościoła a ostatecznie dwie koncepcje Boga. Dla tradsów Bóg jest najwyższy rządcą świata shierarchizowanegi i statycznego. Dla zwolenników Kościoła otwartego jest On Bogiem żywym, Bogiem historii. Istnienie świata jest w tym drugim ujęciu historią zbawienia, a nie stworzeniem powołanym do istnienia raz na zawsze. To dzięki zdecydowanej postawie Jana XXIII zwyciężyła koncepcja pierwsza. Niestety, Dobry Papież zmarł już po pierwszej sesji Soboru. W następnych rozdziałach Konstytucji szybko doszło do kompromisu. Już w trzecim rozdziale przywrócono starą strukturę hierarchiczną, w tym tezy o nieomylności „powszechnego” magisterium i o papieskim prymacie.

Dziś już wyrosłem z wieku dziecięcego i potrafię krytycznie spojrzeć na rzeczywistość Kościoła. Pomimo upływu pół wieku nadal krzyżują się ze sobą dwie drogi. Ale ostatnio wraz z wyborem Franciszka wyraźnie zarysowała się jeszcze jedna droga. Czym jest Kościół  dla Papieża Franciszka? Synodalność jest drogą, której Bóg oczekuje od Kościoła trzeciego tysiąclecia – powiedział Franciszek we wrześniu 2015r. na spotkaniu poświęconym upamiętnieniu 50 rocznicy utworzenia Synodu Biskupów. Przypomniał, że „synod” znaczy po grecku „wspólna droga”. Jest to pielgrzymowanie razem wiernych świeckich, pasterzy Kościoła i Biskupa Rzymu. Dla Franciszka Lud Boży jako całość jest nieomylny w wierze. Droga synodalna zaczyna się od słuchania Ludu, który  „uczestniczy także w prorockiej funkcji Chrystusa”. Dalej droga ta jest słuchaniem pasterzy Kościoła. Poprzez ojców synodalnych biskupi są autentycznymi stróżami, interpretatorami i świadkami wiary całego Kościoła, którą muszą umieć uważnie odróżnić od zmiennych często prądów opinii publicznej.

W dokumencie kończącym prace ostatniego Synodu wielokrotnie powtarzają się dwa słowa – rozeznawanie i towarzyszenie. Rozeznawanie to modlitewny proces podejmowania decyzji, w którym nie tylko bierzemy pod uwagę Słowo Boże i nauczanie Kościoła, ale również sposób, w jaki Bóg działa w każdym z nas indywidualnie. Zastanawiamy się , jakie natchnienia i impulsy mogą pochodzić od Pana Boga , a które mają innego autora. W rozeznawaniu używamy zarówno naszego serca, jak i rozumu. Synod Franciszka przypomniał o potrzebie takiego działania, zwłaszcza jeśli chodzi o tak złożone kwestie jak rodzina. Synod przypomniał również o potrzebie towarzyszenia ludziom. Papież nieustannie  zachęca biskupów i księży,  by nie zamykali się na innych ludzi, oraz przypomina, by ci, którzy prawdziwie podążają za nauką Kościoła, nie skupiali się wyłącznie na literze prawa, ale na Duchu. Ludzie znaczą więcej niż idee.

Bóg sumienia

Ponure zaułki Tower of London. Zamyślam się nad losem sir Tomasza Mora więzionego i straconego na Tower Hill z rozkazu Henryka VIII w 1535 roku. Przypominam sobie z wykładów ks. Prof. Jana Pryszmonta słowa, że „sumienie to osąd czynu dokonanego”. Tak rozumiane sumienie pozostawił Tomasz do przemyślenia swemu przyjacielowi królowi. Dla Tomasza Mora sumienie to głos Boga, w który całe życie wsłuchiwał się i za którym podążał. Wiąże się z poczuciem odpowiedzialności, kiedy sumienie popada w konflikt z wymaganiami przełożonych, nie wyłączając przyjaciół.

Św. Tomasz More urodził się w 1478 roku w Londynie. W młodości został świeckim tercjarzem franciszkańskim. Był żonaty, miał czworo dzieci. Wybitnie uzdolniony, szybko został wybrany na członka parlamentu, a następnie awansował na stanowisko Wielkiego Kanclerza. W roku 1532 zrezygnował ze swych urzędów, gdy jako katolik nie mógł poprzeć planów króla dotyczących państwa i Kościoła. W roku 1534 odmówił złożenia przysięgi na akt supremacji, uznający króla głową Kościoła w Anglii. Jego odmowa oznaczała utratę wszelkich przywilejów i skazanie na nędzę swej rodziny.
Czy postąpił słusznie? Zdecydowana większość narodu chociaż opowiedziała się za decyzją króla, to  przecież nie wyparła Chrystusa. Henryk VIII na pewno nie był święty, ale czy byli nimi renesansowi papieże? Tomasz musiał słyszeć o wybrykach Sykstusa IV, Innocentego VIII czy Aleksandra VI Borgii. Za jego czasów tacy papieże jak: Leon X, Paweł III i Paweł IV wychodzili z przesadnymi roszczeniami do pełnej władzy Kościoła. Paweł III zwolnił poddanych króla Anglii Henryka VIII z obowiązku posłuszeństwa, ale ustanowił on także oficjalny trybunał inkwizycyjny, mający na celu tępienie wszelkich przejawów herezji. Wydaje się, że More pamiętał o słowach Pana: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. A jednocześnie pozostał całkowicie lojalny wobec innych słów: Ty jesteś Piotr, [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą (Mt 16, 18 BT).

Tomasz More nie był zgorzkniałem fanatykiem religijnym pozbawionym poczucia humoru. Powiedział kiedyś w więzieniu do strażnika: Gdybym się uskarżał na mieszkanie i wikt u was, to mnie spokojnie wyrzućcie! Po skazaniu powiedział żartobliwie: Nie mam, moi Panowie, nic więcej do powiedzenia, jak tylko przypomnieć, że chociaż do najżarliwszych wrogów św. Szczepana należał Szaweł, pilnujący szat kamienujących go oprawców, to jednak obaj są ze sobą w zgodzie w niebie. Mam nadzieję, że i my razem tam się zobaczymy. Gdy doszedł do podium, na którym miano wykonać wyrok, powiedział do kata: Proszę, pomóż mi wejść. Potem dodał dowcipnie: Postaram się zejść sam. Gdy znalazł się już na szafocie, uściskał kata i szepnął do niego: Odwagi przyjacielu, nie bój się. Raczej pamiętaj, że mam krótką szyję. Uważaj i uderz mocno. Chodzi o twój honor! Powiedziawszy to, położył głowę na pniu, ale po chwili uniósł ją trochę, aby lepiej ułożyć swą długą brodę. Ona nie dopuściła się zdrady stanu – powiedział żartując – a więc nie musi być ścięta.Autor słynnej Utopii napisał w więzieniu inną książkę – „Dialog o pocieszeniu w przeciwnościach”. Jest ona przepełniona ufną wiarą. Pisze: Nie dbam już o rzeczy tego świata. Całe moje studiowanie jest teraz skierowane na rozmyślanie o cierpieniu i śmierci Jezusa Chrystusa.

Każdy człowiek staje w życiu wobec sytuacji granicznych. Ich świadome przeżycie i doświadczenie pozwala, wg Jaspersa, na odczytanie „szyfrów transcendencji”. Jest także w nas zdolność pozwalająca ujmować swoje czyny pod kątem moralnym i odpowiednio je oceniać. Oczywiście w ostatnich stuleciach wyraz „sumienie” uległ znacznej dewaluacji, na co nałożył się konformizm, konsumpcjonizm i inne znaki czasu. Uległy inflacji również takie słowa jak Bóg, honor, ojczyzna. Św Tomasz jest dla chrześcijanina wzorem dlatego, że zawsze podążał za głosem sumienia. Dla niego każde upomnienie przed podjęciem decyzji ( wyboru) jest wołaniem Boga. Nie jest dobrem to, co korzystne, co podnosi życie na wyższy pozom, tylko dobroć Boga, który nawołuje ludzi by byli lepszymi.

W 2000 roku Papież Jan Paweł II ogłosił Świętego Tomasza More patronem polityków. Warto przypomnieć słowa bardzo aktualne. W Liście Apostolskim Motu proprio czytamy: 1.Z życia i męczeństwa św. Tomasza Morusa wypływa przesłanie, które dociera poprzez stulecia do ludzi wszystkich czasów i mówi im, że sumienie ma niezbywalną godność, jest bowiem — jak przypomina Sobór Watykański II — «najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu rozbrzmiewa» (Gaudium et spes, 16). Gdy człowiek jest posłuszny wezwaniom prawdy, sumienie kieruje nieomylnie jego czyny ku dobru. Właśnie ze względu na swoje świadectwo o prymacie prawdy nad władzą, składane aż do przelania krwi, św. Tomasz Morus jest czczony jako zawsze aktualny wzór wierności wyznawanym zasadom moralnym. Również poza Kościołem, zwłaszcza wśród tych, którzy powołani są, aby kierować losami narodów, jego postać postrzegana jest jako źródło inspiracji dla polityki, która za swój najwyższy cel uznaje służbę człowiekowi… 4. Wiele racji przemawia za ogłoszeniem św. Tomasza Morusa Patronem rządzących i polityków. Jedną z nich jest odczuwana w środowisku polityki i administracji państwowej potrzeba wiarygodnych wzorców, które wskazywałyby drogę prawdy w obecnym momencie dziejowym, gdy mnożą się trudne wyzwania i trzeba podejmować bardzo odpowiedzialne decyzje …Właśnie na polu obrony praw sumienia przykład Tomasza Morusa zajaśniał szczególnie mocnym blaskiem. Można powiedzieć, że w bardzo szczególny sposób doświadczał on wartości sumienia, które jest «świadectwem samego Boga, którego głos i sąd przenikają wnętrze człowieka aż do tajników jego duszy» (Veritatis splendor, 58).

Oby dzisiejsza Europa pielęgnowała wartość sumienia w duchu świętego Tomasza Morusa.

Mała Tereska – prorok Boga miłości miłosiernej.

Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół ( Kol 1, 24) . Św. Paweł wie, że zbawcza męka Chrystusa nie ma żadnych braków i jest w pełni doskonała. Wie także to, że rożne cierpienia trwać będą do samego końca. Jezus cierpiał na krzyżu, ale nie chorował na takie choroby, jak różnorodne odmiany raka, gościec przewlekle postępujący (RZS), HIV czy gruźlica. A przecież jest wielu wspaniałych bohaterów wiary, którzy mimo strasznych cierpień nie wyrzekli się Chrystusa. Życie ich można by nazwać „ ofiarą całopalną”. W tym odcinku chciałbym naszkicować portret św. Tereski od Dzieciątka Jezus, zdumiewającej doktor Kościoła powszechnego, zmarłej w wieku 24 lat na gruźlicę. Pisała na krotko przed śmiercią: „Nie, nie myślałam nigdy, że można tyle cierpieć…nigdy…Nigdy”. Jej radość z wierzenia bez odczuwania radości ( św. Paweł!) pozostaje wyjątkowo pozytywna: „Ja nie umieram, wchodzę w Życie”.

W jej pismach trudno dopatrzyć się krytycznej refleksji nad wiarygodnością Objawienia. Jest tam wiele błędów, sprzeczności i różnych niepotrzebnych upiększeń dodawanych przez kolejnych redaktorów . Na szczęście dziś dysponujemy już tekstem oczyszczonym. Ukazuje on „ małą Tereskę” myślącą obrazowo, a taki język głębiej angażuje podświadomość odbiorcy niż język naukowy . Są w „Dziejach duszy” takie obrazki, które ukazują istotę jej psyche.

Obrazek „piłeczki Dzieciątka Jezus”.
„Od jakiegoś czasu ofiarowałam się Dzieciątku Jezus, jako Jego mała zabawka i prosiłam Go, aby się mną bawił nie jak drogocenną zabawką,…ale jak nic nie wartą piłeczką, którą mógłby rzucić na ziemię, kopnąć nogą, przekłuć, pozostawić w kącie lub też przytulić mocno do serca., jeśliby Mu to sprawiło przyjemność; jednym słowem, chciałam zabawić małego Jezusa, sprawić Mu radość, chciałam oddać się Jego dziecinnym kaprysom. I wysłuchał mojej prośby… ( Dzieje duszy, rozdz. VI).
Nie ma tu naiwnego sentymentalizmu młodziutkiej dziewczyny. Jest natomiast zdumiewająca dojrzałość i chęć poddania się kaprysom Bożego dziecka, a przez to zbliżenia się do Tego, który jest Bogiem.

Obrazek „ windy niebiańskiej”.
Ty wiesz, moja Matko, że zawsze pragnęłam być świętą, ale cóż! kiedy porównuję się ze świętymi, stwierdzam nieustannie, że między nami jest ta sama różnica, jak między niebotyczną górą, a zagubionym ziarenkiem piasku, deptanym stopami przechodniów…chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę zupełnie nową. Otóż i ja chciałabym znaleźć taką windę, która by mnie uniosła aż do Jezusa, bo jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałych.( Tamże, rozdz. X).
Jej prosta i krótka droga do nieba jakże jest odmienna od dróg innych mistyków i wielkich doktorów Kościoła powszechnego.

Obrazek „ małego pędzelka”.
Gdyby płótno, na którym artysta maluje, mogło myśleć i mówić, nie skarżyłoby się zapewne, że jest nieustannie dotykane pędzlem, nie zazdrościłoby również losu temu narzędziu, wiedząc, że bynajmniej nie pędzlowi, ale kierującemu nim artyście zawdzięcza to piękno, którym zostało przybrane… jestem tym małym pędzelkiem, który Jezus wybrał sobie, by tworzyć swój obraz w duszach… Artyście nie wystarczy tylko jeden pędzel – potrzebuje przynajmniej dwóch; pierwszy jest najpotrzebniejszy, nim robi ogólne zarysy, szybko pokrywa całe płótno; drugi, mniejszy, służy do wykańczania szczegółów… ja zaś jestem tym całkiem maleńkim, którego ( Jezus) następnie raczy używać do wykańczania szczegółów. (Tamże, rozdz.XI).
Mała Tereska miała różne tęsknoty. Pragnęła zostać kapłanem ( postulat ciągle nierealny choć bliższy urzeczywistnieniu), a także misjonarką. Bóg spełnia nadzieje i pragnienia człowieka, a jego tęsknoty ukazują się jako „mała” wiara. Ta mała, pogrążona w kontemplacji mniszka jest patronką misjonarzy i misjonarek. Ona doświadczała Boga miłości, który nam gotuje radość, który nie jest Bogiem z uniesionym palcem karzącej sprawiedliwości.

Św. Teresa z Lisieux jest prorokiem Boga Miłości Miłosiernej. To nie jest wizja Boga surowej sprawiedliwości, lecz Tego, który zesłał swojego Syna do biednych i słabych, którymi jesteśmy my sami. Czy odkrycie „Miłości Miłosiernej”, która jest centrum Ewangelii, nie czyni z niej proroka Boga przyszłości? A może jest to tylko Bóg zapoznany w niektórych kręgach Kościoła? Teresa bliska jest człowiekowi wszechczasów w jego skrywanej tęsknocie za tym, co Transcendentne. Jako mistyczka doświadczyła wiary podwójnie: wiary bardzo mądrej i promiennej ale i najbardziej ciemnej nocy wiary, szczególnie w ostatnich osiemnastu miesiącach swojego życia.
Wszystko to nadaje osobie Teresy pieczęć godności i piękna. Jej duchowość odkrywa wielkość w małości, prostotę w poszukiwaniu tego, co wzniosłe, wreszcie ciepło obecności Ukochanego, dla którego żyje się i umiera.

Jak wiele cichych i pokornych małych świętych skrywają dzisiejsze zakony? Może dzięki ich modlitwom Bóg podtrzymuje nasz świat w istnieniu? Kto to wie?