Archiwa tagu: stworzenie

Smaki eucharystyczne

Ołtarz-tabernakulum Gwiazda Kazachstanu autorstwa Mariusza Drapikowskiego(Aw58).JPG, źródło: Wikimedia Commons

Czy ze starotestamentowej manny – figury Eucharystii – dałoby się wydedukować, czym będzie spełnienie obietnicy, którą ona zapowiadała? Cudownie darowana i jakoś zmysłowo zdumiewająca, wydawać się mogła zapowiedzą większych jeszcze cudowności. W istocie największy z cudów okazał się jednak tak przecudny, że ponadzmysłowy, nie karmiący zmysłów. Trzeba więc ekstazy – wyjścia z siebie ku Panu obecnemu w Najświętszym Sakramencie; zarazem jest to exodus z człowieka zmysłowego ku duchowemu.

Ale przecież i to zostało zaprorokowane w Księdze Wyjścia, że nie będzie skrótów w życiu duchowym i sakramentalnym. Jahwe nie wiódł Izraelitów drogą najkrótszą, „powiedział bowiem Bóg: «Żeby lud na widok czekających go walk nie żałował i nie wrócił do Egiptu». Bóg więc prowadził lud okrężną drogą pustynną ku Morzu Czerwonemu” (Wj 13, 17-18). W tym ciąganiu po pustyni będzie eucharystyczny ascetyk stopniowo upodabniany do Pana, aż Ten uczyni z niego kontemplatyka zdolnego do dokonania ostatecznej Paschy z nieobiecanej ziemi ku Obiecanemu Niebu.

To nie zrealizuje się z niedzieli na niedzielę. Serce, jeśli nie ma się przelęknąć ani wypowiedzianej mu przez moce zła walce, ani obiecanemu pokojowi z Bogiem, z którym wciąż się zmaga, potrzebuje stopniowego przekształcania. Aż uformuje się w nim Chrystus, a razem z Nim „zmieszczą” się wszystkie ponadludzkie tajemnice, do których, jako stworzony w Chrystusie, został „zrodzony, a nie stworzony”; on, „syn w Synu” przebywającym w łonie Ojca. Zatem: „niech się nie trwoży serce wasze” (J 14, 1), kiedy Zbawiciel niemiłosiernie-miłosiernie je rozszerza.

Można by napisać, że Pan dlatego wyprowadza na eucharystyczną pustynię, aby człowiek tam umarł i narodził się na nowo, cały dla Boga. Albo, od drugiej strony: Bóg na pustyni już jest cały dla człowieka, tyle że duchowe podniebienie tegoż nie przywykło smakować rzeczy Bożych. Pustynia w rzeczywistości jest oazą, a Eucharystia największym przysmakiem z możliwych. A dla małych zmysłów Wielki Nieobecny okazuje się miłośnie obcować z duchem ludzkim: „Dlatego zwabię ją i wyprowadzę na pustynię, i przemówię do jej serca” (Oz 2, 16).

http://parafia-jakubowice.pl/images/adoracja-najswietszego-sakramentu-w-intencji-poju-w-syrii.jpg

Barbarzyńca stopniowo zacznie smakować w tym wszystkim, w czym Bóg gustuje. Ujawni się bowiem „podobne niepodobieństwo” między tym, co cielesne a tym, co duchowe. Asceza zmysłów okaże swoją drugą stronę medalu: smaki duchowe, do których cywilizuje człowieka mistyczny organizm zrodzony we chrzcie, potem niemal zagłodzony na śmierć, a dopiero dzięki permanentnej eucharystycznej terapii reanimowany. Exodus Izraelitów został proroczo zreinterpretowany w czterech ostatnich rozdziałach Księgi Mądrości, ukazując tym samym obietnicę wyjścia ze zmysłowości starego człowieka do smakowania duchowego właściwego dla nowego stworzenia. Warto patrzeć na figurę, żeby w pełni docenić rzeczywistość, jaką ona zapowiadała.

Autor natchniony ukazuje, że naturalne żywioły działają różnie w przypadku wierzących i niewierzących. Dla tych drugich stają się przyczyną śmierci, w przypadku Ludu Bożego – wszystko dzieje się niejako „na opak” tego, czego można by się spodziewać. Weźmy rozdział szesnasty: lud i śnieg nie topnieją w ogniu, który zapomina swojej mocy, aby ocalić sprawiedliwych; z kolei ogień wzmaga się w wodzie, choć ta powinna go zgasić, a jeśli przygasa lub płonie ponad możliwości ognia, to jedynie po to, aby sąd Boży dosięgnął bezbożnych (w. 17-18. 22-23).

Pal jednak licho przeciwników Boga, najważniejsza jest obietnica dla wierzących dotycząca właśnie „chleba mocarzy” (Ps 78, 25), czyli „manny” Eucharystii. Dobra jest ta stara nowina, że nawet przyroda poddaje się posłusznie swemu Stwórcy i służy Jego zamiarom. To ważne zarówno ze względu na chleb i wino, które jako owoc ziemi i pracy rąk ludzkich, stają się w efekcie pracy zbawczej Ciałem i Krwią ich Pana, jak i ze względu na nas, którzy jesteśmy jego stworzeniem, a jeszcze się nie ujawniło, że będziemy jego przebóstwieniem. Ten fenomenalny sakrament, choć nie jest jednym z fenomenów podpadających pod zmysły, nasyca jednak rozkoszą i zaspokaja wszelkie duchowe smaki:

Natomiast lud swój nakarmiłeś strawą aniołów
i dałeś im bez ich wysiłku gotowy chleb z nieba,
zdolny dać wszelką rozkosz i wszelki smak zaspokoić.
Dar ten dał dzieciom poznać Twą słodycz,
a powolny pragnieniu jedzącego,
zamieniał się w to, czego kto chciał […].

Stworzenie bowiem Tobie, jako Stwórcy, posłuszne,
wysila się, by karać niegodziwych,
a łagodnieje, by czynić dobrze tym, co Tobie zaufali.
Dlatego i wtedy, wszelkim podlegając zmianom,
służyła darowi Twemu, żywiącemu wszystkich,
zgodnie z chęcią tych, co byli w potrzebie,
by pojęli Twoi, Panie, umiłowani synowie,
że nie urodzaj plonów żywi człowieka,
lecz słowo Twoje utrzymuje przy życiu ufających Tobie.
Bo to, czego ogień nie zniszczył,
topniało rychło w cieple nikłego promyka słonecznego,
by wiedziano, że w dziękowaniu Tobie trzeba wyprzedzać słońce
i spotykać się z Tobą o świtaniu (Mdr 16, 20-21. 24-28).

Eucharystia, zewnętrznie może nużąca swoją powtarzalnością, zamienia się we wszystko, czego pragnie ludzkie serce, stworzone do karmienia się Bogiem. Nie należy oczywiście mylić pragnień duchowych ze zmysłowymi pożądaniami. Z kolei wolno a może nawet trzeba o duchowych rzeczach mówić cieleśnie: „dotknij, patrz, czcij i podziwiaj umysłem święte Ciało i Krew twojego Boga, dotknij je ręką serca, a szczególnie przyjmuj chłonąc wewnętrznie” (św. Faustus z Riez).

Sławomir Zatwardnicki

do-re-mi-fe!-sol-la-si-do

Wolfgang01.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Wolfgang01.jpg, źródło: Wikimedia Commons

W każdym z nas siedzi mały heretyk, któremu trudno przychodzi pogodzić to i tamto; jeśli przyjmuje się jedno, czy nie należałoby odrzucić drugiego? – pyta wstając z pozycji siedzącej. Znacznie łatwiej operować alternatywą albo-albo, w świecie po grzechu łączący spójnik „i” nie ma lekko, łatwo i przyjemnie, musi w ascetycznym trudzie dochodzić swego. Nie dla wszystkiego starczy miejsca na małym dachu ziemi.

To ziemskie i skażone grzechem myślenie daje o sobie znać w teologii, która, jak przystało na refleksję prowadzoną przez wierzącego nad tym, co objawione i przyjmowane przez wiarę, winna być od tego akurat wolna. Chyba że teolog ten czy tamten (oby nie ten i tamten) nie wierzy w odkupienie swego rozumu? Jedną z odsłon tej heterodoksji w teologii jest takie pojmowanie chrystocentryzmu, które staje się chrystomonizmem.

Zgodnie z paradoksem ortodoksyjności, a zarazem ze zdrową logiką prostaczka, muszą być i peryferie, jeśli coś ma być centrum. Dlatego chrystocentryzm nie może podważać niecentralnych prawd wiary, owszem właśnie ma je ogniskować wokół Chrystusa. Dla wszystkiego starczy miejsca pod wielkim dachem nieba. Pod warunkiem, że jest to właśnie to niebo, z którego posłany Syn Boży, stawszy się człowiekiem, zamieszkał na ziemi, w ten sposób ją afirmując i (!) zarazem relatywizując.

Jak wielka musiała być pokusa odrzucenia Starego Testamentu, gdy Bóg objawił się w Chrystusie, jeden herezjarcha Marcjon wie. A jednak antechristumowa historia relacji Boga z człowiekiem, jak to dobrze pojął wczesny Kościół, nie straciła swojego znaczenia. Owszem dopiero w Chrystusie można ją było pojednać w jedną harmonijną całość. Podobnie dzieje stworzenia i zbawienia tworzą, cytuję słowa adhortacji Benedykt XVI o Słowie Bożym, symfonię „na wiele głosów, w której wyraża się jedyne Słowo” (Verbum Domini).

Zdaniem Mozarta teologii (ho, ho, ho, zgadnij że Ratzinger to), Boski Artysta był wyraził siebie „za pośrednictwem symfonii stworzenia”, w której „w pewnym momencie pojawia się motyw solowy”, a zatem „motyw powierzony pojedynczemu instrumentowi bądź głosowi, który jest tak ważny, że nadaje sens całemu dziełu” (tamże). Logos okazuje się, przynajmniej w tej metaforyce muzycznej, słowem śpiewanym. Słownym świadectwem tego muzycznego Objawienia jest Pismo Święte, w którym Bóg wypowiada w istocie jedno jedyne Słowo, a w Nim wysławia się cały, choć siłą rzeczy (czyli logiką Wcielenia) czyni to w mnogości ludzkich słów (Hbr 1, 1-3). Dzięki Logosowi wszystko otrzymuje właściwy sobie sens w dziejach dzieła zbawienia.

Gdyby szukać jedności ksiąg biblijnych jedynie na poziomie ludzkim, podzieliłoby się los współczesnych egzegetów, pogubionych między pojedynczymi drzewami, niepomnych na to, że odnaleźć się można dopiero w lesie. Nie wystarczyłoby nawet poszukiwanie zgodności w centralnych dla Pisma prawdach objawionych. Owszem, jak podkreśliła Papieska Komisja Biblijna w dokumencie Natchnienie i prawda Pisma świętego, „współbrzmienie nie ogranicza się do jakiejś generalnej zgodności w niektórych fundamentalnych doktrynach”.

Co w takim razie zdecydowało o powstaniu kanonu? Żywe Słowo, doświadczane przez wierzących, którego tajemnicę celebrowano we wspólnocie Kościoła w czasie liturgii. Dane pismo stawało się „fundamentem wiary nie dlatego, że prezentowało się jako Słowo Boga, ale dlatego, że w tym co mówiło, współbrzmiało ze Słowem i było jasną manifestacją tego Słowa” (tamże). Dlatego potrzeba interpretującemu Pismo relacji ze Słowem oraz wiary, zarówno osobistej jak i wspólnotowej, bo tylko dzięki niej jest on odpowiednio „nastrojony” do rozumienia ksiąg natchnionych, które musi harmonijnie współbrzmieć z wiarą Kościoła (por. Verbum Domini).

Wydaje się, że z całością oraz z owym motywem solowym, którym jest Chrystus, może skontaktować sięgającego po Pismo Święte „zmysł wiary”. Jest on według Międzynarodowej Komisji Teologicznej swego rodzaju nadnaturalnym instynktem duchowym, zdolnością wynikającą z namaszczenia Duchem Świętym (por. 1 J 2, 20. 27; J 16, 13), dzięki której reaguje się spontanicznym rozeznaniem tego, co zgodne z Ewangelią i wiarą apostolską (Sensus fidei” w życiu Kościoła). Prostaczkowy „instynkt” wiary łączyć się winien z wiedzą naukową egzegety („i” zamiast „albo-albo”), a nawet jej dyrygować.

Interpretator uniknie dysharmonii w objaśnianiu ksiąg biblijnych, ponieważ dzięki sensus fidei zareaguje na nie „niczym meloman, usłyszawszy fałszywe nuty w wykonywanym utworze muzycznym” (tamże). Stanie się więc dzięki wierze artystą zdolnym do usłyszenia symfonii Logosu. Ten zaś, kto Pismo Święte czytałby nie w Duchu Świętym i bez posługiwania się batutą chrystologiczną, podobny byłby do tego, „kto próbowałby czytać partyturę muzyczną w kluczu «fa» po tym, jak kompozytor wprowadził do fragmentu klucz «sol»: każda pojedyncza nuta wydawałaby wówczas fałszywy dźwięk” (Raniero Cantalamessa).

Fe!

Sławomir Zatwardnicki

Słowo w czasie, słowo o wieczności

Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Objawienie Stworzyciela nie z tego świata, który ten świat stworzył, zaburzyło architekturę panteonu. Strąciło bogów, którzy nigdy nie istnieli, i na tyle zrelatywizowało ten świat, że ujawnić się mogło bałwochwalstwo polegające na czczeniu tego, co stworzone. Paradoksalnie, właśnie rozdzielenie Stwórcy i stworzenia, i relatywizacja tego ostatniego, przyniosła stworzeniu autonomię i przyznała rzeczywistą wartość wynikającą z relacji z Bogiem, nawet jeśli Ten mógł być odtąd odrzucony, aby świat został ubóstwiony. „[Słowo] przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11).

Analogicznie i konsekwentnie, rewelacja eschatologiczna na tyle afirmowała czas przez to, że go zrelatywizowała, że od tej pory można już w tym, co niewieczne, czcić idola. Dzieje się tak wtedy, gdy objawiony Zbawiciel zostaje odrzucony, a w miejsce (raczej: czas) Jego Paruzji przyjmuje się odtąd zbawienie wewnątrz czasu i świata. Na tym polega błąd-herezja mesjanizmów doczesnych – nie żyje się „po prostu” uwięzionym w czasie i bez nadziei na chwalebną przyszłość, ale wyczekuje się zbawienia, bo krąg czasu został już przerwany eschatologią, nawet jeśli odrzuconą i oskarżaną o alienowanie z tego świata (i czasu). Nie chce się jednak zbawienia nie z tego świata, dlatego sprawy zbawienia trzeba wziąć w stworzone ręce.

Dziewictwo pogańskie zostało utracone nie tylko przez chrześcijan, brzemienni w „ciężar” wieczności nie możemy się już pozbyć eschatologii inaczej niż przez „immanentyzowanie” wieczności w czas. Obrazek z życia świeckiego wzięty mógłby wyglądać może tak: narodzeni do nowego życia dzięki chrześcijańskiemu objawieniu, na powrót próbują wejść do łona, uciekając przed eschatologią w czas. Obrazek pobożną ręką kreślony przedstawiałby uczniów uciekających od Krzyża. „Zejdź mi z oczu, szatanie”, który chciałbyś Paruzji bez Paschy, chwały bez kenozy, zbawiennego królestwa bez porzucenia tego świata. Diabeł straszniejszy, niż go malują, bo niemalowalny, ludzki zanadto. A dzieci tego świata zostały powołane do przyjęcia Słowa, które „dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi” (J 1, 12).

Jak przed rewolucją chrześcijańską nie ma mowy o zbawieniu, tak w świecie i czasie, w który inkarnowało się chrześcijaństwo, zbawienie niechrześcijańskie jest odrzuceniem zbawienia, bo jest pelagiańskim samozbawieniem. W teologii mówi się o dziedzictwie Joachima z Fiore, kto jednak oczekuje ery Ducha Świętego, ten poddaje się erze ducha tego świata. Duch nie z tego świata wyrywa z tego świata i czasu, bo po to Słowo się było Inkarnowało, żeby człowiek mógł zakorzenić się w tamtym świecie i wieczności. Dopiero ten, kto twardo stąpa po niebie, może uprawiać ziemię. Jedynie ci, którzy adwentują, w pełni żyją czasem. Kto bez wieczności żyje w tym czasie, na nic nie ma czasu, z wyjątkiem nawrócenia, na który czas jest zawsze. Ale zawsze nie jest wieczne, lecz czasowe.

Sławomir Zatwardnicki

Doświadczenie Boga w świecie.

Niegdyś byłem zafascynowany myślą św. Augustyna, a zwłaszcza jego „ Wyznaniami”, w których w sposób genialny przedstawił całą swoją grzeszność, zwątpienie i lęk, dramatyczne przełomy, wzloty i upadki, długą i krętą drogę poszukiwania Boga. Dziś mam wobec „ ojca teologii zachodniej” stosunek ambiwalentny. Nie jest mi łatwo pogodzić się z niektórymi jego pojęciami teologicznymi zaczynając od pojęcia „ łaski”, jako siły koniecznej do zbawienia, którą grzesznik może otrzymać( lub nie) całkowicie darmo od Boga. Za tym pojęciem (nietożsamym z „łaską wiary” św. Pawła) idą inne. Grzech pierworodny był dla biskupa Hippony uwarunkowany seksualnie, przekazywany każdemu za pośrednictwem aktu płciowego, a za tym powstało wrogie nastawienie do ciała. W efekcie mogło to oznaczać, że tylko niektórym ludziom jest przeznaczone zbawienie (predestynacja), większość stanowi rzeszę potępioną ( massa domnata). Nie godzę się z tym także. To zupełne przeciwieństwo nadziei Orygenesa na powszechne pojednanie z Bogiem.

Nie chcę wnikać głębiej w bogatą soteriologię św. Augustyna, wykuwaną w długich sporach z manichejczykami, donatystami czy pelagianami, a której najprawdopodobniej nie rozumiem. W tych prostych szkicach o moich bohaterach wiary, adresowanych do osób poszukujących drogi, chcę opowiadać tylko o różnych doświadczeniach Boga. Szczególnie jedna wypowiedź św. Augustyna w sposób niezrównany ukazuje jego doświadczenie:

Lecz co ja właściwie miłuję, kiedy miłuję Ciebie? Nie urodę cielesną ani urok życia doczesnego. Nie promienność światła tak miłego moim oczom. Nie melodie słodkie pieśni rozmaitych, nie woń upajającą kwiatów, olejków, pachnideł. Nie mannę ani miód. Nie ciało, które pragnąłbym uścisnąć. Nie takie rzeczy miłuję, gdy miłuję mojego Boga. A jednak kocham pewnego rodzaj światło, pewnego rodzaju głos, woń i pokarm, i uścisk, gdy mego Boga kocham jako światło, głos, woń i pokarm, uścisk we wnętrzu mojej ludzkiej istoty, gdzie rozbłyska dla mej duszy światło, którego nie ogarnia przestrzeń, gdzie dźwięczy głos, którego czas ze mną nie unosi, gdzie bije woń, której wiatr nie rozwiewa, gdzie doświadcza się smaku, którego nie psuje najedzenie, gdzie się trwa w uścisku, którego nasycenie nie rozerwie. To właśnie kocham, gdy kocham mojego Boga. (Wyznania, ks. X,6).

W tak skondensowanej formie św. Augustyn ukazał doświadczenie Boga poprzez kontemplację stworzenia. Ale czy można mówić wręcz o zmysłowym doświadczeniu Boga? Niedawno zalecono mi spacery i jazdę na rowerze. To dobry sposób na podreperowanie zdrowia, a przy okazji możliwość delektowania się pięknem przyrody mazurskiej. Pożegnanie wiosny i początek lata to czas, aby zachłysnąć się orgią zapachów płynących z pól i łąk. I gdy pochylam się nad nabrzmiałymi pąkami maków polnych czy dzikich róż, a teraz już nad pięknymi kwiatami i dojrzałymi owocami, myślę o owocu wieczności, który nigdy nie przeminie. Ale gdy przyjdą słoty i chłody jesieni i rzadko będę wychodził z mieszkania, wyobrażę sobie chłodną samotność duchową Boga, a w ciszy białej zimy odczuję Boga niezgłębionego milczenia. Być może więcej niż zwykle będę słuchać bluesa, muzyki wyrażającej niewypowiedzianą tęsknotę duszy. A słuchając czystych tonów Mozarta czy wesołych mazurków Chopina moja myśl pobiegnie do tego, który jest „wiecznie starą i wiecznie nową pięknością”(Augustyn).

Konkretnie ( mniej poetycko) mówiąc, przyczyna doświadczenia Boga w świecie nie jest jeszcze Bogiem, ale może do niego prowadzić. Św. Augustyn dostrzegł, że Bóg jest konieczny we wszystkich rzeczach, jako ich podstawa, głębia, która wskazuje na tego, który jest ponad nimi. Niewątpliwie Bóg nie jest żadnym wierzchołkiem świata, ani najdoskonalszym stworzeniem. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem wyobrażałem sobie Boga z długą, siwą brodą siedzącego na chmurce. Później przyszedł czas szkoły, gdy Boga pojmowałem jako prawo, Boga nakazów i zakazów, Boga niepokoju. A jeszcze później, jako  wiecznie milczącą najwyższą siłę, która pozwala dostrzec własne słabości. Teraz coraz częściej myślę o Bogu jesieni życia –uśmiechającego się spokoju. Wierzę, że Bóg jest poza materią i poza duchem i dlatego jest bliski w każdym czasie każdemu stworzeniu. Św. Augustyn zauważa, że z tej przyczyny nie wolno nam lekceważyć żadnego stworzenia, żadnej siostry ani brata (nawet brata wilka św. Franciszka), żadnego ziemskiego doświadczenia.

Czasy św. Augustyna były nieporównanie tragiczniejsze niż nasze czasy. Pod koniec swego życia biskup Hippony naocznie doświadczył przełomu dziejów. W roku 410 został zdobyty Rzym przez Wizygotów. Przez wiele dni kobiety były gwałcone, senatorowie mordowani, a domy plądrowane. Św. Augustyn zareagował na te wydarzenia pisząc ostatnie swoje wielkie dzieło: O Państwie Bożym. W nim przemyślał na nowo całą teodyceę. Całe dzieje świata to zacięte zmagania między civitas terrena – społecznością ziemską, a civitas Dei— społecznością Bożą. To ścieranie się wzajemne wiary i niewiary, miłości i żądzy władzy, zbawienia i potępienia, aż do ostatecznego rozdzielenia u kresu czasów i powstania wiecznego Królestwa Bożego. W dwa lata po ukończeniu tego dzieła, Wandalowie dotarli do Afryki grabiąc i paląc wszystko po drodze. W 430 roku zaczęło się oblężenie Hippony. Bardzo chory biskup już nie pisał, ale organizował pomoc dla uciekinierów z Hiszpanii i Gibraltaru. Biografowie ponadto opisują, że „św. Augustyn, trawioną gorączką, szykował się na śmierć z psalmami Dawida na ustach”. Zanim Wandalowie przełamali obronę miasta, św. Augustyn zmarł. Niebawem władza Rzymu w północnej Afryce skończyła się. Na gruzach Imperium rzymskiego rodziła się nowa Europa, gdzie myśl św. Augustyna triumfowała. Gdy patrzę na dzisiejszą zmieniającą się i niespokojną Europę, przychodzą na myśl ostatnie mądre słowa traktatu O państwie Bożym:

Teraz odpoczniemy i będziemy patrzeć. Będziemy patrzeć i kochać. Będziemy kochać i chwalić. Pamiętajmy o tym, co będzie na końcu i nie będzie miało końca. Bowiem cóż innego jest końcem naszym jak tylko wejście do tego królestwa, które nie ma końca?”

Historia dwóch Adamów

Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons
Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons

Mamy dwóch ojców Adamów, odkąd Stwórca zechciał podzielić się z człowiekiem wszystkimi swoimi przymiotami. Odwieczny zrodził nas w czasie, wszechmoc stwórczą Chrystusa godząc z ludzkim współdziałaniem. Rodzimy się nie tylko z Boga, ale i z czynu Adama i Ewy, którzy współudział stwórczy zamienili na współudział w zbrodni diabła. Nasze poczęcie nie dokonało się jak w „szczycie lenistwa” z kolonijnych lat dziecinnych: położyć się na kobiecie i poczekać na trzęsienie ziemi. Nie było na co czekać, skoro trzęsienie ziemi to dopiero efekt potrząsania drzewem wiadomości złego i dobrego, z którego „człowiek opchał się owoców”, skutkiem czego „stał się istotą odrażającą” (Stefan Kisielewski). Początki ludzkości zależały nie tylko od drugiego Adama, jak Paweł nazywa Chrystusa, ale i od Adama pierwszego.

Odtąd cała nasza historia – nasza „osobista” oraz „naszej” ludzkości, od której nie daje się nas oddzielić – jest zdeterminowana wpływem dwóch Adamów. Jeśli życie ludzkie można porównać do gry w szachy, to nie człowiek w tej na śmierć i życie partii „gra koniem, ale koń gra tymi szachami” (Antoni Słonimski). Czarny koń dosiadł nas, a Zbawiciel usiłuje zrzucić nas z niego, jak uczynił to z Szawłem, który odkrywa przed nami znaczenie typologii Adam-Chrystus w historii zbawienia (indywidualnej i całej ludzkości – bez rozdzielania). Przy czym – raz jeszcze Kisiel – „diabeł nie siedzi w jakiejś czarnej, piekielnej fortecy, z której od czasu do czasu robi wypady na ludzi, jak to sobie niektórzy idyllicznie wyobrażają”. Owszem jest on „w każdym z nas: gnieździ się on na owych czarnych polach szachownicy, przeskakuje z jednego na drugie, to jest jego kraina”. On jest władcą owej czarnej „krainy” naszej pokalanej natury, odkąd Adam Rajski mu ją poddał.

Ale przecież stworzeni zostaliśmy w Adamie drugim, w Chrystusie (por. Kol 1,15). Na sam akt stwórczy należy patrzeć jak na łaskę pierwszą, do której tak się przyzwyczailiśmy, że wydaje nam się być ona czymś „naturalnym”. Jakbyśmy musieli się narodzić, a nie zostało nam to dane „z góry”. I jakby nie była „bonusem miłosierdzia” nasza stworzona zdolność do przyjęcia zbawienia, gdyśmy znaleźli się „na dnie”. To, co uznajemy za naturalne, jest bardziej nadprzyrodzone niż nam się zdaje; albo, od drugiej strony patrząc: uznajemy życie za naturalne, bo w sercu swoim odrzuciliśmy nadprzyrodzoną łaskę. Wierzgamy niemiłosiernie przeciw łaskawemu Stwórcy, dlatego nie potrafimy oddać Mu sprawiedliwości, czyli wdzięczności. Ale łaska Pańska nie jeździ na pstrym koniu. Stworzenie od zbawienia należy rozróżniać, ale nie rozdzielać.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy historia, na którą wpływają obaj Adamowie, nie jest w takim razie chrześcijańską odmianą yin-yang? Nie, ponieważ Stwórca dał nam i sobie czas, w którym dokonuje swojego zbawczego dzieła. Póki czas nie zostanie eschatologicznie uwielbiony w wieczności, póty Adamowie pierwszy i ostatni będą mieli coś do powiedzenia i uczynienia w czasie. A jednak w różny sposób będzie się ich wpływ „rozkładał” w historii osobistej oraz całej ludzkości – na tym właśnie polega łaska zbawienia. Czym innym bowiem życie przed Jezusem, a czym innym po tym, jak dokonał odkupienia; czym innych czas przed chrztem, a czym innym po przyjęciu daru udzielającego Chrystusowego sakramentalnego „fiat” człowiekowi.

Należy rozróżnić historię przed i po Chrystusie, ale nie może to oznaczać wydzielania z historii zbawienia czasu nieobjętego odkupieniem. Nasze „szczęście w nieszczęściu” polega na tym, że to sam wiecznie żyjący Syn Boży stał się Adamem, a więc jest zarówno w historii, jak i panuje nad nią – również jako człowiek, po wejściu do chwały! To od Joachima de Fiore – zwracał na to uwagę Joseph Ratzinger ponad pół wieku temu – przejęliśmy niechrześcijańskie rozumienie wydarzenia Chrystusa, które mieści się wewnątrz samej historii. Pokutuje ono nawet w teologii – również ta ma swoje „czarne pola”, które wymagają przezwyciężenia. W akcie zadośćuczynienia za grzechy teologii odmówmy za Międzynarodową Komisją Teologiczną wyznanie wiary: „w każdej chwili i w każdej sytuacji Bóg daje ludzkości zbawcze remedium”.

Łaska zbawcza działa już, zanim człowiek tę łaskę przyjął. Brzmi paradoksalnie, ale za to zgodnie z tajemnicą Niepokalanego Poczęcia: odkupiona uprzednio zostaje powołana do wyrażenia zgody na to, by Zbawiciel mógł się narodzić i dokonać odkupienia (tu również widać, że jedno „tak” rozciąga się od stworzenia ludzkiej natury Chrystusa aż po Jego zbawczą dla nas Paschę). Adam drugi jest w rzeczywistości pierwszy po to, aby Adam pierwszy mógł zostać pokonany, czyli niezwyciężony. Jest zarazem Alfą i Omegą, jak sam się prezentuje w Apokalipsie. Ludzkość cała i ludzkość we mnie, do tej pory zanurzona w śmierci Państwa Rajskich, dzięki zastępstwu nowego Adama i współpracy nowej Ewy zostaje powołana do nowego życia. Paradoksalnie, mimo że partia została wygrana, szach-mat „dokonało się” w Chrystusie, to przecież egzystencja ludzka pozostaje naznaczona dwuznacznością wpływu dwóch Adamów, których historie biegną obok siebie w życiu wierzącego.

Ale już inaczej, odtąd bowiem – wracamy do „współprzymiotów” człowieka i Boga – ochrzczony zostaje uzdolniony do stawania się całym swoim życiem tym, czym stał się na mocy chrztu. Na tym polega zbawienie człowieka, że nie może się wypełnić bez „szczytu współpracy” ze strony człowieka, skoro uprzednio dokonało się mocą człowieka, którym stał się Bóg. Paralelizm użyty przez apostoła nie jest „symetryczny”, zostaje zakwestionowany ideą „o ileż bardziej”, która odwraca porządek historii osobistej i wspólnotowej na korzyść solidarności z Adamem drugim. Rzuca to światło również na początek stworzenia: miłość jest już wtedy uprzednia względem grzechu pierworodnego, nie „pierwszy człowiek, Adam” (πρῶτος ἄνθρωπος, ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45. 47), ale właśnie „drugi człowiek” (δεύτερος ἄνθρωπος – 1Kor 15,47) sprawuje prymat. Nie byłoby to możliwe, „gdyby nie palec opatrzności, a raczej zastępca tego palca w postaci człowieczej” (Michał Bałucki), który zapędził przeciwnika w kozi róg, choć wydawało się, że sam przegrał.

A co ze świętymi – jak w ich życiu przejawia się wpływ Adama pierwszego? Wcześniej grzeszyli w Adamie, a w ten sposób powiesili na Krzyżu Chrystusa. Teraz uświęceni w drugim Adamie, sami są krzyżowani przez grzech pozostających w Adamie pierwszym. Bo to Adam uśmiercił Tego, który go stworzył i zbawia. „Ostatni Adam” (ἔσχατος ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45) ma pierwsze i ostatnie słowo, nawet jeśli palec milczenia kładzie się na ustach Ukrzyżowanego.

Sławomir Zatwardnicki

Dał żebro, chociaż miał złe przeczucie

Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie Bóg, lecz dowcip z brodą. Stwórca zwraca się do Adama: – Daj żebro. A ten: – Nie dam, mam złe przeczucie.

Wielkość naszego ojca w grzechu rysuje się „w negatywie” jego upadku, którego konsekwencje sięgają każdego z nas. „Wszyscy byliśmy w Adamie” – to genialna intuicja, do której powoli dorastamy; jeszcze parę dekad popielejącej się pychy, i może w pokorze uznamy, że interpretacje Ojców Kościoła są adekwatną reakcją na akcję Słowa Bożego. Do tej bowiem pory tłumaczenia wpływu Adama Rajskiego na nas, jego dzieci, przybierały formy tak pokrętne, że dało się ich użyć jak narzędzi prostych jak cep. Do wymłócenia misterium z niezbędnego apofatyzmu, tak żeby pyszny rozum mógł dalej przeżuwać słomę.

A przecież, żeby zrozumieć początek, trzeba spojrzeć na koniec; protologii nie pojmie ten, kto nie patrzy na nią z perspektywy eschatologii. Wypożyczam od Hansa Ursa von Balthasara „salę luster”, w której jeden aspekt objawienia odbija inny, a sam jest przez niego z kolei pogłębiony; bo tak właśnie, jedynie we wzajemnej relacji prawd wiary odsłania się coś niecoś z głębi historioupadłościowego i historiozbawczego misterium. W przedziwnych dziełach Adama ostatniego odkrywa się dziwaczne wynaturzenie wielkości pierwszego Adama, który mimo stania się negatywem Chrystusa, odbija w ten sposób jednak Jego obraz.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wydaje się, że na stworzenie Adama, w którym wszyscy byliśmy, trzeba by patrzeć jak na pierwszy akt fundacji Kościoła, który w dramacie zbawienia odegra właśnie rolę „zbierającą” tę jedność, która została porozbijana w kawałki przez upadek naszego ojca. Kto widzi Adama jako „jednego z wielu” ludzi, ten nie wyspowiadał się jeszcze z grzechu myślenia poupadkowego, w którym widzi się ludzi pojedynczo, a gubi z pola widzenia jedność całego ludzkiego rodzaju. A należało zachować i to, i tamto, jak również sam spójnik „i”.

W przeciwnym razie rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego miałoby się rodzić w grzechu pierworodnym i umierać z powodu grzechu jakiegoś tam Adama Rajskiego czy innego Kowalskiego. Co prawda, jak to ktoś powiedział, sekretnym pragnieniem chorego jest, by wszyscy byli chorzy, a zatem Adam mógłby życzyć wszystkim swoim potomkom śmierci, która stała się jego udziałem – oto istota grzechu, perwersja życiodajnej jedności! – ale i tak pozostaje pytanie, na jakiej podstawie to przekleństwo miałoby się ziścić po wszystkie ziemskie czasy w życiu każdego i całej ludzkości?

Wpływ Adama odsłania się chyba jedynie wtedy, gdy w Adamie zauważy się cień Kościoła, Ciała Chrystusa rodzącego się w łonie Trójcy i wydobytego na czas po to, żeby w czasie mógł dojrzeć do narodzenia się do „wosobienia” (© Czesław Bartnik) w Trójcę. Antybohater Adam Pierwszy jako typ Drugiego Chrystusa – nawet jeśli okazał się „antypatycznym typem”, przecież coś mówi o sobie, nawet jeśli zaprzeczył samemu sobie. A my razem z nim, bo – nie uciekniemy przed tym – w nim wszyscy jesteśmy. A zatem Adam ziemski mówi o nas i o naszej amputacji z Ciała Chrystusa, której dokonało nieposłuszeństwo. Zamiast zjednoczenia w Bogu, pozostajemy zjednoczeniu w niewoli, a zatem w potrzebie Zbawiciela.

Być może na teologiczne potyczki między tymi, którzy twierdzą, że Wcielenie nastąpiło jedynie z powodu grzechu człowieka, a zwolennikami Wcielenia niezależnego od upadku, należałoby spojrzeć ze strategicznej pozycji: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Wolno może katafatycznie poimaginować sobie, żeby dotrzeć do tego, co apofatyczne: jeśliby Adam nie popełnił błogosławionej winy, błogosławiona jego zasługa polegałaby na tym, że Syn Boży nie stałby się człowiekiem, ponieważ to ludzkość stałaby się Bogiem. Wtedy Wcielenie oznaczałoby nie tyle, że Słowo zamieszkuje wśród ludzi, ale że ludzie mają swoje emileśtam w „ludzkim” Bogu.

Tak, wydaje się, że Wcielenie „zaczęło” się w Bogu, „odkąd” ten stworzył człowieka. Słowo stało się człowiekiem w czasie w taki a nie inny sposób właśnie jako konsekwencja tego, że człowiek zamiast dać się urodzić w Bogu, dokonał samocesarki, a następnie odciął pępowinę łączącą go z Bogiem. Dlatego trzeba było Nowej Ewy, Maryi, do ponownego poczęcia człowieka w łonie Syna, Drugiego Adama. Pierwsza Ewa, pomoc Adama ziemskiego powołana do bycia matką wszystkich ludzi – zrodziła ich do śmierci. Ostatnia Ewa, zrodzona z żebra Adama niebieskiego, rodzi życie.

Właśnie z żebra Syna Bożego, w którym i dla którego wszystko zostało stworzone, powstał Adam Pierwszy – cień przyszłego Kościoła. Dowcip z brodą po teologicznym liftingu mógłby brzmieć więc poważnie: Bóg Ojciec zwraca się do swojego Syna: – Daj żebro. A ten: – Dam, chociaż mam złe przeczucie. Zostaliśmy stworzeni nie tylko z miłości, ale i z miłosierdzia – również aktów stworzenia i zbawienia nie wolno rozdzielać, choć należy je rozróżniać. Dobrze oddaje to apofatyczno-katafatyczny „bon mot” Maksyma Wyznawcy: „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Sławomir Zatwardnicki

Obraz Boga w negatywie

William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons
William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons

Paradoksalnie w poznawaniu Boskiej prostoty nie obowiązuje zasada, że im prostsze wyjaśnienie, tym lepsze. Konsekwentnie interpretacja człowieka – stworzonego, jak w zgodzie z Objawieniem utrzymuje Kościół, na obraz Boży – nie może być tak „prosta, łatwa i przyjemna” jak chcieliby ateiści. Michael Novak pisał, że dzięki fechtowaniu „brzytwą Ockhama” tak zwani „nowi ateiści” sprawiają, przynajmniej w ich mniemaniu, że „do wiadra pod gilotyną spada głowa Boga”. Jednak mnożenie bytów jest koniecznością: bez Boga nie da się zrozumieć człowieka, z kolei majstrujący brzytwą obrazie Boga ryzykują koniecznością podstawienia drugiego wiadra na ludzką tym razem głowę.

Nie taki człowiek prosty, jak go się maluje. Jako obraz Boga, jest człowiek podobnym do Niego; albo, żeby nie było tak prosto – był taki przed upadkiem: świeżutki, ogolony, podobny Bogu (Rdz 1,26-27). Należy uważać, by nie przyłożyć do tego obrazu Bożego brzytwy po tym, jak człowiek utracił podobieństwo: teraz należy dostrzec zarówno obraz, którym człowiek pozostaje na zawsze, jak i podobieństwo, które zostało utracone. Jak muzyka powstaje, mawiał ponoć Jerzy Wasowski, przy pomocy rozróżniania klawiszy czarnych od białych, tak natura ludzka „gra” dopiero dla tego, kto nauczy się rozróżniać „obraz” od „podobieństwa”. Znamienne, że rozwój teologicznej refleksji nastąpił właśnie wtedy, gdy Tertulian zwrócił na to rozróżnienie uwagę. Kto chce widzieć w tych terminach synonimy, ten zamyka oczy na rzeczywistość stworzenia czasu, innymi słowy miesza czas z wiecznością, jakby człowiek był już „dokończony”, a nie dopiero malowany (przy swojej współpracy) i znów golony (by odzyskać podobieństwo utracone przez grzech).

13th-century painters - Bible moralisée - WGA15847.jpg, źródło: Wikimedia commons
13th-century painters – Bible moralisée – WGA15847.jpg, źródło: Wikimedia commons

Paradoksów nie wolno omijać, owszem należy dać się potknąć o nie, żeby nie stracić równowagi w poruszaniu się po Bosko-ludzkich tajemnicach. Kto chciałby paradoks ominąć, ten upaść musi, jak to się było stało udziałem ateistów w rodzaju Ludwiga Feuerbacha, który, przypomnijmy, tradycyjne „człowiek stworzony na obraz Boga” radził odczytywać na abarot: „Bóg stworzony na obraz człowieka”. Oczywiście towarzyszyło temu założenie, które zresztą do dziś nie jest nam obce, że człowiek sam siebie konstytuuje – nie potrzebuje Boga, żeby być człowiekiem. A właściwie Bogiem, skoro jako człowiek tworzył sobie obraz Boga na swoje podobieństwo.

W tym „wykręcaniu Boga człowiekiem” kryje się jednak obraz całkiem ortodoksyjny, tyle że jest to „negatyw”. Wydawałoby się bowiem, że człowiek stworzony na obraz Boży nie jest sobą, dopóki nie stanie się podobny Bogu. A więc jest kimś mniej niż człowiekiem, po to żeby stał się dopiero człowiekiem. A jednak – po raz kolejny daje o sobie znać konieczność nieupraszczania paradoksów – człowiek stworzony jest właśnie dlatego człowiekiem, żeby mógł stać się Bogiem, a przez to człowiekiem. Natura ludzka została stworzona na obraz Boży, a więc odzwierciedla w sobie przymioty Boskie o tyle, żeby człowiek mógł rzeczywiście stać się „stroną przymierza” z Bogiem.

Na tyle ma więc człowiek wolności, żeby mógł się dobrowolnie zdecydować na życie z Bogiem; na tyle cieszy się autonomią, na ile potrzeba jej, żeby móc odpowiedzieć na propozycję sojuszu z Bogiem. Przy czym autonomia ta, choć względna, to jednak na tyle jest rzeczywista, że musi dawać człowiekowi realną możliwość „prowadzenia się samemu”, bez Boga; inaczej ten „sobieradzik” (© Roman Dziewoński) byłby przymuszony do radzenia się Boga. I z tego faktu korzystają właśnie ateiści. Ze słusznego rozróżnienia pomiędzy człowiekiem a Bogiem czynią sobie rozdzielenie, ale w ten sposób zatrzymują się na obrazie odrzucając podobieństwo. Sam obraz pozostaje jednak, i nie przestaje wskazywać na Boga, choć człowiek traci z kolei podobieństwo do siebie samego przez to, że rezygnuje z upodobnienia do Boga.

Zauważmy jednak, jaki w tym wszystkim rysuje się obraz natury ludzkiej. Jak bardzo człowiek jest rzeczywiście obrazem Boga, skoro może Go odrzucić, a Ten nawet nie zagrzmi. A im dalej człowiek odchodzi od Boga, tym mocniej, choć w sposób pokrętny to przecież faktyczny, błyska wielkość Stwórcy. Im większe rozróżnienie między człowiekiem a Bogiem w miejsce wcześniejszego ich zmieszania, tym bardziej wolna wolność – aż po realność ostatecznego rozdzielenia. Zaprawdę, musi być człowiek obrazem Boga, skoro wolno mu odrzucić wszelkie do Niego podobieństwo. Aż po ostateczne krańcowe oddzielenie, w którym najbardziej wyraźnie się obraz Boży zarysuje, tyle że w negatywie. Naprzeciw Boga staje jakiś antybóg, plus nieskończoności odpowiada minus nieskończoność.

Wyżej napisałem byłem, że człowiek utracił podobieństwo przez grzech. Ale teraz czas na skomplikowanie tego, bo również wiara nie może być „prosta, łatwa i przyjemna”. Nawet gdyby nie upadek, człowiek jako imago Dei potrzebował dopiero stać się podobnym Bogu; po to został stworzony na obraz Boży, żeby mógł stać się na obraz Syna. Dynamiczne ujęcie natury ludzkiej związane jest nie tylko i nawet nie przede wszystkim z grzechem, ale z naturą czasu, który po to został dany, żeby obraz Boży w człowieku został przyjęty w pełni. Wolno może napisać, że imago Christi jest odwieczną Bożą wolą podjętą względem człowieka powołanego do stania się synem Boga (synem w Synu), a podobieństwo jest przyjęciem tej odwiecznej Bożej woli przez człowieka.

Czas to drugie imię wolności. Przy czym nie oznacza to, że czas i wolność to synonimy. Bo, jak pamiętamy, nie należy upraszczać tego, co stworzone. Tylko Bóg jest prosty. Wracając do antyobrazu Bożego: szydło prawdy w końcu przebija worek; ateiści popełniają właśnie ten błąd, że to co czasowe mieszają z wiecznością. W końcu należy jednak dorosnąć do bycia Bogiem, nie można być na wieki człowiekiem, który uznaje się za Boga. Bo „człowiek” to jedynie czasowe imię syna Bożego. Nie może istnieć dwóch Bogów w wieczności.

Sławomir Zatwardnicki

Objawienie biblijne o stworzeniu

Niegdyś próbowałem zrozumieć świat, w który żyję. Próbowałem przekonać się do jednej chociaż ze współczesnych teorii. Bliska była mi teoria czasowego początku świata ( tzw. Wielkiego wybuchu), później teoria odwiecznego istnienia świata. Wszechświat przedstawiał mi się jako będący w ciągłym rozwoju. Biegnie od czegoś nieskończenie odległego, co ma początek, rozszerza się, a w tych zmianach ukazują się niezmienne prawa natury. Byłem również pod wrażeniem teorii Hawkinga, który łączy mechanikę kwantową  z teorią względności Einsteina i uważa, że przestrzeń i czas stanowią skończoną przestrzeń czterowymiarową. Skoro wszechświat jest całkowicie zamknięty w sobie i można go wyjaśnić za pomocą jednej zwartej teorii, to wtedy Bóg jest zbędny. A jednak towarzysz Hawkinga, inny wielki matematyk i fizyk R. Penrose myśli inaczej. Opowiada się za istnieniem innych światów a świadomość jest dla niego tajemnicą. Dwie przeciwstawne teorie podtrzymywane do dziś przez nauki przyrodnicze. Obydwie nie mówią, dlaczego jest raczej coś niż nic… A może racje ma Biblia w tym kapitalnym stwierdzeniu, że:

Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię( Rdz 1,1).

Bóg samoobjawia się w Biblii stopniowo, jako Stwórca… Osoba… Odkupiciel…
Pozostaje jednak pytanie : Czy Bóg stworzył świat w jakimś konkretnym momencie czy nieustannie go stwarza? Już Święty Augustyn zauważył stwórcze kierownictwo stającego się świata /”continua creatio”/. Ewolucja i kreacja mogą być dwoma stronami tej samej rzeczywistości stawania się. Bóg coś sprawia i przyczyna stworzona również coś sprawia, na różnych płaszczyznach (?). Przy tym Stwórca daje prawom natury i zjawiskom całą ich skuteczność i nimi kieruje. Jest bowiem w świecie ale i ponad światem.

Czy Bóg musi bezpośrednio interweniować przy narodzinach życia i duchowej duszy człowieka? Pewnie nie musi. Co to za dziwne sformułowanie: dusza zostaje przydzielona w momencie połączenia dwóch gamet w zygotę. Jest prawdą, że św. Augustyn głosił teorię, że ciało i dusza powstają przez rodzicielski akt poczęcia. Ale Kościół wyraził swój sprzeciw wobec tego poglądu ( por. DH 1007, 3220).Przeciwko dualistycznej koncepcji człowieka złożonego z duszy i ciała od czasów Soboru Watykańskiego II wypowiedziało się wielu teologów; wypowiedzieli się też za tym, że kreacjonizm należy łączyć z ewolucjonizmem. Bóg nie musi bezpośrednio wkraczać w nieprzerwany proces natury i obdarzać go duszą. Bóg powołuje do istnienia w taki sposób, że każdy w swej osobie przez rozum i wolę może nawiązać z Bogiem relację osobową.
Sobór watykański II powiada :

Człowiek nie błądzi, jeśli uważa siebie za istotę wychodząca poza cielesność a nie tylko za cząstkę natury… Głębią swoją przerasta bowiem całą rzeczywistość materialną… Dlatego uznając w sobie istnienie duszy niematerialnej i nieśmiertelnej… dociera właśnie do głębi prawdy o rzeczywistości ( KDK 14).

Dziś uważam, że nauka biblijna o stworzeniu nie musi stać w sprzeczności z naukowym obrazem świata. Jeśli Bóg jest zawsze w świecie – immanentny, ale jednocześnie ponad światem — transcendentny, to nie można a priori odrzucać nauki o Bożej zbawczej ingerencji. Ewolucja i kreacja świata nie wyklucza możliwości nadzwyczajnego wkroczenia Boga w bieg ludzkiej historii. Jeśli pojmuje się Boga jako osobę ogarniającą wszystko, to dlaczego by nie mógł wejść w osobisty kontakt z człowiekiem poprzez widzialne znaki?

Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.

Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).

Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:

„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).

Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:

„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).

By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).

Battistero 5 --.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero 5 –.jpg, źródło: Wikimedia commons

Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.

Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.

Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.

Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.

Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.

Sławomir Zatwardnicki

Wieczny Rok Miłosierdzia

Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons
Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons

W jaki sposób mam rozpoznać, czy ktoś jest dla mnie tylko znajomym, czy już aż przyjacielem? Wystarczy odpowiedź na proste pytanie: czy byłbym w stanie zadzwonić w środku nocy do tej osoby, aby z nią pogadać w ważnej dla mnie sprawie.

A Bóg, czy gdyby zatelefonował o trzeciej nad ranem i zaproponował zamiast koronki – słowa i czyny miłosierdzia, zostałby potraktowany po przyjacielsku, czy tylko z odrobiną miłosierdzia, którego sprawiedliwość względem Boga wymaga?

Kuksańcem miłosierdzia obudzony przez Tego, który „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121,3), przez sen wyrecytowałby proste skojarzenia: miłosierdzie – Faustyna – Jezu ufam Tobie. A potem oddałby się objęciom Morfeusza, odwracając na drugi, nieprzetrącony, bok.

Ten prawy, strzeżony przez Miłosiernego, który dlatego ani się zdrzemnie (por. Ps 12,3.5), że jak cień czuwa nad człowiekiem. Nie tylko „Bóg w ogóle”, tam w wieczności, ale i „Bóg w ciele”, tu na ziemi, nocami się nie kładł, by w dzień czynić i słowić miłosierdzie Ojca, którego ludzkim – choć przy końcu zeszpeconym – obliczem się stał (por. Misericordiae Vultus 1).

Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kto nie przechodzi od sprawiedliwości snu do niemiłosiernego dla ciała czuwania na modlitwie, temu kłócić się będzie sprawiedliwość z miłosierdziem. A Bóg tożsamy z Miłosierdziem z bożkiem, który do sprawiedliwości dodał bonus w postaci przymiotu – jednego z wielu –miłosierdzia rozumianego jako sprawiedliwość ze szczyptą łagodzącego pobłażania.

A i to jedynie do czasu, aż okaże się samą Sprawiedliwością. Jak łatwo sprowadzić łaskę miłosierdzia do przymusu dokonania wyboru „z nożem na gardle”! Czas, nie wiedzieć czemu, objęty zostaje miłosierdziem, której wieczność nie będzie już znała. Schizofreniczny Bóg jawi się innym tu, a innym okaże się tam.

Nawet Faustynowy Dzienniczek może być czytany jak „nocniczek” prorokini Bożej Sprawiedliwości: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (Dz. 965). Sami nie doświadczywszy miłosierdzia, dokonują perwersyjnej parafrazy Dobrej Nowiny: „Dzień miłosierdzia się posunął, a przybliżyła się noc sprawiedliwości” (por. Rz 13,12).

Zresztą, sama sprawiedliwość – wolno powiedzieć wśród „samych swoich” – rozumiana jest jako pomsta, która się dokona na „onych” (niepobożnych, niewierzących, niekatolikach, odrzucających miłosierdzie – niepotrzebne dopisać), bo „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, a miłosierdzie jedynie „po stronie czasu”.

W ten sposób Miłosierny, który zbawia, okaże się tym, który potępia. A Stwórca człowieka – jego nieprzyjacielem, jak chciał nasz przyjaciel diabeł. Chrystus co prawda nie może być podzielony (por. 1Kor 1,13), ale za to my możemy Go dzielić bez litości. O, gdybyśmy znali miłosierdzie, znalibyśmy jednego Miłosiernego – w którym zostajemy zbawieni, jak w Nim zostaliśmy uczynieni.

Sprawiedliwość wymaga, by uznać, że już samo stworzenie nie dokonało się w samej sprawiedliwości, lecz raczej w miłosierdziu; cóż bowiem sprawiedliwego w tym, że Bóg czyni kogoś, kto nie jest Bogiem? I kto jest wolny, a zatem nieprzymuszony do przyjaźni z Wiecznym – a zatem może potrzebować (ale nie żądać) w przyszłości (czytaj: w czasie) zbawienia? I, konsekwentnie, Zbawiciela, nie przymuszonego w okazaniu zbawienia?

Jeśli miłosierdzie jest szaleństwem miłości, to przecież Bóg nie jest niepoczytalny; ani nie jest nieobliczalny, owszem już „przed wiecznymi czasami” (por. 2 Tm 1,9), jeszcze przed „zrodzeniem” człowieka w ojcowskim „matczynym łonie”, miłosierdzie miało oblicze Chrystusa Baranka. W nim zostaliśmy nie tylko zbawieni, ale i stworzeni! Jak podpowiada Międzynarodowa Komisja Teologiczna:

„świat został stworzony w sposób wolny, chociaż w wieczności było wiadome – w sposób nie mniejszy niż było znane samo zrodzenie Syna – że Jezus Chrystus, Baranek niepokalany, miał przelać swoją drogocenną krew (por. 1P 1,19n; Ef 1,7). W tym sensie zachodzi ścisła odpowiedniość między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu” (Teologia, chrystologia, antropologia).

Warto czytać, czytać i jeszcze raz czytać; by potem czuwać, medytować, modlić się nad tymi słowami całą noc. Nasze stworzenie dokonało się za cenę zbawienia. Nie bez bólu zostaliśmy zrodzeni, owszem musiały się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego”, by nas wydać na świat. W Bożej odwiecznej woli pojawiliśmy się ani o „moment” później niż zrodzony został Syn. Czas jest łaską miłosierdzia, by nie odrzucić tej pełnej miłości miłosiernej nowiny.

Ktoś napisał o sposobie, dzięki któremu łatwo odróżnić znajomego od przyjaciela. Ja to napisałem przed paroma chwilami. A teraz ktoś zapyta: czy Ojciec Miłosierdzia może zadzwonić do mnie w środku nocy, by podzielić się tym, co leży Mu na sercu najbardziej? (Bo gdyby telefon zlecił swojemu sekretarzowi papieżowi Franciszkowi – mógłby oczekiwać na „pobłażliwość bez sprawiedliwości”).

Sławomir Zatwardnicki