Archiwa tagu: objawienie

Ciągłość w kontraście, kontrast w ciągłości

Großbottwar – Rathaus – Sonnenuhr.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Zgodnie z często przywoływanym stwierdzeniem św. Augustyna „Nowy Testament jest ukryty w Starym, natomiast Stary znajduje wyjaśnienie w Nowym”. Czy w takim razie Nowy też skrywa się w czymś „nowszym”, w czym znajdzie swoją ostateczną interpretację? Ale przecież Nowy Testament nie może stać się „starym” nawet w eschatologicznym spełnieniu się wszystkiego, skoro wszystko to wynika i jakoś zawiera się w „raz na zawsze” Chrystusowego „wykonało się”. Z drugiej jednak strony ostateczne objawienie dopiero z perspektywy eschatologicznego „wykonało się” ujawni się w pełni. Istnieje zatem zarazem podobieństwo, jak i niepodobieństwo pomiędzy różnicą istniejącą między Starym i Nowym Testamentem a różnicą między Nowym Testamentem a wiecznym wypełnieniem.

Jeśli „Stary Testament jest proroctwem Nowego Testamentu”, jak chciał z kolei św. Grzegorz, „a najlepszym komentarzem do Starego Testamentu jest Nowy Testament”, czas Nowego Przymierza prorokuje o tym, co uzyska swoje ostateczne znaczenie wraz z przyjściem Pana w chwale. Ale, znów, istnieje przecież pomiędzy tym „nowym proroctwem” a proroctwami Starego Testamentu „niepodobne podobieństwo”. A nawet: jest jego realizacja zarazem bardziej niepodobna jak i bardziej podobna do spełnienia się starotestamentowych proroctw w Nowym Przymierzu. To, co przed nami, będzie bardziej odpowiadało temu, co już jest, niż przyjście Mesjasza przystawało do zapowiadających je obietnic. A jednak, eschatologicznym paradoksem, w sposób wprawiający w osłupienie przerośnie wszystko to, czym już żyjemy przez wiarę.

Zwrócił był uwagę Benedykt XVI w adhortacji o Słowie Bożym na to, że „Misterium Paschalne Chrystusa jest w pełni zgodne – jednakże w sposób, który był nie do przewidzenia – z proroctwami i aspektem prefiguratywnym Pism”. Co jednak najbardziej zadziwiające, ta pełna koincydencja „zawiera wyraźne aspekty braku ciągłości względem instytucji Starego Testamentu”. Nie „albo-albo”, ale „i-i” – i rozum znajduje się w kropce; albo: w wykrzykniku i znaku zapytania. Jeszcze wyraźniejszą kropkę nad „i” postawiła Papieska Komisja Biblijna, według której pojęcie wypełnienia się Starego Testamentu w tajemnicy życia, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa zawiera trzy wymiary: ciągłości, zerwania oraz spełnienia i przewyższania. Można by powiedzieć to inaczej: prawem spełnienia proroctwa jest przewyższenie, bez którego nie wypełni się to, co obiecane. A zatem ciągłość nie wydarzy się bez zerwania w stosunku do tego, co nie było ostateczne. W końcu nie czas, ale wieczność mają ostatnie słowo, jeśli ostatnim słowem jest Słowo w chwale.

Salvador.Dali-Profile.of.Time.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Jak pisał Henri de Lubac, istnieje „ciągłość i zarazem kontrast pomiędzy objawieniem Syna a wszystkimi wcześniejszymi objawieniami, które je przygotowały”, a „Tradycja nigdy nie zaprzestała rozważać tej ciągłości w kontraście i kontrastu w ciągłości”. Doskonalszej ciągłości i zarazem głębszego kontrastu należy się spodziewać między tym samoobjawieniem się Boga w Chrystusie, które już zostało podarowane i po którym nie należy się spodziewać niczego nowego, a tym nowym-starym objawieniem się Syna wtedy, gdy „ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3, 2). Paradoksalne współistnienie „ciągłości w kontraście” i „kontrastu w ciągłości”, które już nas oszałamia, nie daje się porównać do „nieporównywalnie porównywalnego” stanu, w którym znajdziemy się, gdy ujrzymy maksymalną ciągłość w kontraście a jednocześnie/jednowiecznie szczytowy kontrast w ciągłości, a jedno z drugim jak najściślej ze sobą złączone, a zarazem niezmieszane.

Coincidentia oppositorum jest nam pisana, ale czekamy na jej zrealizowanie, kiedy to okaże się niepodobnie podobna do tego, za co ją uważamy teraz.

Sławomir Zatwardnicki

Izba przyjęć drugiego narodzenia

Henry Ossawa Tanner - Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons
Henry Ossawa Tanner – Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie należy mieszać w głowach prostaczków i uczonych twierdzeniami, jakoby w sposób prosty dało się wyjaśniać nadprzyrodzone tajemnice. Pogadać to sobie można o pogodzie, a o nadnaturze można w najlepszym wypadku pogawędzić prostymi słowami. Pod tym wszakże warunkiem, że stanie się to jedynie katafatyczną odskocznią dla apofatyzmu tajemnicy, w którą potem będzie się wnikało w nocnych rozmowach z Chrystusem. Oczekiwanie, że da się chrześcijańskie pojęcia, brzemienne treściami dostępnymi jedynie przez wiarę, sprowadzić do poziomu sprzed ich nawrócenia, to aborcja dokonana na tym, co poczęło się w zetknięciu ludzkiego z Boskim.

Skorzystać z przypowieści „z życia wziętych” jest dobrym punktem wyjścia, ale nie dojścia. Od paraboli należy odbić się jak od trampoliny, tyle że nie wzwyż, a w głąb Objawienia. Potrzeba po oglądnięciu słownej ilustracji przypowieściowej udać się na osobność, żeby tam poddać się majeutyce Rabbiego. Jedynie Ten Bosko-ludzki Relewator jest bowiem w stanie akuszerować przy porodzie tego, co sam począł najpierw w człowieku przez swoje słowo „wcielone” w ludzki język. W przeciwnym razie kenoza – drugie imię „wcieleniowego” algorytmu objawiania się Boga – okaże się Jego ostatnim słowem. Ale jak z barłogów Wcielony ma przecież wstąpić w ślicznie niebo razem z tym, co ludzkie, tak nie można pozwolić na to, żeby nadnaturalne prawdy wiary zostały sprowadzone na zawsze do naturalnych obrazów, które miały być jedynie dla tamtych trampoliną.

Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons
Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons

Pierwsze narodziny pozwalają zajrzeć za zasłonę narodzin drugich. Ale o tym trzeba rozmawiać nocą, kosztem snu, czyli naturalnej potrzeby. A więc nie obejdzie się bez ascezy – czy ktoś, zarówno z uczniów, jak i z kościelnych nauczycieli – bierze to poważnie pod uwagę? Nikodem przychodzi dziś nie nocą, kiedy współczesny rabbi i tak śpi, ale w „godzinach urzędowania”, czyli w pozostałym mu, nieprzeciekłym przez palce, czasie wolnym. Może dlatego nie usłyszy, że trzeba mu się powtórnie narodzić z wody i Ducha. Zresztą, narodził się już jako niemowlak i niemową pozostał do dziś. On milczy, Bóg milczy, zawsze to lepsze niż trud dogadywania się z Tym, który zawsze ma rację.

Dosyć tych zgryźliwych żartów, czas na kawał pobożny. Katechetka pyta uczniów: „Czy rodzimy się chrześcijanami?”, na co jeden z nich odpowiada: „Nie, proszę pani, rodzimy się normalni”. W tym właśnie nasz problem, że chcemy pozostać normalnymi. Nie spędza nam snu z powiek misterium narodzenia się na nowo. Niech się Bóg martwi, skoro chciałby nas mieć „nienormalnych”. Zresztą, już poddaliśmy się procedurze zapłodnienia duchowego we chrzcie, nie dalej jak w roku 966. Poczęliśmy się przecież, a poczęci z mlekiem matki Polki wyssaliśmy katolicyzm. Trzy krople wody – Bóg nie jest małostkowy – zwilżyły nasze pomarszczone darciem się wniebogłosy czoło, wystarczy. Bóg wykonał swoje, Bóg może odejść.

Jesteśmy, jak przypomina święty Piotr, „ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa” (1 P 1, 23). Ale teraz pora na karmienie, przy czym, w odróżnieniu od „normalnych” bobasów, głód „nienormalnych” jest nie tyle naturalny, co zależny od ich woli: „jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu” (1 P 2, 2). Zgodnie jednak z obowiązującym w relacji z Bogiem paradygmatem inkarnacyjnym, potrzeba ze strony człowieka współpracy w nowym życiu nadprzyrodzonym. Owszem przede wszystkim muszą się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego” (Dz. 1486), żeby mógł nas zrodzić – ale samo Boskie parcie nie wystarczy, kiedy człowiek nie akuszeruje własnemu przychodzeniu na świat nadprzyrodzony. Dlatego właśnie drugie narodzenie dokonuje się w czasie, że czas jest drugim imieniem wolności (odziedziczonym po matce łasce).

Czy nie wystarczy jednak poprzestać na pierwszym narodzeniu? Żyć naturalnie, normalnie, po prostu „jak człowiek”, po ludzku. „Sęk paradoksu” w ludzkiej naturze, która została stworzona po to, aby mogła przyjąć ponadludzkie powołanie do życia nadnaturalnego. Słuchają czy zatykają uszy, do znudzenia lecz nie do ziewania powtarzam, że człowiek jest człowiekiem dopiero, gdy żyje życiem Boskim. Wracając do przypowieści z życia wziętych, od których jeszcze ani na moment nie oddaliliśmy się na osobność. Kto chciałby odrzucić duchowe narodziny i poprzestać jedynie na pierwszych, ten podobny byłby dziecku poczętemu w łonie matki, które odmawia przyjścia na świat. To sprawdza się jedynie do czasu – „ciąża przenoszona” nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dziecka.

Pogawędzilim w przypowieściach, pogaworzylim jak dzieci. Czas na ascezę nocnych rozmów z Rabbim. Izba przyjęć czynna od zmierzchu do świtu. Wstęp jedynie dla dorosłych.

Sławomir Zatwardnicki

Obraz Boga w negatywie

William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons
William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons

Paradoksalnie w poznawaniu Boskiej prostoty nie obowiązuje zasada, że im prostsze wyjaśnienie, tym lepsze. Konsekwentnie interpretacja człowieka – stworzonego, jak w zgodzie z Objawieniem utrzymuje Kościół, na obraz Boży – nie może być tak „prosta, łatwa i przyjemna” jak chcieliby ateiści. Michael Novak pisał, że dzięki fechtowaniu „brzytwą Ockhama” tak zwani „nowi ateiści” sprawiają, przynajmniej w ich mniemaniu, że „do wiadra pod gilotyną spada głowa Boga”. Jednak mnożenie bytów jest koniecznością: bez Boga nie da się zrozumieć człowieka, z kolei majstrujący brzytwą obrazie Boga ryzykują koniecznością podstawienia drugiego wiadra na ludzką tym razem głowę.

Nie taki człowiek prosty, jak go się maluje. Jako obraz Boga, jest człowiek podobnym do Niego; albo, żeby nie było tak prosto – był taki przed upadkiem: świeżutki, ogolony, podobny Bogu (Rdz 1,26-27). Należy uważać, by nie przyłożyć do tego obrazu Bożego brzytwy po tym, jak człowiek utracił podobieństwo: teraz należy dostrzec zarówno obraz, którym człowiek pozostaje na zawsze, jak i podobieństwo, które zostało utracone. Jak muzyka powstaje, mawiał ponoć Jerzy Wasowski, przy pomocy rozróżniania klawiszy czarnych od białych, tak natura ludzka „gra” dopiero dla tego, kto nauczy się rozróżniać „obraz” od „podobieństwa”. Znamienne, że rozwój teologicznej refleksji nastąpił właśnie wtedy, gdy Tertulian zwrócił na to rozróżnienie uwagę. Kto chce widzieć w tych terminach synonimy, ten zamyka oczy na rzeczywistość stworzenia czasu, innymi słowy miesza czas z wiecznością, jakby człowiek był już „dokończony”, a nie dopiero malowany (przy swojej współpracy) i znów golony (by odzyskać podobieństwo utracone przez grzech).

13th-century painters - Bible moralisée - WGA15847.jpg, źródło: Wikimedia commons
13th-century painters – Bible moralisée – WGA15847.jpg, źródło: Wikimedia commons

Paradoksów nie wolno omijać, owszem należy dać się potknąć o nie, żeby nie stracić równowagi w poruszaniu się po Bosko-ludzkich tajemnicach. Kto chciałby paradoks ominąć, ten upaść musi, jak to się było stało udziałem ateistów w rodzaju Ludwiga Feuerbacha, który, przypomnijmy, tradycyjne „człowiek stworzony na obraz Boga” radził odczytywać na abarot: „Bóg stworzony na obraz człowieka”. Oczywiście towarzyszyło temu założenie, które zresztą do dziś nie jest nam obce, że człowiek sam siebie konstytuuje – nie potrzebuje Boga, żeby być człowiekiem. A właściwie Bogiem, skoro jako człowiek tworzył sobie obraz Boga na swoje podobieństwo.

W tym „wykręcaniu Boga człowiekiem” kryje się jednak obraz całkiem ortodoksyjny, tyle że jest to „negatyw”. Wydawałoby się bowiem, że człowiek stworzony na obraz Boży nie jest sobą, dopóki nie stanie się podobny Bogu. A więc jest kimś mniej niż człowiekiem, po to żeby stał się dopiero człowiekiem. A jednak – po raz kolejny daje o sobie znać konieczność nieupraszczania paradoksów – człowiek stworzony jest właśnie dlatego człowiekiem, żeby mógł stać się Bogiem, a przez to człowiekiem. Natura ludzka została stworzona na obraz Boży, a więc odzwierciedla w sobie przymioty Boskie o tyle, żeby człowiek mógł rzeczywiście stać się „stroną przymierza” z Bogiem.

Na tyle ma więc człowiek wolności, żeby mógł się dobrowolnie zdecydować na życie z Bogiem; na tyle cieszy się autonomią, na ile potrzeba jej, żeby móc odpowiedzieć na propozycję sojuszu z Bogiem. Przy czym autonomia ta, choć względna, to jednak na tyle jest rzeczywista, że musi dawać człowiekowi realną możliwość „prowadzenia się samemu”, bez Boga; inaczej ten „sobieradzik” (© Roman Dziewoński) byłby przymuszony do radzenia się Boga. I z tego faktu korzystają właśnie ateiści. Ze słusznego rozróżnienia pomiędzy człowiekiem a Bogiem czynią sobie rozdzielenie, ale w ten sposób zatrzymują się na obrazie odrzucając podobieństwo. Sam obraz pozostaje jednak, i nie przestaje wskazywać na Boga, choć człowiek traci z kolei podobieństwo do siebie samego przez to, że rezygnuje z upodobnienia do Boga.

Zauważmy jednak, jaki w tym wszystkim rysuje się obraz natury ludzkiej. Jak bardzo człowiek jest rzeczywiście obrazem Boga, skoro może Go odrzucić, a Ten nawet nie zagrzmi. A im dalej człowiek odchodzi od Boga, tym mocniej, choć w sposób pokrętny to przecież faktyczny, błyska wielkość Stwórcy. Im większe rozróżnienie między człowiekiem a Bogiem w miejsce wcześniejszego ich zmieszania, tym bardziej wolna wolność – aż po realność ostatecznego rozdzielenia. Zaprawdę, musi być człowiek obrazem Boga, skoro wolno mu odrzucić wszelkie do Niego podobieństwo. Aż po ostateczne krańcowe oddzielenie, w którym najbardziej wyraźnie się obraz Boży zarysuje, tyle że w negatywie. Naprzeciw Boga staje jakiś antybóg, plus nieskończoności odpowiada minus nieskończoność.

Wyżej napisałem byłem, że człowiek utracił podobieństwo przez grzech. Ale teraz czas na skomplikowanie tego, bo również wiara nie może być „prosta, łatwa i przyjemna”. Nawet gdyby nie upadek, człowiek jako imago Dei potrzebował dopiero stać się podobnym Bogu; po to został stworzony na obraz Boży, żeby mógł stać się na obraz Syna. Dynamiczne ujęcie natury ludzkiej związane jest nie tylko i nawet nie przede wszystkim z grzechem, ale z naturą czasu, który po to został dany, żeby obraz Boży w człowieku został przyjęty w pełni. Wolno może napisać, że imago Christi jest odwieczną Bożą wolą podjętą względem człowieka powołanego do stania się synem Boga (synem w Synu), a podobieństwo jest przyjęciem tej odwiecznej Bożej woli przez człowieka.

Czas to drugie imię wolności. Przy czym nie oznacza to, że czas i wolność to synonimy. Bo, jak pamiętamy, nie należy upraszczać tego, co stworzone. Tylko Bóg jest prosty. Wracając do antyobrazu Bożego: szydło prawdy w końcu przebija worek; ateiści popełniają właśnie ten błąd, że to co czasowe mieszają z wiecznością. W końcu należy jednak dorosnąć do bycia Bogiem, nie można być na wieki człowiekiem, który uznaje się za Boga. Bo „człowiek” to jedynie czasowe imię syna Bożego. Nie może istnieć dwóch Bogów w wieczności.

Sławomir Zatwardnicki

Gwałt na teologii

Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons

Antoni Słonimski z właściwym sobie humorem zauważył kiedyś, że najtrudniejszą dla odbiorcy formą zdobywania wiedzy i obcowania z cudzą myślą są naukowe odczyty. „Muszę się przyznać – pisał felietonista – że uwaga moja nie wytrzymuje próby dłuższej prelekcji i wrażenia wzrokowe stają się konkurencją nie do zwalczenia”, tak że nawet „najobskurniejszy fryz na ścianie staje się rajskim widokiem”. Przy czym według autora Gwałtu na Melpomenie „odczyt staje się zabawniejszy, gdy wykład ilustrowany jest przezroczami lub gdy na katedrze stoi wypchana sowa”.

Jako uczestnik bierny i czynny sympozjów naukawych i naukowych sowy jeszcze nie widziałem ni żywej ni wypchanej, ale „wykłady ilustrowane” owszem; nie tyle może profesorowie i inne hab-capy, jak mawiał jeden z profesorów, uzabawniają słuchaczowi słuchanie, ile sam słuchacz zabawia się podglądaniem Internetu, pod pretekstem notowania cennych refleksji poddając się wrażeniom wzrokowym, tej „konkurencji nie do zwalczenia”. Ja sam staram się, w ramach ćwiczeń ascetycznych, wytrwać na stanowisku słuchacza mimo wszystko do końca, do ostatniej kropki.

Opłaca się zwłaszcza wtedy, gdy teologiczno-scjentystyczne wywody zostają zakończone przypomnieniem stanowiska wyrażonego przez Sobór Laterański IV: „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe”, dlatego „mówiąc o Bogu, nie możemy określić, kim On jest, ale wyłącznie kim nie jest i jakie miejsce zajmują inne byty w stosunku do niego”. Zabawny jest ten wyrzut sumienia, który zmusza, by do Boskiego kapelusza, którego nieskończone gabaryty redukowało się ze trzy kwadranse, wrzucić na koniec grosik żywej czy spreparowanej pokory.

Taka kropka nad i, czy raczej „wypchana sowa” na zakończenie, które byłoby dobrym punktem wyjścia. Bo to dopiero nad „i” tajemnicy trzeba by postawić „ptaszka” racjonalnego uporządkowania tego, co objawione. Teologia jako „wiedza wiary” w świecie postawionym na głowie poucza wiarę, zamiast dać się jej pouczać; chce posiąść Boga, zamiast dać się posiąść Jemu. Zamiast inkulturacji wiary – której jednym z wymiarów w świecie ceniącym naukę miała być właśnie uprawiana w sposób naukowy teologia – dokonał się proces odwrotny: wykorzenienie wiary, gwałt dokonany przez rozum naukowy na wierze.

Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons
Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tych wiecznie (czytaj: w czasie) dających o sobie znać ciągotkach do skrajnych rozwiązań – od wiary do rozumu, od teologii apofatycznej do katafatycznej – ujawnia się nie co innego, jak ograniczenie rozumu. W głowie się nie mieści, że miałaby być taka mała, a przecież wystarczyłoby głowie przyglądnąć się, jak radził św. Maksymilian Kolbe, kapeluszowi, w którym bez problemu się mieści. Ze wszystkimi problemami, których nie jest w stanie rozwiązać inaczej niż przez wiarę. Wiara bowiem podpowiada rozumowi, że teologia powinna przybrać kształt zarówno apofatyczny jak i katafatyczny.

Przy czym, co może ucieszy rozum, teologia negatywna nie jest w żadnym razie negacją teologii pozytywnej. Liczy się i to, i tamto; „i” z kropką, a nigdy bez niej, kropka zawsze z „i”; sowa żywa zamiast wypchanej. Z faktu, że Bóg przemówił przez Syna, wynika możliwość uprawiania teologii afirmatywnej, która ma tyle do powiedzenia, ile usłyszy w wypowiedzianym Słowie. Godne uwagi, że Bóg mówi, zdaje się bardziej niż niejeden współczesny teolog z tytułami, „po ludzku”. Poznajemy Boga w kenozie, słyszymy słowo, które wyrzekło się „Boskiej gramatyki”, uczymy się od Rabbiego bez teologicznego dyplomu.

Kenosis dokonany w tym celu, aby pouczyć o zasadzie akcji-reakcji rozumianej po chrześcijańsku. Nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale ekstasis Boga stającego się człowiekiem za ekstasis człowieka stającego się „jak Bóg”. Tajemnica theosis, udział w naturze Boskiej (2 P 1,4), a zatem również poznanie Boga tak, jak On nas poznał; bo na razie poznajemy „przez wiarę” i niejasno, oglądając Boga w ludzkim odbitego zwierciadle (por. 1Kor 13,10-13). A zatem theo-logia nie może rozdzielać via afirmativa od via negativa. Nie 80 czy 90, ale 100 % cukru w cukrze, a zarazem 100 % nieadekwatności; prawda „i” nadprawda.

Poszukiwany, poszukiwana, teolog lub teolożka, zdolny-zdolna dokonać syntezy katafatyczno-apofatycznej teologii bez mieszania wymiarów pozytywnego i negatywnego, które zawsze kończy się pomniejszeniem jednego i drugiego. Nie może to być łyżka negatywnego dziegciu w beczce pozytywno-teologicznego wykładu, rzecz też pewnie nie w tym, żeby odczyt wygłaszać na kolanach, choć to akurat byłaby dobra ilustracja związku wiedzy z wiarą. Teologia winna być przecież „zasadniczo doksologiczna, charakteryzująca się uwielbieniem i dziękczynieniem”, jej „najbardziej odpowiednią metodą są chwała i uwielbienie” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Czy w takim razie teolog przemawiający zza katedry, który nie wzbudza w słuchaczu „teologicznej ekstazy”, dokonuje gwałtu na teologii?

Sławomir Zatwardnicki

Dziecko „Rodzica B” i „Rodzica C”

Love padlocks at Butchers' Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons
Love padlocks at Butchers’ Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons

W świecie, który odrzuca możliwość ingerencji Boga w ten świat – jak wtedy, tak i teraz, bo przecież nie zmienił się pomimo zmiany dokonanej przez przyjście Chrystusa – pojawił się jednak Bóg. Nie należy się dziwić, że tak mało zdumienia towarzyszy świętowaniu Wcielenia, wydarzeń szokujących nie przyjmuje się do wiadomości „łatwo, lekko i przyjemnie”.

Nie mieściło się w przedchrześcijańskiej głowie, żeby Bóg był miał być na tyle wszechmocny, by móc objawić się w słabości człowieczeństwa. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, odtąd nie tylko Bóg, ale i człowiek jawić się musi misterium. Takiemu człowiekowi też trzeba by zabronić ingerencji w świat ludzi redukujących tajemnicę swojego człowieczeństwa. Ale może nie będzie takiej potrzeby, skoro również łeb chrześcijański uparty nie mniej niż osioł w stajence krnąbrnie przyswaja to podwójne, teologiczno-antropologiczne objawienie.

Pozostaje jedna niebezpieczna dla świata: Niepokalanie Poczęta. Nie dość, że rozszczelniła Bogu drzwi do świata ludzkiego, to jeszcze poznała na własnej skórze, co to przebóstwienie człowieka w chwale Bożej. Odtąd nic nie może już być takie samo, bo nawet jeśli nic się nie zmienia, to przecież świat zaryglowuje się już nie przed Bogiem, ale przed Bogiem, który stał się człowiekiem; z kolei przez „szczelinę” człowieka, który stał się Bogiem, padło światło na całą ludzkość, a skoro tak – pozostawanie w ciemności przestało być „po dziecięcemu” naiwne.

Jedyne, co pozostaje wierzącym i niewierzącym, to próbować zatrzymać tajemnicę Wcielenia na etapie Bożego Narodzenia. A przecież zstąpienie Boga w ludzki świat „kończy” się (choć bycie człowiekiem nie ma już dla wiecznego Boga końca) dopiero wraz z Wniebowstąpieniem, gdy Chrystus „wraca” do Ojca razem z uwielbionym, ale przecież tym samym, którego dotykaliśmy dłońmi Maryi w żłobie, człowieczeństwem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji bez wyjścia, a pozostało już tylko jedno: pierwsze mniej humanitarne, przedchrześcijańskie, te którym podążyć chciał Herod – z uwagi na to, że biegu historii nie da się już cofnąć, pozostaje poza naszym zasięgiem; drugie wolno może nazwać „upupieniem” tajemnicy, zinfantylizowaniem podrzuconego jak „kukułcze jajo” święta Dziecka.

Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons
Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy jednak da się „zrobić szopkę” z szopki? Być bardziej dziecinnym od św. Franciszka słodko gaworzącego do Dzieciątka? Zatrzymać Jezusicka na etapie wiecznego dziecięctwa, jakby dało się zatrzymać czas, w który zstąpił Odwieczny Syn? A nawet gdyby się dało – jak się nie da – to czy już sama tajemnica Chrystusowego dzieciństwa nie wstrząsa jak Hitchcockowski prolog, po którym, nawet jeśli udałoby się przerwać prezentację, wiemy że musiało być już „tylko” bardziej dramatycznie?

Załóżmy jednak, że dałoby się Go nawet pozostawić w Betlejem czy innym Nazarecie; wszak sam sobie wybrał na swoje urodziny taki zapadły prezent. Mija rok, dwa, a chłopiec uczy się mówić „Mamo”. Mija kolejna dekada, w której zachowywał się „jak człowiek” (może z wyjątkiem tego, że nie przyklejał „gumy do żucia” w „synagodze do modlitwy”), trudno zatem zakazać Mu wędrówki do Jerozolimy, skoro każdy normalny chłopak w Jego wieku tam chadza. Tam słychać, jak słowo „Ojciec” adresuje do adresata swojej modlitwy. Niedwuznacznie daje do zrozumienia, że prócz człowieczego „Rodzica C” ma jeszcze boskiego „Rodzica B”.

Zaprawdę, jeśli jest trzęsieniem ziemi fakt, że Jezus zwraca się do Boga w sposób właściwy Synowi, to nie mniej wstrząsający musi być rewers Dobrej Nowiny o Wcieleniu: ten sam Syn uznał człowieka za swoją „Mamę”. „Jeśli to odrzucimy, to wtedy przekreślamy ludzkie dzieciństwo Jezusa i pozostawiamy jedynie synostwo Logosu, które ma nam być ukazywane właśnie przez ludzkie dzieciństwo Jezusa” (Joseph Ratzinger).

Właśnie się było ukazało przez to, że się dało usłyszeć.

Sławomir Zatwardnicki

„Pomieszanie z poplątaniem” czasu i wieczności

Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons
Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons

„Ptaszki w klatce”, tyle że otwartej przez Objawienie. Stary czyżyk do młodego, że ten ma teraz lepsze w klatce czasu widoki na wieczność. Na co zasmarkany młody, że zrodzony w niewoli wiecznego czasu nie musiał łamać sobie czyżykowej głowy nadzieją lepszej przyszłości. A dzięki wolności – poznał co to wolność i teraz musi w czasie wybierać wieczność, czyż nie?

Po to wolność nieabsolutna człowiekowi zostaje dana, żeby mogła zostać wybrana wolność absolutna, bo Boska. Dar łaski uprzedzającej podarowuje Bóg w czasie, aby łaskę pozaczasowego przebóstwienia człowiek był w mocy przyjąć. I czas tik-tak-tyka jedynie w tym celu, żeby wieczność mogła zostać przyjęta. Być może czas to po prostu „wieczność rozciągnięta”, odpowiednia dla tego, który z natury Bogiem nie jest, ale ma się Nim stać z łaski. Dzięki której dorośnie do tego, aby stać się Dzieckiem Boga. Którego Ojciec zradza, by dokonał się exodus człowieka z tego czasu w łono Odwiecznego.

Rodzimy się w klatce, którą Objawienie otworzyło; czas przestał się „po pogańsku” ciągnąć niemiłosiernie wiecznie, a z miłosierdzia Bożego nie tylko kończy się wiecznością, ale łączy z nią już teraz. Dzięki Wcieleniu, a więc i wczasowieniu Odwiecznego Syna w ludzkie koleje. Odtąd w historię świecką wkracza historia zbawienia, która obejmuje cały czas: bo jeśli Chrystus „staje się” w konkretnym czasie, to dlatego, żeby całe dzieje objąć swoim oddziaływaniem. Po to stworzony został „czas naturalny”, żeby „nadprzyrodzona wieczność” mogła w nim zostać przyjęta. Ponieważ historia świecka była „łaską uprzedzającą” dla historii zbawienia, odtąd nie ma już historii świeckiej: są za to historia zbawienia przyjęta albo odrzucona.

Drzwiczki otwarte „po chrześcijańsku” na wieczność nie dają się już zamknąć. Jedyną ucieczką przed nadzieją eschatologiczną – okazuje się oczekiwanie „eschatologii immanentnej”, sprowadzanie spełnienia dostępnego w „przyszłej” wieczności do czasu „teraz”. Młody czyżyk na razie płacze, ale zaraz odtworzy w czasie ponadczasowy grzech praczyża Adama Rajskiego. Zechce sięgnąć po owoc dorastający w czasie – przed czasem; w ten sposób spróbuje wieczność zerwać dla czasu, zamiast dać się porwać wieczności w czasie. Jak w Drugim Adamie wieczność i czas jednoczą się „bez zmieszania i bez rozdzielania”, tak Adam Pierwszy uprawia „pomieszanie z poplątaniem”.

Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie - zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie – zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wieża Babel to również pomieszanie języka czasu i wieczności. To początek końca, a zarazem koniec początku. Jakub ma rację, „oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika”, i tak samo jest z językiem, który „mimo że jest małym członkiem, (…) sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia”. Tak właśnie ci, którym wydaje się, że wieczne Królestwo Niebieskie sprowadzą do historii ziemskiej, w historii gotują piekło sobie i innym. Nie przypadkiem to ci sami, którzy sterują również słownictwem religijnym, sekularyzując je.

Być może gdyby nie pierwszy grzech pomylenia czasu z wiecznością, postęp duchowy odbywałby się ewolucyjnie w czasie, aż Adam niesiony łaską Odwiecznego dojrzałby do wiecznego dziecięctwa-adasiostwa, a zatem zostałby w niebo wzięty z ziemi. Po grzechu jednak realizacji zbawienia eschatologicznego nie wolno utożsamiać z postępem w historii świeckiej. Jak to czynią potomkowie Adama, którzy nadprzyrodzone zbawienie „zeświecczają” przez sprowadzenie go do poziomu „mesjanizmów doczesnych”. W odwrocie przed wyzwalającą nowiną o rozróżnieniu czasu i wieczności, przed którą ucieczki nie ma – bo czasu nie da się cofnąć.

Dobrze byłoby, gdyby czyżyk chrześcijański zachował rozróżnienie między wzrostem Królestwa Bożego a postępem ludzkim, czyli inaczej: między dziełem przebóstwienia a humanizacji. Nie wolno ulegać „optymizmowi ewolucjonistycznemu” co do historii ziemskiej, rzekomo tylko „świeckiej”, skoro w niej właśnie dokonuje się odrzucenie historii zbawienia. Owszem chrześcijaninowi, mówiąc Kisielewskim, „zawsze lepiej być na zapas pesymistą”, byleby był to „pesymizm konstruktywny”, który według felietonisty polega na „pełnej świadomości wszelkich niepowodzeń i goryczy, które zgotować może nam życie”.

Paradoksalnie właśnie zajęcie się sprawami wieczności będzie „dopalaczem” zaangażowania chrześcijan w sprawy tego świata; jednak działalność „tu” nie zrealizuje się kosztem oczekiwania na pełne spełnienie „tam”. „Chrześcijaństwo cieszy się pewnością nadziei teologalnej, nie jeśli chodzi o rzeczywistości «przed-ostatnie», to znaczy rzeczy tego świata, ale rzeczy ostateczne” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Paradoks do potęgi polega na tym, że właśnie zaangażowanie chrześcijanina na rzecz postępu ludzkiego w tym świecie – może zaowocować krzyżem, dzięki któremu z kolei – a nie poza nim – Królestwo Boże będzie obecne już na tej ziemi, a wieczność w czasie, tyle że „w misterium”.

W takim razie rewolucja wieczności dokonująca się w czasie odbywa się – nie zawsze, ale nie przypadkiem często – „pod prąd” postępu ludzkiego. Odkąd w czasie rodzi się antymesjasz doczesny, odtąd prawdziwy Mesjasz musi cierpieć odrzucenie. Eschaton, który zstąpił w czas przez Wcielenie, zbawia czas przez Paschę. Dzięki niej następuje exodus czasu, przejście do wieczności, w której czas zostanie uwielbiony, na modłę Zmartwychwstałego. Może czas zatem na męczenników.

Czyż nie tak?

Sławomir Zatwardnicki

Sieć bez oczek

Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons
Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons

Bóg jest pierwszy, od zawsze, zawsze, na zawsze. Żebrzemy o przebaczenie grzechów, a to Ojciec pojednał nas ze sobą przez swojego Syna; oczekujemy, żeby zamieszkał w nas, a to On, Chrystus eucharystyczny, przyjmuje nas do swojego Ciała; jeśli miłujemy Boga, to tylko w odpowiedzi na Jego miłość, dzięki Duchowi Świętemu.

Chcielibyśmy Go poznać, ale to On nas poznał pierwszy, a jeśli może być poznany, to jedynie dlatego, że już się był objawił. Objawienie przyjmujemy wiarą, która nie jest panowaniem nad Bogiem, ale poddaniem się Jemu. Pragniemy zrozumieć wiarę, ale okazuje się, że to nie my ją, lecz ona nas ogarnia – ta wiara raz dana świętym (Jud 3), czyli Kościołowi, który notabene również, jako Ciało Chrystusa, jest uprzedni względem wszystkich swoich członków.

W tym Kościele uprawiana teologia, powiada szacowne gremium zwane Międzynarodową Komisją Teologiczną, „chce nie tyle posiąść Boga, ile być przez Niego posiadaną” (Teologia dzisiaj). Dlatego nexus mysteriorum, sieć tajemnic wiary, musi być używana zgodnie z przeznaczeniem: według objawionej instrukcji nie my łapiemy Boga w tę sieć, owszem to właśnie On pierwej obejmuje nas siecią tego, co objawił.

Jeśli Bóg ma być wszystkim we wszystkich (por. 1 Kor 15,28), wszystko powinno zostać w tę sieć objawienia złowione. Dlatego Duch Święty prowadzący Kościół do całej prawdy stopniowo wypełnia prześwit oczek sieci. „Reguła wiary”, czyli podstawowe prawdy objawione i wyznawane w Symbolu wiary, to „węzły” sieci; stanowią one konstrukcję, na bazie której następuje „uszczelnianie” sieci, by objęła całą rzeczywistość.

Tak trzeba by patrzeć na dwa ostatnie dogmaty maryjne, których nie dałoby się wyprowadzić z samego li tylko Pisma Świętego, bez uwzględnienia sensus fidei. Z kolei uroczyste ogłoszenie „nowych” prawd wiary sprawia, że odtąd stają się one częścią tej całości, w zgodzie z którą należy pozostawać. W ten sposób powstaje sieć o gęstszych oczkach, albo – by nie denerwować zakompleksionych katolików unikających jak ognia piekielnego żachnięć protestantów wymachujących niebiblijną zasadą sola Scriptura – sieć o stałych oczkach wypełnia się złowioną treścią.

Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons
Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przy czym, co ważne, należałoby jeszcze podkreślić uprzedniość całości nexus mysteriorum przed poszczególnymi prawdami wiary czy nawet ich sumą. Zgodnie z „chronologią odwróconą”: wydawałoby się, że pojęcie kolejnych prawd wiary doprowadzi do uchwycenia całości objawienia, a przecież to Bóg objawiający siebie, a wtórnie wszystko sub ratione dei, zarzuca sieć. Zmysł wiary pozwala uchwycić całość (czy lepiej: dać się jej pochwycić) i w zgodzie z nią pojmować poszczególne tajemnice (a raczej: dać się im obejmować).

Być może właśnie w utracie sensus fidei należałoby upatrywać niechrześcijańskiego rozumienia „hierarchii” prawd wiary. Jeśli Ojcowie Vaticanum II mówili w Dekrecie o ekumenizmie o różnym związku prawd wiary z fundamentami (różna „odległość” od węzłów sieci), to dla „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik), choć nie tylko dla nich, zasada ta staje się swego rodzaju „narzędziem selekcji” prawd ważniejszych od tych rzekomo mniej ważnych; narzędzie to jednak rozcina sieć, która w takim razie nie spełnia już swojego zadania.

Wciąż jest jednak szansa na nawrócenie. Zawsze pierwszy Bóg uprzedza przecież swoją łaską. „Dogmatyczne nawrócenie” będzie znakiem przyjęcia owego pierwszeństwa Boga zarzucającego sieć.

Sławomir Zatwardnicki

Nogi do góry!

PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons
PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons

Taka anegdotka z „Dla mnie bomba”, książki Romana Dziewońskiego. Na spotkanie zaproszono Stanisława Tyma. Ten (powinno być chyba: Tym? Wybierzmy drogę środka: tyn) wchodzi i widzi Jerzego Dobrowolskiego i Zdzisława Leśniaka, tyle że stojących na stole i rozmawiających z tej pozycji „na rękach”. „Sytuacja była dość idiotyczna – komentuje tyn „na nogach” – bo ja stałem przed człowiekiem, który miał twarz niżej od mojej. Poza tem miał odwrotnie, to znaczy usta miał na górze, oczy miał na dole”. Co zatem robić? Swoją postawę relacjonuje tyn znajdujący się w niekomfortowej sytuacji odstawiania od normy (większość ma „odwrotnie”): „A więc trochę się przechyliłem, kucnąłem i odwróciłem głowę, tak żeby w miarę możliwości też tak przyjąć podobną…”.

W podobnej sytuacji znalazł się Ten, który stał się człowiekiem, a nie przestał być Bogiem; spakowawszy wszystko, co miał, i wpakowawszy się przez Wcielenie na ten „świat na opak”, zachował się jednak odmiennie: żadnego kucania czy odwracania głowy, by dostosować się do tych mających wszystko odwrotnie. Nie żeby nie miał poczucia humoru, owszem to właśnie ci stojący na głowie okazywali się śmiertelnie poważni, a przy tem tragicznie śmieszni. Oczy niżej od ust, ślepi na Boga, a zatem niemi w sprawach Jego dotyczących, a przecież kompulsywnie wielomówni, z przymusem fałszywej religijności cisnącej się na usta. Sytuacja nie na tyle jednak idiotyczna dla Bogoczłowieka, żeby nie podjął się misji przywracania tego świata odwróconego ogonem do pozycji właściwej „mniejszości” jednoosobowej (no, może dwuosobowej, jeśli liczyć uprzednio odwróconą od pokalania Bogorodzicielkę).

Z pozycji tego mającego oczy na dole – opacznie przyjmuje się, że to Pan ma wszystko odwrotnie. Ale jest dokładnie na odwrót: to my mamy wszystko na opak, a z powodu tego, że stanęliśmy na rękach, Chrystus stawia wszystko na głowie, żeby stanęło na nogach. Sytuacja dość idiotyczna dla nas, po ateistycznemu przyjmujących jedynie wielkość Boga, kiedy stajemy przed Bogiem Wcielonym, który twarz ma niżej od naszej. Oczy z trudem wytrzymują ten widok, za to uszy mogą posłyszeć, jak Jego usta znajdujące się w tej niekomfortowej okoliczności bycia „na górze” przepowiadają błogosławieństwa, które wydały się nam przekleństwami, i przekleństwa, w których upatrywaliśmy szczęścia. To nie tylko nawracanie człowieka, ale i odwracanie diabła ogonem, tak żeby nie kąsał naszych uszu; tem samem: „uszy do góry” (Jerzy Waldorff)!

Zamiast pychy – pokora, zamiast faryzejskiej gimnastyki duszy – prostota, zamiast dorosłości – dziecięctwo, a dokładniej: synostwo. Jak w rodzinie postawionej na głowie dzieci zamieniają się rolami z rodzicami, tak właśnie Adam Rajski zapożądał być Bogiem Ojcem, choć zrodzony z Niego miał stać się Synem, a w ten sposób Bogiem. Kazał św. Leon Wielki o nim, że „niebacznie i nieszczęśnie uwierzył zawistnemu zwodzicielowi i, podszeptom pychy jego dając ucho, pozostawione sobie pole do wzrastania we czci chciał raczej zagrabić, niż zasłużyć na nią”. Dlatego drugi Adam wywrócił wszystko na właściwą stronę: „gdyby bowiem On nie zstąpił do nas w tym uniżeniu, nikt nie zdołałby wznieść się do Niego przez jakąkolwiek swoją zasługę. Niechaj tu mądrość ludzka nie zaślepia serc powołanych”.

Zatym: nogi do góry! Poddaj się i uśmiechnij.

Sławomir Zatwardnicki

Objawienie, Objawiony

Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons

Słowo Boże nazywa bogami tych, do których zostało skierowane słowo Boże (por. J 10,34-35). Nie jest to górnolotna przesadnia, raczej sprowadzenie Dobrej Nowiny do sedna.

Czym jest Objawienie? „Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić samego siebie i ukazać tajemnicę swej woli – cytuję Dei verbum, soborową konstytucję o Objawieniu Bożym – dzięki której ludzie przez Chrystusa, Słowo, które stało się ciałem, mają dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się współuczestnikami Bożej natury”. Objawienie jest naszym, ludzi, zbawieniem; przy czym zbawieniem chrześcijańskim, a więc przebóstwieniem, staniem się Bogiem, choć człowiekiem.

„Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was” (J 15,3). Bóg wysławia się „po ludzku”, żeby człowiek mógł usłyszeć, ale również by miał możliwość nie posłuchać. Gdy Bóg się wypowiada, a człowiek daje posłuch, wtedy wydarza się zbawienna komunikacja. Gdy Słowo Boże staje się człowiekiem, wtedy objawienie osiąga swoją pełnię, jest tożsame z samym Bogiem. Można powiedzieć, że Objawienie to Bóg „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”.

Nie wolno sprowadzać objawienia do prawd wiary, które zostały przed człowiekiem odkryte. Jeśli Bóg opowiada o tym, co kryje się w Jego sercu, albo milczy o tym, co mu leży na wątrobie – dzieli się z człowiekiem sobą samym. Dla zrozumienia tego wystarczy ilustracja „z ziemi wzięta”. Oto gdy jeden małżonek odkrywa swoje wnętrze dla drugiego – podarowuje mu nie tylko słowa, ale samego siebie, ergo: może zostać przyjęty albo odrzucony. W tej perspektywie niebiańskie Objawienie to Bóg, Bóg dla ziemian, Bóg-człowiek, albo nawet: człowiek, a przecież Bóg.

Dlatego „wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga”. Jednak – ! – „równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił” (KKK 150). Jak słychać, „najpierw” i „równocześnie” nie kłócą się, podobnie jak przylgnięcie do Kogoś oraz do czegoś pozostają w harmonijnej zgodzie (pleonazm niemaślany). Gdy Bóg dokonuje swojej autoprezentacji, przedstawia zarazem również prawdy wiary. Nie ma jednego bez drugiego; nie ma Jednego bez prawdy wiary o Trójcy.

A skoro nie ma Boga Objawienia bez objawionej treści, nie ma też chrześcijanina – nawet jeśli jest w swoim mniemaniu – który wierzyłby Komuś, lecz już nie czemuś. Konsekwentnie, również nieprzyjęcie prawd objawionych – jest odrzuceniem Boga. Nie chcieć wysłuchać tego, co Bóg wypowiada – jest czymś więcej niż towarzyskim faux pas. To policzek dany Bogu, który ukazując tajemnicę swojej woli – a tym w istocie są prawdy wiary – objawił w ten sposób samego siebie.

Podałem grzbiet mój bijącym
i policzki moje rwącym Mi brodę.
Nie zasłoniłem mojej twarzy
przed zniewagami i opluciem (Iz 50,6)

O czym i o Kim informuje nas Objawienie, przecież że w swojej zbawiennej treści, a nigdy bez niej.

Sławomir Zatwardnicki

Dialog „koleżków” z „rzeźnikami”

Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons
Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons

W chrześcijaństwie tkwi tak wielka siła, że nawet sami chrześcijanie okazują słabość w uświadomieniu sobie jej realnego oddziaływania.

Zaprawdę wielką moc ma ta wiara, z której gorczycznego ziarna wyrosło drzewo wartości tak wielkie, że przesłania ono widok na świat bez tych wartości. Ta chrześcijańska „belka” w oku nie pozwala zauważyć „drzazgi” w oku niechrześcijańskim – żeby nie powiedzieć wprost: muzułmańskim. Dane mi było uczestniczyć w sympozjum poświęconym islamowi, i ze zdumieniem odkryłem regułę niemal bez wyjątków, która rządzi naukowcami zajmującymi się relacjami międzyreligijnymi: otóż w głowach tęgich się nie mieści, że druga strona dialogu może na rzeczywistość patrzeć, pozwólmy sobie na „kościelno-poprawny” eufemizm, z nieco innego punktu widzenia.

Punkt widzenia zależy zaś nie od punktu siedzenia, jak zwykło się mówić, ale od doktryny, na której stoi dana religia. A zatem nieświadome założenie przyjmowane „na wiarę” przez chrześcijańskich uczestników siadających do dialogu z muzułmanami jest takie: prawdy wiary, które się przyjęło, nie mają na tyle znaczącego wpływu na postrzeganie całej rzeczywistości, żeby zawracać sobie głowę pytaniami o to, z jakim nastawieniem druga strona siada do rozmowy i jak pojmuje sam fakt dialogu, jego założeń oraz celu, do jakiego miałby prowadzić. Albo inaczej – mądrej głowie dość trzy słowie – jakimi wartościami żyje?

Temu założeniu towarzyszy zresztą bliźniacze: odrzucenie prawdy objawionej też nie pozostawia śladu w człowieku. A przecież gdyby tylko dość głęboko pokopać w historii islamu (zajęcie cokolwiek – zgadnij niemuzułmański Koteczku, dlaczego? – ryzykowne), okazałoby się, że islam, który „spadł z nieba”, nie gardził ziemskim budulcem w postaci heterodoksyjnych poglądów dotyczących Osoby Chrystusa, a co za tym idzie – odrzuciwszy Wcielenie, pozostawiał Boga „w niebie”, absolutnie transcendentnego, niezdolnego do obecności na ziemi, jednojedynego zamiast Trójjedynego, a zatem pozbawionego wewnątrzboskiego „towarzystwa”. A Bóg nierelacyjny sam w sobie – nie ma „mocy”, by wejść w relację z człowiekiem.

Muzułmanie nazywali chrześcijan „koleżkami”, którzy rzekomo dodali do Boga „kolegę”, Syna Bożego. W reakcji na to Jan Damasceński nazywał odrzucających Bóstwo Chrystusa „rzeźnikami” Boga, skoro nie chcieli oni uznać, że jeśli w Bogu istnieje Jego Słowo, musi ono być Bogiem. „Jeżeli zaś jest poza Bogiem – zwracał się do wyznawców islamu w mało dialogicznym duchu Ojciec Kościoła – to według was Bóg jest «niemy» i «bezduszny». Zatem zapobiegając «skolegowaniu» Boga – zarżnęliście Go. Lepiej by było dla was powiedzieć, że posiada kolegę, niż zarżnąć Go i sprowadzić do kamienia czy drzewa, czy do jakiegoś innego pozbawionego czucia przedmiotu”.

Warszaw Meczet - 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons
Warszaw Meczet – 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons

Historia formowania się chrześcijańskiego dogmatu trynitarnego wygląda, by użyć sformułowania Josepha Ratzingera, „jak cmentarzysko herezji”, które stały się jednak z grobowców „kamieniami budowlanymi katedry”, gdy częściowe prawdy (herezja oznacza wybór części kosztem pełni) znalazły swoje miejsce w większej całości. Na odrzuceniu Kamienia Węgielnego i sam Mahomet nie mógł zbudować katedry, jedynie meczet – cmentarz dla Boga w Trzech Osobach. Taki „monolitycznie monoteistyczny” Bóg nie „koleguje” się z człowiekiem. Nie dziwi więc, że Koran, „jak twierdzą muzułmanie, został podyktowany słowo w słowo, sylaba po sylabie” (George Weigel), analogicznie do bajkowych wyobrażeń o gołąbku Ducha Świętego gruchającym do ucha autora natchnionego, podczas gdy poważne podejście do Biblii ukazało poważne traktowanie człowieka przez Boga w procesie powstania ksiąg świętych.

Można być naukowcem i nie stracić zdrowego rozsądku, ale można też na tak zwany „chłopski rozum”, bez wnikania w szczegóły, zauważyć korelację istniejącą między pojmowaniem dialogu międzyludzkiego a postrzeganiem stosunku Boga do człowieka. Zdaje się, że zanim zasiądzie się do dialogu, należałoby najpierw podialogować na temat rozumienia samego dialogu. (Ale i ten wstępny „dialog o dialogu” wymaga odpowiedniego podejścia – a więc regressus ad infinitum). Nie sądzę, żeby jedna ze stron (która?) widziała w dialogu wzajemną wymianę darów, a w uczestniku dialogu – osobę którą należy potraktować z godnością, której Bóg (zgadnij, który?) nie przyznał nawet Mahometowi.

Czy więc nie ma szansy na wyjście z impasu? Otóż jest o tyle, o ile chrześcijaństwo ma moc oddziaływania również poza granicami Kościoła. Jeśli chrześcijanie się nie mylą co do Boga, który się nie pomylił w afirmacji człowieka, to należy się spodziewać – powolnego, rzecz jasna, i obarczonego błędami – procesu dochodzenia do tych wartości, które wyrosły z chrześcijaństwa i które są wartościami po prostu „ludzkimi”, również poza bezpośrednim wpływem chrześcijaństwa; w pewnym sensie bardziej „pod prąd” niechrześcijańskich religii niż w ich głównym nurcie. Ostatecznie bowiem chrześcijaństwo, ta, jeśli tak można rzec, „religia Boga i człowieka”, jest zarówno Boska, jak i ludzka, a zatem na tyle odpowiada prawdzie o człowieku, że prawda, nawet jeśli tylko w wymiarze wartości chrześcijańskich (= również ludzkich), jakoś się do niego „przekopie”. Chyba że teraz ja ulegam tej samej słabości zapomnienia o mocy chrześcijaństwa, którą krytykowałem…

Pochód chrześcijaństwa będzie trwał, choć niekoniecznie w tej „widzialnej” formie zewnętrznego zwycięstwa, jakiej się, raczej nie po chrześcijańsku, słabi chrześcijanie spodziewają. Islam stanowi krok wstecz w stosunku do chrześcijaństwa. Wielka musi być moc chrześcijaństwa, skoro reakcja na objawienie Boga okazuje się tak silna.

Sławomir Zatwardnicki