Archiwa tagu: Pismo święte

Ciągłość w kontraście, kontrast w ciągłości

Großbottwar – Rathaus – Sonnenuhr.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Zgodnie z często przywoływanym stwierdzeniem św. Augustyna „Nowy Testament jest ukryty w Starym, natomiast Stary znajduje wyjaśnienie w Nowym”. Czy w takim razie Nowy też skrywa się w czymś „nowszym”, w czym znajdzie swoją ostateczną interpretację? Ale przecież Nowy Testament nie może stać się „starym” nawet w eschatologicznym spełnieniu się wszystkiego, skoro wszystko to wynika i jakoś zawiera się w „raz na zawsze” Chrystusowego „wykonało się”. Z drugiej jednak strony ostateczne objawienie dopiero z perspektywy eschatologicznego „wykonało się” ujawni się w pełni. Istnieje zatem zarazem podobieństwo, jak i niepodobieństwo pomiędzy różnicą istniejącą między Starym i Nowym Testamentem a różnicą między Nowym Testamentem a wiecznym wypełnieniem.

Jeśli „Stary Testament jest proroctwem Nowego Testamentu”, jak chciał z kolei św. Grzegorz, „a najlepszym komentarzem do Starego Testamentu jest Nowy Testament”, czas Nowego Przymierza prorokuje o tym, co uzyska swoje ostateczne znaczenie wraz z przyjściem Pana w chwale. Ale, znów, istnieje przecież pomiędzy tym „nowym proroctwem” a proroctwami Starego Testamentu „niepodobne podobieństwo”. A nawet: jest jego realizacja zarazem bardziej niepodobna jak i bardziej podobna do spełnienia się starotestamentowych proroctw w Nowym Przymierzu. To, co przed nami, będzie bardziej odpowiadało temu, co już jest, niż przyjście Mesjasza przystawało do zapowiadających je obietnic. A jednak, eschatologicznym paradoksem, w sposób wprawiający w osłupienie przerośnie wszystko to, czym już żyjemy przez wiarę.

Zwrócił był uwagę Benedykt XVI w adhortacji o Słowie Bożym na to, że „Misterium Paschalne Chrystusa jest w pełni zgodne – jednakże w sposób, który był nie do przewidzenia – z proroctwami i aspektem prefiguratywnym Pism”. Co jednak najbardziej zadziwiające, ta pełna koincydencja „zawiera wyraźne aspekty braku ciągłości względem instytucji Starego Testamentu”. Nie „albo-albo”, ale „i-i” – i rozum znajduje się w kropce; albo: w wykrzykniku i znaku zapytania. Jeszcze wyraźniejszą kropkę nad „i” postawiła Papieska Komisja Biblijna, według której pojęcie wypełnienia się Starego Testamentu w tajemnicy życia, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa zawiera trzy wymiary: ciągłości, zerwania oraz spełnienia i przewyższania. Można by powiedzieć to inaczej: prawem spełnienia proroctwa jest przewyższenie, bez którego nie wypełni się to, co obiecane. A zatem ciągłość nie wydarzy się bez zerwania w stosunku do tego, co nie było ostateczne. W końcu nie czas, ale wieczność mają ostatnie słowo, jeśli ostatnim słowem jest Słowo w chwale.

Salvador.Dali-Profile.of.Time.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Jak pisał Henri de Lubac, istnieje „ciągłość i zarazem kontrast pomiędzy objawieniem Syna a wszystkimi wcześniejszymi objawieniami, które je przygotowały”, a „Tradycja nigdy nie zaprzestała rozważać tej ciągłości w kontraście i kontrastu w ciągłości”. Doskonalszej ciągłości i zarazem głębszego kontrastu należy się spodziewać między tym samoobjawieniem się Boga w Chrystusie, które już zostało podarowane i po którym nie należy się spodziewać niczego nowego, a tym nowym-starym objawieniem się Syna wtedy, gdy „ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3, 2). Paradoksalne współistnienie „ciągłości w kontraście” i „kontrastu w ciągłości”, które już nas oszałamia, nie daje się porównać do „nieporównywalnie porównywalnego” stanu, w którym znajdziemy się, gdy ujrzymy maksymalną ciągłość w kontraście a jednocześnie/jednowiecznie szczytowy kontrast w ciągłości, a jedno z drugim jak najściślej ze sobą złączone, a zarazem niezmieszane.

Coincidentia oppositorum jest nam pisana, ale czekamy na jej zrealizowanie, kiedy to okaże się niepodobnie podobna do tego, za co ją uważamy teraz.

Sławomir Zatwardnicki

do-re-mi-fe!-sol-la-si-do

Wolfgang01.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Wolfgang01.jpg, źródło: Wikimedia Commons

W każdym z nas siedzi mały heretyk, któremu trudno przychodzi pogodzić to i tamto; jeśli przyjmuje się jedno, czy nie należałoby odrzucić drugiego? – pyta wstając z pozycji siedzącej. Znacznie łatwiej operować alternatywą albo-albo, w świecie po grzechu łączący spójnik „i” nie ma lekko, łatwo i przyjemnie, musi w ascetycznym trudzie dochodzić swego. Nie dla wszystkiego starczy miejsca na małym dachu ziemi.

To ziemskie i skażone grzechem myślenie daje o sobie znać w teologii, która, jak przystało na refleksję prowadzoną przez wierzącego nad tym, co objawione i przyjmowane przez wiarę, winna być od tego akurat wolna. Chyba że teolog ten czy tamten (oby nie ten i tamten) nie wierzy w odkupienie swego rozumu? Jedną z odsłon tej heterodoksji w teologii jest takie pojmowanie chrystocentryzmu, które staje się chrystomonizmem.

Zgodnie z paradoksem ortodoksyjności, a zarazem ze zdrową logiką prostaczka, muszą być i peryferie, jeśli coś ma być centrum. Dlatego chrystocentryzm nie może podważać niecentralnych prawd wiary, owszem właśnie ma je ogniskować wokół Chrystusa. Dla wszystkiego starczy miejsca pod wielkim dachem nieba. Pod warunkiem, że jest to właśnie to niebo, z którego posłany Syn Boży, stawszy się człowiekiem, zamieszkał na ziemi, w ten sposób ją afirmując i (!) zarazem relatywizując.

Jak wielka musiała być pokusa odrzucenia Starego Testamentu, gdy Bóg objawił się w Chrystusie, jeden herezjarcha Marcjon wie. A jednak antechristumowa historia relacji Boga z człowiekiem, jak to dobrze pojął wczesny Kościół, nie straciła swojego znaczenia. Owszem dopiero w Chrystusie można ją było pojednać w jedną harmonijną całość. Podobnie dzieje stworzenia i zbawienia tworzą, cytuję słowa adhortacji Benedykt XVI o Słowie Bożym, symfonię „na wiele głosów, w której wyraża się jedyne Słowo” (Verbum Domini).

Zdaniem Mozarta teologii (ho, ho, ho, zgadnij że Ratzinger to), Boski Artysta był wyraził siebie „za pośrednictwem symfonii stworzenia”, w której „w pewnym momencie pojawia się motyw solowy”, a zatem „motyw powierzony pojedynczemu instrumentowi bądź głosowi, który jest tak ważny, że nadaje sens całemu dziełu” (tamże). Logos okazuje się, przynajmniej w tej metaforyce muzycznej, słowem śpiewanym. Słownym świadectwem tego muzycznego Objawienia jest Pismo Święte, w którym Bóg wypowiada w istocie jedno jedyne Słowo, a w Nim wysławia się cały, choć siłą rzeczy (czyli logiką Wcielenia) czyni to w mnogości ludzkich słów (Hbr 1, 1-3). Dzięki Logosowi wszystko otrzymuje właściwy sobie sens w dziejach dzieła zbawienia.

Gdyby szukać jedności ksiąg biblijnych jedynie na poziomie ludzkim, podzieliłoby się los współczesnych egzegetów, pogubionych między pojedynczymi drzewami, niepomnych na to, że odnaleźć się można dopiero w lesie. Nie wystarczyłoby nawet poszukiwanie zgodności w centralnych dla Pisma prawdach objawionych. Owszem, jak podkreśliła Papieska Komisja Biblijna w dokumencie Natchnienie i prawda Pisma świętego, „współbrzmienie nie ogranicza się do jakiejś generalnej zgodności w niektórych fundamentalnych doktrynach”.

Co w takim razie zdecydowało o powstaniu kanonu? Żywe Słowo, doświadczane przez wierzących, którego tajemnicę celebrowano we wspólnocie Kościoła w czasie liturgii. Dane pismo stawało się „fundamentem wiary nie dlatego, że prezentowało się jako Słowo Boga, ale dlatego, że w tym co mówiło, współbrzmiało ze Słowem i było jasną manifestacją tego Słowa” (tamże). Dlatego potrzeba interpretującemu Pismo relacji ze Słowem oraz wiary, zarówno osobistej jak i wspólnotowej, bo tylko dzięki niej jest on odpowiednio „nastrojony” do rozumienia ksiąg natchnionych, które musi harmonijnie współbrzmieć z wiarą Kościoła (por. Verbum Domini).

Wydaje się, że z całością oraz z owym motywem solowym, którym jest Chrystus, może skontaktować sięgającego po Pismo Święte „zmysł wiary”. Jest on według Międzynarodowej Komisji Teologicznej swego rodzaju nadnaturalnym instynktem duchowym, zdolnością wynikającą z namaszczenia Duchem Świętym (por. 1 J 2, 20. 27; J 16, 13), dzięki której reaguje się spontanicznym rozeznaniem tego, co zgodne z Ewangelią i wiarą apostolską (Sensus fidei” w życiu Kościoła). Prostaczkowy „instynkt” wiary łączyć się winien z wiedzą naukową egzegety („i” zamiast „albo-albo”), a nawet jej dyrygować.

Interpretator uniknie dysharmonii w objaśnianiu ksiąg biblijnych, ponieważ dzięki sensus fidei zareaguje na nie „niczym meloman, usłyszawszy fałszywe nuty w wykonywanym utworze muzycznym” (tamże). Stanie się więc dzięki wierze artystą zdolnym do usłyszenia symfonii Logosu. Ten zaś, kto Pismo Święte czytałby nie w Duchu Świętym i bez posługiwania się batutą chrystologiczną, podobny byłby do tego, „kto próbowałby czytać partyturę muzyczną w kluczu «fa» po tym, jak kompozytor wprowadził do fragmentu klucz «sol»: każda pojedyncza nuta wydawałaby wówczas fałszywy dźwięk” (Raniero Cantalamessa).

Fe!

Sławomir Zatwardnicki

Izba przyjęć drugiego narodzenia

Henry Ossawa Tanner - Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons
Henry Ossawa Tanner – Jesus and nicodemus.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie należy mieszać w głowach prostaczków i uczonych twierdzeniami, jakoby w sposób prosty dało się wyjaśniać nadprzyrodzone tajemnice. Pogadać to sobie można o pogodzie, a o nadnaturze można w najlepszym wypadku pogawędzić prostymi słowami. Pod tym wszakże warunkiem, że stanie się to jedynie katafatyczną odskocznią dla apofatyzmu tajemnicy, w którą potem będzie się wnikało w nocnych rozmowach z Chrystusem. Oczekiwanie, że da się chrześcijańskie pojęcia, brzemienne treściami dostępnymi jedynie przez wiarę, sprowadzić do poziomu sprzed ich nawrócenia, to aborcja dokonana na tym, co poczęło się w zetknięciu ludzkiego z Boskim.

Skorzystać z przypowieści „z życia wziętych” jest dobrym punktem wyjścia, ale nie dojścia. Od paraboli należy odbić się jak od trampoliny, tyle że nie wzwyż, a w głąb Objawienia. Potrzeba po oglądnięciu słownej ilustracji przypowieściowej udać się na osobność, żeby tam poddać się majeutyce Rabbiego. Jedynie Ten Bosko-ludzki Relewator jest bowiem w stanie akuszerować przy porodzie tego, co sam począł najpierw w człowieku przez swoje słowo „wcielone” w ludzki język. W przeciwnym razie kenoza – drugie imię „wcieleniowego” algorytmu objawiania się Boga – okaże się Jego ostatnim słowem. Ale jak z barłogów Wcielony ma przecież wstąpić w ślicznie niebo razem z tym, co ludzkie, tak nie można pozwolić na to, żeby nadnaturalne prawdy wiary zostały sprowadzone na zawsze do naturalnych obrazów, które miały być jedynie dla tamtych trampoliną.

Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons
Nikodim and Jesus.jpeg, źródło: Wikimedia commons

Pierwsze narodziny pozwalają zajrzeć za zasłonę narodzin drugich. Ale o tym trzeba rozmawiać nocą, kosztem snu, czyli naturalnej potrzeby. A więc nie obejdzie się bez ascezy – czy ktoś, zarówno z uczniów, jak i z kościelnych nauczycieli – bierze to poważnie pod uwagę? Nikodem przychodzi dziś nie nocą, kiedy współczesny rabbi i tak śpi, ale w „godzinach urzędowania”, czyli w pozostałym mu, nieprzeciekłym przez palce, czasie wolnym. Może dlatego nie usłyszy, że trzeba mu się powtórnie narodzić z wody i Ducha. Zresztą, narodził się już jako niemowlak i niemową pozostał do dziś. On milczy, Bóg milczy, zawsze to lepsze niż trud dogadywania się z Tym, który zawsze ma rację.

Dosyć tych zgryźliwych żartów, czas na kawał pobożny. Katechetka pyta uczniów: „Czy rodzimy się chrześcijanami?”, na co jeden z nich odpowiada: „Nie, proszę pani, rodzimy się normalni”. W tym właśnie nasz problem, że chcemy pozostać normalnymi. Nie spędza nam snu z powiek misterium narodzenia się na nowo. Niech się Bóg martwi, skoro chciałby nas mieć „nienormalnych”. Zresztą, już poddaliśmy się procedurze zapłodnienia duchowego we chrzcie, nie dalej jak w roku 966. Poczęliśmy się przecież, a poczęci z mlekiem matki Polki wyssaliśmy katolicyzm. Trzy krople wody – Bóg nie jest małostkowy – zwilżyły nasze pomarszczone darciem się wniebogłosy czoło, wystarczy. Bóg wykonał swoje, Bóg może odejść.

Jesteśmy, jak przypomina święty Piotr, „ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa” (1 P 1, 23). Ale teraz pora na karmienie, przy czym, w odróżnieniu od „normalnych” bobasów, głód „nienormalnych” jest nie tyle naturalny, co zależny od ich woli: „jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu” (1 P 2, 2). Zgodnie jednak z obowiązującym w relacji z Bogiem paradygmatem inkarnacyjnym, potrzeba ze strony człowieka współpracy w nowym życiu nadprzyrodzonym. Owszem przede wszystkim muszą się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego” (Dz. 1486), żeby mógł nas zrodzić – ale samo Boskie parcie nie wystarczy, kiedy człowiek nie akuszeruje własnemu przychodzeniu na świat nadprzyrodzony. Dlatego właśnie drugie narodzenie dokonuje się w czasie, że czas jest drugim imieniem wolności (odziedziczonym po matce łasce).

Czy nie wystarczy jednak poprzestać na pierwszym narodzeniu? Żyć naturalnie, normalnie, po prostu „jak człowiek”, po ludzku. „Sęk paradoksu” w ludzkiej naturze, która została stworzona po to, aby mogła przyjąć ponadludzkie powołanie do życia nadnaturalnego. Słuchają czy zatykają uszy, do znudzenia lecz nie do ziewania powtarzam, że człowiek jest człowiekiem dopiero, gdy żyje życiem Boskim. Wracając do przypowieści z życia wziętych, od których jeszcze ani na moment nie oddaliliśmy się na osobność. Kto chciałby odrzucić duchowe narodziny i poprzestać jedynie na pierwszych, ten podobny byłby dziecku poczętemu w łonie matki, które odmawia przyjścia na świat. To sprawdza się jedynie do czasu – „ciąża przenoszona” nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dziecka.

Pogawędzilim w przypowieściach, pogaworzylim jak dzieci. Czas na ascezę nocnych rozmów z Rabbim. Izba przyjęć czynna od zmierzchu do świtu. Wstęp jedynie dla dorosłych.

Sławomir Zatwardnicki

Doświadczenie Boga w świecie.

Niegdyś byłem zafascynowany myślą św. Augustyna, a zwłaszcza jego „ Wyznaniami”, w których w sposób genialny przedstawił całą swoją grzeszność, zwątpienie i lęk, dramatyczne przełomy, wzloty i upadki, długą i krętą drogę poszukiwania Boga. Dziś mam wobec „ ojca teologii zachodniej” stosunek ambiwalentny. Nie jest mi łatwo pogodzić się z niektórymi jego pojęciami teologicznymi zaczynając od pojęcia „ łaski”, jako siły koniecznej do zbawienia, którą grzesznik może otrzymać( lub nie) całkowicie darmo od Boga. Za tym pojęciem (nietożsamym z „łaską wiary” św. Pawła) idą inne. Grzech pierworodny był dla biskupa Hippony uwarunkowany seksualnie, przekazywany każdemu za pośrednictwem aktu płciowego, a za tym powstało wrogie nastawienie do ciała. W efekcie mogło to oznaczać, że tylko niektórym ludziom jest przeznaczone zbawienie (predestynacja), większość stanowi rzeszę potępioną ( massa domnata). Nie godzę się z tym także. To zupełne przeciwieństwo nadziei Orygenesa na powszechne pojednanie z Bogiem.

Nie chcę wnikać głębiej w bogatą soteriologię św. Augustyna, wykuwaną w długich sporach z manichejczykami, donatystami czy pelagianami, a której najprawdopodobniej nie rozumiem. W tych prostych szkicach o moich bohaterach wiary, adresowanych do osób poszukujących drogi, chcę opowiadać tylko o różnych doświadczeniach Boga. Szczególnie jedna wypowiedź św. Augustyna w sposób niezrównany ukazuje jego doświadczenie:

Lecz co ja właściwie miłuję, kiedy miłuję Ciebie? Nie urodę cielesną ani urok życia doczesnego. Nie promienność światła tak miłego moim oczom. Nie melodie słodkie pieśni rozmaitych, nie woń upajającą kwiatów, olejków, pachnideł. Nie mannę ani miód. Nie ciało, które pragnąłbym uścisnąć. Nie takie rzeczy miłuję, gdy miłuję mojego Boga. A jednak kocham pewnego rodzaj światło, pewnego rodzaju głos, woń i pokarm, i uścisk, gdy mego Boga kocham jako światło, głos, woń i pokarm, uścisk we wnętrzu mojej ludzkiej istoty, gdzie rozbłyska dla mej duszy światło, którego nie ogarnia przestrzeń, gdzie dźwięczy głos, którego czas ze mną nie unosi, gdzie bije woń, której wiatr nie rozwiewa, gdzie doświadcza się smaku, którego nie psuje najedzenie, gdzie się trwa w uścisku, którego nasycenie nie rozerwie. To właśnie kocham, gdy kocham mojego Boga. (Wyznania, ks. X,6).

W tak skondensowanej formie św. Augustyn ukazał doświadczenie Boga poprzez kontemplację stworzenia. Ale czy można mówić wręcz o zmysłowym doświadczeniu Boga? Niedawno zalecono mi spacery i jazdę na rowerze. To dobry sposób na podreperowanie zdrowia, a przy okazji możliwość delektowania się pięknem przyrody mazurskiej. Pożegnanie wiosny i początek lata to czas, aby zachłysnąć się orgią zapachów płynących z pól i łąk. I gdy pochylam się nad nabrzmiałymi pąkami maków polnych czy dzikich róż, a teraz już nad pięknymi kwiatami i dojrzałymi owocami, myślę o owocu wieczności, który nigdy nie przeminie. Ale gdy przyjdą słoty i chłody jesieni i rzadko będę wychodził z mieszkania, wyobrażę sobie chłodną samotność duchową Boga, a w ciszy białej zimy odczuję Boga niezgłębionego milczenia. Być może więcej niż zwykle będę słuchać bluesa, muzyki wyrażającej niewypowiedzianą tęsknotę duszy. A słuchając czystych tonów Mozarta czy wesołych mazurków Chopina moja myśl pobiegnie do tego, który jest „wiecznie starą i wiecznie nową pięknością”(Augustyn).

Konkretnie ( mniej poetycko) mówiąc, przyczyna doświadczenia Boga w świecie nie jest jeszcze Bogiem, ale może do niego prowadzić. Św. Augustyn dostrzegł, że Bóg jest konieczny we wszystkich rzeczach, jako ich podstawa, głębia, która wskazuje na tego, który jest ponad nimi. Niewątpliwie Bóg nie jest żadnym wierzchołkiem świata, ani najdoskonalszym stworzeniem. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem wyobrażałem sobie Boga z długą, siwą brodą siedzącego na chmurce. Później przyszedł czas szkoły, gdy Boga pojmowałem jako prawo, Boga nakazów i zakazów, Boga niepokoju. A jeszcze później, jako  wiecznie milczącą najwyższą siłę, która pozwala dostrzec własne słabości. Teraz coraz częściej myślę o Bogu jesieni życia –uśmiechającego się spokoju. Wierzę, że Bóg jest poza materią i poza duchem i dlatego jest bliski w każdym czasie każdemu stworzeniu. Św. Augustyn zauważa, że z tej przyczyny nie wolno nam lekceważyć żadnego stworzenia, żadnej siostry ani brata (nawet brata wilka św. Franciszka), żadnego ziemskiego doświadczenia.

Czasy św. Augustyna były nieporównanie tragiczniejsze niż nasze czasy. Pod koniec swego życia biskup Hippony naocznie doświadczył przełomu dziejów. W roku 410 został zdobyty Rzym przez Wizygotów. Przez wiele dni kobiety były gwałcone, senatorowie mordowani, a domy plądrowane. Św. Augustyn zareagował na te wydarzenia pisząc ostatnie swoje wielkie dzieło: O Państwie Bożym. W nim przemyślał na nowo całą teodyceę. Całe dzieje świata to zacięte zmagania między civitas terrena – społecznością ziemską, a civitas Dei— społecznością Bożą. To ścieranie się wzajemne wiary i niewiary, miłości i żądzy władzy, zbawienia i potępienia, aż do ostatecznego rozdzielenia u kresu czasów i powstania wiecznego Królestwa Bożego. W dwa lata po ukończeniu tego dzieła, Wandalowie dotarli do Afryki grabiąc i paląc wszystko po drodze. W 430 roku zaczęło się oblężenie Hippony. Bardzo chory biskup już nie pisał, ale organizował pomoc dla uciekinierów z Hiszpanii i Gibraltaru. Biografowie ponadto opisują, że „św. Augustyn, trawioną gorączką, szykował się na śmierć z psalmami Dawida na ustach”. Zanim Wandalowie przełamali obronę miasta, św. Augustyn zmarł. Niebawem władza Rzymu w północnej Afryce skończyła się. Na gruzach Imperium rzymskiego rodziła się nowa Europa, gdzie myśl św. Augustyna triumfowała. Gdy patrzę na dzisiejszą zmieniającą się i niespokojną Europę, przychodzą na myśl ostatnie mądre słowa traktatu O państwie Bożym:

Teraz odpoczniemy i będziemy patrzeć. Będziemy patrzeć i kochać. Będziemy kochać i chwalić. Pamiętajmy o tym, co będzie na końcu i nie będzie miało końca. Bowiem cóż innego jest końcem naszym jak tylko wejście do tego królestwa, które nie ma końca?”

Gadająca głowa Jezusa

Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d'Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons
Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d’Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons

Rolą interpretatora Pisma Świętego – słowa Bożego w ludzkich słowach – jest właśnie ukazanie sensu tekstu biblijnego jako aktualnego słowa Bożego. Bo Bóg zawsze mówi teraz. Kto wiecznie żyw, ten ma zawsze wpływ – można by sparafrazować hagiografa – oczywiście pod warunkiem, że żyw chce być również ten, na kogo wywierany jest wpływ. „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca” (Hbr 4, 12). Operacja cięcia mieczem obosiecznym słowa Bożego się udała, gdy pacjent zmarł. „To, że umarł, nie jest jeszcze dowodem, że żył” (Stanisław Jerzy Lec), owszem najpierw człowiek umiera, żeby dopiero zmartwychwstać jako „nowy człowiek”.

W swoim działaniu egzegeta musi nauczyć się poruszać w „świętej świętych” tajemnicy Wcielenia – uwzględniając ów misteryjny związek myśli Boga z ludzką myślą. Dlatego egzegeta musi być jeśli nie dogmatykiem, to przynajmniej wiernym synem Kościoła definiującego dogmaty – klucze interpretacyjne. Samo w sobie nie oznacza to jeszcze bycia fachowym wyjaśniaczem sensów Pisma Świętego, ale daje przynajmniej tę odwagę wiary niezbędną, żeby nie uciec przed kluczową doktryną o Słowie Bożym, które stało się człowiekiem i o Boskiej mowie, która stała się ludzką mową. Takiej ucieczki dokonała właśnie nowożytność, której charakterystycznym rysem stało się skonfliktowanie dogmatyki i egzegezy.

Najlepszą obroną jest atak, a najskuteczniejszą ucieczką pościg. Dlatego zaatakowano autorytet Kościoła za to, że pierwotną rzeczywistość ponoć ukrył był w dogmatach pozostających rzekomo w konflikcie z przesłaniem Biblii. Pościgu przed nieuciekającym Kościołem dokonano z użyciem krytyki historycznej, przy czym miecz ten miał dwa końce. W toku badań okazało się, że nie tylko Kościół, ale i samo Pismo Święte jest już dogmatyczne, trzeba więc było rozdzielić stawy dogmatyczne od szpiku historycznego rdzenia, duszę „Chrystusa wiary” – wyznawanego już, co musiała przyznać egzegeza naukowa, przez pierwotną wspólnotę wierzących – od ciała „Jezusa historii”. Ostatecznie okazało się – podsumowuje to niebezpieczne posługiwanie się sieczną bronią Międzynarodowa Komisja Teologiczna – że „krytyka historyczna nie doszła jednak do wniosku, że sam Jezus Chrystus byłby absolutnie adogmatyczny” (Interpretacja dogmatów).

Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons
Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons

Chrystusa poddano naukowemu badaniu, przybito Go – by użyć określenia Petera Seewalda – „do drzewa poznania” i przeprowadzono „sekcję, tnąc Go mniejszymi i większymi skalpelami”. Jednak mimo iż „na końcu całej procedury na stole operacyjnym pozostała jedynie głowa”, była to głowa gadająca do Boga po aramejsku: Abba. Nie jest to co prawda język dogmatów, ale niesie treści zgodne z przedmiotem późniejszych o kilka wieków definicji doktrynalnych. Operacja nieudana, pacjent żyje! „Wyemancypowana” z kościelno-dogmatycznego autorytetu metoda historyczno-krytyczna potwierdziła, że przepowiadanie apostolskie oparło się na świadomości, jaką Jezus miał odnośnie do swojej tożsamości i misji: Syna posłanego przez Ojca.

Współczesnym egzegetom wydało się, że są w stanie dokonać oddzielenia historii od wiary; jednak stół operacyjny naukowej egzegezy okazał się być raczej stołem do wykonywania sekcji zwłok – bo przedmiot ich badania został uśmiercony jeszcze zanim operacja się rozpoczęła. Przecież ewangeliści nie zamierzali pisać historycznej biografii Jezusa z Nazaretu w dzisiejszym rozumieniu historyczności. W tym właśnie wyraża się natchnienie świętych ksiąg, że wiara jednoczy się tam z historią. Ten sam Syn w chwale stał się człowiekiem w historii ludzkiej. W tej zaś historii dał się poznać przez wiarę, i nawet jeśli ta ukształtowała się w pełni dopiero pod wpływem exodusu Zmartwychwstałego z historii do wieczności, to przecież właśnie z perspektywy Jego wniebowstąpienia, ziemska historii Jezusa ukazała się dopiero w pełnym świetle.

Przy okazji tych wysiłków namalowania portretu Jezusa historycznego, egzegeci odrzucający wiarę Kościoła w Chrystusa sportretowali to, co sami mieli w swoich, poddanych historycznym uwarunkowaniom epoki, w której przyszło im żyć, głowach. Można powiedzieć za autorem Jezusa z Nazaretu, iż kolejne rekonstrukcje Jezusa są raczej „fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która straciła wyrazistość”. Joseph Ratzinger opisywał ten paradoks wielokrotnie i na różne sposoby, także w odwołaniu do literatury: „Do konstrukcji postaci historycznej możemy odnieść słowa, które Faust wypowiada do wierzącego w naukę Wagnera: «Duch czasów czy Duch Dziejów, jak mówicie, to jest wasz własny duch, mój drogi! A czasy mają swoje w nim odbicie»”.

„Musiało rzeczywiście być coś nie tylko tajemniczego, ale i wszechstronnego w Chrystusie – pisał Gilbert Keith Chesterton – skoro można wykroić z Niego tylu mniejszych Chrystusów”. Można by dodać: musiał to być zaprawdę ktoś wszechczasowy, żeby znajdował odbicie w każdym czasie. I dalej, albo głębiej: musi być coś tajemniczego w tytule relacyjnym „Syn”, jakim historyczny Jezus przedstawił się Jemu współczesnym, żeby można było z niego wykroić moc tytułów funkcjonalnych, jakie nadali teologowie epoki apostolskiej „Chrystusowi wiary” w celu określenia Jego roli w naszym odkupieniu. W tym jednym słowie „Abba” kryje się – konstatuje Papieska Komisja Biblijna – „najgłębszy sekret, z którego jak ze «swego źródła» biorą początek wszystkie czyny i sposób postępowania Jezusa” (Biblia i chrystologia).

Jezus co prawda rozróżnił Jego bycie Synem („Ojciec mój”) od naszego bycia synami („Ojciec wasz”), ale tylko po to, żebyśmy dzięki Niemu mogli stać się „synami w Synu”. Oddzielenie „Jezusa historii” od „Chrystusa wiary” dokonane zostało przez te „gadające głowy” egzegetów, którzy zechcieli pozostać sierotami odmawiającymi poddania się adopcji, której Ojciec dokonał w Synu. Ta pierwsza emancypacja skutkowała drugą: uniezależnieniem się zasad naukowych od teologicznych w egzegezie, w istocie będącym oderwaniem się rozumu od wiary. Kto wie zresztą, co było pierwsze: jajko czy kura? W każdym razie jajko wydało się sobie mądrzejsze od kury.

Sławomir Zatwardnicki

Ludzka Głowa Kościoła – Kościół z ludzką twarzą

Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons
Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons

Według Nonsensopedii „większość ludzi popełnia obciachowy błąd” nazywając wielokropek „trzykropkiem”. Polska Encyklopedia Humoru podpowiada, że może to być wynikiem zainspirowania „ładnym brzmieniem słowa «dwukropek»”. W moim tekście dwukrotnie odwołam się do użytych przez człowieka a natchnionych w Duchu Świętym trzech kropek. Nie wyglądają one zdaniem egzegetów zbyt ładnie, ale przecież mają wielce inspirującą wymowę.

Za dużo w nas teizmu naturalnego, a za mało chrześcijańskiego, żebyśmy potrafili nie zgorszyć się człowieczeństwem Boga. Może dlatego tłumacze nie wytrzymują napięcia, gdy trafiają na zdanie mówiące o tym, że jeden jest tylko „pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” (1 Tm 2, 5), i przypisami jak najszybciej odsyłają do Bóstwa Chrystusa. Niepotrzebny brak zaufania do odbiorcy i nadawcy księgi natchnionej, Ducha Świętego i człowieka zarazem. Kto wytrzyma to natchnione wyakcentowanie człowieka Jezusa, ten doczyta, że zbawienie zawisło właśnie na Ukrzyżowanym, „który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie” (w. 6). A „kto doczyta, nie błądzi”, może więc znajdzie w tym wersecie „dwa w jednym” aspekty objawienia: odkupienie i pośrednictwo, które po to dokonały się we właściwym czasie, aby objąć wszystkie czasy, a jeśli tak – to znaczy że „sprawa człowieka Jezusa” musi wciąż trwać.

Zanim dopowiemy, że w Kościele, zaufajmy czytelnikowi, że wytrzyma jeszcze chwilę „inspirującego napięcia” – przejście od człowieka Jezusa do Kościoła wymaga bowiem pośrednictwa jeszcze jednej odsłony Objawienia. Odkrywa się ono w paralelizmie człowiek Adam – człowiek Chrystus, na który wskazał święty Paweł. Całe Pismo od Boga natchnione jest (2 Tm 3, 16), więc nawet i ten wielokropek, o który niektórzy się potykają tłumacząc Apostoła z przerwanej myśli, jakby nie było to „urwanie w Duchu Świętym”, a zatem mające swoje znaczenie: „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli…” (Rz 5, 12). Różnie interpretowany fragment, ale wszystkie mniej lub bardziej ortodoksyjne „pluralizmy” tłumaczeń zbiera Joseph Fitzmyer w jedno, gdy pisze, że autor listu „wyraża rezultat, konsekwencję smutnego wpływu Adama na ludzkość przez ratyfikację swojego grzechu w grzechach wszystkich ludzi”.

Duccio di Buoninsegna 017.jpg
Duccio di Buoninsegna 017.jpg

Dla mojego wywodu ważny jest fakt, że Adamowy grzech znajduje w potomkach Adama swoją ciągłość, która dokonuje się „z prądem” czasu. Analogia Adam – Drugi Adam pozwala zauważyć z kolei oddziaływanie Chrystusa: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (w. 19). Nie jest to jednak „symetryczny paralelizm”, bo ostatnie słowo – a właściwie zamilczenie na Krzyżu – należy do Ostatniego: „Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa” (w. 15). Ostatni staje się przy tym pierwszym, a zasięg jego dzieła działa również „pod prąd” czasu, inaczej nie mogłaby się rozpocząć historia zbawienia, której On miał stać się centrum, i która potem miała być kontynuowana w Kościele.

Pawłowy a w Duchu Świętym ukazany nam paralelizm mówi coś jeszcze: otóż konsekwentnie należy odkryć Dobrą chrześcijańską Nowinę o tym, że nie tylko Jego oddziaływanie, ale również sam „człowiek Jezus” musi być „ratyfikowany” we wszystkich „człowiekach” wierzących. W Nim tworzą oni zresztą „jednego człowieka”, jak w Adamie wszyscy „jakoś” byliśmy zawarci. Jest to możliwe dzięki temu misteryjnemu przenikaniu się Chrystusa i Kościoła, które Pismo Święte oddaje obrazami Głowy i Ciała czy też zjednoczenia oblubieńczego (por. np. Ef 5, 23-32). Człowiek Jezus jest obecny w „człowieku” Kościele, a więc właśnie w tej ludzkiej, widzialnej naturze misterium Kościoła, którą nieortodoksyjnie chcielibyśmy uważać jedynie za zasłonę zakrywającą to, co Boskie i niewidzialne, w domyśle: jedynie ważne. A jednak jak Pośrednikiem jest człowiek Jezus, tak Kościół staje się pośrednikiem działania Chrystusa w każdym czasie właśnie przez swoje „człowieczeństwo”, a przede wszystkim przez ludzi.

Teraz można by kolejne strony zapełnić rewelacjami objawiającymi właśnie owo „uczłowieczenie” Kościoła. Żeby nie nadużyć cierpliwości papieru i nie przedawkować niecierpliwości czytelnika – sfokusuję uwagę jedynie na strukturze Ludu Bożego. W urzędach Kościoła nie należy widzieć „uporządkowania hierarchicznego” wspólnoty wierzących, lecz dostrzec, iż „hierarchiczny porządek” wokół Piotra i Dwunastu „ratyfikowanych” w ich następcach pozostaje w służbie komunii ludu Bożego. Urząd nie stoi ponad wspólnotą, z kolei tej nie ma bez posług służących jedności Ciała Chrystusa. Do istotnej struktury Kościoła zaliczyłbym właśnie i przede wszystkim owo wzajemne odniesienie jednych do drugich, urzędu do wspólnoty, hierarchii do charyzmatu, w końcu człowieka do człowieka, a w tym wszystkim – synów ludzkich do Syna Człowieczego.

Zbawczym darem jest już struktura Kościoła, przez którą dar zbawienia zostaje udzielony. W ten sposób jedni drugim (osobiście oraz przez pełnione posługi) „pośredniczą w Pośredniku” – człowieku Jezusie. Tylko tak zbawienie staje się „obecne” w Kościele, a Zbawiciel może aktualizować swoje odkupienie, którego pierwszym aktem było Wcielenie. Właśnie „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze” (Benedykt XVI). Jak bowiem mógłby człowiek Jezus zbawiać ludzi „po chrześcijańsku”, jeśli nie przez człowieczeństwo Kościoła, zwłaszcza przez relacje między jego członkami? Gdy reformatorzy uciekają od tego, co ludzkie, prawdziwa odnowa polega na tym, aby ukazywać „Kościół z ludzką twarzą”, a zwłaszcza z ludzką twarzą Głowy, bo nikt bardziej ludzki od Syna Człowieczego. We wzajemnej relacyjności każdego z każdym oraz „wszystkich każdych” z całością dzieje się więź Głowy z Ciałem.

Przez jednego człowieka Jezusa życie weszło do Kościoła, a życie to przechodzi na wszystkich ludzi. Czas na drugi wymowny wielokropek…

Sławomir Zatwardnicki

Legenda o św. Janie Apostole

Dla wyluzowania przed meczem z Niemcami sięgnąłem po Złotą Legendę bł. Jakuba de Voragine. Ten biskup i dominikanin z XIII wieku zawarł w fantastycznym dziele opowieści i rozważania o świętych, przechowywanych od niepamiętnych czasów przez Kościół. Zdumiewa to, że ten potężny zbiór różnych żywotów — w tym męczenników za wiarę, przedstawionych często w sposób humorystyczny i anegdotyczny – był wykorzystywany w kazaniach na poszczególnie dni roku kościelnego. Jakub de Voragine dokonał jedynie kompilacji tych legend tak, by były one krzepiącą wiarę opowiadaniami dla wiernych, a nawet podręcznikiem(!) dla kleryków w seminariach.
W legendzie na dzień św. Jana Apostoła i Ewangelisty odnaleźć można motywy bardzo stare, sięgające pierwszych wieków chrześcijaństwa. Przeplatają one w piękny sposób prawdę historyczną z legendą i nawet, jeśli sięgają do apokryfów to jednak ukazują w sposób znakomity prawdy ewangeliczne. Oto ta legenda przytoczona prawie dosłownie z niewielkimi skrótami:
Jan, ukochany przez Pana i powołany jako niewinny młodzieniec, skoro apostołowie rozeszli się po zesłaniu Ducha Świętego, udał się do Azji i założył tam wiele kościołów. Cesarz Domicjan dowiedziawszy się o otaczającej go sławie kazał go sprowadzić do Rzymu i przed Bramą Latyńską wrzucić do kotła wrzącego oleju, ale on wyszedł zeń nietknięty, tak jak wolny był zupełnie od zepsucia cielesnego. /Ten fakt opisuje poważny prawnik i teolog z II wieku Tertulian – R.K./ Cesarz widząc to, zesłał Jana na wygnanie na wyspę Patmos, gdzie przebywając w samotności napisał Apokalipsę.
Po śmierci Dioklecjana Apostoł mógł wrócić z wyspy Patmos do Efezu i dalej głosić Słowo Boże. Jan wszedł raz w Efezie do łaźni, by się kąpać, i gdy zobaczył tam heretyka Cerynta zaraz wyskoczył ze słowami: Uciekajmy stąd, aby nie zawaliła się na nas ta łaźnia, w której kąpie się wróg prawdy, Cerynt. (Anegdotę te przytacza już św. Ireneusz w II wieku. Cerynt żył w końcu I wieku w Azji Mniejszej, był zwolennikiem kierunku judaizującego w chrześcijaństwie, i prekursorem gnostycyzmu. „Niejaki Cerynt nauczał w Azji, że ten świat nie pochodzi od pierwszego Boga, tylko od określonej Mocy …O Jezusie twierdził, że nie został zrodzony przez dziewicę… Twierdził, że po chrzcie zstąpił na niego Christos w postaci gołębicy. Wtedy głosił nieznanego Ojca i dokonywał cudów. Następnie pod koniec opuścił potajemnie Christos Jezusa, który cierpiał i powstał ( z martwych). Christos pozostał niecierpiętliwym, ponieważ był natury duchowej” ( Adversus haereses, I.26,1 tł. W. Myszor, Katowice 2016). W innej opowieści autor zbioru legend powołuje się na św. Hieronima –Ojca Kościoła. Otóż Św. Jan bawił w Efezie do późnej starości, tak, że już na rękach nosili go do Kościoła jego uczniowie. Nie mógł już wiele mówić, miał jednak zwyczaj powtarzać te słowa: Syneczkowie, kochajcie się wzajemnie. Wreszcie bracia, którzy z nim byli, zdziwieni, że zawsze to samo powtarzał, zapytali go: Nauczycielu, dlaczego zawsze to samo mówisz? A on odparł: Bo to jest przykazanie Pańskie i jeśli tylko jego będziecie przestrzegać, wystarczy.
Jeszcze jedno opowiadanie sięgające początku III wieku, o cechach może nawet autentycznych, oparte na realnych i znanych skądinąd faktach. Gdy św. Jan miał pisać ewangelie, zapowiedział najpierw post, w czasie którego wszyscy mieli się w tej intencji modlić. Usunął się w ustronne miejsce, aby tam spisać tajemnic Boże i modlił się, aby w czasie pisania nie miał żadnych przeszkód ze strony deszczu i wiatru. Podobno do dziś dnia siły natury otaczają to miejsce w Efezie tymi samymi względami.
Jakub de Voragine stara się być wiarygodnym i powołuje się często na autorów opowiadań, które cytuje. Jest tak w jeszcze jednym tu zamieszczonym opowiadaniu, gdy pisze: A gdy Jan dożył 99 lat, wedle Izydora — Doktora Kościoła z VII wieku — w 67 lat po męce Pańskiej, pojawił mu się Chrystus z uczniami swymi mówiąc: Pójdź do mnie, umiłowany, bo czas już, abyś ucztował u mego stołu z braćmi twymi. I Jan wstał i zaczął iść. Ale Pan rzekł:
„W niedzielę przyjdziesz do mnie. Gdy więc nadeszła niedziela, cały lud zgromadził się w kościele pod wezwaniem św. Jana. A on od pierwszego piania kogutów uczył ich zachęcając, aby byli wytrwali w wierze i skorzy w wypełnianiu przykazań Bożych. Następnie polecił wykopać kwadratowy dół koło ołtarza, a ziemie wyrzucić poza kościół, po czym zstąpił doń i wyciągając do Boga ręce rzekł: Oto przychodzę, zaproszony na ucztę Twoją, Panie Jezu Chryste, dzięki czyniąc, że raczyłeś mnie zaprosić do stołu Twego, boś wiedział, że z całego serca mego pragnąłem Cię. A gdy skończył modlitwę, takie światło zajaśniało nad nim, że nikt nie mógł nań spojrzeć. Gdy zaś światło znikło, znaleziono dół pełen manny, która tam się rodzi aż do dnia dzisiejszego i jakby wytryska na dnie jamy na kształt drobnego piasku, tak jak to bywa w źródłach”.
Złota Legenda zawiera wspaniałe anegdoty o świętych. Niektóre, zaopatrzone w glosy z myślą o prostym odbiorcy nieznającym łaciny, można dostrzec już w zabytkach piśmiennictwa polskiego XIV wieku. „ Zupełnie wyraźne są one w Kazaniach gnieźnieńskich, zwłaszcza w kazaniu o św. Janie apostole”. ( Złota Legenda, wstęp: Marian Plezia,s.49,PAX 1983). Pełne miłości, ukazują pogodną i wręcz wesołą stronę średniowiecznego chrześcijaństwa. Próba odmitologizowania tych tekstów w duchu Bultmanna byłoby barbarzyństwem. Natomiast próba ożywienia letnich kazań starożytną anegdotą…why not? Może jednak średniowiecze nie było tak ciemnie i ponure, jak się czasem wydaje?

Zakochany w Jezusie Chrystusie

Prof. Henri Crouzel SJ pisze o nim: „Jest największym teologiem, jaki wydał Kościół Wschodni, a dorównują mu jedynie Augustyn i Tomasz z Akwinu. Pomimo ataków, jaki nań przypuszczono, stał się, mimo kilku zastrzeżeń, niekwestionowanym mistrzem wielkich doktorów z IV wieku, ‘Mistrzem Kościołów po Apostole’, by przytoczyć Dydyma Ślepego. Jednak w drugiej połowie IV wieku sformułowano system oparty jedynie na niektórych aspektach jego myśli, tłumiąc wszystko to, co je równoważyło. W rezultacie Orygenes został potępiony…” (Orygenes, Przedmowa, homini2004).

Paradoksem jest to, że niezależnie od dawniejszych ocen, na Orygenesa powołuje się w swych dokumentach Sobór Watykański II, ( por. KK6; 40; DM9; DK7), oraz że homilie świętego „heretyka” znalazły się w nowym wydaniu rzymskiego brewiarza. Niegdyś próbowałem szerzej zgłębić myśl Aleksandryjczyka, podjąłem próbę rekonstrukcji treści apologii chrześcijaństwa w jego dziele „Κατὰ Κέλσου”. ( Na roku doktoranckim miałem wspaniałych nauczycieli, m.in. profesorów ks. Emila Stanulę, ks. Wincentego Myszora, ks.Tadeusza Dejczera, wkrótce potem jednak wyjechałem bezterminowo z kraju ).W tym szkicu chciałbym ukazać Orygenesa, jako zakochanego w Bogu mistyka. Trudnością jest to, że „ Stalowy” (taki zyskał przydomek ze względu na cechy charakteru) w swych dziełach prawie nic nie mówi o sobie. Ale te świadectwa, które zachowały się, pozwalają uchwycić jego osobiste doświadczenie Boga.
Crouzel przytacza wprost  jedno z nich:
Następnie spostrzega Oblubieńca, a ten, gdy został dostrzeżony, odchodzi. I wiele razy robi to w całej Pieśni, czego nie rozumie nikt, kto sam tego nie doświadczył. Często, Bóg mi świadkiem, dostrzegałam, ze Oblubieniec zbliża się do mnie i długo ze mną przebywa; a skoro nagle odszedł, nie mogłam znaleźć tego, czego szukałam. Znowu więc pragnę jego przyjścia, a On czasami ponownie przychodzi. Lecz kiedy przybył, kiedy dotknęła g moja ręka, znów się oddala, a kiedy odchodzi, znów go szukam. Wiele razy robi to, aż wreszcie uchwycę go i wstąpię wsparta na moim Oblubieńcu”(Homilia o pieśni nad Pieśniami, rozdz.7, s. 206).

To nie jest przyjęty język wysławiania się, niemający nic wspólnego z osobistym doświadczeniem. W chrześcijaństwie byli przed Orygenesem pisarze mistyczni, miedzy inni apostołowie Jan i Paweł, Ignacy z Antiochii, czy Klemens Aleksandryjski. Ale nie ma u nich tonu tak żarliwych emocji, obecnych w tym i w wielu innych orygenesowskich frazach. Także w mistyce filońskiej, gnostyckiej bądź średnioplatonskiej nie ma osobistego związku miłości, między wierzącym a Chrystusem. Jeśli nie ma wcześniejszych wzorów takiego wysławiania się, trudno zatem dopatrywać się w nim jakiegoś gatunku literackiego. Orygenes, jako pierwszy w tradycji chrześcijańskiej, wyraził ideał poznania mistycznego w całym jego bogactwie. Skąd miałby je czerpać, jeśli nie z własnego doświadczania? Skoro nie obcował w swoim życiu z owymi tajemnicami, możliwe jest, że posiadał tak bezbłędną intuicję? Czy mógł być aż tak wyczulony na wszystkie niuanse mistyki Pisma świętego, wymyślając język, którym w późniejszych czasach posługiwało się wielu mistyków? A może trzeba jednak przyjąć, że osobiście ich doświadczył? „Tylko duchowe może poznać duchowe, jak często pisał, powtarzając Pawła”(Crouzel).

Temat mistycznych zaślubin należy u Orygenesa do najważniejszych. Już niektórzy Żydzi uważali, ze poemat miłosny zwany Pieśnią nad Pieśniami, traktuje o miłości Boga i Izraela. Nowy Testament odnosi ją do Chrystusa i Kościoła, a  Orygenes idzie jeszcze dalej. Oblubienica oznacza nie tylko  Kościół, ale także jednostkowa dusza wierna jest oblubienicą, ponieważ należy do Kościoła i jest zaślubiona Chrystusowi. Z tymi tematami łączy wątek miłosnej strzały i miłosnej rany.Tą strzałą jest nie tylko Chrystus, ale wszyscy, którzy zwiastują jego Słowo. Strzała ta symbolizuje zatem przede wszystkim miłość. Czasami jest to także żal za grzechy i skrucha, jaką ta strzała wzbudza.

Temat zaślubin wiąże Orygenes nie tylko z zespoleniem i miłością, ale także z duchowym rodzeniem. Orygenes wnioskuje tu za Pawłem: dusza poczyna ze Słowa i dusza poczyna Słowo, Słowo obecne w duszy. (Ga 4,19). Ale Orygenes kontempluje jeszcze głębiej: skoro dusza daje życie Słowu, to jej modelem jest Maria.”Wszelka dziewicza i i nieskalana dusza, która poczęła się z Ducha Świętego, aby zrodzić wolę Ojca, jest matką Jezusa” (ComMt281). Te narodziny Chrystusa w duszy wiążą się z przyjmowaniem Słowa, a zatem Jezus rodzi się jakby w duszach nieustannie. Orygenes wnioskuje dalej; jeśli Chrystus nie rodzi się we mnie, nie mogę być zbawiony. Narodziny Jezusa w Betlejem przynoszą skutki w porządku odkupienia, o ile każdy z osobna będzie uczestniczył w nadejściu Jezusa i przyłączy się do Niego. Taki jest „ Chrystus, istniejący w każdym człowieku”(ComJ10,16).

***
Modlitwa Orygenesa o spojrzenie duchowe:
Oby i nam położył Pan Jezus ręce swoje na oczy,
abyśmy i my zaczęli patrzeć nie na to, co widzialne,
lecz na to, co niewidzialne;
niech otworzy nam te oczy,
które nie oglądają rzeczy teraźniejszych,
lecz rzeczy przyszłe
i niech objawi nam spojrzenie serca,
którym można oglądać Boga w Duchu,
przez tegoż Pana Jezusa Chrystusa,
którego chwała i panowanie
jest na wieki wieków. Amen

***

Sama treść jego myśli oraz jej dążenie, myśli, której nie sposób oddzielać od najbardziej intymnych aspektów jego życia, pozwala nam mniemać, że Orygenes jest jednym z największych mistyków w tradycji chrześcijańskiej.( Henri de Lubac, Przedmowa do: H. Crouzel, Connaissance, s.11).

Wyjątek potwierdzający regułę perspektywy

Pietro lorenzetti, compianto (dettaglio) basilica inferiore di assisi (1310-1329).jpg, źródło: Wikimedia commons
Pietro lorenzetti, compianto (dettaglio) basilica inferiore di assisi (1310-1329).jpg, źródło: Wikimedia commons

Kazał był Antoni Słonimski w felietonie Prawo perspektywy korzyć się przed mądrością tytułowego prawa. Niejednakowo rzeczy, sprawy a nawet osoby przedstawiają się z bliska i z daleka. „Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Wśród wielkiej liczby perspektyw dwie są jednak zasadnicze i wrogie sobie: „to sposób patrzenia optymisty i pesymisty”, przy czym to właśnie ten ostatni „wygrywa wszystkie zakłady”, bo „najczarniejsze przypuszczenia zawsze się sprawdzają”.

Z właściwą sobie swadą publicystyczną i ikrą humoru, która w zależności od, a jakże, osobistej perspektywy, podoba się lub nie czytelnikom, ale nie pozostawia ich obojętnymi (czy im się to podoba czy nie), powoływał się Słonimski na przykład Platona. „Przez setki lat ubóstwiano tego filozofa, rzeźbiono jego ciało i tłumaczono jego dzieła. Ale z perspektywy wieków cóż właściwie zostało z wielkiego Greka? – pytał autor Mętnych łbów i odpowiadał – Jedno mętne powiedzonko, jedno słowo – «platonicznie»”. Chi, chi; albo, jeśli kto woli: buu, buu.

Z przywołanych w poprzednich moich felietonach perspektywy „powagi Boskiej ironii” i patrzenia z pozycji „do góry nogami” rzeczy, sprawy i przede wszystkim osoby prezentują się we właściwym świetle. A dzięki Boskiej opatrzności to, co mogłoby w pierwszej chwili być opacznie zrozumiane, z czasem właśnie odkrywa swoje znaczenie w Boskim planie. Odwrotnie niż w przypadku przywołanego filozofa, właśnie jedno czy dwa słowa „na początku” wystarczają mądrej głowie, by z perspektywy wieków usłyszała pełne ich znaczenie.

Z oddalenia – w Bożym porządku rzeczy – widać wyraźniej. W tym prawie „Boskiej perspektywy” to meta oświetla start, a każdy, kto z początków chciałby wróżyć nieodgadnioną jeszcze przyszłość, popełnia falstart – bo nie da się zgłębić teraźniejszości bez eschatologii. Wzorcową próbką niezrozumienia tego prawa jest problem, jaki niektórzy chrześcijanie miewają z Maryją. W mętnej ludzkiej głowie nie mieści się, żeby „Maryja wiary” wyznawana przez Kościół mogła mieć coś wspólnego z „Maryją historii”, jaka zdaje im się prezentować z kart Ewangelii.

Obie łączy chyba jedynie nieporozumienie, żeby nie powiedzieć gwałt, jakiego dopuszczono się na tej „ubóstwionej” Postaci – sugerują ci, którzy nie ukorzyli swoich zmysłów i rozumu przed prawem perspektywy. Tacy w scenie wydarzającej się pod Krzyżem, kiedy to umierający Syn powierza Matkę uczniowi, a ucznia Matce (por. J 19, 25-27), dostrzegą ludzką troskę „syna marnotrawnego”, który zostawiwszy mamusię na trzy lata, teraz nagle sobie o Niej przypomina. Cóż za afront względem Tego, który jeszcze niedawno upominał niewiasty za ich sentymentalizm zasłaniający sprawy najważniejsze (por. Łk 23, 27-31), jakiż dysonans w stosunku do Ewangelii, w której autor, jak sam pisze, pomieścił jedynie to, co ma najbardziej doniosłe znaczenie (por. J 21, 25).

Pietro Lorenzetti - Crucifix - WGA13531.jpg, źródło: Wikimedia commons
Pietro Lorenzetti – Crucifix – WGA13531.jpg, źródło: Wikimedia commons

Zamiast Boskiej ironii – ludzka kpina z dramatyzmu zbawienia, które właśnie się dokonuje, i w którego wydarzenie dziejące się od narodzenia aż po teraz „nie bez postanowienia Bożego” (Lumen gentium) włączona zostaje Niewiasta. Nie musimy łamać sobie pokalanych łbów, na ile Niepokalana potrafiła wtedy poukładać sobie wszystko w głowie – tu również wolno dopuścić „perspektywę finiszu”: dopiero Wniebowzięcie oświetliło Maryję ziemską również przed Nią samą. Jednak nasz mętny rozum powinien ukorzyć się przed „ostatnią wolą” Zbawiciela: „słowa, którymi Ukrzyżowany przekazuje Janowi Maryję jako matkę, wyrastają ponad chwilę i rozciągają się na całą historię” (Joseph Ratzinger).

Trzeba popatrzeć „na opak”, żeby nie przeoczyć tego, co zakryte. Mimo że Apostołowie byli się rozpierzchli, pod krzyżem znajduje się właśnie Kościół reprezentowany przez Jana; ale wtórnie – i nierozdzielnie – umiłowany uczeń jest przedstawicielem każdego ucznia „z osobna”. Maryja jest najpierw Matką Kościoła, a dopiero potem każdego z nas; podobnie jak Eklezja poprzedza tych, których rodzi. Ale właśnie dzięki temu – znów: perspektywa Boża – że Nowa Ewa zostaje powołana do matkowania wspólnocie wierzących, może stać się osobistą, jak ją określał św. Maksymilian, „Mamusią” każdego członka Ciała Jej Syna.

Wywyższony w uniżeniu, zgodnie z zapowiedzią, przyciąga wszystkich do siebie (por. J 12, 32); choć, o Boska ironio, na razie jest tam jedynie Matka i Jej adoptowany właśnie syn, Janek. Widać w tym „równoczesność” Bożego działania zarazem na rzecz wspólnoty jak i każdego osobiście: spodobało się Bogu zbawiać nie pojedynczo, lecz ustanowić lud (por. Lumen gentium), a przecież nie przeczy to, owszem właśnie jest fundamentem tego, że związek wszystkich chrześcijan z Bogiem oraz Bożą Rodzicielką kształtuje się zawsze niepowtarzalnie, a więc osobiście („reguła wyjątków”).

Ewangelista buduje swoją narrację w perspektywie paralelizmu „Jezus – wierzący”. Co stało się udziałem Chrystusa, dotyczy życia duchowego chrześcijan – dlatego uczeń Jan otrzymuje Matkę Syna; z kolei Jan stoi w cieniu-świetle Krzyża „w imieniu” wspólnoty wierzących. „I od tej godziny”, pisze autor natchniony, „uczeń wziął Ją do siebie”, czy właściwie „do własnych”, a więc – dopowiada Jan Paweł II, który uczynił to samo wzorem ewangelisty – „w to wszystko, co stanowi jego własne życie wewnętrzne, poniekąd jego ludzkie i chrześcijańskie »ja«”. W tym osobistym wzajemnym oddaniu się Matki i ucznia kryje się – jeśli pamiętać o „drugim wymiarze” Janowej Ewangelii – algorytm osobistego powierzenia się Matce każdego ucznia Pana.

„Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Z kolei wielkość czynów Bożych nie przemija, owszem z oddalenia czasowego a z przybliżenia do celu jawi się większa. Jest to „nie z tej ziemi” wyjątek od reguły „tej ziemi”, który z kolei potwierdza samą regułę perspektywy: wszystko zależy od przyjęcia odpowiedniego punktu widzenia. Chodzi o punkt widzenia „ostatecznej przyszłości”. Ostatnie słowo i śmiech należą do optymisty.

Sławomir Zatwardnicki

Bóg ludzi niereligijnych

Andrzej  Michniewicz anonsuje na blogu Teologowie książkę Teologie XX i XXI wieku Andrzeja Napiórkowskiego. W zamieszczonym spisie treści tej książki jest pastor baptystyczny Martin Luther King i inni, natomiast nie ma teologa luterańskiego, ekumenisty Dietricha Bonhoeffera- urodzonego we Wrocławiu, zamordowanego w obozie koncentracyjnym w 1945 roku. W moim poczcie bohaterów wiary Bonhoeffer zajmuje wysoką pozycję. Lektura jego „Modlitewnika Biblii” oraz listów i notatek z więzienia przekonuje, że doświadczył on Boga ludzi niereligijnych i cierpiących. To, że są ludzie niereligijni jest truizmem. Tak samo, jak to, że są ludzie niemuzykalni, niesłyszący, niewidzący. Nie znaczy to, że Bóg ich od siebie odepchnął. Dla Bonhoeffera jest Bóg ludzi niereligijnych!
Przytoczę parę jego głośnych stwierdzeń:

Nie akt religijny czyni chrześcijanina, tylko udział w cierpieniu Boga w codziennym życiu.
Dojrzałość świata, dzięki której zostają usunięte fałszywe wyobrażenia Boga, odsłania nam obraz Boga Biblii, który przez swą bezsilność zyskuje władzę i miejsce w świecie.
Ataki apologetyki na dojrzałość świata uważam po pierwsze za bezsensowne, po drugie za nieszlachetne, po trzecie za niechrześcijańskie. Bezsensowne, bo wygląda to jak cofnięcie człowieka, który stal się już mężczyzną, z powrotem do momentu dojrzewania, czyli uczynienia go zależnym od tego, od czego już nie jest zależny, wciągnięcie go w problemy, które dla niego nie są już problemami. Nieszlachetne — albowiem próbuje się tu wykorzystać słabość człowieka do celów mu obcych i nieakceptowanych dobrowolnie. Niechrześcijańskie — albowiem myli się tu Chrystusa z pewnym stopniem religijności człowieka, to znaczy z prawem ludzkim.

Trudno zgodzić się całkowicie z takim myśleniem. Choć jest oczywistą prawdą, że chrześcijaństwo w swej istocie nie jest religią ale wiarą. Spotkałem w moim życiu ( ba, mam w samej mojej najbliższej rodzinie) osoby, które kochałem i kocham,  ludzi, którzy wewnętrznie byli po prostu niereligijni. A przecież również czuli bliskość Boga, który ich kocha i za nich umarł na krzyżu.
Myślę, że to rozróżnienie pomiędzy człowiekiem religijnym i wierzącym jest ważne. Dobrze byłoby ostatecznie zdefiniować co oznacza w teologii religia, a co wiara. Przywódcy III Rzeszy byli luteranami, katolikami, na swój sposób zabobonni i religijni, ale czy byli ludźmi wierzącymi? Jak  ich wina odnosi się do samej istoty chrześcijaństwa, którą  jest Jezus Chrystus, wiara człowieka w Boga, który stał się człowiekiem?