Archiwa tagu: humor

Nawiedzenie Nikodema seniora i chrzest juniora

Cały dom czekał już na Nikodema i dziwił się, że tak długo zatrzymuje się w marszu zamiast wracać. Kiedy w końcu pojawił się na progu domu, nie mógł do nich nie mówić, ale jedyne co z tej ekstatycznej mowy zrozumieli, to że nosi jakieś poznanie w przybytku serca. Mimo że dawał werbalne znaki, w środku pozostał niemy. Bo jak wypowiedzieć to wszystko, co zostało mu objawione w rozmowie z Nauczycielem, a potem w rozmowie z samym sobą a w Duchu Świętym, czyli w dialogu z wewnętrznym Innym Nauczycielem.

Potem jego żona poczęła i pozostawała skryta w swoim sercu przez pięć miesięcy. Bo łaska Boża – ten niezasłużony dar – zawsze upokarza człowieka, nie jest przecież łatwo wytrzymać korzącego się u stóp Pana myjącego nogi. Oczywiście wszystko, co przeżywali, dokonywało się „po katolicku”, niemal niezauważalnie dla sąsiadów i krewnych, z którymi na zewnątrz pozostawali w pogodnych stosunkach (rozmowy o pogodzie, cisza przed burzą). Dopiero gdy przeszedł czas rozwiązania, a po nim, ósmego dnia, obrzezania – wszyscy się zdziwili.

Chrzest Jezua chrzcielnica, źródło: Wikimedia commons
Chrzest Jezua chrzcielnica, źródło: Wikimedia commons

– Kimże będzie to dziecię? – pytali. – Katolikiem, którego na białej poduszeczce przyniesiemy do chrzcielnicy dla zgładzenia grzechu. – Czy ten niewinny bobasek, któremu nie obrzezaliście napletka, potrzebuje zbawienia? – Nie taki on nieskalany, jak go sielankowe wyobrażenia malują; nie należy mylić słabości ciała z niewinnością duszy. I sięgnął Nikodem po „Wyznania” Augustyna, w której to książce-spowiedzi, napisanej kilka wieków później, biskup Hippony dokonuje swoistego rachunku sumienia sięgającego aż do kołyski:

Czym grzeszyłem wówczas? Czy tym, że płacząc wyrywałem się do karmiącej mnie piersi? Gdybym dziś tak łakomie się rwał już nie do piersi, lecz do pokarmu stosownego dla moich lat, wyśmiano by mnie i udzielono mi słusznej nagany. Postępowałem więc w sposób zasługujący na naganę. (…) Więc i wtedy postępowanie takie nie było dobre – to wymuszanie płaczem nawet rzeczy szkodliwych, złoszczenie się tak zażarte na ludzi wolnych, że nie chcą być niewolnikami, na dorosłych, na własnych rodziców i innych ludzi rozumnych, że nie są posłuszni na każde skinienie.

Wtedy otworzyły się ich usta, język się rozwiązał i zaczęli głośno wątpić. Najpierw zaprzeczali, że on w ogóle prawi na serio. Potem kontestowali przytoczoną argumentację, która wydała im się niepoważna. W końcu próbowali zakwestionować wagę grzechu niemowlaka. A jednak – tłumaczył im – problem jest poważny, istnieje przecież ciągłość między małym a dużym człowiekiem. Grzechy jak gdyby rosną razem z postępującym w latach grzesznikiem. Gucio ssający pierś matki ma tę samą upadłą naturę, co Augustyn u piersi konkubiny.

Dopiero „kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony” – zacytował Rabbiego, a oni złapali się tego „kto uwierzy” jak dziecko brzytwy sutka. – Nie może być chrzczony, jeśli nie ma wiary, a nie może jej mieć ten, kto nie jest świadomy – powtarzali późniejsze o kilkanaście wieków antykatolickie zarzuty. Tłumaczył więc tym, co bez zgody zainteresowanego tną napletek, że łaska Boża jest bezinteresowna, uprzednia względem jakiejkolwiek ludzkiej zasługi, a nawet wiary. – Właśnie chrzest „nowoporodka” – próbował „wiechem” rozładować atmosferę – jest tego najwymowniejszym przykładem. Przy narodzeniu duchowym muszą się – sięgnął po Faustynę – zawsze „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego” (Dz. 1486).

– Za jakieś trzysta parę lat – prorokował – Grzegorz z Nazjanzu kazać będzie o chrzcie, że jest on „darem – ponieważ jest udzielany tym, którzy nic nie przynoszą; łaską – ponieważ jest dawany nawet tym, którzy zawinili; zanurzeniem – ponieważ grzech zostaje pogrzebany w wodzie”. Potraktowali to jednak jak ucieczkę od pytania o wiarę, lecz on, złapany przez nich, rozradował się w Duchu Świętym nad mądrością Ojca. – Kto wie – pytał czy raczej rozpłomieniony odsłaniał ukryte prawdy – czy niemowlę nie posiada jakiegoś „zmysłu wiary”, zarodka pierwotnej ufności, małego płomyka który potem, dzięki „dmuchaniu” Ducha Świętego oraz wspólnoty wierzących, stanie się pochłaniającym całe życie ogniem?

Oni jednak próbowali zgasić jego zapał wodą chrzcielną. – Dziecko przyniesione do kościoła jak spało, tak śpi, chyba że woda go obudziła i wtedy drze się jak nieboskie stworzenie. – Owszem drze się wniebogłosy, ale już jako „boskie stworzenie”, mały synek Ojca niebieskiego. Już teraz dialog dziecka z Ojcem dokonuje się w jego wnętrzu, choć na razie na sposób niemowlęcej ufności. Nie trzeba uciekać przed człowieczeństwem, również Syn Boży, który stał się człowiekiem potrzebował czasu, żeby nauczyć się mówić na głos „Ojcze”, które niewerbalnie wybrzmiewało w Jego ludzkim sercu od poczęcia. Pojęli, że mówi im o Jezusie, ale zignorowali tę prowokację, jak odmawiali samozwańczemu Rabbiemu zwykłego „dzień dobry” na ulicy, nie mówiąc już o pobożniejszym „szalom”.

Zamiast tego zapytali wcale nie oczekując odpowiedzi: – Skąd mamy wiedzieć, że to, o czym już powiedziałeś, a jeszcze bardziej to wszystko, co można będzie za dwadzieścia wieków wyczytać w Katechizmie Kościoła Katolickiego, rzeczywiście się dokonuje? Że nie tylko grzech zostaje przebaczony, ale człowiek wznosi się na level bycia dzieckiem Tego, którego imienia nie ważymy się nawet wymawiać? Zanucił pod nosem refren piosenki, którą pozdrawiał codziennie dzieciątko w łonie matki, a ono wtedy poruszało się znacząco jakby mrugając uchem: „Gdzie nie sięgam, gdzie nie sięgam moim wzrokiem/ Tego właśnie nie zobaczę okiem/ Chyba, że przez okulary wiary/ Okulary wiary, wiary okulary”.

– Sugerujesz nam – obracali żart ogonem – ślepotę, a może to ty wmawiasz sobie – a przy okazji imputujesz nam – nieistniejącą rzeczywistość! – Jest dokładnie odwrotnie – rzekł poważniejąc. – Ponieważ ta nadprzyrodzona rzeczywistość istnieje, pojawia się wiara. Rozwinął pergamin i natrafił na List do Żydów: „Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy” (Hbr 11, 1). – Oto dziś spełniły się te słowa Pisma. Porwali tedy tego, który głosił niewidomym ziomkom przejrzenie, i wyrzucili. Z jego własnego domu, co z powodu uniesienia przeoczyli.

Sławomir Zatwardnicki

Nikodem mówi sam do siebie

Henry Ossawa Tanner - Nicodemus coming to Christ.jpg, źródło: Wikimedia commons
Henry Ossawa Tanner – Nicodemus coming to Christ.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kiedy wracał, mówił sam do siebie. Pamiętał jednak, że naukowcy dowiedli, że to nie oznaka szaleństwa, lecz inteligencji. Z rozmowy z Rabbim wyniósł i tę nadobowiązkową lekcję, że mózg to najważniejszy organ, ale jedynie zdaniem mózgu. Być może Nikodem uśmiechnął się na tę myśl sam do siebie, przywołując tym samym Ducha Świętego.

Odwieczna Boża wola – głowił się sobie a muzom – usynowienia mnie w Chrystusie staje się moim udziałem przez chrzest. To jakby „wcielenie” Boskiego zamiaru w moje człowieczeństwo. Od strony Boga patrząc, otrzymuję wtedy całą pełnię, staję się drugim Chrystusem. A przecież z mojej strony to dopiero początek, odtąd dorastam dotąd, do miary Syna Bożego, tak żeby razem z Nim znaleźć się z tamtej strony przebóstwionym.

Zaraz, zaraz. Czy w takim razie Bóg miałby więcej niż jednego Syna? Trójca przestałaby być wtedy wspólnotą Trzech. A co to za Bóg, który nie jest Trójcą – pytał się i odpowiadał ten, który z pobożnego izraelskiego monoteisty stał się ortodoksyjnym monoteistą trynitarnym. A razem z tą konwersją otrzymał w darze poczucie humoru, dzięki któremu, jak zauważył, łatwiej znajduje się rozwiązania najsieriozniejszych problemów. Zaczął więc bawić się skeczem odstawionym przez dwóch Nikodemów w sobie jednym.

– W tym właśnie sęk, Nikodemie… – Co? – Sęk! – Kto, Nikodemie? – Sęk! – Nic nie rozumiem, Nikoś. – Deska, w środku sęk! – Jaka deska? – Drzewo, Nikoś. Deska drewniana, w środku sęk. – Kto ma drzewo, Chrystus? – Chrystus ma ukrzyżowanie, a drzewo jest z lasu. Się ścina, się rżnie na deski, jest deska, jest sęk.

Brooklyn Museum - Nicodemus (Nicodème) - James Tissot - overall.jpg, źródło: Wikimedia commons
Brooklyn Museum – Nicodemus (Nicodème) – James Tissot – overall.jpg, źródło: Wikimedia commons

Gdzie jest ten sęk? W tym, od czego rozpoczął swoją rozmowę z Jezusem. Przypowieści z tego świata wzięte mają pomóc pojąć to, co nie z tego świata. Ale jeśli deska jest z tego świata, jest i sęk z tego świata. Jest przypowieść, jest próba wypowiedzenia w ludzkich słowach tajemnicy, która wymyka się ludzkiemu pojmowaniu. Zwłaszcza, że chodzi o dwie tajemnice w jednej: usynowienie oraz tajemnicze przyobleczenie w Chrystusa, zgodnie ze słowami Ducha Świętego i Apostoła, dwóch autorów Pisma:

Wszyscy bowiem przez wiarę jesteście synami Bożymi – w Chrystusie Jezusie. Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa (Ga 3, 26-27).

Tyle Biblia Tysiąclecia. Ale jak przystało na nauczyciela, Nikodem spytał o inne tłumaczenia tekstu natchnionego. W edycji św. Pawła jest mowa o „przyodzianiu się w Chrystusa” – odpowiadał sam sobie – a w wydaniu interlinearnym grecko-polskim o „wdzianiu na siebie”. Żydowski komentarz do Nowego Testamentu proponuje, podobnie jak Tysiąclatka, „przyobleczenie się” w Mesjasza tych, którzy zostali zanurzeni w Niego. Oto język przypowieści, zaśmiał się Nikodem, aż zaspany jeszcze kogut zapłakał. – Kukuryku!

– Eureka! Jeśli istnieje granica ludzkiego języka, to właśnie do niej dotarłem. Paszportem do przekroczenia granicy będzie uwielbienie Boga, jakie płynie z doświadczenia tej nie do wyrażenia rzeczywistości, której, o Boski paradoksie, nie wolno nie wysławiać. Jeśli „wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia”, to paradoksalnie, jak każe św. Leon Wielki, „właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy”.

– If I were a rich man – zanucił pod nosem Nikodem, dodając sobie humorem animuszu – Ya ha deedle deedle, bubba bubba deedle deedle dum. To „założenie” na siebie Chrystusa, zgodnie z regułą przypowieści, czyli sęku, nie może przypominać ubrania się w garnitur na ubłocone grzechem ciało. Nie chodzi o zewnętrzne przyobleczenie się, raczej o przyodzianie się od wewnątrz. Wolno chyba nawet powiedzieć, że to nie my Jego, ale raczej Chrystus przyobleka nas w siebie, tak że odtąd żyje w każdym ochrzczonym jeden i ten sam Syn.

Czy w ten sposób oddalam zarzut o poszerzenie Trójcy Świętej? Apostoł wskazuje, że jestem dzieckiem Boga w Chrystusie. Staję się „synem w Synu”, a nie kolejnym synem Ojca, jakby ten był Wirgiliuszem. Jeden i ten sam Syn żyje teraz we mnie, tyle że po mojemu. Jezus „Nikodem” Chrystus myśli myślami Nikosia, decyduje jego decyzjami, kocha moim sercem. „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Sęk paradoksu, na który nie można zamykać duchowych uszu: nie ja żyję, a Chrystus, a przecież właśnie dopiero w Tym, który oddał za mnie swoje życie, ja żyję prawdziwie sobą. Oko za oko, śmierć za Ukrzyżowanie, powstanie z martwych za Zmartwychwstanie. Alleluja! Nikodem umarły dla Chrystusa – żyje swoim prawdziwym życiem w Nim.

Grunt zaczął się sypać pod nogami języka, ale Nikodem parł dalej, a ponieważ dalej już się pójść nie dało, uciekł się do doświadczeń mistyków. A potem zastosował „ucieczkę do przodu”, bo na tym polega rozwiązanie tajemnicy – z zachwytu nad tym odkryciem aż zapiał na wysokości własnego domu – żeby oświetlać ją inną tajemnicą. Wybrał do tego celu misterium Kościoła, które jest, zgodnie ze słowami świętego Pawła, Ciałem Chrystusa. Wbrew naturalizującym tendencjom socjologizującym, to nie Kościół, ale sam Chrystus składa się z wielu członków, a przecież nie przestaje być jeden:

Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscy bowiem w jednym Duchu zostaliśmy ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało (1 Kor 12, 13).

Uciekłem od jednego paradoksu do drugiego: teraz Chrystus jako Głowa Kościoła tworzy razem z Kościołem, który jest Jego Ciałem, jednego Chrystusa. Ta tajemnica zjednoczenia Chrystusa i Kościoła naświetla tajemnicę, od której wyszedłem: Ojciec ma tylko jednego Syna; moje bycie „synem w Synu” odbiło się w lustrze „członka Chrystusa”. Mógłbym puszczać kolejne zajączki snując teraz analogie wzięte z tego świata, wśród których najbliższą byłoby chyba zjednoczenie męża i żony – od związku „jednego ciała” w dwóch osobach można by się odbić w rozumieniu zjednoczenia Chrystusa z Kościołem.

Mówił wciąż Nikodem sam do siebie nie zauważając, jak żona, którą właśnie minął, uśmiecha się do swojego szalonego inteligenta. Gdzie podąża ten, który narodził się z Ducha Świętego?

Sławomir Zatwardnicki

Nocne rozmowy o chrzcie

Crijn Hendricksz.jpeg, źródło: Wikimedia commons
Crijn Hendricksz.jpeg, źródło: Wikimedia commons

Nikodem niedospany, ale z szeroko otwartymi oczami (forma ascezy); postawione na sztorc uszy, ale nie łapie Ducha Świętego, który wieje, kędy chce. Nie rozumie, jak można narodzić się na nowo. Nie pojmuje, że tajemnice wiary to motyle nie dające się schwytać siatką na pojęcia. Jeśli coś ma się nadać, to jedynie życie przyrodzone czytane jak przypowieść nadnaturalnej egzystencji. A uprawianie teologii katafatycznej jest konieczne, żeby wiedzieć, w którą stronę zwrócić ostrze apofatyzmu.

Należy więc widzieć „niepodobne podobieństwo” między starym a nowym narodzeniem, pierwszym z łona matki a drugim z łona Ojca, stwórczym wyjściem z Boga a przebóstwiającym wejściem w Niego. Póki macha głową na boki z niezrozumienia, ale pyta a nie przeczy, jest dla Nikodema szansa. Niedaleko mu od Królestwa Bożego, gdy jak anonimowy alkoholik pozostaje bezsilny w swoich usiłowaniach odzyskania dziecięctwa: „Jakżeż może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?” (J 3, 4).

Być może nie trzeba tej podsłuchiwanej rozmowy słyszeć nazbyt sieriozno? Kto wie, czy i w tej chwili Rabbi nie „bawi się, jak chciał Claude Tresmontant, ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie” i zapewne nienajgenialniejsi faryzeusze. W Bogu, który jest coincidentia oppositorum, kiedy stał się człowiekiem, mogą chyba łączyć się w jedno szacunek dla starszego z robieniem sobie z niego żartów. Ya ha deedle deedle, bubba bubba deedle deedle dum.

Jak bowiem potraktować biedaczka, który usłyszawszy że Jahwe rzekł „Alfa”, odmawia mu teraz powiedzenia „Omega”? W głowie faryzeusza nie mieści się, że po „dobrym” stworzeniu Stwórca chciałby uczynić coś jeszcze lepszego. Nie potknął się aż do tej pory o swoje paradoksalne człowieczeństwo, nie przejął się do żywego prawdą o tym, że dopiero przebóstwienie humanizuje. Jak „niegrzecznie jest przerywać drugiemu, gdy coś mówi; człowiek taki słusznie się broni, mówiąc: pozwól mi dokończyć!” (Hans Urs von Balthasar), tak wolno może Bogu się bronić, przy czym najlepszą obroną jest oczywiście „atak” słowny podjęty w Osobie Słowa Wcielonego.

Nie usłyszał też jeszcze śmiertelnego wyroku dostojnik żydowski, który w zewnętrznym liftingu przestrzegania Prawa oczekuje wybawienia od grzechu. A jednak ta „kropka” na naturze ludzkiej to złośliwy rak czerniak, którego przerzuty objęły cały organizm, tak że nie ma już co ratować. Za późno na „chemioterapię”, jeśli operacja ma się udać, pacjent musi umrzeć. „Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć, a łaska przez Boga dana – to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (por. Rz 6, 23).

Brooklyn Museum - Interview between Jesus and Nicodemus (Entretien de Jésus et de Nicodème) - James Tissot.jpg, źródło: Wikimedia commons
Brooklyn Museum – Interview between Jesus and Nicodemus (Entretien de Jésus et de Nicodème) – James Tissot.jpg, źródło: Wikimedia commons

Dopiero chrzcielne wejście w śmierć razem z Odkupicielem przywraca życie. Jak to możliwe? – mógłby zapytać pobożny Izraelita, gdyby był zrozumiał, że Chrystus serwuje mu katechezę chrzcielną. A może pojął, ale nie był jeszcze gotowy do podjęcia współpracy w akcji porodowej? W każdym razie gdy zgotowieje, nie zamówi fotografa, bo kto dużo fotografuje, ten tajemnicy Bożej nie kontempluje. Może ewentualnie ktoś z rodziny pstryknie pamiątkowe zdjęcie, nie uświadamiając sobie nawet, że uczestniczył w pogrzebie i powstaniu z martwych.

Jak podkreśla apostoł, razem z Chrystusem zostaliśmy pogrzebani we chrzcie, w którym też zostaliśmy wskrzeszeni przez wiarę w moc Boga, który Go wskrzesił (Kol 2, 12). Również śmierć, jak słychać, ma swoje „niepodobne podobieństwo”. Ten sam przecież, umarły a żywy Nikodem, byłby jednak już przez wiarę i dzięki sakramentowi kimś innym. Twarz przy goleniu ta sama, ludziska na ulicy pozdrawiają, tyle że on już nie zajmuje sobie głowy czasem ziemskim, przejęty do głębi życiem wiecznym. Niby na ziemi, a przecież przez wiarę w niebie.

„Umarliście bowiem i wasze życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3, 3). W związku z tym kardynał Joseph Ratzinger, przyszły papież Benedykt XVI, napisał kiedyś, że „istnieje coś w rodzaju «wniebowzięcia» ochrzczonych”, tak że ochrzczony wierzący „jest, i tak dalece, jak nim jest, włączony już teraz we wniebowstąpienie i żyje w Nim, w uwielbionym Panu, swoim ukrytym (prawdziwym) życiem”. Chodzi o to, żeby przez wiarę przyjąć to, co dzięki sakramentowi się stało, i przejąć się tym aż do końca.

Ale na razie Nikodem wraca jeszcze do starego życia, swędzą go z niewyspania oczy, a poczerwieniałe uszy palą od tego, co usłyszał. Nie wiadomo, jak zareaguje na nocną rozmowę. Skoro o życiu nadprzyrodzonym wolno opowiadać obrazami z życia przyrodzonego wziętymi, można też tajemnice „nie z tego świata” sprowadzić do „tego świata” (forma acedii).

Sławomir Zatwardnicki

Bóg radości i humoru

Kiedy Franciszek przyszedł do Arezzo całe miasto wstrząśnięte było wojną domową i zagrożone całkowitym samozniszczeniem. Zatrzymawszy się na przedmieściu, zobaczył radośnie unoszących się ponad miastem szatanów i skłóconych mieszkańców zmierzających do wzajemnego wymordowania się. Aby owe buntownicze moce powietrzne wypędzić, wydał jakby swojego herolda, br. Sylwestra, człowieka o głębokiej prostocie, mówiąc: – Idź przed bramę miasta i w imię Boga Wszechmogącego rozkaż szatanom na mocy posłuszeństwa, aby stad szybko odeszły. – Prawdziwie posłuszny pobiegł wypełnić rozkaz Ojca, a przystąpiwszy z uwielbieniem przed oblicze Pana, przed bramą miasta zaczął głośno krzyczeć: – W imię Boga Wszechmogącego i na rozkaz Jego sługi Franciszka ustąpcie stąd precz wszyscy szatani. Natychmiast w mieście nastał spokój, a mieszkańcy z wielkim spokojem pogodzili się.( Św. Bonawentura, Życiorys większy św. Franciszka, VI,9).

Krytycy sztuki upatrują w fresku Giotta Święty Franciszek wypędza złe duchy z miasta Arezzo nowy sposób przedstawiania w malarstwie zarówno przestrzeni miasta jak i jego architektury. Czy jednak genialny malarz nie chciał także przekazać nauki św. Franciszka o radości szatanów cieszących się ze skłócenia domowników?
Nie ma powodu, żeby wierzyć w autonomiczną potęgę diabła i lękać się demonów. Diabła nie można też uważać za przyczynę nadużywania wolnej woli przez człowieka, ponieważ nie może on przenikać do sfery jego osobowej i etycznej autonomii –( G.L. Müller, Dogmatyka katolicka, s.157).
Niezależnie od tych zapewnień prefekta KNW żywię przekonanie, że diabły unoszą się nad naszą domową, skłóconą sceną polityczną. I marzy mi się, by papież Franciszek z uśmiechem zakrzyknął w Krakowie: ustąpcie stąd precz wszyscy szatani! Niech w kraju tym zapanuje w pełni franciszkański pokój i dobro.

W przededniu ŚDM powracam myślami do Franciszka z Asyżu, którego niezwykłe życie opromieniało ówczesny padół ziemski. Wczesne źródła franciszkańskie są jedną wielką pieśnią pochwalną ku czci Bożej radości. Ukazują one życie i naukę Biedaczyny, który za pomocą daru nieprzeciętnego komizmu chciał nawracać świat.

Jaki był św. Franciszek?

Był bardzo wymowny, o radosnej twarzy, łagodnego wejrzenia, wolny od gnuśności. Raczej niskiego wzrostu, głowę miał średnio wielką i okrągłą, czoło równe i małe, oczy średniej wielkości, czarne i szczere, włosy ciemne, nos zgrabny, uszy sterczące lecz małe, skromnie płaskie, język łagodny, ognisty i ostry, głos potężny, słodki , jasny i dźwięczny, zęby spójne, równe i białe, wargi drobne i subtelne, brodę czarną, rzadko uwłosiona, rękę bardzo hojną (brat Tomasz z Celano, Życiorys pierwszy).
Franciszek, prawdziwy wzgardziciel pieniędzy, wyrzucając przez okno ciężar metalu, okazał, ze lekceważy je jak proch ziemi…Ojciec wszczął okropną kłótnię i zaprowadził syna przed biskupa miasta, aby przed nim wyrzekł się majątku ojcowskiego. Przyszedłszy do biskupa, natychmiast zdjął swoje szaty i oddał je ojcu. Biskup widząc to, okrył go płaszczem, polecając, aby mu coś dali do okrycia ciała Franciszka. Dano mu więc zniszczony i ubogi płaszcz jakiegoś rolnika.(św. Bonawentura, tamże).

Oczywiście nieobce mu było cierpienie, nosił włosienicę. W muzeum w Asyżu można zobaczyć tunikę świętego w formie wora pokutnego z łatą na łacie. Święci jednak radują się i śpiewają nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Źródła podają, ze św. Franciszek podnosił dwa drewienka z ziemi i grał na nich jak na skrzypcach, tańczył i śpiewał. Któż potrafi przedstawić żarliwą miłość, jaką płonął Franciszek? Bowiem, gdy tylko co usłyszał o miłości Bożej, natychmiast ożywiał się, wzruszał i rozpłomieniał…( św. Bonawentura, tamże).
Tej spontaniczności w wyrażaniu radości wiary możemy uczyć się od niego, a także podziwiać dziś u naszych braci Afrykanów, południowców, czy wyznawców niektórych kościołów protestanckich.

Uczył również, iż bardzo należy unikać lenistwa, dlatego ciało swoje nazywał osłem, gdy zaś zauważył, ze ktoś leniwy i błąkający się chce żyć z pracy innych, uważał, ze należy nazwać go bratem muchą, gdyż taki nie robiąc nic dobrego, psuje to wszystko, co zostało dobrze zrobione, i staje się podłym i godnym pogardy przez wszystkich ( św. Bonawentura, tamże).

Znam pewne skostniałe kręgi religijne, gdzie niestosowny jest śmiech i poczucie humoru. Na szczęście więcej jest miejsc takich, w których roztańczone zakonnice potrafią porwać do tańca wszystkich wokół włącznie z biskupem. Humor, podobnie jak trafnie nakreślona karykatura, widzi prawdziwie rzeczy ziemskie i ludzkie w ich ułomności wobec Boga. Poprzez humor godzimy się z tym, że wszystko, co ziemskie, jest niedoskonałe, a przecież kochane przez Boga. Niewątpliwie św. Franciszek obdarzony nieprzeciętnym humorem kochał świat mimo jego niedoskonałości. Jeszcze jeden kapitalny przykład:

…brat Leon z wielkim zdziwieniem zapytał: „ Ojcze, błagam cię na miłość Boską, powiedz mi, co jest radość doskonała?” A święty Franciszek tak rzecze: Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej deszczem zmoczeni, zlodowaceni od zimna, błotem ochlapani i zgnębieni głodem i zapukamy do bram klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: Coście za jedni? A my powiemy: jesteśmy dwaj z braci waszej — a on powie: Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się świat oszukując, i okradacie biednych z jałmużny, precz stąd – i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taka srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i bez szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała…((Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu).

Święty Franciszek z humorem chce nam powiedzieć jedno: kiedy jest nam naprawdę źle, to starajmy się wtedy odczuwać radość chrześcijańską. Być może różnica miedzy chrześcijanami a fanatykami religijnymi polega na tym, że chrześcijanin znajduje radość jeszcze tam, gdzie mądrość fundamentalisty już się skończyła. ŚDM są doskonałą okazją ukazania takiej radości odpornej na trudności i utrapienia całemu światu. ŚDM mogą okazać się znakiem, że na świecie istnieje jeszcze coś, co uszczęśliwia nawet wówczas, gdy wszystko dookoła przygnębia. Poświęcenie się Bogu jest niezniszczalną i wieczną radością. To wszystko inne, co się dzieje, jest w zasadzie nieważne. Czyż nie jesteśmy na zawsze zbawieni, uratowani, włączeni w radość Chrystusa?
A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, błogosławiąc Boga ( Łk 24,51-52).

Wyjątek potwierdzający regułę perspektywy

Pietro lorenzetti, compianto (dettaglio) basilica inferiore di assisi (1310-1329).jpg, źródło: Wikimedia commons
Pietro lorenzetti, compianto (dettaglio) basilica inferiore di assisi (1310-1329).jpg, źródło: Wikimedia commons

Kazał był Antoni Słonimski w felietonie Prawo perspektywy korzyć się przed mądrością tytułowego prawa. Niejednakowo rzeczy, sprawy a nawet osoby przedstawiają się z bliska i z daleka. „Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Wśród wielkiej liczby perspektyw dwie są jednak zasadnicze i wrogie sobie: „to sposób patrzenia optymisty i pesymisty”, przy czym to właśnie ten ostatni „wygrywa wszystkie zakłady”, bo „najczarniejsze przypuszczenia zawsze się sprawdzają”.

Z właściwą sobie swadą publicystyczną i ikrą humoru, która w zależności od, a jakże, osobistej perspektywy, podoba się lub nie czytelnikom, ale nie pozostawia ich obojętnymi (czy im się to podoba czy nie), powoływał się Słonimski na przykład Platona. „Przez setki lat ubóstwiano tego filozofa, rzeźbiono jego ciało i tłumaczono jego dzieła. Ale z perspektywy wieków cóż właściwie zostało z wielkiego Greka? – pytał autor Mętnych łbów i odpowiadał – Jedno mętne powiedzonko, jedno słowo – «platonicznie»”. Chi, chi; albo, jeśli kto woli: buu, buu.

Z przywołanych w poprzednich moich felietonach perspektywy „powagi Boskiej ironii” i patrzenia z pozycji „do góry nogami” rzeczy, sprawy i przede wszystkim osoby prezentują się we właściwym świetle. A dzięki Boskiej opatrzności to, co mogłoby w pierwszej chwili być opacznie zrozumiane, z czasem właśnie odkrywa swoje znaczenie w Boskim planie. Odwrotnie niż w przypadku przywołanego filozofa, właśnie jedno czy dwa słowa „na początku” wystarczają mądrej głowie, by z perspektywy wieków usłyszała pełne ich znaczenie.

Z oddalenia – w Bożym porządku rzeczy – widać wyraźniej. W tym prawie „Boskiej perspektywy” to meta oświetla start, a każdy, kto z początków chciałby wróżyć nieodgadnioną jeszcze przyszłość, popełnia falstart – bo nie da się zgłębić teraźniejszości bez eschatologii. Wzorcową próbką niezrozumienia tego prawa jest problem, jaki niektórzy chrześcijanie miewają z Maryją. W mętnej ludzkiej głowie nie mieści się, żeby „Maryja wiary” wyznawana przez Kościół mogła mieć coś wspólnego z „Maryją historii”, jaka zdaje im się prezentować z kart Ewangelii.

Obie łączy chyba jedynie nieporozumienie, żeby nie powiedzieć gwałt, jakiego dopuszczono się na tej „ubóstwionej” Postaci – sugerują ci, którzy nie ukorzyli swoich zmysłów i rozumu przed prawem perspektywy. Tacy w scenie wydarzającej się pod Krzyżem, kiedy to umierający Syn powierza Matkę uczniowi, a ucznia Matce (por. J 19, 25-27), dostrzegą ludzką troskę „syna marnotrawnego”, który zostawiwszy mamusię na trzy lata, teraz nagle sobie o Niej przypomina. Cóż za afront względem Tego, który jeszcze niedawno upominał niewiasty za ich sentymentalizm zasłaniający sprawy najważniejsze (por. Łk 23, 27-31), jakiż dysonans w stosunku do Ewangelii, w której autor, jak sam pisze, pomieścił jedynie to, co ma najbardziej doniosłe znaczenie (por. J 21, 25).

Pietro Lorenzetti - Crucifix - WGA13531.jpg, źródło: Wikimedia commons
Pietro Lorenzetti – Crucifix – WGA13531.jpg, źródło: Wikimedia commons

Zamiast Boskiej ironii – ludzka kpina z dramatyzmu zbawienia, które właśnie się dokonuje, i w którego wydarzenie dziejące się od narodzenia aż po teraz „nie bez postanowienia Bożego” (Lumen gentium) włączona zostaje Niewiasta. Nie musimy łamać sobie pokalanych łbów, na ile Niepokalana potrafiła wtedy poukładać sobie wszystko w głowie – tu również wolno dopuścić „perspektywę finiszu”: dopiero Wniebowzięcie oświetliło Maryję ziemską również przed Nią samą. Jednak nasz mętny rozum powinien ukorzyć się przed „ostatnią wolą” Zbawiciela: „słowa, którymi Ukrzyżowany przekazuje Janowi Maryję jako matkę, wyrastają ponad chwilę i rozciągają się na całą historię” (Joseph Ratzinger).

Trzeba popatrzeć „na opak”, żeby nie przeoczyć tego, co zakryte. Mimo że Apostołowie byli się rozpierzchli, pod krzyżem znajduje się właśnie Kościół reprezentowany przez Jana; ale wtórnie – i nierozdzielnie – umiłowany uczeń jest przedstawicielem każdego ucznia „z osobna”. Maryja jest najpierw Matką Kościoła, a dopiero potem każdego z nas; podobnie jak Eklezja poprzedza tych, których rodzi. Ale właśnie dzięki temu – znów: perspektywa Boża – że Nowa Ewa zostaje powołana do matkowania wspólnocie wierzących, może stać się osobistą, jak ją określał św. Maksymilian, „Mamusią” każdego członka Ciała Jej Syna.

Wywyższony w uniżeniu, zgodnie z zapowiedzią, przyciąga wszystkich do siebie (por. J 12, 32); choć, o Boska ironio, na razie jest tam jedynie Matka i Jej adoptowany właśnie syn, Janek. Widać w tym „równoczesność” Bożego działania zarazem na rzecz wspólnoty jak i każdego osobiście: spodobało się Bogu zbawiać nie pojedynczo, lecz ustanowić lud (por. Lumen gentium), a przecież nie przeczy to, owszem właśnie jest fundamentem tego, że związek wszystkich chrześcijan z Bogiem oraz Bożą Rodzicielką kształtuje się zawsze niepowtarzalnie, a więc osobiście („reguła wyjątków”).

Ewangelista buduje swoją narrację w perspektywie paralelizmu „Jezus – wierzący”. Co stało się udziałem Chrystusa, dotyczy życia duchowego chrześcijan – dlatego uczeń Jan otrzymuje Matkę Syna; z kolei Jan stoi w cieniu-świetle Krzyża „w imieniu” wspólnoty wierzących. „I od tej godziny”, pisze autor natchniony, „uczeń wziął Ją do siebie”, czy właściwie „do własnych”, a więc – dopowiada Jan Paweł II, który uczynił to samo wzorem ewangelisty – „w to wszystko, co stanowi jego własne życie wewnętrzne, poniekąd jego ludzkie i chrześcijańskie »ja«”. W tym osobistym wzajemnym oddaniu się Matki i ucznia kryje się – jeśli pamiętać o „drugim wymiarze” Janowej Ewangelii – algorytm osobistego powierzenia się Matce każdego ucznia Pana.

„Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Z kolei wielkość czynów Bożych nie przemija, owszem z oddalenia czasowego a z przybliżenia do celu jawi się większa. Jest to „nie z tej ziemi” wyjątek od reguły „tej ziemi”, który z kolei potwierdza samą regułę perspektywy: wszystko zależy od przyjęcia odpowiedniego punktu widzenia. Chodzi o punkt widzenia „ostatecznej przyszłości”. Ostatnie słowo i śmiech należą do optymisty.

Sławomir Zatwardnicki

Powaga Boskiej ironii

Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons
Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z Bogiem należy rozmawiać stojąc na głowie, czyli z pozycji odwrotnej do tej zajętej przez świat, wywracający Boży porządek „do góry nogami” (ale to już było>>>, i do paruzji będzie wracać). Wymaga to pewnego dystansu do samego siebie, który z kolei bazuje na poczuciu humoru, niezbędnym by nadawać na tej samej „fali”, co lubiący się uśmiechać Bóg.

Przy czym, zastrzeżmy się przed nazbyt pochopnymi interpretacjami, Boska radość nie przypomina ludzkiego rechotu wywołanego bieżączką polityczną czy biegunką kabaretową; jeśliby Bóg miał oglądać kabaret, to jedynie ten z dawnych lat, znający subtelną grę słów i akcji, oraz ceniący inteligencję widzów.

Tego Boskiego poczucia humoru musiał się uczyć Abraham, nawet jeśli nie było mu do śmiechu. Przyjaciel człowieka wydawał się robić go w tak zwanego konia, gdy pobłogosławiwszy obietnicą potomstwa mnogiego jak gwiazdy na niebie – tym liczniejszego, że nieba nie zakrywał smog świateł miejskich – „zapomniał” o niepłodności Sary. Abraham stary, ale jurny jak ogier, a przede wszystkim nie pełen łaski – przypomniał sobie wtedy o niewolnicy i wziął sprawy w, by tak rzec, swoje ręce.

Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons
Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale w końcu, na starość, Boża przysięga zostanie przecież spełniona, gdy urodzi się Patriarsze syn obietnicy. Okaże się zresztą wtedy, że sędziwy wiek nie oznaczał „czasów ostatecznych” Abrahama, raczej stanowił „centrum czasu”. Trzy czwarte wieku żył w Ur i Charanie, jedną czwartą oczekiwał na urodzenie Syna w Kanaanie, gdzie dane mu będzie potem przeżyć kolejnych siedemdziesiąt pięć lat w iście nieprawdopodobnej witalności, by nie powiedzieć wprost: płodności.

Na razie wiekowy (prawie dosłownie) „ojciec mnóstwa” (nie dosłownie) – bo tak zgodnie z etymologią można by wołać naszego ojca w wierze i dojrzewania do poczucia humoru – śmieje się na wieść Boga nierychliwego, ale sprawiedliwego zamierzającego dochować wierności przymierzu. Chce w końcu dać swojemu Przyjacielowi syna o imieniu, które należałoby tłumaczyć: „Bóg zaśmiał się” lub „Niech Bóg wejrzy z uśmiechem”. W odpowiedzi na śmiech Patriarchy oraz w nawiązaniu do imienia Izaaka Wszechmocny odpowiada grą słów: „Niech Bóg śmieje się z radości, uśmiechnij się!” (boki zrywać z oficjalnych tłumaczeń dokonanych przez tłumaczy pozbawionych poczucia humoru).

Uśmiechnęła się również Sara – „Powód do śmiechu dał mi Bóg” – niejako stawiając na „głowie” swój poprzedni pełen sceptycyzmu śmiech wynikający z niewiary. Brawa, owacje, oczekiwanie na bis? Myliłby się ten, kto we właśnie rozpoczynającej się historii narodu wybranego chciałby dostrzec zapowiedź: „teraz to już będzie z górki”. Owszem pod górkę, tak stromą, że wchodzi się na nią „do góry nogami”. Stopniowo obiecane mnóstwo okaże się bardziej synami niewiary niż wiary; potomstwem przeciwnika Boga, a nie jego Przyjaciela Abrahama.

Ostatecznie w momencie kluczowym historii zbawienia, w „pełni czasów”, nawet Reszta Izraela rozproszy się, tak że pod krzyżem stanie jedynie resztka Reszty, w tym z wierzących w pełni – jedynie „córka Abrahama”, a właściwie, jak się zaraz okaże, Matka wszystkich wierzących, w tym również patriarchy. Nie przypadkiem – owszem opatrznościowo w tej kulminacyjnej chwili realizacji odwiecznego planu, gdy za chwilę odsłoni się przebite serce Ukrzyżowanego – dokonuje się powołanie Maryi do matkowania wspólnocie wierzących.

Nie pojmie powagi wydarzenia ten, kto nie uwzględni Boskiego poczucia humoru, którego ewangelista Jan – znów nie przypadkiem on, któremu Pełna Łaski stanie się Matką – zostawił ślady w swojej Ewangelii. W niej wszystko ma swoją wagę, aż po najmniejsze słowo czy gest, pod którymi skrywa się najgłębszy sens umykający tym, którzy nie stoją na głowie. W nieuniżonej głowie się nie mieści, żeby w pojedyncze historyczne – wydawałoby się, przypadkowe – wydarzenia Bóg „wcielił” obowiązującą wszystkich wierzących historię zbawienia. Jeśli jest to wtajemniczenie, to nie gnostyckie, owszem dostępne dla „inteligentnych prostaczków”. A także dla prostaczkowych inteligentów:

„Bóg bawi się (…), ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie. I rabbi Jeszua raduje się, cieszy z tego paradoksu. Może to się komuś wydawać dziwne. Może to się również wydawać w złym guście. Można się cieszyć jak Rabbi z tego paradoksu. Można również uznać to za kiepski dowcip. To kwestia gustu” (Claude Tresmontant).

Ignace de La Potterie mówi w związku z tym o „Janowej ironii”, ale dopowiedzmy że chodzi o „Boską ironię”, skoro Ewangelia zostaje spisana pod natchnieniem Ducha. Chodzi o kontrast pomiędzy poziomem faktów a dostrzeganego jedynie z perspektywy wiary ich znaczenia, wprost proporcjonalnego do pozornej nieistotności-przypadkowości. Nie jest kpiną z wiary objawienie prawdy wiary o macierzyństwie Maryi względem Kościoła w trzech wersetach. „Druga strona” lakoniczności jest podszyta bogactwem treści mającym tym większe znaczenie, że w słowach Ukrzyżowanego wyrażona zostaje ostatnia wola. Testament krwią i wodą z za chwilę przebitego, i dlatego już otwartego, serca pisany; a odczytany przez Jana Pawła II brzmi:

„To macierzyństwo Maryi, jakie staje się udziałem człowieka, jest darem: najbardziej osobistym darem samego Chrystusa dla każdego człowieka” (Redemptoris Mater).

Żarty się nie kończą, zostają „odkupione” z niewoli pogańskiego śmiechu niewiary. Choć nie jest Ukrzyżowanemu do śmiechu, to jednak się uśmiecha, bo właśnie poczyna się Kościół, który jako „nowoporodek” (© Wiech) dla świata stanie się widzialny w Dzień Pięćdziesiątnicy. Ale już teraz, pomimo małej liczebności członków Kościoła – powiedzmy bez ogródek, chodzi o jednego tylko ucznia Pana oraz jego przybraną Matkę – jest już obecny Kościół cały. Jan rodzi się z Niepokalanej, choć w taki sposób, że nawet by się nie zorientował, gdyby nie interwencja Głowy Kościoła troszczącego się o swoje członki nawet – a nawet: najbardziej wtedy – z Krzyża.

Sławomir Zatwardnicki

Trojaczki syjamskie w Trójcy

File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons
File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przede wszystkim jest Chrystus obecny pod postaciami eucharystycznymi; bez względu na dyspozycję ze strony zgromadzonych wiernych, a ze względu na „słowo honoru”, które dał. Daje się więc prowadzić miłości bezwarunkowej, którą jest, do „ciemnicy” serc. Notowała św. Faustyna w swoim Dzienniczku: „Widziałam, jak niechętnie Pan Jezus szedł do niektórych dusz w Komunii św. i powtórzył mi te słowa: – Idę do niektórych serc, jakoby na powtórną mękę” (nr 1598).

Jest jeszcze obecność w zgromadzeniu – na cały kościół znalazło się przecież tych dwóch-trzech, którzy przyszli tu ze względu na Jego imię, a dzięki temu uratowane zostało całe miasto Jeruzalem Święte zstępujące od Boga; i celebransie przewodniczącym liturgii – chętnie czy niechętnie, pytajcie Sekretarki, jak ją nazywał Miłosierny, „Faustynki”.

Jest obecny Pan w czytanym Słowie; prawdopodobnie nawet wtedy, gdy słyszy się cienkie z ambony dziecięce głosiki przygotowane – a raczej nie przygotowane – do czytania, którego nie rozumieją; zdradza ten fakt intonacja – lepiej by było, gdyby jej nie było, lecz jest, tyle że nie niewłaściwa. Jeśli nie jota, to kreska przecinka zostaje w ten sposób dodana. Ale Chrystus lubi dzieci, więc może przebaczy, a na pewno nie opuści zgromadzenia; nie jest przecież podzielony, nawet jeśli jest rozdarty przez to, że Słowo nie mogło zrodzić wiary w słuchaczu.

Zdaje się, że jest również w tym czasie, który Matka Kościół przeznaczyła na homilię. Choć nazbyt często trzeba by Go szukać nie tyle w tej ludzkiej mowie, która chciałaby uchodzić za Boże Słowo, ile gdzieś indziej: w duszach prostaczków, albo gdzieś z tyłu kościoła, jak poklepuje po plecach skruszonych celników. Nieco później stanąwszy z boku wypatrywać będzie wdowy ubogiej, która wrzuci ostatni pieniążek z tej przegródki portfela, w której inni trzymają tylko ułomki; nie tyle interesuje Go ile, ile czy ofiarują całych siebie, jak On, który kładzie się na ołtarzu, krzyżowany przez obecnych na liturgii a odkupionych właśnie dzięki Jego ofierze.

Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons
Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale na razie przedłuża się uroczyste załamanie akcji liturgicznej, w czasie którego warto zastanowić się nad tym, jak Pan spędza tę nieprzewidzianą choć przewidywalną (nie trzeba być wszystkowiedzącym, wystarczy doświadczenie) przerwę. Kaznodzieja rozpoczął od „górnego C”, jak politycy przed wyborami, w całej mocy ducha, tyle że ludzkiego, dlatego choćby nie wiem, jak się naprężał, i tak nie udźwignie Słowa Bożego – taki to ciężar. Rzucony w stronę słuchacza, którego wcale nie porywa to, co słyszy; jak nie porywa, jak porywa, Gałkiewicz! Jeśli rodzi się wiara, to raczej w nieskończoną Boską cierpliwość, siostrę syjamską Boskiego poczucia humoru oraz miłosierdzia (trojaczki przymiotów w Trójcy).

Wciąż ten sam Pan niezmiennie przychodzi do prostaczków, ubogich duchem i tych, którzy, jak On, mają to specyficzne poczucie humoru, którego nie pojmują bogate duchem ludzkim wykształciuchy. Nie można powiedzieć, żeby nie był obecny w kaznodziei; nawet jeśli tylko przez chwilę, wtedy gdy tamtemu załamał się na chwilę głos. Anegdotka z życia parafialnego wzięta: gdy próbował przemycić swoje „widzimisię” interpretacyjne, z gardła wydobył się najpierw charkot, przy drugiej próbie kaszel, a za trzecim razem, kiedy nie odczytawszy „znaku czasu” nadal próbował popisywać się ludzką pomysłowością (czyt.: dopisywać coś do Ewangelii) – wymownie zaniemówił.

Ale tylko na chwilę. Wszechmocny nie ma mocy łamania wolnej woli, musiał więc ustąpić. Takie ma poczucie humoru, nawet jeśli nie jest Mu do śmiechu. Przechadzał się Chrystus po kościele i przypatrywał, czy to proroctwo, w którym nieświadomie dane było zgromadzeniu uczestniczyć, zostało zrozumiane. A dotyczyło ono przyszłości Kościoła. Kto poznał Pańskie poczucie humoru, ten pojął. „Humor to rzecz poważna” (Robert Stiller).

Sławomir Zatwardnicki