Archiwa tagu: rozum

Bóg ponad światem

Czy Bóg ma imię? Na podstawie dwóch charakterystycznych tekstów można ukazać Boga doświadczanego jako „najstarszą tajemnicę”, Boga przeżywanego jako przekraczającego wszelkie wyobrażenie.

Mądrość Syracha:

Wiele moglibyśmy mówić, ale do końca byśmy nie doszli,
zakończeniem zaś mów niech będzie: «On jest wszystkim!»
Jeżeli zechcemy jeszcze Go chwalić, gdzie siłę znajdziemy:
Jest On bowiem większy niż wszystkie Jego dzieła.
Panem jest straszliwym i bardzo wielkim,
a przedziwna Jego potęga.
Gdy wychwalać będziecie Pana, wywyższajcie Go,
ile tylko możecie, albowiem i tak będzie jeszcze wyższym,
a gdy Go wywyższać będziecie, pomnóżcie siły,
nie ustawajcie, bo i tak nie dojdziecie [do końca].
Któż Go widział i mógł to opowiedzieć,
i któż Go tak wysławił, jak tego jest godzien? (Syr 43, 27—31).

Hymn do Boga Grzegorza z Nazjansu:

O Ty, nad wszystko najwyższy! Bo jakże inaczej zwać Ciebie?
Jakież Cię słowo wysłowi? Słów braknie, by Ciebie wyrazić.
Jakaż myśl ciebie ogarnie? Daremny jest myśli wysiłek.
Tyś jeden niewysłowiony, boś stworzył wszystko, co mówi;
Tyś tylko sam niepojęty, boś stworzył wszystko, co myśli.
Wszystko, co myśli i co nie myśli, cześć Ci oddaje,
Ku Tobie bowiem zmierzają powszechne wszystkich pragnienia
I wszystkie boleści. Wszystko się modli do Ciebie, wszystko,
Uznając Twoje wyroki, hymn Tobie szepce milczący.
W Tobie wszystko istnieje, Ty wszystko razem ubóstwiasz,
Ty celem jesteś wszystkiego, Tyś jest jednością, wszystkim i niczym,
Nie będąc jednością ni wszystkim. Jak Cię, wieloimienny, zwać będę?
Tyś jeden nieogarniony, jakiż to umysł przeniknie
Nieprzebytą oponę niebieską? Bądź miłościwy,
O Ty, ponad wszystko najwyższy, bo jakże inaczej zwać Ciebie? (w: Andrzej Bober SJ, Antologia patrystyczna, Kraków 1965.)

Dla wielkich Ojców Kapadockich żyjących w IV wieku Bóg ma wszystkie imiona i nie ma żadnego. To postawa charakterystyczna dla jeszcze wcześniejszych myślicieli. Wychodzili z przekonania, że kto pojmuje Boga, to nie wie kim jest Bóg. Jakże bowiem można nazwać Tego, który jest niczym i jest wszystkim? Bazyli Wielki uczył pokory wobec piękna przyrody, a cóż dopiero wobec „najstarszej tajemnicy”, czyli Boga. Grzegorz z Nyssy podkreślał piękno Boga, ale i piękno człowieka, a mimo to miał odwagę ukazywać je jako tajemnicę.

Dyskusja z ateizmem w ostatnich wiekach ukazała, jak bardzo nietrwałe i zagrożone jest nasze pojęcie Boga. Wydaje się, że dzisiejsza teologia wymaga rozumowania ukierunkowanego na tajemnicę, a takie myślenie wymaga dużej pokory wobec rzeczywistości. Dla Grzegorza z Nazjansu jest oczywiste, że nie każdy może uprawiać teologię.
Nie każdą rzeczą jest rozprawiać o Bogu…Nie dla wszystkich, lecz tylko dla doświadczonych i posiadających umiejętność, a jeszcze bardziej dla czystych na duszy i na ciele, lub przynajmniej będących na drodze do oczyszczenia… ( Mowa 27, w: Etienne Gilson, Historia filozofii chrześcijańskiej). Ale już w mowie następnej Teolog mówi o zakresie i możliwości naszego poznania Boga.

Zarówno biblijni jak i kapadoccy myśliciele mieli świadomość tego, że to nie my ogarniamy Boga, ale to on nas ogarnia, czasem w sposób bezwzględny i nieprzewidzialny. Bóg rozpoznaje się nam często jako przyczyna sprawcza naszego stawania się, przejścia ku nieskończoności. Człowiek jest jakby „wiecznym poszukiwaczem” owej prawdziwej nieskończoności, której jednak nie pojmuje, a zatem nie może o niej mówić. Te nasze nieskończone poszukiwania prowadzą ku nieskończonemu Bogu. Ale jak to jest naprawdę z tym szukaniem? Czy przez nie Bóg stanie się znany? A może on nadaje jedynie jedyny sens tym naszym wiecznym poszukiwaniom i dążeniom?

Wydaje mi się, że najpełniejszą odpowiedź daje Grzegorz z Nyssy. Człowiek wiele pojmuje z Boga, ale nieskończenie więcej pozostaje poza tym, co można pojąć. Nasze pojęcia zawsze zawierają jakiś element cielesny. Jakże więc człowiek zmysłowy mógłby wyrazić czystą duchowość Boga? Jednak człowiek wieczny wędrowiec nie może ustawać w drodze. Dla umysłu ludzkiego istnieje tylko jeden sposób poznania Boga: Nigdy się nie zatrzymywać w rozumowaniu. Jednakże i to nieustanne rozumowanie może być niebezpieczne. Są takie granice poznania, których nie wolno przekraczać. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć całej rzeczywistości, a nasze sformułowania zmieniają się w czasie.

Bóg nie chce, abyśmy Go całkowicie ogarnęli w tym życiu. Czy nie objawił nam wszystkiego, co jest potrzebne dla naszego zbawienia? Ponieważ Bóg jest nieskończony, to ma nieskończenie wiele tajemnic. Niewiele z nich poznaliśmy. Trzeba wierzyć, że dopiero w niebie Bóg stopniowo objawi nam to wszystko, co w sobie kryje. Ale i tam nie poznamy całkowicie Jego nieskończonej pełni. Każde nasze spełnienie płynące z odkrycia tajemnicy jest zarazem nowym początkiem przybliżenia się do jeszcze głębszego spełnienia. Nasze życie, a także niebo pojmujemy jako ciągłe dynamiczne stawanie się. I w niebie i na ziemi spełnienie tak rozszerza nasze istnienie, że w następnym przebłysku (chwili) będzie ono mogło być jeszcze bardziej wypełnione Bogiem. Bo czy raz na zawsze odnaleziony Bóg byłby nadal naszym Bogiem? Pana Boga szukamy podczas naszego doczesnego wędrowania, ale i w wiecznej szczęśliwości. Jest niezmierzony dlatego, aby Go szukać nawet wtedy, kiedy się Go już znalazło.
***
Znawczyni myśli Grzegorza z Nyssy dr Marta Przyszychowska może łatwo wykazać powierzchowność tego szkicu. Osoby zainteresowane pogłębieniem wiedzy zachęcam do zapoznania się z jej dorobkiem naukowym. Sam nie mam pewności, czy dobrze rozumiem dociekania filozoficzne Kapadocyjczyków. Przecież mam pociechę w tym, że w filozofii ( i nie tylko) wszelkie wyobrażenia i pojęcia są nietrwałe.

Gadająca głowa Jezusa

Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d'Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons
Descente de croix du retable Stauffenberg (détail), oeuvre du Maître du retable de Stauffenberg, actif au 15ème siècle (Musée d’Unterlinden, Colmar).jpg, źródło: Wikimedia commons

Rolą interpretatora Pisma Świętego – słowa Bożego w ludzkich słowach – jest właśnie ukazanie sensu tekstu biblijnego jako aktualnego słowa Bożego. Bo Bóg zawsze mówi teraz. Kto wiecznie żyw, ten ma zawsze wpływ – można by sparafrazować hagiografa – oczywiście pod warunkiem, że żyw chce być również ten, na kogo wywierany jest wpływ. „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca” (Hbr 4, 12). Operacja cięcia mieczem obosiecznym słowa Bożego się udała, gdy pacjent zmarł. „To, że umarł, nie jest jeszcze dowodem, że żył” (Stanisław Jerzy Lec), owszem najpierw człowiek umiera, żeby dopiero zmartwychwstać jako „nowy człowiek”.

W swoim działaniu egzegeta musi nauczyć się poruszać w „świętej świętych” tajemnicy Wcielenia – uwzględniając ów misteryjny związek myśli Boga z ludzką myślą. Dlatego egzegeta musi być jeśli nie dogmatykiem, to przynajmniej wiernym synem Kościoła definiującego dogmaty – klucze interpretacyjne. Samo w sobie nie oznacza to jeszcze bycia fachowym wyjaśniaczem sensów Pisma Świętego, ale daje przynajmniej tę odwagę wiary niezbędną, żeby nie uciec przed kluczową doktryną o Słowie Bożym, które stało się człowiekiem i o Boskiej mowie, która stała się ludzką mową. Takiej ucieczki dokonała właśnie nowożytność, której charakterystycznym rysem stało się skonfliktowanie dogmatyki i egzegezy.

Najlepszą obroną jest atak, a najskuteczniejszą ucieczką pościg. Dlatego zaatakowano autorytet Kościoła za to, że pierwotną rzeczywistość ponoć ukrył był w dogmatach pozostających rzekomo w konflikcie z przesłaniem Biblii. Pościgu przed nieuciekającym Kościołem dokonano z użyciem krytyki historycznej, przy czym miecz ten miał dwa końce. W toku badań okazało się, że nie tylko Kościół, ale i samo Pismo Święte jest już dogmatyczne, trzeba więc było rozdzielić stawy dogmatyczne od szpiku historycznego rdzenia, duszę „Chrystusa wiary” – wyznawanego już, co musiała przyznać egzegeza naukowa, przez pierwotną wspólnotę wierzących – od ciała „Jezusa historii”. Ostatecznie okazało się – podsumowuje to niebezpieczne posługiwanie się sieczną bronią Międzynarodowa Komisja Teologiczna – że „krytyka historyczna nie doszła jednak do wniosku, że sam Jezus Chrystus byłby absolutnie adogmatyczny” (Interpretacja dogmatów).

Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons
Tête de Christ.JPG, źródło: Wikimedia commons

Chrystusa poddano naukowemu badaniu, przybito Go – by użyć określenia Petera Seewalda – „do drzewa poznania” i przeprowadzono „sekcję, tnąc Go mniejszymi i większymi skalpelami”. Jednak mimo iż „na końcu całej procedury na stole operacyjnym pozostała jedynie głowa”, była to głowa gadająca do Boga po aramejsku: Abba. Nie jest to co prawda język dogmatów, ale niesie treści zgodne z przedmiotem późniejszych o kilka wieków definicji doktrynalnych. Operacja nieudana, pacjent żyje! „Wyemancypowana” z kościelno-dogmatycznego autorytetu metoda historyczno-krytyczna potwierdziła, że przepowiadanie apostolskie oparło się na świadomości, jaką Jezus miał odnośnie do swojej tożsamości i misji: Syna posłanego przez Ojca.

Współczesnym egzegetom wydało się, że są w stanie dokonać oddzielenia historii od wiary; jednak stół operacyjny naukowej egzegezy okazał się być raczej stołem do wykonywania sekcji zwłok – bo przedmiot ich badania został uśmiercony jeszcze zanim operacja się rozpoczęła. Przecież ewangeliści nie zamierzali pisać historycznej biografii Jezusa z Nazaretu w dzisiejszym rozumieniu historyczności. W tym właśnie wyraża się natchnienie świętych ksiąg, że wiara jednoczy się tam z historią. Ten sam Syn w chwale stał się człowiekiem w historii ludzkiej. W tej zaś historii dał się poznać przez wiarę, i nawet jeśli ta ukształtowała się w pełni dopiero pod wpływem exodusu Zmartwychwstałego z historii do wieczności, to przecież właśnie z perspektywy Jego wniebowstąpienia, ziemska historii Jezusa ukazała się dopiero w pełnym świetle.

Przy okazji tych wysiłków namalowania portretu Jezusa historycznego, egzegeci odrzucający wiarę Kościoła w Chrystusa sportretowali to, co sami mieli w swoich, poddanych historycznym uwarunkowaniom epoki, w której przyszło im żyć, głowach. Można powiedzieć za autorem Jezusa z Nazaretu, iż kolejne rekonstrukcje Jezusa są raczej „fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która straciła wyrazistość”. Joseph Ratzinger opisywał ten paradoks wielokrotnie i na różne sposoby, także w odwołaniu do literatury: „Do konstrukcji postaci historycznej możemy odnieść słowa, które Faust wypowiada do wierzącego w naukę Wagnera: «Duch czasów czy Duch Dziejów, jak mówicie, to jest wasz własny duch, mój drogi! A czasy mają swoje w nim odbicie»”.

„Musiało rzeczywiście być coś nie tylko tajemniczego, ale i wszechstronnego w Chrystusie – pisał Gilbert Keith Chesterton – skoro można wykroić z Niego tylu mniejszych Chrystusów”. Można by dodać: musiał to być zaprawdę ktoś wszechczasowy, żeby znajdował odbicie w każdym czasie. I dalej, albo głębiej: musi być coś tajemniczego w tytule relacyjnym „Syn”, jakim historyczny Jezus przedstawił się Jemu współczesnym, żeby można było z niego wykroić moc tytułów funkcjonalnych, jakie nadali teologowie epoki apostolskiej „Chrystusowi wiary” w celu określenia Jego roli w naszym odkupieniu. W tym jednym słowie „Abba” kryje się – konstatuje Papieska Komisja Biblijna – „najgłębszy sekret, z którego jak ze «swego źródła» biorą początek wszystkie czyny i sposób postępowania Jezusa” (Biblia i chrystologia).

Jezus co prawda rozróżnił Jego bycie Synem („Ojciec mój”) od naszego bycia synami („Ojciec wasz”), ale tylko po to, żebyśmy dzięki Niemu mogli stać się „synami w Synu”. Oddzielenie „Jezusa historii” od „Chrystusa wiary” dokonane zostało przez te „gadające głowy” egzegetów, którzy zechcieli pozostać sierotami odmawiającymi poddania się adopcji, której Ojciec dokonał w Synu. Ta pierwsza emancypacja skutkowała drugą: uniezależnieniem się zasad naukowych od teologicznych w egzegezie, w istocie będącym oderwaniem się rozumu od wiary. Kto wie zresztą, co było pierwsze: jajko czy kura? W każdym razie jajko wydało się sobie mądrzejsze od kury.

Sławomir Zatwardnicki

Koalicja w opozycji, opozycja w koalicji

Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons
Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jak zauważał Johann Adam Möhler, z rozważań nad Trójcą Świętą wynika, że prawdziwe różnice mogą istnieć dopiero w jedności, a gdzie nie ma jedności – nie ma różnicy. Brzmi paradoksalnie, ale „paradoks wcielony” lepiej tłumaczy rzeczywistość stworzoną przez Trójjedynego niż „paradoks sprowadzony na ziemię” autonomicznego rozumu, który utożsamia różnicę z rozdzieleniem. Jeśli jednak szukamy jedności tylko z tym, co podobne, cóż szczególnego dokonujemy? „Czyż i poganie tego nie czynią?”.

Kto ma uszy do słuchania, ten usłyszy Dobrą Nowinę o jedności właśnie i dopiero tego, czego nie można do siebie sprowadzić. Albo, mówiąc rewersem: gdyby nie owa różnica, zamiast jedności otrzymalibyśmy mieszaninę – tertium quid powstałe kosztem zlania się za cenę unicestwienia jednego i drugiego. Przykład „pierwszy z brzegu”, choć ostatecznego: eschatologiczne zjednoczenie człowieka z Bogiem dokonuje się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Jedność „zmieszania”, jak w innych religiach, prowadzić musi do likwidacji człowieka i przemiany Boga. Cóż jednak po Bogu, który nie jest już Bogiem, człowiekowi, który właśnie przestał istnieć?; co nikomu po nikim?

Jeśli „herezja w pierwotnym sensie oznacza – jak przypominał swego czasu w Radio Wolna Europa Leszek Kołakowski – «wybór», zarówno akt wybierania, jak przedmiot wyboru”, to w takim razie herezja dokonuje się kosztem tego „przedmiotu”, którego „sito heretyka” nie przepuściło. Ale w takim razie herezja uznaje tę odcedzoną, zwykle przez zbyt „rozumowy rozum”, część za całość. W ten sposób krzewią się herezje, jeśli można tak rzec, nieortodoksyjne. Najtrudniejsze do wyplenienia są jednak „herezje ortodoksyjne”, uprawiane w „dobrej wierze” również przez samych wierzących, co to po tuwimowsku „zapięci szczelnie, patrzą na prawo, patrzą na lewo, a patrząc – widzą wszystko oddzielnie”. Wszyscy jesteśmy heretykami, bo wszyscy zgrzeszyliśmy.

„Herezją herezji” jest właśnie widzenie jedności tak „szczelnej”, że nie dopuszcza ona różnicy; to od strony „prawej”, bo od „lewej” z kolei każda różnica staje się „widzeniem wszystkiego oddzielnie”. Huśtawka nie emocji, a chłodnego rozumu: heterodoksyjne albo to, albo tamto, ewentualnie raz to, a raz tamto, zamiast ortodoksyjnego: i to, i tamto jednocześnie. Gdyby chcieć się dokopać do korzenia wszelkiej herezji, odsłoniłyby się dwa korzenie: wiary i rozumu, których rozróżnienie zamieniło się w rozdzielenie. Wiara stała się fideistyczna, a rozum racjonalistyczny, skutkiem czego rzeczywistość z tajemniczego paradoksu zamieniła się w zagadkę nie do rozwikłania.

Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons
Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jeśli grzech każe widzieć w każdej różnicy opozycję, to z kolei Chrystus przychodzi uwolnić z tych kazamat pokawałkowanej rzeczywistości. Dlatego odkupienie będzie przebiegało drogą odwrotną niż rozbicie, przy czym ze względu na grzech ku zjednoczeniu będzie wiodła droga krzyżowa. Rozróżnienie, które zamieniło się we fragmentaryzujące wszystko różnice, nie może być „anihilowane” ot tak, po prostu, ale jeśli ma się na powrót stać „różnicą jednoczącą”, to wymaga rodzącej się w bólach i pocie postawy nawrócenia z „różnicy rozdzielającej”. Chodzi o jedność, a nie kompromisową koalicję.

Ostateczne zjednoczenie ludzi ze sobą oraz ludzkości z Bogiem dokona się oczywiście w chwale, ale już teraz „eschatologiczne moce” sięgają ku doczesnej rzeczywistości i pozwalają przeżywać, choć w misterium, ową perychorezę na wzór tej istniejącej w Trójcy. Właśnie Kościół, który jest Ciałem Chrystusa, otrzymuje w Zesłaniu Ducha Świętego potencję, „by wypełnić to pragnienie tak głęboko zakorzenione w istotach ludzkich, czyli najbardziej radykalną jedność w najbardziej radykalnym szacunku dla różnorodności” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Impotencja świata bez Boga przynosi jedynie „herezje”: indywidualizmu lub kolektywizmu – albo kolektyw jest wszystkim, a jednostka niczym, albo vice versa. Próby pogodzenia można by nazwać „opozycją w koalicji” czy odwrotnie, „koalicją w opozycji”. Ale inna możliwość wyboru – zarówno jeśli chodzi o sam akt, jak i o przedmiot – została również dana. W nadziei już jesteśmy ortodoksami.

Sławomir Zatwardnicki

Gwałt na teologii

Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons

Antoni Słonimski z właściwym sobie humorem zauważył kiedyś, że najtrudniejszą dla odbiorcy formą zdobywania wiedzy i obcowania z cudzą myślą są naukowe odczyty. „Muszę się przyznać – pisał felietonista – że uwaga moja nie wytrzymuje próby dłuższej prelekcji i wrażenia wzrokowe stają się konkurencją nie do zwalczenia”, tak że nawet „najobskurniejszy fryz na ścianie staje się rajskim widokiem”. Przy czym według autora Gwałtu na Melpomenie „odczyt staje się zabawniejszy, gdy wykład ilustrowany jest przezroczami lub gdy na katedrze stoi wypchana sowa”.

Jako uczestnik bierny i czynny sympozjów naukawych i naukowych sowy jeszcze nie widziałem ni żywej ni wypchanej, ale „wykłady ilustrowane” owszem; nie tyle może profesorowie i inne hab-capy, jak mawiał jeden z profesorów, uzabawniają słuchaczowi słuchanie, ile sam słuchacz zabawia się podglądaniem Internetu, pod pretekstem notowania cennych refleksji poddając się wrażeniom wzrokowym, tej „konkurencji nie do zwalczenia”. Ja sam staram się, w ramach ćwiczeń ascetycznych, wytrwać na stanowisku słuchacza mimo wszystko do końca, do ostatniej kropki.

Opłaca się zwłaszcza wtedy, gdy teologiczno-scjentystyczne wywody zostają zakończone przypomnieniem stanowiska wyrażonego przez Sobór Laterański IV: „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe”, dlatego „mówiąc o Bogu, nie możemy określić, kim On jest, ale wyłącznie kim nie jest i jakie miejsce zajmują inne byty w stosunku do niego”. Zabawny jest ten wyrzut sumienia, który zmusza, by do Boskiego kapelusza, którego nieskończone gabaryty redukowało się ze trzy kwadranse, wrzucić na koniec grosik żywej czy spreparowanej pokory.

Taka kropka nad i, czy raczej „wypchana sowa” na zakończenie, które byłoby dobrym punktem wyjścia. Bo to dopiero nad „i” tajemnicy trzeba by postawić „ptaszka” racjonalnego uporządkowania tego, co objawione. Teologia jako „wiedza wiary” w świecie postawionym na głowie poucza wiarę, zamiast dać się jej pouczać; chce posiąść Boga, zamiast dać się posiąść Jemu. Zamiast inkulturacji wiary – której jednym z wymiarów w świecie ceniącym naukę miała być właśnie uprawiana w sposób naukowy teologia – dokonał się proces odwrotny: wykorzenienie wiary, gwałt dokonany przez rozum naukowy na wierze.

Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons
Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tych wiecznie (czytaj: w czasie) dających o sobie znać ciągotkach do skrajnych rozwiązań – od wiary do rozumu, od teologii apofatycznej do katafatycznej – ujawnia się nie co innego, jak ograniczenie rozumu. W głowie się nie mieści, że miałaby być taka mała, a przecież wystarczyłoby głowie przyglądnąć się, jak radził św. Maksymilian Kolbe, kapeluszowi, w którym bez problemu się mieści. Ze wszystkimi problemami, których nie jest w stanie rozwiązać inaczej niż przez wiarę. Wiara bowiem podpowiada rozumowi, że teologia powinna przybrać kształt zarówno apofatyczny jak i katafatyczny.

Przy czym, co może ucieszy rozum, teologia negatywna nie jest w żadnym razie negacją teologii pozytywnej. Liczy się i to, i tamto; „i” z kropką, a nigdy bez niej, kropka zawsze z „i”; sowa żywa zamiast wypchanej. Z faktu, że Bóg przemówił przez Syna, wynika możliwość uprawiania teologii afirmatywnej, która ma tyle do powiedzenia, ile usłyszy w wypowiedzianym Słowie. Godne uwagi, że Bóg mówi, zdaje się bardziej niż niejeden współczesny teolog z tytułami, „po ludzku”. Poznajemy Boga w kenozie, słyszymy słowo, które wyrzekło się „Boskiej gramatyki”, uczymy się od Rabbiego bez teologicznego dyplomu.

Kenosis dokonany w tym celu, aby pouczyć o zasadzie akcji-reakcji rozumianej po chrześcijańsku. Nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale ekstasis Boga stającego się człowiekiem za ekstasis człowieka stającego się „jak Bóg”. Tajemnica theosis, udział w naturze Boskiej (2 P 1,4), a zatem również poznanie Boga tak, jak On nas poznał; bo na razie poznajemy „przez wiarę” i niejasno, oglądając Boga w ludzkim odbitego zwierciadle (por. 1Kor 13,10-13). A zatem theo-logia nie może rozdzielać via afirmativa od via negativa. Nie 80 czy 90, ale 100 % cukru w cukrze, a zarazem 100 % nieadekwatności; prawda „i” nadprawda.

Poszukiwany, poszukiwana, teolog lub teolożka, zdolny-zdolna dokonać syntezy katafatyczno-apofatycznej teologii bez mieszania wymiarów pozytywnego i negatywnego, które zawsze kończy się pomniejszeniem jednego i drugiego. Nie może to być łyżka negatywnego dziegciu w beczce pozytywno-teologicznego wykładu, rzecz też pewnie nie w tym, żeby odczyt wygłaszać na kolanach, choć to akurat byłaby dobra ilustracja związku wiedzy z wiarą. Teologia winna być przecież „zasadniczo doksologiczna, charakteryzująca się uwielbieniem i dziękczynieniem”, jej „najbardziej odpowiednią metodą są chwała i uwielbienie” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Czy w takim razie teolog przemawiający zza katedry, który nie wzbudza w słuchaczu „teologicznej ekstazy”, dokonuje gwałtu na teologii?

Sławomir Zatwardnicki

Teologia a filozofia

Nie daj nigdy nikomu odebrać sobie prawa od pełni. Dzień jest dla mózgu i zmysłów, noc jest dla serca i zrozumienia… Nigdy się nie bój, nigdy. Mózg może cię zawieść któregoś dnia, ale serce cię nie zawiedzie. (Fynn, Halo, pan Bóg? Tu Anna…, s. 168)

Czy wiara i rozum powinny pozostać, tak jak to jest obecnie, przynajmniej w Europie, zupełnie od siebie oddzielone, a nawet wrogie wobec siebie? Czy tak powinien wyglądać model ich relacji? Czy w istocie nie pozwoliliśmy odebrać sobie prawa do pełni? Zrozumienie czy analiza relacji między wiarą a rozumem, między teologią z filozofią i odpowiedź na pytanie, jaki powinien być ten związek, wymaga zadania sobie pytania, jak wyglądały te relacje niegdyś, jakie procesy doprowadziły do relacji, które są obecnie, i jaki w związku z tym jest pożądany model tych relacji w przyszłości. Czytaj dalej Teologia a filozofia

Cztery relacje między filozofią a religią

Bez dialogu trudno sobie wyobrazić dalszy postęp w rozwoju filozofii i religii, a co za tym idzie wychowania w świecie współczesnym. Czytaj dalej Cztery relacje między filozofią a religią

Drugi koniec kija na charyzmatyków

Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons

Pojawiają się ostatnio tu i ówdzie komentarze dotyczące ruchu charyzmatycznego, zgodnie zresztą z „nową religijną tradycją”: ilekroć pojawia się pewien czarnoskóry rekolekcjonista głoszący na stadionie, tylekroć lud katolicki dzieli się na tych „za” i na tych „przeciw”, z pominięciem tych co to widzą „plusy dodatnie, plusy ujemne”. Różnie tylko formułuje się linię podziału.

Można się okopać według modelu: albo jesteś za ruchem (nie mylić z partią) pentekostalnym, albo za ugrupowaniem tradsów. Tertium non datur. Świadomie używam języka wziętego z polityki, bo tu i tam panuje ta sama logika „zerojedynkowa”. Jak to kiedyś zauważył Maciej Rybiński, społeczeństwo zostało tak upolitycznione, że postrzega całą rzeczywistość w kategoriach prostego wyboru pomiędzy partiami rządzącą i opozycyjną. „Każdą wypowiedzią, każdym poglądem, każdą oceną zajmujemy stanowisko polityczne. Nie ma zjawiska, sprawy, problemu, do których można mieć stosunek po prostu racjonalny”. Z takiego świata – dodawał felietonista – „drogi ucieczki nie ma, chyba że w milczenie, a i tak otoczenie chciałoby wiedzieć, przeciwko komu albo za kim się milczy”.

Ponieważ moje milczenie mogłoby być odczytane „za, a nawet przeciw”, zabieram głos, by wyrazić swój stosunek charyzmatyczno-racjonalny za czymś, a nawet przeciw czemuś. Odniosę się jednak do innego kryterium podziału, jaki był się zalągł w głowach niektórych samozwańczych analityków współczesnej religijności. Otóż chodzić ma o konflikt tendencji fideistycznych z chrześcijaństwem racjonalnym; nie muszę chyba dodawać, po której stronie już nawet nie czai się, ale atakuje fideizm, a po której i dlaczego nie po charyzmatycznej stronie trwa jedynie słuszny katolicyzm. Podpisałbym się pewnie pod powyższą diagnozą, gdyby nie dwa „małe ale”: po „pierwsze primo”, charyzmatycy nie są fideistami, a po „drugie primo” – ich krytyków trudno uznać za racjonalnych, jak wykazały ich racjonalistyczne, ale nie racjonalne „kulą w płot” diagnozy.

Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons

Oskarżać kogokolwiek dziś, w dobie powszechnego niedostatku wiary, o tendencje fideistyczne, jest, delikatnie mówiąc, nie do końca racjonalne, a być może jest nawet przejawem niebywałej wprost wiary, zresztą nieracjonalnej (a więc fideizm?). Jak to pisał Mistrz Chesterton: „na taki brak rozsądku pozwolić sobie mogą tylko racjonaliści”. Jako zwolennik kalania własnego gniazda miałbym ochotę „wtrącić swoje trzy grosze z uwzględnieniem stopy inflacji, powiedzmy od razu trzy złote” (Rybiński) krytyki pod adresem charyzmatyków, ale czy mogę? Bo skoro toczy się wojna (nie hybrydowa), trzeba jednak stanąć za jedną ze stron, albo lepiej przeciw drugiej. Za tą, która rzekomo zawłaszcza katolicyzm, choć w praktyce parafialnej bywała dotąd pacyfikowana; a przeciw tej, która oskarża.

Fideiści mają ponoć gonić za cudami! Mówiąc Dobrowolskim: „niesamowite, co?”. Można by dodać nawet, że podobni są w tym Izraelitom współczesnym Jezusowi, któremu z kolei – „niestety, niestety, niestety” – daleko było do ganienia ich za to! Dziś jednak pragnienie Boga żywego ma być fideizmem, racjonalna postawa polegałaby na tym, żeby Bogu odmówić możliwości działania, albo ograniczyć Boskie ingerencje do poddanych surowemu sprawdzianowi, jaki dokonuje się np. w maryjnych sanktuariach. Poza takimi przypadkami Bóg (deistyczny w takim razie) nie ingeruje, ewentualnie raz na dwa lata, i to tylko w Lourdes. Na marginesie, samo racjonalistyczne pojęcie cudu jest antychrześcijańskie: Bóg zaingerował na pewno jedynie w tych przypadkach, których nie daje się wytłumaczyć rozumowo. Jaki Bóg, taka zapchajdziura.

Śpieszę jednak donieść (to również autodonos), że nie taki fideista wierzący, jak wierzy racjonalista. Z doświadczenia wiem, że również charyzmatykom nie jest łatwo uwierzyć, że „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8) miałby uzdrawiać jak dwadzieścia wieków temu; i temu służy charyzmatyczne przepowiadanie mające obudzić w słuchaczach wiarę, której brakuje dziś wszystkim: fideistom również, a racjonalistom z całą pewnością. Ci ostatni z pozycji wyższości widzą w charyzmatycznych spotkaniach jedynie emocje, żadnego działania Bożego. Być może mają rację, ale po Wiechowemu „przypuszczam, że wątpię”. W świecie wiary pełnej paradoksów być może to właśnie oni są owymi ludźmi zmysłowymi, którzy nie pojmują tego, co jest z Bożego Ducha (por. 1Kor 2,14)?

Przy okazji przypomniała mi się anegdotka opowiadana przez Nicky Gumbela, tego od kursów Alfa (protestantyzacji i pentekostalizacji Kościoła Katolickiego – ciąg dalszy). Cytuję z pamięci, ale chyba w miarę wiernie. Otóż w gazecie ukazał się komunikat treści: „Wszystko wskazuje na to, że Bóg opuścił swój Kościół” (dopowiedzenie dla wrażliwego katolickiego czytelnika: chodziło o Kościół anglikański). W reakcji pojawił się komentarz: „No cóż, nie jest to może sytuacja komfortowa, ale będziemy musieli sobie jakoś z tym faktem poradzić”. I radzą sobie racjonaliści, dopóki Bóg nie okaże się niebezpiecznie żywy i mniej nadęty intelektualnie niż oni. Podejrzany, bo nazbyt przychylny pentekostalizmowi, papież Franciszek prosił: „nie zamykajcie Ducha Świętego w klatce”. Jeśli pokusa taka grozi charyzmatykom, do których apel był skierowany, co powiedzieć o niecharyzmatykach? Może: dajcie się uwolnić Duchowi Świętemu?

W każdym razie wszyscy potrzebujemy nowego exodusu z kazamat, w których tkwimy. Nie da się zrozumieć dzisiejszej rzeczywistości bez spojrzenia na wczoraj. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, w którymś momencie historii dokonało się rozdzielenie (zamiast rozróżnienia) łaski i natury, dotąd widzianych w jedności; ukształtowała się wizja „dwukondygnacyjna”: naturalnego parteru oraz „dobudowanego” na nim pierwszego piętra nadnatury. Stąd niektórzy zamieszkali w tym, co doczesne (wolnoć Tomku w parterowym domku), inni z kolei uciekli na piętro pierwsze, jakby dało się rezydować „w powietrzu”. Jeśli gdzieś szukać fideistów, to ewentualnie wtedy i tam. Na parterze znaleźli się przodkowie sekularystów.

Dziś jednak mamy do czynienia z inną sytuacją. Ponieważ rzeczywistość ma swoją realną autonomię, dół upomniał się o swoje prawa. Zatem lokatorzy pierwszego piętra zeszli na parter, po czym zostali sprowadzeni do parteru, mówiąc językiem zapaśniczym, a stało się to, ponieważ stracili kontakt z „mocą z wysoka”. Właśnie w błędnym pojmowaniu relacji przyrodzone-nadprzyrodzone tkwi źródło współczesnego sekularyzmu zagrażającego również wierze. Jaka w tej sytuacji pokusa staje przed ludźmi wierzącymi? Że zapomniawszy o różnicy między nadprzyrodzonym a przyrodzonym, w skrajnej reakcji na rozdzielenie, które między nimi dokonało się wcześniej, teraz będą próbowali na siłę „sprowadzać” górę na dół, a skutkiem tego mieszać to, co nadnaturalne z naturalnym; innymi słowy, mylić sacrum z profanum, „unaturalniać” nadnaturalne lub „uświęcać” to, co naturalne.

Jeśli chcieć znaleźć kij na charyzmatyków, to właśnie tu go należy szukać. W praktyce charyzmatycy to nie fideiści, już prędzej w nowej mutacji messalianie; jak tamci wczorajsi „utożsamili łaskę Ducha Świętego z psychologicznym doświadczeniem jej obecności w duszy” (List KNW Orationis formas), tak ci dzisiejsi ryzykują podobną tendencją, tyle że rozciągają to doświadczenie również na ciało. Zresztą, dusza czy ciało, biblijnie na jedno wychodzi: chodzi o „ciało i krew” zamiast ducha. Czy oznacza to jednak, że ideałem ma się stać niedoświadczalne chrześcijaństwo, które znajduje swoich wyznawców we współczesnych racjonalistach? Tacy wejdą – jeśli wejdą – ostatni do Królestwa Bożego. Wyprzedzają ich ludzie niewierzący, dla których jest oczywiste, że Bóg nie doświadczany niczym się nie różni od bożków, którzy nie istnieją.

Bardziej racjonalne byłoby uwzględnić, że łaska działa „dwupoziomowo”: w głębi ducha, ale też i w całej osobie człowieka. Wystarczy dokonać podziału – ludzie racjonalni lubią przecież takie naukowe rozróżnienia – na „łaskę podnoszącą” oraz „łaskę leczniczą” (określenia za dogmatykiem o. Piotrem Liszką); pierwsza z nich kieruje do celu nadprzyrodzonego, a druga działa uzdrawiająco czy uwalniająco (powiedzmy wprost: charyzmatycznie) w tym, co przyrodzone. Należy uwzględnić i to, i tamto. Istnieje dziś wielka potrzeba uwzględniania obu poziomów, o czym świadczy pentekostalizm, nawet jeśli czyni to przeakcentowując jeden z wymiarów działania Ducha Świętego.

Kij się zawsze znajdzie. Niedobrze, gdy kija szuka ten, kto sam potrzebuje przetrzepania duszy, źle, gdy gania on za niewłaściwym kijem, a najgorzej, gdy zapomina, że każdy kij ma dwa końce.

Sławomir Zatwardnicki

Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Jeśli w poprzednim tekście „Od odbóstwienia do ubóstwienia” rzekło się „a”, teraz trzeba będzie powiedzieć „be”. Całym zdaniem: ewolucja jest „be”. Czytaj dalej Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Halsowanie między łaską a wolnością

ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons
ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie tylko alkoholicy, ale i wszyscy „chorujący” na jakiekolwiek uzależnienie, ulegają tak zwanemu „myśleniu magicznemu” czy inaczej „myśleniu życzeniowemu”; albo, żeby było bardziej pobożnie, powiedzmy: wyrażają „pobożne życzenia”. Które oczywiście mają więcej wspólnego z szaleństwem niż z pobożnością – bo czyż nie jest „zaklętym kręgiem” powtarzać w kółko te same zachowania w niechrześcijańskiej nadziei (matce wiadomo kogo), że w końcu dadzą one inny rezultat niż do tej pory? Czytaj dalej Halsowanie między łaską a wolnością

Serce i rozum

Nie, nie o znanej reklamie firmy telekomunikacyjnej będzie mowa w tym wpisie. Owszem, o sercu i rozumie, ale w ostatnim rozdziale Ewangelii św. Łukasza. A wszystko za sprawą pojawiających się w Łk 24, 45 słów „oświecił ich umysły, aby zrozumieli Pisma”.

Sytuacja jest taka, że uczniowie z Emaus powrócili do Jerozolimy, gdzie zastali Jedenastu i innych z nimi. Opowiadają o tym, „co ich spotkało w drodze” i że rozpoznali Jezusa przy łamaniu chleba. I wtedy właśnie zjawia się pośród nich Jezus. Ciekawe jest to, że perykopa sugeruje, że wszyscy obecni byli „zatrwożeni i wylękli”. Czy również Kleofas i jego towarzysz, którzy przecież spędzili trochę czasu w towarzystwie Zmartwychwstałego? Dlaczego mieliby Go znowu nie rozpoznać, sądzić, że to duch? Czy był on w innej postaci niż w drodze do Emaus?

Musiało w tym pojawieniu się Jezusa być coś niezwykłego, bo przecież inaczej uczniowie z Emaus, a i sam Szymon, powinni już go rozpoznać. Może wskazówką jest to, że Jezus mówi: popatrzcie na moje ręce i nogi (w tekście greckim jest raczej słowo „stopy”), a następnie pokazuje je uczniom. W opowiadaniu o drodze do Emaus uczniowie w ogóle nie zwracają uwagi na ręce i stopy Zmartwychwstałego, na których są, chociaż ewangelista Łukasz o tym nie wspomina, ślady męki na krzyżu. Wydaje się więc, że w spotkaniu w Jerozolimie dochodzi nowy element ukazania się Jezusa. To powoduje, że Jezus powtórnie, w wypadku Kleofasa i jego towarzysza, wyjaśnia, że zgodnie z Pismem Mesjasz miał cierpieć i trzeciego dnia zmartwychwstać. Jak się okazuje, ciągle nie było to łatwe do przyjęcia. W Jerozolimie z uczniami dzieje się coś więcej niż w drodze do Emaus. Wtedy mogli oni mówić: czy serce nie płonęło w nas, gdy wyjaśniał Pisma. Płonięcie serca może oznaczać obecność Boga, którego symbolizuje ogień, w najgłębszym ośrodku człowieka, który jest symbolizowany przez serce. Dlaczego konieczne jest jeszcze otwarcie umysłu (to właśnie dosłownie znaczy greckie słowo dianoigó – otwarcie w pełni i proces do tego prowadzący)? Co ciekawe, to samo słowo było już użyte w opowiadaniu o uczniach z Emaus w kontekście otwierania Pism (Łk 24, 27) i rozpoznania Jezusa, otwarcia się oczu (Łk 24, 31).

Może jest więc tak, że do przyjęcia, że Mesjasz musiał cierpieć, a następnie zmartwychwstać nie wystarczy sama, nawet bardzo dobra, znajomość Pism. Ba, nawet obecność Boga w najgłębszym jestestwie – tak jak to było w przypadku Kleofasa i jego towarzysza – nie wystarczy. Obecność ran na ciele Zbawiciela jest tak paradoksalna, że umysł (nous – tu rozumiany jako zdolności intelektualne, rozumienie) ciągle tej rzeczywistości się opiera.

Czy zatem nie jest to wskazówka dla relacji wiara (serce) – umysł? Rozum może tak skutecznie zablokować uwierzenie, że nasze zbawienie i objawienie Boga dokonało się na krzyżu, że nawet lektura Pisma prowadząca do spotkania z Bogiem nic tu nie pomoże. Potrzebne jest otwarcie umysłu przez Boga. Dopiero od tego momentu, jak pokazuje ostatni rozdział Ewangelii św. Łukasza, możliwa jest prawdziwa wiara.