Archiwa tagu: ciało

Zbawienie szczegółowe i ostateczne

Jäts gamla kyrka056.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Czas jest, wolno powiedzieć, innym wyrażeniem tego, co nazywamy łaską przybrania za synów Boga. Gdybyśmy byli Synem z natury, bylibyśmy żyli w wieczności „od razu”. Ale Syn może być tylko jeden. Synowie w synu potrzebują czasu, to jest przyjęcia synostwa Chrystusa w takim stopniu, aż Syn się w nich ukształtuje (por. Ga 4, 19). Nie tylko ze względu na porzucanie starego grzesznego człowieka, ale i z powodu odległości stworzenia od Stwórcy oraz realizmu czasu, dorastanie do nowego stworzenia – nieco eufemizując – sprawia wrażenie długiego trwania i nie wydaje się być łatwe.

Grzech pogłębiając jeszcze niezgłębioną przepaść dzielącą człowieka od Boga sprawił, że aż do ostatniej kropli potu (por. Rdz 3, 19) i krwi przyjdzie się zmagać o wieczność i synostwo: „Jeszcze nie opieraliście się aż do krwi, walcząc przeciw grzechowi, a zapomnieliście o napomnieniu, z jakim się zwraca do was jako do synów” (Hbr 12, 4-5). Jak każdy z członków dorasta do otrzymanego we chrzcie synostwa przez całe swoje życie, tak również całe Ciało rośnie stopniowo w historii do miary wielkości według pełni Syna Bożego (por. Ef 4, 13. 15-16). Nie jedynie ze względu na grzech, ale także z natury czasu potrzeba Kościołowi czasu, żeby przyjąć, co był już dzięki Głowie i w Głowie otrzymał.

Jäts gamla kyrka055.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Jeśli któryś z członków dostępuje zbawienia, to jedynie dlatego, że ostatecznie całe Ciało znajdzie się tam, gdzie Głowa. Pojedynczo żaden członek Ciała nie jest na Jego miarę i nie może być, choćby czas rozciągnięto na wieczność. Dopiero ten członek, który trwa w Ciele i korzysta ze wszystkich urzędów, posług i charyzmatów podarowanych pozostałym członkom, a sam pełni właściwą jemu rolę, może mieć całego Chrystusa, bo ten wydał się Eklezji. Ale może Go mieć dopiero, gdy pozostałe członki również żyją według tego samego algorytmu darowanego przez Głowę. I jeszcze: gdy wszyscy i każdy z osobna działają w służbie pozostałym członkom i całemu Ciału. W pocie i krwi.

Biorąc pod uwagę wpływ grzechu swojego i innych, inercyjne oddziaływanie przeszłych win popełnionych przez niedorosłych do miary Chrystusa członków Ciała na teraźniejszość, oraz samą naturę czasu, trzeba uznać również ten fakt, że Ciało nie dojrzeje do pełni Chrystusa w jednym pokoleniu. A tylko zbawienie całego Ciała oznacza zbawienie każdego z członków, które je tworzą. Oznacza to konsekwentnie, że nie można być zbawionym i „podpiętym” pod życie Trójjedynego dopóty, dopóki całe Ciało nie będzie gotowe do wniebowzięcia. Wniosek z tego płynie być może taki, że jeśli ktoś już (patrząc stąd) jest zbawiony, to jest to możliwe dlatego, że tam nie obowiązują reguły czasu z tutaj i to, co dla nas jest przyszłe (zbawienie całego Ciała), tam przyszłe nie jest.

Czy „zajączek” tej tajemnicy nie odbija się w doktrynie dwóch sądów: szczegółowego po śmierci każdego z członków i ostatecznego na końcu czasów, kiedy Bóg wypowie ostateczne słowo o całej historii (por. KKK 1040)? Dusza oczekująca na zmartwychwstanie cielesnych ramion, wzrusza już nimi nad tym sądem szczegółowym, który bez uwzględnienia wszystkich okoliczności (sąd ostateczny) dokonał się nad nią. Będący w duszy i ciele też wzruszają ramionami nie z lekceważenia, a z bezradności przed tym, czego nie pojmują. Aż chciałoby się rzec uprościć: skoro przyszłość decyduje się od razu po śmierci, po co przechodzić przez drugi sąd?; i komu potrzebny ten „bonus” cielesności, skoro dusza zażywa bez ciała szczęśliwości wiecznej?

Sęk w tych: „od razu” oraz „drugi”. Ani nie wiemy, czym jest „od razu” po tym, jak kończymy przygodę z czasem (w tej jego wersji ziemskiej, nie uwielbionej), ani nie wiemy, co to znaczy „drugi” w uwielbionym w wieczności czasie, gdzie nie ma już chyba „przed” i „po”, a zatem „pierwszego” i „drugiego”. Zrozumienie misterium relacji czasu i wieczności nie jest możliwe z perspektywy czasu, natomiast nie wolno rozrywać ich związku. Będzie on inaczej wyglądał stąd i stamtąd, ale ani czasu nie wolno pozbawić miary wieczności, ani wieczności amputować czasu.

Czy byłoby zatem porwaniem się z motyką na tajemnicę stwierdzenie, że od strony wieczności patrząc sądy szczegółowy i ostateczny nie są rozdzielone w czasie, choć z punktu widzenia czasu nie daje się jeszcze osądzić całej historii? A może we wieczności już „dokonało się” wszystko to, co dokonuje się w czasie? Z ziemskiego padołu patrząc dopiero budujemy swoją wieczność, ale może trzeba by patrzeć na czas od strony wieczności, w której Chrystus już przygotował nam mieszkanie? Czeka ono na nas, czy już w Nim zostaliśmy zakwaterowani? Już zbawieni ostatecznie, po to żebyśmy mogli się zbawić – jak Głowa jest już w Trójcy, żeby całe Ciało mogło się tam znaleźć? Czy ceną za targnięcie się na tajemnicę nie będzie jednak rozdwojenie jaźni – widzenie siebie w czasie przed powstaniem z martwych, ba! nawet przed własną śmiercią, a zarazem już zbawionego i zmartwychwstałego w wieczności, jakby było nas dwóch, ja pielgrzymujący i ja szabatujący, przy czym tylko jeden z dwóch schizofreniczny, a drugi już ocalony eschatologicznie, czyli scalony w jedno?

Zatem powiedzmy przynajmniej tyle: należy rozróżnić dwa sądy, ale nie wolno ich rozdzielać. Nie mogę przecież być w zbawieniu, a zatem w prawdzie, bez zbawienia całego Ciała i poznania prawdy o całej rzeczywistości. Nie da się mieć pełni, jeśli całe Ciało nie jest jeszcze w pełni zbawione. Wolno chyba spojrzeć na oba sądy właśnie z perspektywy członka oraz całego Ciała. A jednego nie ma bez drugiego. Moje szczęście wieczne zależy od dopuszczenia całego Ciała do życia razem z jego Głową. Można by więc mówić o nierozłączności zbawienia osobistego (szczegółowego) i wspólnotowego (ostatecznego). Nie jest przecież przypadkiem, że zmartwychwstanie umarłych obejmie całe Ciało „od razu”, choć poszczególne członki umierały w czasie.

Przyjdzie nam jeszcze przeprosić się z tym, co tak szybko odrzuciliśmy jako myślenie „plemienne”, a co było cieniem zapowiadającym tajemnicę świętych obcowania. Jeśli Izraelita widział siebie nierozłącznie zarówno od pokoleń, z których „bioder” wyszedł, jak i tych, które z niego szły dalej w czas, nie chodziło o zwykłą klanowość czy uwiecznienie się w potomstwie, jak bylibyśmy skłonni im imputować, uznając tym samym naszych przodków, którzy otrzymali objawienie, za ciemniaków. To, co tam przybierało „fizyczny” wyraz, winno być teraz odczytane przez nas, Jaśniaków, „po duchowemu”, a nawet „po cielesnemu”, jako zapowiedź jedności Ciała Chrystusowego w całym czasie: ziemskim i uwielbionym w wieczności. Inaczej jednak tu, w czasie, tej na jakiś czas „rozciągniętej wieczności”, a inaczej tam, w wiecznym teraz scalającym czas w całość i pełnię.

Moje życie z Bogiem nie tylko czerpie żywotne soki z Abrahama, Maryi i całego drzewa genealogicznego moich przodków, ale również wpływa na kolejne pokolenia Zatwardnickich. A zarazem rozgałęzia się i zagałęzia z innymi drzewami, bo przecież błogosławieństwo idzie nie po krwi, lecz duchu. I koncentrycznie, w przód i tył czasu – nie przyrodnicze myślenie ma dominować nad dziejami historii zbawienia, nawet jeśli ona nie łamie prawa wzrostu. Ziarno gorczyczne Zmartwychwstałego Ukrzyżowanego rośnie w czasie, ale zarazem wrasta w czas przeszły, a nie tylko przyszły. Oraz łączy niebo z ziemią, skoro – gdy patrzeć na Ciało z wnętrza czasu – jedne członki tego samego Ciała są tam, a inne jeszcze tutaj. W ten sposób współodpowiedzialność członków i współbudowanie Ciała odbywa się nie tylko synchronicznie czy diachronicznie, ale również jakoś nie tyle ponadczasowo, ile podwiecznościowo.

Sławomir Zatwardnicki

Kościół przed Kościołem

Jedną z „odsłon” tajemniczej analogii Słowo wcielone – Kościół jest nierozdzielność dwóch aspektów Kościoła: historyczności oraz ponadczasowości. Ponadczasowości nie w sensie, jaki nadaje temu pojęciu maturzysta epitetujący tym słowem wartościowe, jak mu wpojono, dzieło literackie. Nie o metaforykę tu chodzi, ale o rzeczywistość, choć misteryjną: ten sam jest Kościół, który idzie przez czas w swojej wędrówce do celu, i ten sam skierowany jest jednocześnie ku temu, co Boskie, a zatem wieczne. Ba! Ten sam przecież jest już razem z Chrystusem w chwale.

Mówi się w tym kontekście o podwójnym charakterze Kościoła – jest on podmiotem historycznym a zarazem misterium. Pierwsze jest pierwsze, dlatego trzeba podkreślić wężykiem pewną pokusę, która polega na próbie dodania do istniejącej historyczności jakiejś nadprzyrodzonej wartości. Kolejność jest odwrotna: właśnie dlatego, że Kościół pochodzi od wiecznej Trójcy Świętej, a nawet już w niej zamieszkuje, może wydarzyć się i dziać w historii, a w niej działać na rzecz eschatologii. Nie historia rozdaje karty, lecz wieczność wyciąga asa z rękawa uwielbionego człowieczeństwa Głowy Kościoła.

Teraz chodzi tylko o to, żeby odrzuciwszy dualizm nie sprowadzić tajemniczego zespolenia historyczności z wiecznością do monistycznego utożsamienia. Czym innym Kościół w chwale wiecznej, a czym innym w czasowej pielgrzymce znaczonej krzyżem. Jednak nie chodzi o „dwa Kościoły”, bo Ciało Chrystusa może być tylko jedno. Zatem należałoby dowartościować jedność Kościoła pielgrzymującego i szabatującego, a nawet przychylnym dla Kościoła oraz ludzkości okiem dostrzec przygotowanie Kościoła za czasów Starego Testamentu, jego wzór w stworzeniu i jego istnienie w odwiecznym Boskim postanowieniu.

Anastasiya Markovich Time.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Jedna tajemnica, tyle że rozciągnięta w czasie, a raczej z wieczności wyciągnięta w czas – na czas jakiś, po którym czas zostanie wprowadzony w wieczność. Po to czas, żeby odwieczna Boża wola mogła się zrealizować. Ojcowie Kościoła w jakimś trzeźwym upojeniu tajemnicą widzieli Kościół przed Kościołem. Zapowiadało go małżeństwo Adama i Ewy. Ale przecież to, co było na początku, odpowiada temu, co na końcu, a nawet zapowiada tajemnicę większą, z której bierze swoją moc: zjednoczenie Chrystusa i Kościoła. Z kolei jeśli Oblubieniec jest pierworodnym wobec każdego stworzenia (Kol 1, 15), podobnie musi być z Oblubienicą. Nie tylko jest Kościół wcześniejszy względem Kościoła, lecz i całego świata stworzonego. Dla niego został świat stworzony. Ten sam Kościół zrodzony w odwiecznym łonie Ojca, rodzi się teraz w czasie do wieczności, w której już żyje jako Ciało dzięki Chrystusowi Głowie, Pierworodnemu spośród umarłych (Kol 1, 18).

O coś głębiej chodzi niż tylko o stwierdzenie łączności pomiędzy wiernymi uczestniczącymi już w życiu Boga a chrześcijanami pozostającymi na razie w obecnym eonie. Podobnie jak ochrzczony już teraz partycypuje z Chrystusem w życiu Boga, a nie jest jedynie na ziemi, Kościół jest jednocześnie/jednowiecznie i tam, i tu. Przypuszczam, że nie wątpię, iż jest przede wszystkim „już”, żeby mógł być „jeszcze nie”. Z łaski Głowy teleportowany w niebo, żeby nadprzyrodzone moce mogły w nim działać na ziemi. Analogicznie do dokonującego się za życia ziemskiego wniebowzięcia ochrzczonych (Kol 3, 1-4).

Owszem, historia w spotkaniu z wiecznością (wydarzenie Wcielenia) nie została zanegowana, ale jednak nie pozostaje już bez związku z wiecznością. Wszystko jest „już”, tyle że nie daje się tego dostrzec z perspektywy czasu, bo stąd jest „jeszcze nie”. Cóż jednak z tego, że zanim dokona się ostateczna migracja, przyjdzie Kościołowi jeszcze dopełnić wojażu przez czas? Nic go nie odłączy od Chrystusa i Jego zbawienia, którego jednym z aspektów tajemnicy jest właśnie „przeciągnięcie” czasu w wieczność, jakie dokonało się w Chrystusie po to, aby mogło dopełnić się w każdym z członków Jego Ciała.

Ojciec zanurzył w Synu swoją rękę w ten czasowy namiot stworzenia, i wywrócił wszystko na stronę wieczności. To dokonuje się nie stopniowo – czas porzucić herezję eschatologii dokonującej się na sposób ewolucyjny, wewnątrzświatowy, ludzkopostępowy – lecz jednorazowo, w „wydarzeniu Chrystusa”. Czasy ostateczne już się dokonały w Głowie, a w Ciele się rozpoczęły w tym sensie, że od strony czasu patrząc, ferment eschatologii zaczynia ciasto historii. To wkroczenie eschatologii – „historii wieczności” – w historię jedynie wiara potrafi dostrzec i przeżywać, z perspektywy niewierzących nic się nie zmieniło.

Dlatego historia wierzących przeniknięta wiecznością zderzy się z historią, która nie przeszła na eschatologiczną stronę mocy. Dzięki temu poszczególne członki Ciała, pozostające na tym świecie a nie będące z tego świata, dopełnią braki udręk Chrystusa dla dobra całego Ciała (por. Kol 1, 24). Nie chodzi jednak jedynie o zewnętrzne prześladowania. Z tego, że Kościół jest przed Kościołem nie tylko „wstecz” (odwieczny zamysł Ojca), lecz i wprzód czasu (ukrycie z Chrystusem w Ojcu) wynika, że jest on wciąż przed samym sobą – walczy z mocami grzechu i czasu o to, kim dzięki Głowie został uczyniony w wieczności. Koniem trojańskim w tej wojnie są ci „wcieleni” w Kościół, którzy, według znanych słów jednego z dokumentów Soboru Watykańskiego II, w jego łonie trwają jedynie ciałem, lecz nie sercem.

Sławomir Zatwardnicki

Jak rozum do jeża

Erinaceus europaeus in Avesta 02.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Nie wolno na ten Kościół, który według chętnie przywoływanych słów Romano Guardiniego miał się budzić w duszach, patrzeć według zawsze słabego ciała, w ten sposób przesypiając objawienie. Jako rzeczywistość pochodząca od Boga, wymaga Kościół spojrzenia wiary. Wielu ludzi do tajemnicy Kościoła podchodzi jak pies do jeża, zatrzymując się na tym, co zewnętrzne. Owszem ludzki wymiar Kościoła nie może być pomniejszany, jednak o jego znaczeniu decyduje to, co Boskie w Kościele.

Jest bowiem Kościół rzeczywistością Bosko-ludzką, a zatem jakoś analogiczną do tajemnicy Wcielenia. Trzeba podchodząc rozumem do tego „jeża” niedosiężnej tajemnicy pewnej chytrości (wiadomo, jak lis radzi sobie z kolczastą kulą). Na pewno warto pamiętać, że wbrew temu, co się stereotypuje, zaczynać należy nie od tego, co wydaje się najłatwiejsze do pojęcia, ale odwrotnie: w tajemnicy większej umieszczać mniejszą. Najtranscendentniejsze misterium Boga odbija się jakoś w Kościele.

W takim razie Kościół również musi pozostawać tajemnicą. A w pewnym sensie jest tajemnicą jeszcze większą – nie dlatego, żeby przewyższał najciemniejsze światło Trójjedynego, ale przez to, że zgodnie z prawem „echa tajemnicy” w każdym odbiciu tajemnica staje się trudniejsza do usłyszenia. Nikogo nie dziwi, że rozum nie ogarnia Boga. Kolcem staje się jednak tajemnica Wcielenia, misterium Słowa stającego się człowiekiem. A któż nie potknąłby się o całego jeża kolców, który zgodnie z określeniem apostoła Pawła, jest Ciałem jednego Chrystusa złożonym z wielu członków?

Mówi się, i to w najważniejszym w XX wieku dokumencie Kościoła o Kościele, soborowej konstytucji Lumen gentium, o analogii między misteriami Słowa wcielonego a Kościoła. Jeśli w każdej analogii podobieństwo interferuje z niepodobieństwem, bardziej soborowi od Soboru teologowie być może właśnie ze względu na ryzykowność stosowania tej analogii, niechętnie się do niej odwołują. Mniej teologiczni od teologów niech jednak nie ryzykują całkowitym porzuceniem analogii, które w istocie byłoby tożsame z odrzuceniem podobieństwa na rzecz niepodobieństwa Eklezji do Inkarnowanego Słowa, a przy okazji byłoby niewiernością okazaną wypowiedzi Magisterium, tego echa „postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my” (Dz 15, 28):

Ecclesia Deckenmedallion.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Wyposażona w hierarchiczne organy społeczność i zarazem Mistyczne Ciało Chrystusa, widzialne zgromadzenie jak i wspólnota duchowa, Kościół ziemski i Kościół bogaty w dobra niebieskie – nie mogą być pojmowane jako dwie odrębne rzeczy, lecz tworzą one jedną złożoną rzeczywistość, w której zrasta się pierwiastek ludzki i Boski. Dlatego na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do misterium Słowa Wcielonego.

Ktoś napisał, że zaczynać należy od tego, co większe, a następnie przechodzić ku temu, co mniejsze. Ja to napisałem przed paroma chwilami. Słowo się rzekło, jeż u płotu. Chytrze zreinterpretujmy Ojców Soboru, zachowując wierność synów Kościoła: ponieważ jeż jest Ciałem Chrystusa, jest też społecznością hierarchicznie zorganizowaną. Dlatego, że jest wspólnotą duchową, jest również widzialnym zgromadzeniem. Obdarzony dobrami niebieskimi, może być Kościołem ziemskim. Takie odczytanie pozostaje w zgodzie ze słowami bezpośrednio następującymi po wyróżnionym cytacie:

Jak bowiem przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu jako żywe narzędzie zbawienia nierozerwalnie z Nim zjednoczone, podobnie społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusa ku wzrastaniu tego ciała (por. Ef 4, 16).

„Bliska analogia” przejawia się również w tym, że pierwiastki ludzki i Boski „zrastają się” w jedną „złożoną rzeczywistość”, która, jeśli analogia nie ma stać się „dalszą”, winna być rozumiana również w świetle Słowa wcielonego. Warto zatem przywołać Sobór Chalcedoński (451 rok) z jego zabezpieczającą tajemnicę a zarazem oddalającą heterodoksyjne jej interpretacje formułą o naturach Boskich i ludzkich jednoczących się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Od kiedy nie wolno ich rozdzielać? Od początku, od poczęcia. A zatem podobnie należałoby patrzeć na Kościół. „Zrastają się” oznacza, że nie było takiego czasu, kiedy to, co ludzkie nie jednoczyłoby się z tym, co Boskie w Kościele.

Od swojego „poczęcia” Kościół jest już tajemnicą. Tylko taki Kościół może obudzić podziw w duszy. Kto patrzy na Kościół według ciała, ten siłą rzeczy ulegnie jednej z herezji eklezjologicznych pozostających w bliskiej analogii do herezji chrystologicznych. Stosunkowo łatwo wskazać winnego nestorianizmu czy monofizytyzmu eklezjalnego: pierwszy rozdziela Boskie i ludzkie, drugi je miesza. W wielu wierzących zamieszkuje jednak ten mały heretyk, który upiera się, że oba pierwiastki istniały oddzielnie, i dopiero na zasadzie jakiegoś rodzaju „adopcji” tego, co ludzkie przez to, co Boskie – dostępują złączenia, w analogii do człowieka Jezusa nie będącego Synem naturalnym, lecz rzekomo adoptowanym dopiero przez Logos.

Należy jednak dopowiedzieć od razu, że bliską analogię pomiędzy adopcjanizmami eklezjologicznym a chrystologicznym znamionuje prócz podobieństwa także niepodobieństwo. Jest przecież różnica między byciem naturalnym Synem, który staje się człowiekiem, a egzystencją Kościoła z łaski będącego Ciałem Chrystusa. Także w przypadku herezji obowiązuje zasada, że to, co większe, przydaje zrozumienia temu, co mniejsze. Jak słychać, także nieortodoksja ma swoje echo.

Sławomir Zatwardnicki

Chrystus ukościelniony, Kościół uchrystusowiony

Zastanawiam się nad świętością i grzesznością Kościoła. Dlaczego nie da się ich rozdzielić, wskazać gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, wyznaczyć linię demarkacyjną, wyraźną jak ta pomiędzy asfaltem pamiętającym jeszcze czasy prylu a fragmentem wyremontowanej za europieniądze drogi, którą idę w czasie mojego „medytacyjnego spaceru”? Zresztą, i tutaj nie należy dać się zwieść uproszczeniom – zbaczam na niepobożne pobocza – niegodziwość mamony nie zna granic czasu.

Pomieszanie czasu z wiecznością dawało i z powodu grzechu oraz upośledzenia umysłu dawać będzie się wciąż we znaki, również w autorefleksji Kościoła nad sobą samym; nad sobą tajemniczym, zarazem świętym jak i grzesznym. Jakiej trzeba było anoreksji świętości, żeby uznać że społeczność święta nie potrzebuje pokuty i uświęcenia; jakiego pomieszania ziemskiej pielgrzymki z eschatologicznym spełnieniem! Ale nie jesteśmy świętsi od naszych przodków, kiedy z kolei plączemy świętość z grzesznością, zamiast pokornie uklęknąć przed świętością a biczem żarliwości chłostać grzech.

Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mater Ecclesia.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z wnętrza czasu zboże i chwast są nieodróżnialne, świętość się jeszcze nie wykłosiła ostatecznie, a chwast nie został jeszcze wyplewiony. Grzesznymi chęciami nasze niebo jest brukowane, każdy czyn plamiony skalaniem. Słusznie radził św. Ludwik Maria Grignion de Montfort: „Będziesz na siebie patrzył jako na ślimaka, który brudzi wszystko swoją śliną”. Ale przecież już teraz chwast jest chwastem, a zboże zbożem, choć, jak zauważył prof. Marian Grabowski, „tę absolutną różnicę można objąć tylko w skali eschatologicznej”, która „nie jest na naszą miarę. W niej skutecznie działa Bóg, nie człowiek”. Uznanie realnej świętości Kościoła wymaga wiary, bowiem świętość wierzących jest ukryta razem z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 3) i „stamtąd”, z dokonanego już panowania Zmartwychwstałego nad grzechem, działa „tutaj” w Kościele. Tylko dlatego porywamy się z motyką na świętość, że Wieczny wcielił się w czas. Kościół żyje w historii, ale zarazem ją przekracza.

Kościół jest święty, bo działa w Nim Święty. Jeśli szukać dowodów – choć i te dostrzega się jedynie przez „okulary wiary” – na świętość Kościoła, to w fakcie, że rodzi on świętych. Właśnie w ten sposób Zbawiciel „nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca” (Benedykt XVI), że zbawia w Kościele. Czy, od drugiej strony: Kościół może zbawiać, ponieważ „Jezus Chrystus – którego jest ciałem mistycznie przedłużanym w historii – wziął na siebie raz na zawsze grzechy świata” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Zbaczają z ortodoksyjnej „wąskiej ścieżki” ci, którzy chcieliby widzieć zbawienie jako dokonane przez Chrystusa z pominięciem Kościoła. Owszem skandal Wcielenia rozszerza się i na Kościół, który według Soboru Watykańskiego II na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się do Słowa wcielonego.

Przy czym nie chodzi o jakieś pośrednictwo „piętrowe” (człowiek – Kościół – Chrystus – Bóg), ale o wcieleniowe zejście w dół, o wypicie kielicha człowieczeństwa aż „do dna”, o sięgnięcie po ostatniego członka Kościoła (Bóg uczłowieczony – Chrystus ukościelniony – Kościół uchrystusowiony – członki Chrystusowe). Dlatego zbawia nas Kościół. Jest On jak Matka, oczywiście bolesna, bo w bólach rodząca świętość w Kościele odpowiadającą świętości Kościoła. Kościół święty przyjmuje na siebie grzechy chrześcijan i w tym sensie staje się grzeszny, analogicznie do Chrystusa stającego się dla nas grzechem (por. 2 Kor 5, 21). Z kolei jako święty rodzi jednych dzięki drugim.

Głowa działa w Ciele w ten sposób, że poszczególne członki ciała świadczą sobie zbawienne posługi i wzajemnie obdarowują innych uświęceniem. Dzięki temu każdy z członków może stać się dla drugich rodzącą matką, na pewno zaś jest rodzącym się synem. Nie ma innego zbawienia, jeśli ma ono nie pozostawać poza człowiekiem. A nie wolno rozdzielić Boga i człowieka, choć przecież nie można ich pomieszać.

Sławomir Zatwardnicki

Zegar długu, tykanie łaski

Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Przejmujące słowa św. Faustyny, aż „dreszcz przechodzi po kościach” (© Michał Bałucki), gdy odnieść je nie tyle do „godziny” mojej osobistej relacji z Bogiem, ile do pewnego „etapu” historii zbawienia, który będzie dany wspólnocie wierzących a może nie zostać przez nią przyjęty.

„Łaska, która jest dla mnie w tej godzinie, nie powtórzy się w godzinie drugiej. Będzie mi dana w godzinie drugiej, ale już nie ta sama. Czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki” (Dz. 62).

Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Kołem się toczy historia łaski; powtarza się, ale nigdy tak samo, bo Bóg posuwa historię naprzód. Wszak nie kto inny tylko On wyrwał historię z zaklętego kręgu. Właśnie tykająca łaska „pcha” historię zbawienia ku celowi. Uprawia magiczne myślenie ten, kto chciałby wrócić historię lub szukać w niej nauczycielki, która zamiast uczyć samodzielnego myślenia – podpowiada gotowe rozwiązania. Czas łaski na dany czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Gdy nie zostaje wykorzystany w ogóle, lub gdy przyjmuje się go jedynie – by raz jeszcze zacytować dziewiętnastowiecznego felietonistę – „w dozie homeopatycznej”, zaciągnięta wina rośnie, jak na zegarze długu publicznego.

„Druga godzina” łaski podarowanej w ramach Boskiej ekonomii zbawienia będzie odbierana przez wspólnotę wierzących różnie, w zależności od tego, co uczyniła ona z łaską „pierwszej godziny”. Posuwanie się historii zbawienia naprzód, ku celowi, nie musi oznaczać postępu, gdy chodzi o stopień przyswojenia wcześniejszej łaski. Z kolei nawet ta grzeszna „bezwładność” w nienadążaniu z przyjęciem łaski danego czasu nie ma władzy nad łaskawą opatrznością, jaką Bóg raczy sprawować w każdej godzinie.

Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons
Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons

Bezprecedensowe wydarzenie Ukrzyżowania stanowi tutaj precedensowy wzorzec działania Bożego. Mimo, że bezpośrednim powodem śmierci Pana była niewiara ludzi, to przecież został On wydany z woli Bożej (por. Dz 2,23). Można by powiedzieć, że Bóg jest większy od grzechu człowieka; ale tylko dlatego, że pozwolił sobie (raczej: nam) na bycie – w pewnym sensie – mniejszym; że poddał się skutkom odrzucenia łaski. Łaskę godziny drugiej, gdy pierwszą się roztrwoniło, otrzymuje bankrut za cenę krwi Chrystusa, i warto o tym dłużnikowi pamiętać.

A przy tym nie zapominać, że gdzie Chrystus, tam i Kościół; nie zamykać oczu na to, że wydarzenie Paschy stać się musi również udziałem tych, dla których Pan umarł i zmartwychwstał. Niektórym myli się nadzieja na ostateczną szczęśliwość z oczekiwaniem optymistycznej przyszłości ziemskiej; łaska „godziny” wiecznej przesłania takim trudną łaskę godziny tego czasu, który ma do chwały prowadzić. „Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez tę ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w Jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu” (KKK 677).

Przy czym nie należy sobie, wspólnoto wierzących, schlebiać podobieństwem Ciała do Głowy Kościoła, raczej zauważyć właśnie niepodobieństwo, ze względu na które święty Oblubieniec wydaje siebie samego, aby uświęcić i oczyścić skalaną Oblubienicę (por. Ef 5,25-27). Co z zielonym drzewem uczynili, to stanie się i z suchym (por. Łk 23,31), ale właśnie ze względu na ową suchość – odrzucenie łaski wcześniejszej – wyświadczona została łaska świeża. Tylko dlatego, że gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej Bóg wylewa swoją łaskę (por. Rz 5,20), po łasce Paschy otrzymuje Kościół łaskę uczestnictwa w Passze.

Łaska tej paschalnej godziny już się nie powtórzy w godzinie drugiej. „Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki”.

Sławomir Zatwardnicki

Prowokuję, prorokuję

Łóżko drewniane.JPG, źródło: Wikimedia commons
Łóżko drewniane.JPG, źródło: Wikimedia commons

Duch Święty wieje w osobach małżonków – nie jedynie w duszach, ale w duchowo-cielesnym mężu i duchowo-cielesnej żonie. Stają się jedno nie tylko w ciele, i nie wyłącznie w duszy; ale: w ciele i duszy. Duch miłości prowadzi męża i mężynę do komunii, oddają się sobie nawzajem w „ucieleśnionym duchu” czy „uduchowionym ciele”. Miłość małżeńska niejedno ma imię, ale przynajmniej dwa: agape i eros.

„W rzeczywistości eros i agape – miłość wstępująca i miłość zstępująca – nie dają się nigdy całkowicie oddzielić jedna od drugiej”, a im bardziej „znajdują właściwą jedność w jedynej rzeczywistości miłości, tym bardziej spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle” (Benedykt XVI, Deus caritas est). Nie wolno ich rozdzielać, muszą się łączyć; wysiłek „uduchawiania” erosa przez agape może u niektórych wynikać z manichejskich pozostałości, i paradoksalnie może być działaniem „z ciała” właśnie.

Ten „skropiony wodą święconą” pogański atawizm – lekceważenie erosa – bazuje na nieporozumieniu: chrześcijaństwo miałoby polegać na odwróceniu wcześniejszej sytuacji, gdy to eros dosiadał człowieka. A tymczasem erosa należy nie kropić, ale chrzcić, i to najlepiej przez zanurzenie w Duchu Świętym. A nie kastrować „po katolicku”, w „białych rękawiczkach” metod naturalnego planowania rodziny, które stają się sztucznym planowaniem erosowi, kiedy Duch Święty może sobie pozwolić w nim się ujawnić.

Wrocław, Apartament urządzony - fotopolska.eu (247434).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wrocław, Apartament urządzony – fotopolska.eu (247434).jpg, źródło: Wikimedia commons

Bóg jednak nie przypadkiem łączy miłość z seksualnością; w pragnieniu (nie czytaj: w pożądaniu) żony, największym w dni płodne, należy dostrzec łaskę. Swego rodzaju czas „pocieszenia”, który ułatwia podjęcie decyzji o współżyciu i pozwala bez lęku spojrzeć w przyszłość rodzicielstwa. Okres „strapienia” przeżywanego w Panu nadejdzie potem, gdy przyjdzie czas pielęgnowania owocu miłości. Strapienie od ducha złego nadciąga razem ze zmarnowaną szansą na „współstworzenie” z Bogiem nie tylko ciała, ale i nieśmiertelnej duszy dziecka.

„W czasie strapienia nigdy nie robić [żadnej] zmiany, ale mocno i wytrwale stać przy postanowieniach i przy decyzji, w jakiej się trwało w dniu poprzedzającym strapienie, albo przy decyzji, którą się miało podczas poprzedniego pocieszenia. Bo jak w pocieszeniu prowadzi nas i doradza nam duch dobry, tak w strapieniu – duch zły, a przy jego radach nie możemy wejść na drogę dobrze wiodącą do celu” (Ćwiczenia duchowne, nr 318).

W pełni władz umysłowych i nie pod wpływem „szaleństwa erosa” posłużyłem się językiem Ignacego z Loyoli. Daje się odczytać „w Duchu” analogia między regułami rozeznawania duchów podanymi przez świętego, a (współ)życiem małżeńskim. Warto byłoby podglądnąć dusze chrześcijańskich małżonków stroniących od cielesnych zbliżeń w dni płodne, czy przypadkiem nie doradza im duch zły; ojciec kłamstwa potrafi przecież usprawiedliwić ich porażkę rzekomym zwycięstwem ducha nad ciałem.

Sławomir Zatwardnicki

Mało cielesne Boże Ciało

474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie
474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie

O prawdziwości powiedzenia „O Maryi nigdy dość” przekonałem się w czasie pisania książki poświęconej Matce Bożej; jakiegokolwiek aspektu Jej tajemnicy dotknąć, można pisać bez końca. Maryja jest jak rzeka, u której kresu znajduje się ocean boskości stający się Jej wiecznym źródłem (w Boskich prawidłach wywróconych na właściwą stronę źródłem jest cel). Dzięki temu Maryja staje się Bogiem, choć nie przestaje być człowiekiem. Bo przecież jeśli Atanazy miał rację, że „Syn Boży stał się człowiekiem, aby uczynić nas Bogiem”, to symetryczność tej akcji-reakcji najdoskonalszy wyraz znajduje w Niej. Ale nie z powodu Jej przebóstwienia, lecz raczej ze względu na ową nieutracalną „ludzkość” Wniebowziętej, z której Wcielony wziął to, co ludzkie, ludzkie słowa nie nadążają w pochwałach (uwielbieniach, jak chciałby św. Alfons Maria de Liguori) Matki Bożej, które cisną się na usta i klawiaturę Jej czcicielom. Czytaj dalej Mało cielesne Boże Ciało

J 1, 14 – Wcielenie; życzenia świąteczne

(14) A Słowo stało się ciałem
i zamieszkało wśród nas.
I oglądaliśmy Jego chwałę,
chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca,
pełen łaski i prawdy.

Ten fragment prologu Ewangelii św. Jana odczytujemy jako mówiący o tym, że Bóg rzeczywiście stał się człowiekiem. Użyte tu greckie słowo sarx wskazuje na człowieka w jego konkretnej postaci, w jego przemijalności, ciało, chociaż ożywione duszą, to jednak kruche i nietrwałe. Bóg nie ma zatem ciała pozornego, jak chcieli doketyści, ale prawdziwe. Co jednak ze słowem Logos? Jest to słowo wieloznaczne i w grece nie miało jednego znaczenia. Może ono jednak wskazywać na ostateczną rację rzeczy, słowo stwórcze, mądrość. Tak czy inaczej warto też, jak sądzę, zwrócić uwagę na jego znaczenie dosłowne. A wtedy wskazuje ono na to, że „dialogiczny” Bóg, którego słowo jest stwórcze, wkracza też w rzeczywistość naszego języka.

Autorom i czytelnikom „Kleofasa”
życzymy spokojnych, owocnych duchowo
i „teologicznych” świąt Bożego Narodzenia,
a w nadchodzącym roku wielu dobrych
rozmów o Bogu

redakcja