Archiwum kategorii: Wcielenie

Myśli papieża na zachętę

Przyznam, że gdybym nie słyszała krytycznych uwag o książce Benedykta, to nie sięgnęłabym po nią. Teksty papieża nie należą do ulubionych przeze mnie. Jeśli jeszcze z zaciekawieniem przeczytałam pierwszą część trylogii o Jezusie, to już przez papieskie encykliki przejść mi się nie udało. Uważam je za nudne. Książka o ewangeliach dzieciństwa jest krótka, więc przeczytałam. Bez zachwytów. U papieża uderza mnie jakby dziecięca naiwność. Wierzy we wszystko dosłownie, jak dzieci, którym się czyta bajki na dobranoc. Gdzieniegdzie powie coś interesującego, trafi mu się jakieś fajne zdanie, ale generalnie nuda i piętrzące się nierozwiązane wątpliwości.

Po pierwsze, jeśli genealogie przedstawione przez Mateusza i Łukasza są genealogiami Józefa, a Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa, to w jaki sposób mogą te genealogie odnosić się do Jezusa? Gdyby fizycznie miała być matką tylko Maryja, z pewnością podano by rodowód Maryi.

Według mnie Józef był fizycznym ojcem Jezusa. Mimo niezachwianej wiary papieża w fizyczne dziewictwo Maryi, dla mnie żądanie takiej wiary jest niemożliwe do spełnienia. Po pierwsze, papież nigdzie nie tłumaczy po co właściwie mamy wierzyć w fizyczne dziewictwo Maryi. Co taka wiara w nas zmienia, co wspomaga? Jakie znaczenie miałaby dla mnie taka wiara? Papież nie pisze też, dlaczego dla niego osobiście jest to tak istotne, że Maryja nie współżyła fizycznie z mężem. Po drugie, papież przypomina słowa soboru o tym, że Jezus był w pełni człowiekiem. Jeśli tak, to powstał, tak jak każdy człowiek, z połączenia plemnika z komórką jajową. Jeśli powstał wyłącznie z komórki jajowej Maryi, to czy był w pełni człowiekiem? Czy może Duch Święty zstąpił w łono Maryi w postaci boskiego plemnika? Ale wtedy już Jezus nie byłby w pełni człowiekiem, czyż nie tak?

Opowieść o dziewictwie Maryi należy interpretować duchowo. Papież wspomina Karla Bartha, który mówił, że dwa najważniejsze punkty w historii  Jezusa to narodzenie z Dziewicy i zmartwychwstanie. Jeśli zmartwychwstanie oznacza powrót Jezusa z kosmicznego rejonu Ziemi do rejonu Nieba, to narodzenie z dziewicy może oznaczać utworzenie na Ziemi miejsca zejścia Jezusa z Nieba na Ziemię. Innego sensu dziewiczości naprawdę trudno mi się dopatrzyć. Papież oczywiście wierząc w fizyczne dziewictwo, nie ma potrzeby znajdywania innych interpretacji dziewictwa. Jednak jest to możliwe i wskazane w teologii, widzieć coś poza słowem, poza dosłownością. Trzeba umieć „wyciągnąć Ducha” z historii o dziewiczych narodzinach. Tego papież nie robi w swojej książce.

Papież cytuje też słowa z Ewangelii, że Józef nie zbliżał się do Maryi, aż porodziła syna. Papież nie zwraca uwagi na istotne słówko „aż”. Według mnie Józef prowadził z Maryją normalne życie seksualne i mieli dzieci, o których zresztą wspomina Ewangelia. Przecież Jakub był bratem Jezusa. Po drugie, jeśli Jezus byłby jedynakiem, to czy zostawiłby swą matkę samą bez opieki i poszedł sobie na wędrówkę? Zdaje się, że Józefa już wtedy nie było, prawdopodobnie zmarł. Jezus zostawiając matkę samą, czy nie popełniłby grzechu? Wiadomo, że samotne kobiety były wtedy w tragicznej sytuacji. Zatem logiczne wydaje się, że miał rodzeństwo.

Co mnie drażni u papieża? Wyprowadzanie daleko idących analogii. Na przykład, ponieważ nie ma nic do powiedzenia o Józefie, bo trudno coś mieć, to opiera jego opis na Psalmie 1! Jedno słówko: „sprawiedliwy” skłania papieża do odwołania się do tego właśnie Psalmu. A przecież to słowo występuje w Biblii dziesiątki razy.

Benedykt nie rozwiązuje także następującej wątpliwości: jeśli naprawdę Maryja wiedziała o cudownym nadprzyrodzonym pochodzeniu Jezusa, dlaczego ostro reagowała, kiedy rozpoczął On swoją działalność? Przecież wołała go do domu, kiedy nauczał, bo myślała, że postradał zmysły. Chętnie bym poczytała takie właśnie rozważania.

Następna kwestia: narodziny w Betlejem czy w Nazarecie? Papież trzyma się wersji betlejemskiej, żeby wypełniły się Pisma. Natomiast mnie bardziej przekonują historycy, którzy mówią o tym, że podatki były pobierane w cesarstwie w miejscu zamieszkania, a nie urodzenia. Zastanawia też podejmowanie przez Józefa i Maryję ryzyka męczącej podróży z Nazaretu do Betlejem w ostatnim miesiącu ciąży! Naprawdę wszystko mi jedno, gdzie urodził się Jezus. Ale myślę, że był to raczej Nazaret.

Analizując słowa „pokój ludziom dobrej woli” (Łk 2, 13-14) papież dochodzi do wniosku, że chodzi tu o ludzi upodobnionych do Chrystusa. Grecki tekst mówi o ludziach upodobania Pańskiego. Papież kojarzy to ze słowami o Synu umiłowanym, w którym Pan ma upodobanie. Na tej podstawie dochodzi do wniosku, że pokój jest zwiastowany ludziom , którzy żyją w całkowitym oddaniu się Ojcu, we wspólnocie woli z Ojcem. Jeśli tak, to niestety takich doskonałych ludzi jak Chrystus na ziemi nie ma i nie będzie. Zatem komu Bóg chciał dać ten pokój? W kim ma upodobanie? Cudowność tego określenia polega na tym, że Bóg ma w każdym z nas upodobanie, mimo że nie jesteśmy jeszcze doskonali jak Jego Syn umiłowany. Bóg przyszedł do grzeszników, takich, których wola wcale nie jest idealnie zjednoczona z Jego wolą, którym do Chrystusa bardzo daleko. Więc tu nie zgadzam się z papieżem także. Bóg ma upodobanie we wszystkich ludziach, tak jak w Chrystusie, czy to nie jest wspanialsza interpretacja?

Jeśli chodzi o opowieść o mędrcach i gwieździe, to osobiście nie interesuje mnie jej historyczność. Ta opowieść podoba mi się tak czy inaczej. Papież nie zauważył podobieństwa, które rzuca mi się bardzo w oczy, między gwiazdą betlejemską a słupem ognia i chmur, który prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej. Gwiazda to światłość. Podobnie jak ogień. Gwiazda jest na niebie, oświetla drogę wędrującym mędrcom. Ogień, obłok i gwiazda są przewodnikami ludzi do ziemi obiecanej. Jest to warta podkreślenia analogia. Chodzi o to, że mędrcy zdążający do nowonarodzonego króla nie kierują się „szkiełkiem i okiem”, ale umieją dostrzec nadprzyrodzone światło, które wiedzie ich do Prawdy.

Zgodzę się z Ewą Kiedio, że książka Benedykta to książka sygnałów. Wiele tematów domaga się rozwinięcia i interpretacji. Może to szansa dla teologów. Może to książka napisana na zachętę. Papież sygnalizuje pewne problemy i mówi: zajmijcie się tym, kochani teolodzy, daję wam te moje myśli jako zachętę do teologii.

Ani o Jezusie, ani o dzieciństwie

Po głosach Ewy Kiedio i Roberta M. Rynkowskiego kilka zdań ode mnie. O tej książce dość przewrotnie można powiedzieć, że treść nie odpowiada tytułowi. „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”. W pewnym sensie ani to nie jest o Jezusie, ani o Jego dzieciństwie. Jezusa spotykamy dopiero… w epilogu. Benedykt, który pontyfikat buduje na wskazywaniu Boga żywego i osobowego wymiaru wiary – tu odchodzi od tych standardów. Oczywiście, że to sąd na wyrost, a problem jest źródłowy (znikomość relacji o dzieciństwie), ale coś chyba jest na rzeczy. Papież nie pisze tu w perspektywie osobowej, ani o Jezusie, ani o innych bohaterach (włącznie z Maryją, co zauważyła Ewa, czy o Józefie, bądź co bądź patronie autora). Zajmują go kwestie drugorzędne: miejsce i czas narodzin, żłobek, gwiazda betlejemska – koniec końców są to „sprawy techniczne”, które nie za wiele mówią nam o Bogu.

Zapewne najwięcej dowiedzielibyśmy się o Nim z komentarza Ratzingera do tajemnicy wcielenia, na którą wskazują Ewa i Robert. Tu linia obrony książki mówi, że wtedy tekst stałby się teologiczną interpretacją. Wolałbym taki tekst. Bo cóż z tego, że zainteresowały nas uwagi papieża dotyczące relacji Boga do materii i wkroczenia w świat ludzkiej rzeczywistości – uznanie, że Bóg z materią może sobie poradzić na sobie właściwy sposób – jeśli potem czwarta część książki poświęcona jest kwestii faktyczności gwiazdy betlejemskiej? Na dodatek sam papież na koniec rozważań przyznaje, że to wątek całkiem poboczny. W tym znaczeniu uznaję to za marnowanie sił przez papieża, które przeniósłbym na rozbudowanie tematyki wcielenia.

Miałem okazję wysłuchać kilku głosów o tej książce osób publicznie zaangażowanych w pisanie o wierze i Kościele. Jeden z publicystów stwierdził, że przecież nie jest tak ważne pisanie o wcieleniu, bo dla rdzenia chrześcijańskiej wiary ważniejsze jest zmartwychwstanie. Piękne publicystyczne pustosłowie, które wskazuje na nasze przypadłości powszechne: brak całościowego spojrzenia na wiarę i w związku z tym hasłowość nie tylko wypowiedzi, ale i rozumowania. Bo rzucanie hasła zmartwychwstania i wartościowanie nad wcielenie to jednak brak refleksji. W tym przypadku, z jednej strony, potraktowanie zmartwychwstania jako czegoś abstrakcyjnego, co dzieje się poza ciałem, kiedy przecież ciało jest tu podstawą, z drugiej strony, zagubienie świadomości, że nie tylko zmartwychwstanie jest zmartwychwstaniem dzięki wcieleniu, ale w ogóle wiara i chrześcijańska relacja z Bogiem na tej tajemnicy się opiera – włącznie przecież z eucharystycznym spotkaniem z Panem. Tak więc ciężko mi przyjąć tego typu stanowisko, a jednocześnie mam poczucie, że może ono reprezentować pewną cześć z nas, wierzących. (Charakterystyczne zresztą, że ów mówca określając „rdzeń” naszej wiary wymienił trzy zagadnienia, a żadnym z nich nie było… zbawienie). Co wobec tego? O wcieleniu możemy przeczytać na Kleofasie m.in. tekst ks. W. Hryniewicza  – polecam włącznie z dyskusją, jaką autor prowadzi pod swoim tekstem!

Zgodnie z proponowaną przez Ewę Kiedio linią „osobistości” zmagań bohaterów, fascynująca byłaby dla mnie lektura papieskich refleksji o „latach ukrytych” Jezusa. Owszem, ewangelie milczą, ale w swojej wierze – w osobistej relacji z Jezusem, jak mówi papież – nie sposób myśli o tym „wyciąć”. Czym to jest w jego życiu? W książeczce, o której wspominałem poprzednio, pisze np. o sensie Bożego Narodzenia przejmująco: „Jezus, który sam jest życiem, stał się tak mały, że możemy Go zamknąć w naszych dłoniach. Chce być od nas zależny po to, aby nas wyzwolić, aby nas uleczyć z naszej »choroby, która prowadzi do upadku«. Nie zawiedźmy Jego zaufania. Powierzmy się Jego dłoniom, tak jak On powierzył się naszym”.

Odnośnie zaś do paralityka w przywoływanym już przeze mnie „Skandalu miłosierdzia” tę podobną myśl rozwija bp Ryś (akurat ten fragment książki jest on-line: http://tygodnik.onet.pl/1,78540,druk.html). Natomiast co do symboliki: rozumiem niechęć Ewy Kiedio. Odpowiedziałbym jednak inaczej niż Robert M. Rynkowski – jednocześnie łącząc tę symbolikę ze zjawiskiem „typów” na przykładzie Maryi. To jak dla mnie problem teologów (w ogóle specjalistów w humanistyce) ze zwięzłym wyrażaniem istotnych treści. Z łatwością można się na tym złapać samemu: kiedy chcesz w jednym zdaniu albo nawet akapicie powiedzieć coś, co masz dobrze przemyślane, użyjesz zapewne słów, które w końcowej zbitce w Twoich oczach będą pełne znaczenia, ale dla czytelnika okażą się kościelną nowomową. Tak widzę na przykład problem z Maryją jako ikoną Kościoła – ma to sens, ale tylko wówczas, gdy jest wyjaśnione i osadzone we właściwym sobie kontekście.

Mimo wszystko zachwyca

Wszyscy troje po przeczytaniu książki Benedykta XVI odczuwamy zawód, niedosyt, nie okazała się ona dla nas fascynująca. I E. Kiedio, i T. Ponikło odnajdują w książce pojedyncze zdania czy fragmenty, które okazują się ciekawe skłaniają do refleksji, nawet całkiem rozwiniętej. Pytanie, czy gdyby nie była to książka papieża, mieliby dość czasu i chęci, by mimo ogólnego zniechęcenia lekturą do takich zdań się dokopywać. Myślę, że nie, za siebie zaś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie. Trzeba więc mocno podkreślić, że pod tym względem książka nie jest pasjonującą, inspirującą lekturą.

Pozwolę sobie też trochę nie zgodzić się z E. Kiedio, że jeśli chodzi o konsekwencje, które niesie Wcielenie, to nie chodzi o taką swobodę wypowiedzi, jak ta ks. Grzegorza Strzelczyka, ale o podjęcie tematu (zgadza się, superważnego, chociaż z drugiej strony też bardzo teologicznego, a więc mógłby się pojawić zarzut, że papież za mocno wchodzi w teologię). Pisałem niedawno o tym, że nasza teologia ma coś wspólnego z jedzeniem serwowanym w stołówkach uczelni katolickich czy refektarzach seminariów i klasztorów: nijakość. Obawiam się, że Benedykt XVI walnie przyczynia się do utrwalenia wrażenia nijakości. Tak, Jezus, a więc jak wierzymy Bóg, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne w czasach, gdy nie było sedesów, bidetów, a nawet papieru toaletowego, a jako dziecku zapewne zdarzyło mu się zrobić kupę w majtki (chociaż wtedy oczywiście też ich nie było). Uświadomienie sobie, że to wejście Boga w materię było posunięte aż tak daleko, owszem powoduje pewien wstrząs, ale też może prowadzić do interesujących wniosków teologicznych. Może więc jednak czasami trzeba sobie na taką swobodę i ekspresję pozwolić, nawet gdy jest się papieżem.

Zgadzam się, że doszukiwanie się wszędzie typów, o czym mówi E. Kiedio, może być denerwujące i wręcz wyglądać na doszukiwanie się ich nieco na siłę. Jeśli chodzi jednak o odnoszenie się do symboliki liczb, to odwoływania się do niej tak łatwo bym nie potępiał, bo ta symbolika ma jednak duże znaczenie w Biblii. Gdybyśmy tej symboliki nie próbowali zrozumieć, to musielibyśmy jak Świadkowie Jehowy przyjmować, że będą 144 tysiące zbawionych. To akurat w książce mi nie przeszkadza, przyznam nawet, że miejscami jest to dosyć interesujące.

Dlaczego mimo tych wszystkich zarzutów wobec książki nadal będę twierdził, że „jednak zachwyca”?

Po pierwsze, z tego powodu, o którym pisałem w swoim pierwszym tekście: wbrew wszystkim mniej lub bardziej prawdopodobnym teoriom, kim był albo kim nie był Jezus z Nazaretu, świadczy ona o mocnej wierze papieża, że ów Jezus z Nazaretu jest wcielonym Bogiem. Wierze nie wbrew rozumowi, ale zgodnie z rozumem.

Po drugie, dlatego, że jej wada w postaci wskazywanych przez nas braków (brak refleksji nad znaczeniem teologicznym rzezi niewiniątek, kwestii przyjęcia przez Boga materii itd.) jest też jej zaletą. Książka doskonała pod każdym względem nie pozostawiałaby nam pola do działania. Tymczasem książka niedoskonała jest wezwaniem, byśmy jej ewentualne braki uzupełnili własną refleksją. T. Ponikło nawet już to zrobił w pewnym stopniu, za co mu chwała. Pomysł na temat numeru czy książki gotowy.

Książka sygnałów

Kiedy media emocjonowały się kwestią potencjalnej nieobecności zwierząt w szopce betlejemskiej, napisałam, że po książce Benedykta XVI spodziewam się znacznie większych atrakcji teologicznych. Teraz, po lekturze, muszę się przyznać, że pozostaję w stanie niedosytu, a można nawet powiedzieć – zawodu.

W przedmowie do swej książki papież podkreśla, jak ważne jest pytanie, czy tekst – w tym wypadku tekst Ewangelii – „ma jakieś znaczenie dla mnie”. Pisze o tym, że nie wystarczy „pozostawienie tekstu w przeszłości i nadanie mu tym sposobem charakteru wyłącznie archiwalnego”. Podczas lektury książki „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo” miałam jednak niestety wrażenie, że pozostajemy właśnie przy grzebaniu się w tekście archiwalnym, a szukania tego, co znaczy on dla nas dzisiaj, jak przemienia, jak dotyka człowieka, dlaczego wciąż jest wstrząsający – brak.

Są dwie rzeczy szczególnie dla mnie irytujące w tego typu analizach teologicznych. Po pierwsze, szukanie prawidłowości liczbowych, czego przykładem może być taki fragment: „Łukasz znał może schemat apokaliptyczny, który dzieje świata dzieli na dwanaście części i który składa się na koniec z jedenastu członów, po siedem pokoleń każdy. W ten sposób mielibyśmy tu dyskretną aluzję do faktu, że wraz z Jezusem nastała pełnia czasów” (s. 19). Po drugie, odkrywanie wszędzie symboli i typów, przez co rzeczy i osoby zatracają swoją niepowtarzalność, stają się czymś abstrakcyjnym i obcym. Najbardziej rażący przykład tego zjawiska to słowa pojawiające się we fragmencie dotyczącym zwiastowania: „[Maryja] w ten sposób staje się obrazem Kościoła, który rozważa słowo Boże, usiłuje zrozumieć je w całości i jego dar zachować w pamięci” (s. 50). Znacznie cenniejsze wydaje mi się pójście drogą osobistych zmagań Maryi, co zresztą miejscami papież czyni, np. pisząc: „Maryja znowu zostaje sama z zadaniem, które tak naprawdę jest ponad wszelkie ludzkie zdolności. Nie ma wokół niej aniołów. Musi nadal kroczyć drogą prowadzącą przez wiele okresów ciemności” (s. 55).

Jeśli chodzi o te punkty, które w książce papieża są dla mnie ważne, wskazałabym na fragment dotyczący rozmijania się ludzkich oczekiwań i tego, co Jezus oferuje. Chodzi o przywołaną przez Benedykta XVI scenę, w której Jezus zamiast uzdrowić sparaliżowanego, odpuszcza mu grzechy: „Cierpiący i otaczający go ludzie byli rozczarowani, ponieważ Jezus zdawał się nie widzieć rzeczywistej niedoli tego człowieka” (s. 63). Stawia to istotne pytanie o przedmiot naszych modlitw i próśb – usunięcie cierpienia i problemów nie musi być tym, co naprawdę jest nam potrzebne. Brzmi to może jak truizm, kiedy jednak pomyślimy nie abstrakcyjnie, ale w odniesieniu do swoich własnych problemów i bólu, rzecz przedstawia się już może mniej banalnie.

Drugi interesujący moim zdaniem fragment to ten, gdzie papież mówi o wejściu Boga w świat materialny, co najmocniej wyraża się w momencie narodzenia Jezusa i Jego zmartwychwstania. Szkoda, że rozważania papieża nie idą w stronę konsekwencji, jakie niesie ze sobą wcielenie. Tych konsekwencji, o których mocno mówił ks. Grzegorz Strzelczyk: „Słowo stało się mięchem (bo tak trzeba by przetłumaczyć greckie słowo sarx). Odkąd Bóg stał się człowiekiem, wszedł w ten świat, siusiał pod krzakiem i robił jeszcze inne rzeczy, pada podział na sacrum i profanum. Jeżeli człowiek staje bezpośrednio przed Bogiem i Bóg się daje zjadać, to gdzie jest potem profanum? Jedynym profanum, jakie jest, jest grzech” (z wykładu w ramach Dominikańskiej Szkoły Wiary we Wrocławiu). Nie chodzi o to, by papież zaczął mówić tak swobodnie jak ks. Strzelczyk (choć… to dopiero mielibyśmy sensację. A tak zostaje nam ekscytacja wołkiem i osiołkiem), chodzi o samo podjęcie tematu. A kwestia przyjęcia na siebie materii przez Boga to przecież bodaj najważniejszy temat związany z Narodzinami Jezusa. Jest to nie jedyny, ale najmocniejszy dla mnie przykład tego, że papież rzuca w swej książce myśli, które domagają się obszernego opracowania – tu zostają jednak jedynie zasygnalizowane, urwane po pierwszym, niewiele jeszcze mówiącym słowie. A czy można stworzyć książkę z samego sygnalizowania?

Kamień, o który się potkną

Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo1. Nie pociągnęła mnie lektura ostatniej części papieskiej trylogii o Jezusie z Nazaretu. Widzę w tej książce – a byłem entuzjastą tomów poprzednich – szlachetną chęć papieża, żeby podomykać sprawy, na które z pewnością w bliskiej przyszłości nie miałby czasu, a których ludzie od niego oczekują. Tomasz Terlikowski wracał z pasją do tej książki po kilku dniach (zob. Fronda.pl), ja też do niej musiałem wracać, ale dlatego, że w pierwszym podejściu mnie znużyła. Wbrew pojawiającym się opiniom, nie dostrzegłem w niej zapisu „osobistości” relacji papieża z Jezusem, którą ponoć widać na jej kartach.

Być może dlatego, że główne wątki – genealogia, wcielenie, żłobek, gwiazda – w sporej mierze miałem okazję poznać w myśli Ratzingera parę lat temu: salwatorianie na początku pontyfikatu wydali książeczkę z tekstami z lat 70./80. pt. „Błogosławieństwo Bożego Narodzenia. Medytacje”. Jednak w „Dzieciństwie” z sympatią czytałem zdania, które można potraktować jako przyczynek do ratzingerowskiej teologii radości wywiedzionej z Wcielenia (np. s.41-42) i głos niejako polemiczny wobec pewnych stanowisk teologii politycznej (m.in. s. 93).

Podobnie jak Robert M. Rynkowski żałuję, że Ratzinger nie skonfrontował się z problemem tzw. rzezi niewiniątek. Nie znam dyskusji na ten temat. Po prostu zostały we mnie słowa ks. Józefa Tischnera w dialogu z Jackiem Żakowskim: „Są nawet takie domysły, że Chrystus wiedział, iż żyje w pewnym sensie na koszt niewinnych dzieci, które Herod wymordował przy Jego urodzeniu. A więc wizja śmierci niewiniątek wciąż mu towarzyszyła. Gdybyś tak czuł…” („Tischner czyta Katechizm”, s. 179).

2. Najciekawsza była dla mnie mała, bo jednozdaniowa wzmianka. Ratzinger w kontekście proroctwa dotyczącego Maryi o mieczu, który przeniknie jej duszę, pisze o nierozłączności teologii chwały z teologią Krzyża. Odsyła do wersetu z Izajasza: „W tle słów o upadku i powstaniu w wielu pobrzmiewa proroctwo z Iz 8,14, gdzie sam Bóg jest nazwany kamieniem, o który ludzie potykają się i upadają” (s.115). Tyle tylko u Benedykta, bo reszta rozgrywa się w ciągu moich skojarzeń.

Kamieniem, o który można się potknąć i upaść, zostaje w innym miejscu w Piśmie określony przez Jezusa święty Piotr (cała scena: Mt 16,13-23). Najpierw Chrystus nazywa go Skałą (w.18), a potem szatanem i zawadą (w.23). „Zawada” zależnie od polskiego tłumaczenia Biblii oddawana jest inaczej (w tej formie w Tysiąclatce) jako: zgorszenie (Gdańska, Warszawska) lub przeszkoda (w formie czasownikowej u paulistów). U pozostałych synoptyków albo brak w ogóle tej części dialogu (por. Łk 9,18-22; co chyba da się tłumaczyć relacjami autora do tekstu i kontekstem personalnym) albo tego konkretnie określenia (por. Mk 8,33). Oryginalny tekst Izajasza jest tekstem hebrajskim. Najprawdopodobniej – a skojarzony tu ustęp z niej pochodzi – ewangelia Mateusza pierwotnie również była zredagowana po hebrajsku, ewentualnie aramejsku (podaję za wprowadzeniem paulistów), dysponujemy jednak tylko zapisem greckim. Nie da się więc porównać występujących w księgach opisowych zdań „wers do wersu”.

Wyczuliłem się na ten wątek przygotowując książkę bp. Grzegorza Rysia. Autor najpierw zwraca uwagę, że „»szatan« w biblijnym języku oznacza przeciwnika Boga lub przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu” („Skandal miłosierdzia”, s.102). Potem zaś pisze, że Piotr

„w Cezarei chwali jeszcze Boga ustami, choć już nie swoją postawą, a później im bliżej znajduje się Jezusa, tym bardziej się od Niego oddala. Mimo zapowiedzi, że to on ma być Skałą. Na skale można budować i pewnie postawić stopę. Jeśli jednak Piotr jest też »szatanem«, czyli przeszkodą na drodze, to można się o tę skałę potknąć, wywrócić. Każdy z nas może być dla kogoś – współmałżonka, dziecka, wychowanka – skałą, każdy z nas może być też dla innych, jak dodają inne tłumaczenia, zawadą. I to niezależenie od tego, jak blisko jesteś z drugim człowiekiem. Jedna żona znajdzie w mężu oparcie, drugiej mąż wywróci wszystko do góry nogami” (s.103).

Ale czy również Bóg może być kamieniem, o który się potkniemy? (Żeby nie zapytać w kontekście dialogu Piotra i Jezusa wręcz: czy może mieć dla nas diaboliczne, szatańskie oblicze?). Tak faktycznie stoi w zapisie proroctwa Izajasza. Wcześniej nigdy tych dwóch tekstów nie skojarzyłem. Werset przywołany przez Ratzingera brzmi dokładnie tak (dot. Pana Zastępów): „On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną…” [Cd: „…obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem” – cyt. za paulistami: 2008]. Oczywiście nie chodziłoby tu z pewnością o ulokowanie „sprawczości” takiego upadku po stronie Boga, ale o trzeźwe zakomunikowanie przez Pana w tych dwóch różnych miejscach Pisma niemal tej samej, nieco inaczej akcentowanej treści. Treść tę można zaś odnieść do Kościoła – w przypadku medytacji nad Izajaszem – jako Nowego Izraela, i do Kościoła ustanowionego na fundamencie apostołów i na Piotrze-Skale – w przypadku medytacji nad Mateuszem. A ciężar tej treści byłby przecież wielki.

Z jednego i z drugiego tekstu wyłania się bowiem wizja Kościoła, który jest dla Boga „skałą potknięcia” (tak zwrot z Izajasza tłumaczą Tysiąclatka i Warszawska; w Gdańskiej ze względu na naszą rozbudowaną metaforykę na bazie słowa „opoka” chyba oddają ten sens najpiękniej: „opoka otrącenia”). Kościół bowiem miewa zakusy, by uczyć Boga, jak być Bogiem (przypadek Piotra), ale miewa też oblicze tak Bogu oddane – lecz z uszami i oczami na Boga zamkniętymi – że chcąc Go zawłaszczyć, zaczyna działać na własną rękę i w ten sposób sam się od Niego oddala (interpretacja fragmentu Izajasza). We wszystkim tym, można zasugerować się tekstami, zjawia się coś diabolicznego.

Przytoczę cały fragment z proroka, w ramach którego znajduje się ów wers. Jest to dla Kościoła w Polsce najbardziej drastyczna diagnoza jego/naszej kondycji, rozumianej głównie jako „Boży raport o stanie wiary”, z jaką się ostatnio zetknąłem. (Ileż aluzyjnych odczytań jest tu możliwych do bieżących przypadków, jak np. spór o katastrofę smoleńską, ruch intronizacyjny …).

Iz 8,12-15. Śródtytuł: „Ratunek w Emmanuelu”. Przekład paulistów. Słowa Pana:

„Nie nazywajcie spiskiem wszystkiego, co ten lud nazywa spiskiem, i nie bójcie się tego, czego on się boi, ani nie dajcie się zastraszyć! PANA Zastępów czcijcie jako świętego! On waszą bojaźnią, On waszym lękiem. On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem. Wielu z nich się potknie, upadnie i rozbije, będą pojmani i wzięci w niewolę”.

„Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”… jednak zachwyca

 Z najnowszą książką Benedykta XVI Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo miałem pewien problem. Bo gdy po lekturze zadałem sobie pytanie, czy kupiłbym ją, a co najważniejsze, przeczytał, gdyby autorem nie był obecny papież, szczerze musiałem sobie odpowiedzieć: raczej nie. Dla mnie nie była ona tak fascynująca jak dla Piotra Żyłki, który przeczytał ją w jeden wieczór, bo nie mógł się oderwać.

No cóż, o większości podejmowanych przez Benedykta XVI problemów egzegetycznych słyszałem nie raz, a proponowane rozwiązania też nie należą do zaskakujących. Ot, chociażby problem daty narodzin Jezusa i koniunkcji Jowisza i Saturna jako tłumaczącej pojawienie się gwiazdy betlejemskiej. Podobnie problem wyjaśnienia, czy wymordowanie przez Heroda dzieci (tak zwana rzeź niewiniątek) miało miejsce, czy nie. Żadnych szczególnie niezwykłych czy przekonujących rozwiązań papież nie proponuje, nie podejmuje też np. znaczenie ciekawszego problemu, czy gdyby taka rzeź rzeczywiście miała miejsce, to nie obciążałaby ona w jakiś sposób samego Jezusa, którego narodzenie byłoby niejako przyczyną tej rzezi (co ciekawe, nikt inny nie ginie za ziemskiej działalności Jezusa z Jego powodu). Dlatego raczej przychodziły mi podczas lektury do głowy słowa: jak zachwyca, skoro nie zachwyca i trudno mi było zrozumieć taką fascynację jak ta P. Żyłki.

Z pomocą w zrozumieniu, że jednak zachwyca, przyszedł mi Dariusz Kot, ateista, a jednocześnie znany polski badacz postaci Jezusa historycznego, który w grudniowym „Znaku” opublikował tekst Jezus zapomniany: prorok apokaliptycznego królestwa. Tekst bardzo zgrabnie napisany, solidnie uargumentowany. Za Jayem Williamsem, autor pyta, jak to jest, że Jezus głosił radykalne wymagania etyczne, dobrowolne ubóstwo, rezygnację z życia rodzinnego, unikanie przemocy, a tymczasem my wcale tak nie postępujemy, a jednocześnie uważamy się za uczniów Jezusa. D. Kot odwołuje się do hipotezy apokaliptycznej, zgodnie z którą Jezus wierzył w rychły koniec świata, a więc ta etyka była na krótki okres przejściowy (można by delikatnie zapytać autora, czy uważa również, że Jezus rzeczywiście zalecał wyłupywanie sobie oczu i obcinanie rąk, nawet w owym okresie przejściowym; Mt 5, 29n). Na dodatek, podobnie jak wszyscy prorocy apokaliptyczni, zabezpieczał się przed oskarżeniem o pomyłkę poprzez wypowiedzi wskazujące na to, że nikt nie zna konkretnej daty końca świata. Hipoteza apokaliptyczna oznaczałaby więc, że Jezus się pomylił, a skoro tak, to oczywiście trudno mówić, że był Bogiem.

Dlaczego o tym mówię, skoro ta hipoteza nie odnosi się do dzieciństwa Jezusa z Nazaretu? Papieżowi zarzuca się, że nie korzysta z najnowszych badań biblijnych, że gdyby tak zrobił, jego teologia znacznie zyskałaby na wartości. Być może faktycznie Benedykt XVI spotkałby się z większym uznaniem, gdyby uznał hipotezę apokaliptyczną za prawdziwą. Tylko że wtedy książki o dzieciństwie Jezusa, opowiadania o którym mają uzasadnić Jego Boskie pochodzenie (a to papież pokazuje w książce bardzo dobrze), nie byłoby sensu pisać. W sytuacji pojawiania się kolejnych mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez książka jednak zachwyca… właśnie tym, że jest.

„Dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba” – radość i pytania chrześcijan dzisiaj

Cieszymy się tajemnicą Bożego Narodzenia, sławimy dobroć i miłość Boga do ludzi, w tajemnicy Wcielenia widzimy wywyższenie człowieka, a zarazem nosimy w sobie wciąż wiele pytań i wątpliwości. Tylko entuzjaści w wierze wydają się od nich wolni. Tymczasem debaty i kontrowersje pierwszych wieków chrześcijaństwa stale odżywają w dziejach Kościoła. Także za naszych dni.

 Nowina o Bożym Narodzeniu kryje w sobie głębokie treści teologiczne i egzystencjalne. Jezus przychodzi na świat w ubóstwie i uniżeniu. Rodzi się wśród ludzi ubogich i poniżanych. Już ten fakt zapowiada, że stanie po stronie bezimiennych, cierpiących i pozbawionych władzy. „Magnificat”, owa niezwykła pieśń Miriam z Nazaretu, mówi o poniżeniu wielkich i możnych oraz o wywyższeniu maluczkich i nasyceniu głodnych. Wielka radość z Bożego Narodzenia łączy się z obietnicą prawdziwego pokoju opartego na nowych relacjach między ludźmi. Źródłem tego pokoju jest miłość, przyjaźń i łaskawość Boga względem ludzi. Trwały pokój, który przynosi na świat Jezus Chrystus jest możliwy tylko tam, gdzie ludzie sławią Boga „na wysokości” i zachowują zgodę między sobą.

Tajemnica budząca zdumienie i niedowierzanie

Sama myśl o odwiecznym Synu Bożym, który staje się prawdziwie człowiekiem wydaje się wielu ludziom zgoła nieprawdopodobna i niezrozumiała, wręcz mitologiczna. Skłonni są raczej myśleć, że Jezus był niezwykłą postacią historyczną, nauczycielem religijnym, geniuszem i bohaterem, dającym wzniosły przykład życia oddanego Bogu i innym. To w Nim Bóg był w szczególny sposób obecny i dokonał niezwykłych czynów.

W dodatku wiara chrześcijan we wcielenie Syna Bożego i powszechny charakter dokonanego przezeń zbawienia jest trudna do przyjęcie dla wyznawców innych religii, zwłaszcza judaizmu i islamu. Często wskazuje się na fakt, że wierze we wcielenie Chrystusa i w zbawienie przeczy ciągła obecność zła, cierpienia i śmierci w świecie. Nic nie zdaje się wskazywać na to, że ludzkość została wyzwolona z niewoli zła i przemieniona. Czy Bóg stał się rzeczywiście bliższy ludziom? Pytanie to pojawia się zwłaszcza na ustach ludzi cierpiących i nękanych niesprawiedliwością.

Wiara we wcielenie Syna Bożego i Jego wejście w ludzkie dzieje wydaje się ponadto trudna do pogodzenia z ewolucyjną wizją świata. Proces ewolucji ma charakter ciągły i uniwersalny, gdyż obejmuje całą rzeczywistość świata, powstanie życia i człowieka. Natomiast Wcielenie oznacza bezpośrednią interwencję Boga w przebieg rozwoju świata. Z konieczności pojawiają się zatem pełne zdumienia pytania w obliczu absolutnej nowości tego niepowtarzalnego wydarzenia, którym jest wcielenie Boga. Czy rzeczywiście przerywa ono przyczynowy ciąg wydarzeń przebiegających zgodnie z prawami natury? Jak rozumieć tego rodzaju cudowną interwencję Boga? Czym wobec tego jest wiara w poczęcie i narodziny Jezusa z Dziewicy Maryi? Jak ją usprawiedliwić sceptycznemu człowiekowi naszego czasu?

Wiara chrześcijańska głosi, że Syn Boży „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Wierzymy, że jest On równocześnie w pełni człowiekiem, że dokonane przez Niego dzieło odkupienia prowadzi ludzkość do ostatecznego przeobrażenia w Królestwie Boga. Wyznajemy, że to On jest zwycięzcą śmierci i wszelkich złych mocy, że życie wszystkich ludzi nabiera dzięki temu nowego sensu. Czy ta wiara ma dzisiaj szanse na zrozumienie i akceptację?

Misterium sięgające w wieczność Boga

Trzeba zdać sobie sprawę z poważnych trudności, jakie wiara we wcielonego Syna Bożego nastręcza współczesnym ludziom. Jeżeli nawet wierzą w istnienie Boga, to jawi się On im jako rzeczywistość absolutnie transcendentna i jedyna. Takim jest Bóg w monoteistycznej tradycji judaizmu. Tymczasem Jezus zwracał się do jedynego Boga z wielką zażyłością, nazywał Go Ojcem, a siebie samego Jego Synem. Uważając się za Syna, objawiał Boga jako swego Ojca. Słowo „Syn” odnosi się nie tylko do ludzkiej natury Jezusa w Jego wyjątkowej relacji do Ojca. W najwcześniejszych pismach Nowego Testamentu wiąże się ono z odwiecznym Synem Bożym, posłanym na świat przez Ojca (zob. Rz 1,3-4; 8,3; Ga 4,4; Flp 2,6). Odwieczne synostwo Jezusa Chrystusa uprzedza historyczne wydarzenie wcielenia i Jego ziemskich narodzin. Tajemnica tego synostwa sięga w wieczność samego Boga, Ojca wszechświata. Syn Boży był zawsze z Bogiem-Ojcem: „Na początku było Słowo (…) i Bogiem było Słowo” (J 1,1)..

Takim zdumiewającym językiem posługuje się również Credo nicejsko-konstantynopolitańskie. Mówi ono, iż ludzka rzeczywistość Jezusa w relacji do Boga-Ojca jest objawieniem wiecznego życia Stwórcy wszechrzeczy. Wyznając odwieczne synostwo Boże Jezusa, wyznajemy tym samym wiarę w Jego zbawcze posłannictwo względem wszystkich ludzi. Posłannictwo to znajdowało swój wyraz we wszystkich wydarzeniach Jego ziemskiego życia: w zwiastowaniu bliskości Królestwa Bożego, odpuszczaniu grzechów, uzdrawianiu, miłości do ludzi aż po śmierć na krzyżu. W Jego słowach i czynach ludzie mogli rozpoznać obecność i miłość samego Boga. Poprzez swojego Syna działał On pośród ludzi i nadal działa w świecie, który „tak umiłował” (J 3,16). Chrześcijanin pokłada ufność nie w samej ziemskiej postaci Jezusa, ale w Chrystusie jako odwiecznym i wcielonym Synu Bożym. To On jest objawieniem Boga na ziemi. Jak jednak pojmować to objawienie? Wielu wierzących nadal pyta: co znaczą słowa Pisma, że Bóg ma Syna?

Konflikt dwóch interpretacji

Tradycja chrześcijańska daje świadectwo prawdzie o jedności Jezusa Chrystusa jako Syna z odwiecznym Bogiem Ojcem. Natomiast współczesnej egzegezie biblijnej najwięcej trudności sprawia pojęcie preegzystencji Syna w Jego boskości równej Bogu Ojcu. Dlatego mówi się obecnie o dwóch rodzajach chrystologii.

Stosując metodę historyczno-krytyczną egzegeci oraz niektórzy teologowie rozwijają pierwotną, „oddolną” chrystologię wywyższenia. Śledzi ona rozwój świadomości wczesnych chrześcijan szukających zrozumienia tajemnicy Jezusa Chrystusa. Punktem wyjścia jest wtedy ziemskie posłannictwo Jezusa z Nazaretu widziane w kontekście Biblii Hebrajskiej i judaizmu tamtego czasu. W perspektywie oddolnej bóstwo i preegzystencja Jezusa mają jedynie ukazać niezwykłe znaczenie Jego Osoby. Należy je interpretować w kontekście judaistycznej tradycji prorockiej.

Niektórzy egzegeci wykazują, że teksty biblijne nie zakładają preegzystencji Chrystusa jako istoty niebiańskiej, w postaci przed-światowej i ponadczasowej Mądrości. Zaczerpnięta z tradycji prorockiej metafora „posłania” mówi jedynie, że osoba i dzieło Jezusa  są całkowicie zależne od inicjatywy Boga i nie da się ich wyjaśnić w świetle samej historii. Chrystus pochodzi od Boga i Bóg jest obecny w Nim jako uosobiona Mądrość. Przez swoje zmartwychwstanie został „ustanowiony Synem Boga w mocy” (Rz 1,4) w sensie oryginalnej myśli żydowskiej Starego Testamentu. W takim ujęciu synostwo Boże Jezusa mówi nie o Jego przedwiecznym pochodzeniu, lecz o wybraniu i „ustanowieniu w mocy” przez Boga. Tak pojęte synostwo Boże nie narusza w niczym żydowskiego monoteizmu. W przeciwnym razie pierwotna wspólnota judeochrześcijan nie wybrałaby takiej formuły wyrażania wiary.

Powyższa interpretacja „oddolna” wprowadza nieuchronny kontrast i napięcie w stosunku do nicejskiej, „odgórnej” chrystologii Wcielenia, która ma przede wszystkim charakter doksologii i wyznania wiary. Taką chrystologię pre-egzystującego Boskiego Logosu rozwijali Ojcowie Kościoła, śledząc dzieje Jezusa przede wszystkim w perspektywie IV. Ewangelii. Sformułowania Credo nicejskiego – m.in. takie jak „Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego” – odzwierciedlają język Prologu tej Ewangelii. Ukazują więź pomiędzy historycznym Jezusem a Ojcem i Stwórcą świata, którego odwieczne Słowo objawiło się w ziemskim życiu Nauczyciela z Nazaretu.

Zwolennicy interpretacji „oddolnej” wykazują jednak, że również w późnej redakcji Ewangelii Jana nie ma śladów metafizycznej chrystologii wyrwanej z żydowskiego świata judeochrześcijaństwa. Obecna jest w niej chrystologia, w której odróżnia się Boga i Jego Posłańca (zob. J 17,3; 20,17). W tej perspektywie wypowiedź o preegzystencji służy podkreśleniu funkcji objawiania Boga przez posłanego Syna. Ewangeliście nie chodziło o wykazanie, że Chrystus istniał przed wcieleniem jako Osoba pre-egzystująca, mająca tę samą naturę co Ojciec. Celem było wyznanie, że Jezus z Nazaretu jest, jako człowiek, uosobionym Słowem (Logosem) Boga; że Jego słowa i czyny są słowami i czynami samego Boga. W Nim, jako człowieku, Boskie Słowo i Boska miłość przyjęły ludzką postać. Całym swoim istnieniem głosił On i objawiał słowo jednego Boga, jest więc w tym sensie Słowem i obrazem Boga, Synem Bożym. Chodzi więc w sumie o jedność Jezusa z Bogiem – jedność poznania, woli, działania i objawiania Boga: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył Ojca” (J 14,9). A zatem, w pierwotnym sensie żydowskim, Jezus jest w swojej ludzkiej postaci Słowem, które stało się ciałem, uosobionym Logosem Boga i Bożą Mądrością.

Stajemy zatem w obliczu dwóch różnych sposobów patrzenia na tajemnicę Jezusa Chrystusa. Podejście patrystyczne i soborowe, inspirowane kategoriami filozoficznej myśli greckiej, niełatwo pogodzić z interpretacją współczesnej egzegezy historycznej, analizującej rozwój chrystologii na podłożu tradycji żydowskiej. W pewnym sensie obydwie interpretacje stale rodzić będą napięcia, wzajemnie się korygować i dopełniać. Nierzadko prowadzi to do konfliktu z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Przykładem są niedawne interwencje Kongregacji Doktryny Wiary dotyczące poglądów dwóch teologów, jezuitów Rogera Haighta (2004) oraz Jona Sobrino (2006)[1].

W świetle krytycznej egzegezy Nowego Testamentu, Jezus nie nazywał siebie Bogiem. Protestował wręcz wówczas, gdy nazywano Go dobrym: „Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10,18). Faktem jest, że uczniowie Jezusa zaczęli głosić, że jest On Synem Bożym dopiero po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Umierając z ufnością powierzał siebie Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46). Ewangelista Jan odnotował słowa świadczące o poczuciu spełnionej misji: „Dokonało się!” (J 19,30). Pierwotna wspólnota uczniów żyła pod wrażeniem silnych doświadczeń paschalnych wierząc, że Ukrzyżowany rzeczywiście żyje, że nie został unicestwiony, lecz przeszedł do prawdziwego, wiecznego życia, wywyższony przez Boga. Wówczas to zaczęto określać Jezusa mianem „Syna” lub „Syna Bożego”.

Taki sposób mówienia był zrozumiały również dla ówczesnych Żydów, gotowych do przyjęcia wiary w Niego jako Mesjasza. Pamiętano, że Jezus uczył, żeby uważać Boga za Ojca wszystkich ludzi i sam nazywał Go Ojcem. Było rzeczą zrozumiałą, że Tego, który Boga nazywał Ojcem, uczniowie zaczęli nazywać po zmartwychwstaniu Mesjaszem i „Synem Bożym” w pełnym sensie tego słowa. Ku czci Zmartwychwstałego zaczęto śpiewać Psalmy pojmowane w sensie mesjańskim, zwłaszcza te, które mówiły o królu izraelskim wstępującym na tron. Analogia rzucała się w oczy: przez swoje wywyższenie przez Boga, Ukrzyżowany stał się „ustanowionym Synem Boga w mocy według Ducha uświęcenia przez powstanie z martwych” (Rz 1,4). Jest to jedno z najstarszych wyznań wiary, zamieszczone na samym początku Listu do Rzymian. Przy pomocy tego rodzaju przesłania wzywano ludzi do nawrócenia i wiary w Chrystusa.

W Starym Przymierzu „synem” nazywano króla, gdyż był on reprezentantem rządów Boga na ziemi (zob. 2 Sm 7,14 oraz intronizacyjny Psalm 2,7: „Ty jesteś Moim synem, dziś ciebie zrodziłem”[2]). Słowo „syn” odnoszono także do całego ludu izraelskiego z racji jego specjalnej relacji do Boga, który zawarł z nim przymierze. Chrześcijanie wierzą, że fakt ten zapowiadał coś jeszcze bardziej niebywałego – Boskie synostwo Jezusa. Jest On jedynym, odwiecznym i wcielonym Synem Bożym w sposób pełny i niepowtarzalny. Tylko w relacji do Niego Bóg objawił się ostatecznie jako Ojciec.

„Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”

Powróćmy do chrystologii odgórnej. Credo nicejsko-konstantynopolitańskie akcentuje niezwykle mocno odwieczne pochodzenie Syna od Ojca: „Syn Boży Jednorodzony, (…) z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”. To odwieczne pochodzenie jest źródłem Jego zbawczej mocy. Dzięki niemu może On udzielać ludziom uczestnictwa w wiecznym życiu Boga. Biblijny obraz odwiecznego zrodzenia mówi o przyrodzonej, współistotnej relacji między Ojcem i Synem „Jednorodzonym” (J 1,14.18; 3,16.18), czyli jedynym. Określenia te nie odnoszą się do wydarzenia czasowego, lecz do wieczności.

Podkreślają to w sugestywny i obrazowy sposób dalsze słowa Credo: „Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Sformułowania te należy rozumieć w kontekście sporów chrystologicznych na początku IV wieku, które doprowadziły do Soboru Nicejskiego (325). Szczególną rolę odegrały w nich potępione przez ten sobór poglądy Ariusza. Głosił on, że tylko Bóg Ojciec jest prawdziwym i wiecznym Bogiem, natomiast Syn tylko stworzeniem uznanym za „syna” przez Ojca.

Credo potwierdza bóstwo Jezusa Chrystusa w oparciu o liczne świadectwa Nowego Testamentu zawarte zwłaszcza w pismach apostołów, Jana (zob. m.in. J 1,1-2.14-15; l7,5; 20,28; Ap 1,8; 21,6; 22,13) i Pawła (zob. m.in. teksty hymniczne Kol 1,15-17.19; 2,9; Flp 2,6-8). Syn Boży jest wieczny, pochodzi od Boga-Ojca podobnie jak światło wychodzi bez przerwy ze swojego źródła i ma tę samą naturę co źródło. Porównanie ze światłem wyraża prawdę, że Syn ma tę samą naturę co Ojciec. Od wieczności należy do Ojca, który nigdy nie był bez Syna. W Synu wyraża się Jego odwieczne ojcostwo. Ten Syn jest „prawdziwym Bogiem z Boga prawdziwego”, a więc nie stworzeniem. Sens tego wyznania zostaje jeszcze dodatkowo wzmocniony słowami: „zrodzony a nie stworzony”. Relacja Syna do Ojca różni się od relacji wszystkich stworzeń, które zostały uczynione przez Boga. Wszystko, co stworzone jest przygodne, nie istnieje istnieniem koniecznym i nie zawsze istniało. Ojciec i Syn są odwieczni. Co czyni Ojciec, czyni również Syn. Ojciec jest Stwórcą świata jako Ojciec Syna – jako Ojciec, który stwarza z Nim i przez Niego.

Bóg jest bytem komunijnym, zawsze istniejącym w relacji. Ojciec nigdy nie był sam, lecz istniał zawsze jako Osoba w relacji do Syna i Ducha. Wszystkie Osoby mają tę samą naturę, a jednocześnie są jednym i jedynym Bogiem. W odniesieniu do Syna wyraża to zwięzła formuła „współistotny Ojcu” (homooúsios tō Patrí), wokół której w IV w. toczyły się zażarte spory. Chodziło przede wszystkim o podkreślenie, że dzieło zbawienia w Chrystusie zostało dokonane przez samego Boga, a nie przez istotę stworzoną. Stąd w świetle chrystologii odgórnej wyznanie wiary w Boskie synostwo Jezusa nie narusza monoteistycznego charakteru biblijnej wiary w jednego Boga. Wyklucza tylko wszelką myśl, że Syn ma inną naturę niż Ojciec. Mówi o niepojętej wspólnocie życia Osób Boskich, która wyraża się odwiecznie we wzajemnej miłości, wolności i twórczości.

„Przez Niego wszystko się stało”

W Credo nicejsko-konstantynopolitańskim nie określono sposobu zjednoczenia człowieczeństwa i bóstwa Chrystusa. Uczynił to dopiero Sobór Chalcedoński (451) w pojęciu unii hipostatycznej (osobowej) dwóch natur: natura Boska i ludzka w Chrystusie nie są zmieszane ani od siebie oddzielone. Chrystus jest wcielonym Synem Bożym. Niezwykłość polega na tym, że Boska Osoba Syna, odwiecznego Logosu, działa za pośrednictwem człowieczeństwa Chrystusa i podtrzymuje je w istnieniu.

Co więcej, Credo podkreśla współudział Syna Bożego w samym akcie stworzenia wszechświata: „przez Niego wszystko się stało”. W słowach tych odnajdujemy echo zastanawiających w swym uniwersalizmie wypowiedzi Nowego Testamentu: „W Nim bowiem zostało stworzone wszystko w niebiosach i na ziemi: rzeczy widzialne i niewidzialne (…) – wszystko przez Niego i dla Niego (eis autòn) zostało stworzone” (Kol 1,16; por. Hbr 1,2). Zauważmy: nie tylko „przez Niego”, ale również „ku Niemu”, czyli „dla Niego”! On jest zarówno przyczyną sprawczą stworzenia jak i przyczyną celową, ponieważ wraz z Ojcem jest jednym Bogiem, Boskim Logosem, stwórczym Słowem Ojca: „przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało” (J 1,3).

Zdumiewające są konsekwencje takiej wizji stworzenia. Zamiarem Boga było od samego początku, „aby Chrystus stał się na nowo Głową wszystkiego: tego, co jest w niebiosach, i tego, co jest w Nim na ziemi” (Ef 1,10). Biblijne świadectwa mówią o tym, że Ojciec wszechrzeczy zamierzył w swojej miłości, aby we wcieleniu odwiecznego Syna doczesne dzieje świata osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Syn jest Boskim Logosem, Boskim Sensem i racją powołania świata do istnienia, odwiecznym wzorcem i celem dla każdego stworzenia. Bez Niego nie może ono osiągnąć swego ostatecznego spełnienia.

Oto uniwersalne znaczenie wcielenia Syna Bożego, rzucające światło na końcowe losy całego wszechświata – dzieło początków dopełni się w tajemnicy końcowego spełnienia. Credo wskazuje na przełomowe znaczenie wcielenia Syna Bożego dla całego dzieła zbawienia: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Słowa te streszczają w sobie całe ziemskie posłannictwo Jezusa, Jego zbawcze dzieło widziane już z perspektywy wydarzeń paschalnych.

W ślad za świadectwem Nowego Testamentu wyznajemy naszą wiarę, że wcielenie Syna Bożego dokonało się dzięki życiodajnej i stwórczej mocy Ducha Świętego (zob. Łk 1,3). To za Jego sprawą Syn Boży „przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Dlatego chrześcijanie wyznają, że Maryja jest Matką Boga-Człowieka (Theotókos), co potwierdził swoim orzeczeniem Sobór Efeski (431).

Wyznając wiarę w moc Bożego Ducha we wcieleniu Tego, przez którego „wszystko się stało”, dostrzegamy znaczenie tego wydarzenia dla ostatecznej przemiany całego świata. Jest to ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa z martwych (zob. Rz 8,11) i który prowadzi dzieje świata do chwały nowego stworzenia. Wcielenie jest niepowtarzalnym wydarzeniem, które swoją pełnię osiąga dopiero w zmartwychwstaniu i uwielbieniu człowieczeństwa Jezusa. Wyznanie wiary nie wspomina o poszczególnych etapach Jego ziemskiego życia, w których ujawniła się już miłość Boga do ludzi i całego stworzenia. Wzmianką o wcieleniu obejmuje całość Jego zbawczej misji aż po wydanie się na śmierć i zwycięstwo nowego życia w zmartwychwstaniu.

Motyw Wcielenia: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi?

W swoim tekście Pan Robert Rynkowski, a po nim w komentarzu także Pan Zbychu powołują się na pogląd franciszkańskiego teologa Jana Dunsa Szkota (ok. 810–ok. 877), który głosił, że Wcielenie jest niezależne od upadku człowieka. Ze swojej strony chciałbym odnieść się do podobnego, ale wcześniejszego poglądu obecnego w tradycji chrześcijaństwa wschodniego.

Otóż w Kościele wschodnim zagadnienie motywu wcielenia nie pochłaniało uwagi umysłów tak bardzo, jak to miało miejsce na Zachodzie podczas toczących się przez wieki kontrowersji. Wyjątkiem są poglądy św. Maksyma Wyznawcy (zm. 662) oraz św. Izaaka Syryjczyka (VII w.). Obydwaj są prekursorami optymistycznego poglądu na Wcielenie, propagowanego później także na Zachodzie przez Dunsa Szkota, życzliwie wsłuchującego się w głos tradycji Wschodu. Według ich przekonania, wcielenie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie (gr. anakephaláiosis) było pierwotnym celem stworzenia. Wcielenie zostało przewidziane i postanowione niezależnie od tragicznego nadużycia przez człowieka jego własnej wolności. Całe stworzenie jest dynamicznym procesem skierowanym do ostatecznego celu, którym jest Chrystus, Słowo Wcielone. Jako Stwórca, Logos jest początkiem stworzenia; jako Słowo Wcielone jest również jego celem i końcem, kiedy wszystko istnieć będzie nie tylko przez Niego, ale również dla Niego i w Nim.

Zwłaszcza syryjski mistyk stanowczo podkreślał, że wcielenie Syna Bożego nie było w żaden sposób uwarunkowane grzechem ludzi. Należy ono do tych zdumiewających i tajemniczych dzieł Boga, w porównaniu z którymi nawet „grzech jest niczym”. Tajemnica przyjścia Chrystusa jest większa i wspanialsza niż upadek i grzech człowieka. Bóg stał się człowiekiem dlatego, aby „dać poznać światu swoją miłość”. Tak samo znaczenie śmierci Chrystusa nie ogranicza się jedynie do tego, aby wyzwolić ludzi od grzechu i od piekła. Miała ona przede wszystkim cel pozytywny: „aby świat dostrzegł miłość, którą Bóg ma dla stworzenia”[3].

Izaak zapewniał, iż nie obawia się głosić takiego poglądu. Uzasadniał go w sposób prosty i sugestywny. Jeżeli uzależnimy wcielenie i śmierć Chrystusa od grzechu, pomniejszymy tym samym ich prawdziwe i powszechne znaczenie tych wydarzeń. Moc grzechu wydaje się wówczas większa od mocy Boga. Gdyby zatem nie było grzechu, nie byłoby wcielenia i śmierci, skoro ich jedynym celem było uwolnienie ludzi z niewoli zła. Pozbawieni bylibyśmy światła promieniującego z tajemnicy Chrystusa. Syryjczyk wzdrygał się przed myślą, iż wszystkie te dobra mielibyśmy zawdzięczać grzechowi. Grzechy świata byłyby wówczas przyczyną wielkich i cudownych dzieł Bożych. Dlaczego zatem tak potępia się grzech, skoro to on właśnie miałby zapewnić nam wszystkie te dobra? Gdybyśmy pozostali w stanie sprawiedliwości, nie stalibyśmy się ich godni? Otóż tak nie jest, twierdził stanowczo Syryjczyk i przestrzegał przed pokusą zagłębiania się w przemożną tajemnicę Chrystusa w sposób bardzo niedojrzały.

W świetle tego poglądu Bóg-Człowiek ukazuje się jako ośrodek całego kosmosu i jego dziejów, a wcielenie jako cel i szczytowy moment stworzenia, a nie tylko jak akt zbawczy. Warto zresztą zwrócić uwagę na samo sformułowanie Credo: „dla nas  i  dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Właśnie to „i”! Na pierwszym miejscu mowa jest po prostu o „dla nas”, a dopiero na drugim miejscu o „naszym zbawieniu”. Między aktem stworzenia świata a wcieleniem (uwieńczonym przez zmartwychwstanie) istnieje nierozerwalny związek. Tak dynamicznie i rozwojowo pojęte Wcielenie jest „nowym stworzeniem”, wydarzeniem kosmicznym. Upadek człowieka i grzechy ludzi pogrążają również stworzenie w stan skażenia i śmierci. Przemiana ludzkości przez Chrystusa będzie także odnowieniem kosmosu w jego pierwotnym pięknie.

Powracam do pytania: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi jako motyw wcielenia? Osobiście opowiadam się za opcją optymistyczną, w świetle której wcielenie Syna Bożego nastąpiłoby niezależnie od tzw. grzechu pierworodnego, który w tradycji zachodniej, wskutek wpływowej nauki św. Augustyna, zdominował całe myślenie teologiczne. Wybór jednej z dwóch opcji należy do każdego, w zależności od tego, który pogląd wydaje się bardziej przekonywający. Paschalne orędzie Exultet posuwa się w swojej radości i entuzjazmie nawet tak daleko, że głosi wręcz pochwałę „szczęśliwej winy Adama” (O, felix culpa!), która zasłużyła na tak wielkiego Odkupiciela. W takim porządku świata jaki znamy, świata grzesznych ludzi, wcielenie dokonało się faktycznie „dla naszego zbawienia”.

Pani Anna Connolly pisze w komentarzu: „Nie mogę pojąć, jaki jest cel zastanawiania się, co by było gdyby nie było upadku. Skąd my niby mamy to wiedzieć? Jak miałby wyglądać świat jeśli nie byłoby grzechu? Przecież znamy tylko ten świat “przeklęty przez Boga”, w którym teraz żyjemy”. Trudno mi pogodzić się z myślą, że Bóg kiedykolwiek rzeczywiście „przeklął” stworzony przez siebie świat, jakkolwiek jest to świat grzesznych ludzi. Powiedziano w IV. Ewangelii coś niezwykłego: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał swego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Myślę, że celem debat nad motywem wcielenia jest odkrycie jeszcze pełniejszej wizji Boga. Nie tylko Boga jako Zbawcy i Ratownika w naszej ludzkiej nędzy, ale przede wszystkim jako Boga, który jest Miłością; jako udzielającego się dobra wszystkim stworzeniom (bonum diffusivum sui !), niezależnie od ich grzeszności. Kto nie czuje takiej potrzeby szukania jeszcze bardziej zdumiewającego oblicza Boga, niech pozostanie przy wizji Boga Zbawcy.

Wcielenie jako początek zbawczej kenozy Syna Bożego

Misterium Wcielenia ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia całego zbawczego dzieła Chrystusa. Powszechnie przyjmuje się dzisiaj pogląd, że wcielenie jest już pierwszym etapem w realizacji odkupienia. Do przeszłości należy debata toczona pod koniec XIX w. oraz w pierwszych dziesiątkach lat XX w. przez teologów ewangelickich i katolickich nad patrystyczną koncepcją odkupienia, kiedy to uważano, że trzeba dokonać wyboru między wydarzeniem wcielenia a śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Ojcom greckim przypisywano wyłącznie tzw. fizyczną teorię odkupienia przez przebóstwiające spotkanie natury boskiej z ludzką. Z Ojcami łacińskimi łączono natomiast tzw. interpretację realistyczną, uwzględniającą przede wszystkim życie i śmierć Jezusa. Późniejsze badania wykazały bezpodstawność tej tezy. Owszem, prawdą jest, że Ojcowie greccy widzieli we wcieleniu skuteczny początek odkupienia i przebóstwienia ludzkości, czyli uczestnictwa w życiu Boga. Równocześnie jednak trzeba dostrzec w ich pismach dynamiczne rozumienie wcielenia, które znajduje swoje dopełnienie dopiero w misterium paschalnym.

Teologowie współcześni uznają, że wcielenie stanowi integralną część samego dzieła odkupienia. Nie wystarczy pojmować je tylko jako niezbędny warunek odkupienia lub co najwyżej jako konieczne do niego przygotowanie przez ukształtowanie osoby samego Odkupiciela. Jest ono już rzeczywistym początkiem dzieła zbawienia przez Jezusa Chrystusa, który „umniejszył samego siebie (eautòn ekénōsen), gdyż przyjął postać sługi i stał się podobny do ludzi” (Flp 2,7). Samo przyjęcie ciała poddanego śmierci w sposób istotny implikuje początek odkupienia urzeczywistnionego przez krzyż i zmartwychwstanie. Całym swoim wewnętrznym dynamizmem wcielenie skierowane było ku misterium Paschy.

Wcielenie oznaczało dla Syna Bożego uniżenie i kenozę, czyli samoograniczenie i wyrzeczenie się zewnętrznych przejawów chwały boskiej. Głębię tego uniżenia akcentuje nie tylko kenotyczna chrystologia prawosławna, lecz również nurt teologii kenotycznej rozwijanej od XVI w., zwłaszcza zaś w XIX i XX w. przez przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich. Pochylają się oni z głęboką czcią przed zdumiewającym misterium kenotycznego uniżenia Chrystusa, które odsłania nowe oblicze Boga, niełatwe do wyrażenia w świetle tradycyjnych pojęć o Jego niezmienności. Można je dostrzec dzięki biblijnej idei Boga jako miłości (zob. 1 J 4,8.16), która potrafi uniżyć się i zrównać z ludźmi, nie zatracając bynajmniej Jego tożsamości.

Teologia kenotyczna nie waha się dlatego mówić o rzeczywistym umniejszeniu i samowyrzeczeniu się przez Syna Bożego należnej Mu od początku chwały i mocy. Przekonuje ona, że Bóg jest na pierwszym miejscu nie tyle absolutną wszechmocą, ile absolutną i bezwarunkową miłością, której suwerenność i wolność ujawniają się w wyrzeczeniu, rezygnacji i udzielaniu się innym. W uniżeniu i bezsilności ukrzyżowanego Syna Bożego przejawia się w paradoksalny sposób wszechmoc samego Boga. Nie przypadkiem Ewangelia św. Jana łączy uwielbienie Jezusa ze śmiercią i podwyższeniem na krzyżu (zob. J 12,23.32). Tam Jego miłość ujawniła się w pełni i osiągnęła swój boski kres – miłość „do końca” (J 13,1). Zdolność do rezygnacji z „postaci Bożej” (Flp 2,6) jest jednocześnie niepojętym wyrazem boskiej wolności w rozporządzaniu sobą. Boska wszechmoc i chwała są takie, że zawierają w sobie możliwość wyrzeczenia się i uniżenia posuniętych do ostateczności. Pomimo napotykanych trudności i oporów nurt teologii kenotycznej wciąż znajduje żywy oddźwięk w myśleniu i duchowości chrześcijan.

Celem Wcielenia jest ostateczne przeobrażenie świata

W ewangelijnych opisach zwiastowania i Bożego Narodzenia pojawiają się wielkie tytuły Jezusa: „Syn Najwyższego”, „Syn Boga”, „Bóg z nami”, Mesjasz, Król i Pan. Jest to już wczesne wyznanie wiary ze strony wspólnoty chrześcijan. Prawdziwa władza zostaje przyznana nie cesarzowi rzymskiemu Augustowi, ale Nowo Narodzonemu, który dopiero co wszedł w ludzkie dzieje. To wczesne wyznanie wiary mówi o tym, że wyzwolenia i ocalenia wszystkich ludów ziemi należy oczekiwać nie od władców tego świata, ale od Jezusa, Pana i Króla nie podobnego do władców ziemskich. To w Jego życiu spełniły się prorockie obietnice ogłaszane ludziom Dawnego Przymierza. Chrześcijanie wyznają swoją wiarę, że to On właśnie jest ośrodkiem ludzkich dziejów.

Jezus Chrystus nazwany został w Credo „Światłością ze Światłości”. Chrześcijanin odkrywa w Nim niepowtarzalne i niezawodne źródło oświecenia, różne od wszelkich ziemskich iluminacji. W Nim jako „Światłości świata” (J 8,12) odnajduje stały punkt odniesienia i orientacji w swoim życiu. Dostrzega dzięki temu egzystencjalne znaczenie wyznania wiary w boskość Jezusa Chrystusa i Jego ścisły związek ze światem. Fakt, że jest On prawdziwie i w pełni człowiekiem nadaje głęboki sens ludzkim dziejom. Nie są to dzieje pozbawione jakiejkolwiek orientacji. Ich celem jest ostateczne przeobrażenie świata.

W swojej miłości do ludzi, słowach i czynach Jezus stał się nieprzemijającym wzorcem człowieczeństwa całkowicie oddanego innym. Od Niego uczymy się prawdy o wzajemnej współzależności – inni nas potrzebują, a my sami również potrzebujemy życzliwości i pomocy innych. Wolność została nam dana jako dar służący wzrastaniu w tym, co dobre, szlachetne i piękne. Kto przyjmuje z wdzięcznością dar swojego człowieczeństwo, przyjmuje tym samym Chrystusa. Patrząc na Jego zaufanie do Boga i miłość do ludzi nie mamy powodu, aby wątpić w sens własnego życia.

„Przyjął ciało z Maryi Dziewicy” – dyskrecja i uduchowienie

Nicejskie wyznanie wiary mówi o dziewictwie Maryi. Chrześcijanie wyznają, że ten sam, „który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”, jest także Jej Synem przychodzącym na ten świat. Wiara w dziewictwo Maryi napotyka jednak obecnie wśród chrześcijan poważne trudności. W Biblii istnieje wiele pokładów znaczeniowych, które wymagają różnych sposobów interpretacji. W tekstach o dzieciństwie Jezusa mowa jest o snach i aniołach. Anioł pojawia się w samej scenie zwiastowania.

Krytyczny czytelnik Biblii pyta dzisiaj, czy takie opowiadania, teologicznie motywowane, są wiarygodne z historycznego punktu widzenia i jaki jest sens tych opowieści. Mają one przede wszystkim charakter wyznania i służą przepowiadaniu Dobrej Nowiny o Jezusie jako Mesjaszu. Zaczerpnięte zostały prawdopodobnie ze wspólnot judeochrześcijańskich i umieszczone przez Mateusza i Łukasza na początku ich Ewangelii. Wiadomo również, iż mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-hellenistycznej. Czy zatem sens opowiadania o dziecięctwie Jezusa i Jego dziewiczych narodzinach można uczynić bardziej zrozumiałym dla ludzi współczesnych? Wielu pyta, czy Jego dziewicze narodziny były takie w rzeczywistości. Biolodzy zdecydowanie odrzucają w tym przypadku możliwość „partenogenezy” (gr. parthénos – dziewica). Czy chrześcijanin musi zatem powołać się na cud wbrew wszelkim prawom przyrody? Co mówią historyczno-krytyczne badania nad Biblią?

Niektórzy sądzą, że cudowne narodzenie Jezusa byłoby niezgodne z działaniem Boga w ludzkich dziejach i w świecie materii. Inni nie odrzucają a priori Jego cudownego działania, ale w Nowym Testamencie nie znajdują wystarczającego potwierdzenia tej prawdy. Uważają, że literacka forma opowieści o dzieciństwie Jezusa w Ewangelii Mateusza i Łukasza nie daje podstaw ku temu, aby wierzyć w biologiczne dziewictwo Jego Matki. Nie jest ono centralnym elementem Ewangelii i nauki chrześcijańskiej. Celem tych opowieści jest potwierdzenie Boskiego pochodzenia i synostwa Chrystusa, a nie wyjaśnienie sposobu dokonania się Jego wcielenia. Ewangeliści posłużyli się motywem dziewiczych narodzin Jezusa jako podaniem, które miało potwierdzić, czy wręcz uzasadnić Jego Boże synostwo.

Trzeba przyznać, że scena zwiastowania opisana przez Łukasza odznacza się dużą dyskrecją i uduchowieniem. Wszystko dokonuje się w słowach i pozbawione jest jakichkolwiek elementów erotycznych. Duch Święty ukazany jest jako „Moc Najwyższego” (Łk 1,35) działająca przy poczęciu Jezusa. W opisie biblijnym Boży Duch nie pojawia się nawet w postaci gołębicy. Żydowska kobieta Miriam daje świadectwo o rzeczywistym człowieczeństwie Jezusa oraz Jego pochodzeniu od Boga.

Poza wspomnianymi dwoma Ewangeliami, w Nowym Testamencie nie ma żadnej informacji o narodzinach Jezusa z dziewicy. W najwcześniejszych pismach, którymi są listy Apostoła Pawła, pojawia się jedynie lakoniczna wzmianka o Jego narodzinach z „niewiasty” (Gal 4,4), co miało podkreślić rzeczywiste człowieczeństwo Jezusa. Natomiast w najstarszej Ewangelii, św. Marka, nie ma ani słowa o historii Jego narodzin. Ewangelista przechodzi od razu do opisu wystąpienia Jana Chrzciciela i chrztu Jezusa w Jordanie. Późno napisana (około roku 100) Ewangelia według św. Jana również nie wspomina o Jego dziewiczych narodzinach. Oznacza to, że wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w dziewicze narodziny.

Badania biblijne wykazują, że opowiadanie o narodzinach z dziewicy nie są historyczną relacją o biologicznym dziewictwie Maryi, lecz teologicznym symbolem nowego początku, który dokonał się w dziejach świata mocą Boga za pośrednictwem Jezusa Chrystusa. Wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości. Chrześcijanin wyznaje, że trzeba je pojmować w świetle działania samego Boga. Bez tego odniesienia nie zrozumie się początku ziemskiej historii Jezusa i jej znaczenia dla losu całego świata. Połączenie w jednym zdaniu Credo roli Ducha Świętego i „Maryi Dziewicy” jest wyznaniem, że Jezus Chrystus jest zarówno Bogiem jak i człowiekiem.

Dopiero co ukazał się trzeci tom trylogii Josepha Ratzingera/papieża Benedykta XVI poświęcony dzieciństwu Jezusa. Odczytuje on Ewangelię w świetle dogmatycznej świadomości i nauki Kościoła. Nie ufa rzetelności egzegezy historyczno-krytycznej. Wbrew niej wykazuje, że opowieści zawarte w Ewangelii są wiernym zapisem przebiegu wydarzeń, a nie tekstami o charakterze symbolicznym. Potwierdza prawdę wyrażoną w Credo, że Jezus od początku cieszył się bezpośrednią relacją z Bogiem. W nawiązaniu do poglądu Karla Bartha wykazuje, że Bóg dwukrotnie wkroczył bezpośrednio w świat materii – przy narodzeniu Jezusa z Dziewicy i przy Jego zmartwychwstaniu. Chociaż właśnie te dwa momenty są skandalem dla nowoczesnej mentalności, stanowią one kamień probierczy wiary w nowe stworzenie. W ten sposób papież odrzuca historyczny sceptycyzm badaczy oparty, jego zdaniem, na metafizycznym naturalizmie, w świetle którego Bóg nie może ingerować w świat materii, tak iż dziewicze poczęcie i narodzenie jest zgoła niemożliwe.

Debata nad poglądem papieża jako teologa na temat dzieciństwa Jezusa dopiero się zaczyna. Już pierwsze reakcje zapowiadają wiele krytycznych uwag. Pojawiają się głosy, że jego teologia znacznie zyskałaby na wiarygodności, gdyby z większym zrozumieniem podszedł do osiągnięć egzegezy historyczno-krytycznej. Egzegeci od lat wykazują, że należy przede wszystkim uwzględnić właściwy rodzaj literacki ewangelijnych narracji o dzieciństwie Jezusa. Tymczasem rozważania papieża świadczą raczej o narzucaniu przez niego swojej własnej perspektywy interpretacyjnej, inspirowanej tradycyjną wiarą Kościoła, a nie wymogami samego tekstu Ewangelii.

Czy możliwe jest zatem pogodzenie tych dwóch rodzajów interpretacji? Odpowiedź pozostawiam dyskutantom i komentatorom, także tym chętnie zabierającym głos w blogu Kleofas. I śledźmy dalszy ciąg dyskusji w skali ogólno-chrześcijańskiej. Dlatego podtytuł mojego tekstu mówi zarówno o radości z Wcielenia jak i o pytaniach chrześcijan przez wieki – aż po dzień dzisiejszy. 


 

[1] Chodzi o tzw. Notificazioni wydane przez Kongregację w związku z publikacjami tych autorów: R. Haight SJ, Jesus: Symbol of God, New York: Orbis Books 1999; J. Sobrino, Jesucristo liberador. Lectura historico-teológica de Jesús de Nazaret, Madrid 1991 (przekład angielski: Jesus the Liberator: A Historical-Theological View, New York: Orbis Books 1993, 2003); tenże, La fe en Jesucristo. Ensayo desde las victimas, San Salvador 1999 (przekład angielski: Christ the Liberator: A View from the Victims,New York: Orbis Books 2001).

[2] „Zrodzenie” jest tu synonimem wywyższenia, intronizacji, nadania nowej godności. W mesjańskiej interpretacji chrześcijańskiej słowo „dziś” odnoszono do dnia wskrzeszenia Jezusa z martwych. – Jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego pierwotni chrześcijanie często śpiewali i powoływali się także na królewski Psalm 110 o charakterze mesjańskim: „Wyrocznia PANA dla Pana mojego: Siądź po mojej prawicy” (Ps 110,1). Wiersz ten zapowiada zajęcie zaszczytnego miejsca po prawicy Ojca przez zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa (por. Dz 2,34-35; 13,33; Rz 8,34; Hbr 1,5; 5,5;10,12-13;1 Pt 3,22). Sam Jezus odniósł ten wiersz do siebie, podkreślając swoją boską i mesjańską godność (zob. Mt 22,44). Przewyższa ona godność nie tylko królów ziemskich, ale również aniołów (zob. Hbr 1,13).

[3] Cytaty według przekładu włoskiego: Isacco di Ninive, Discorsi spirituali. Introduzione, traduzione e note a cura di Paolo Bettiolo, Magnano 1985, discorso IV, 78, s. 222-224.

Konieczność Wcielenia?

W teologii od wieków podejmowane jest pytanie, czy Bóg wcieliłby się również wówczas, gdyby nie doszło do grzechu pierworodnego. Obecnie zdaje się przeważać pogląd Jana Dunsa Szkota, który na to pytanie odpowiadał twierdząco. Podkreśla się, że Wcielenie ma zamanifestować radykalizm Bożej miłości, że powodowany absolutnie wolną wolą Bóg pragnie udzielić siebie stworzeniu, objawić się jako Bóg Trójjedyny. Czy da się jednak wykazać konieczność Wcielenia na gruncie filozoficznego pojmowania Boga? Czy z określonej filozofii, a jeśli tak, to jakiej, da się wyprowadzić Wcielenie? Czy do pojęcia Boga należy również idea Wcielenia?

Próby takiej dokonał Stanisław Judycki w artykule Filozofia i chrystologia („Analiza i Egzystencja” 10 (2009), s. 7–31.). Autor oparł się na anzelmiańskim rozumieniu Boga. Założył, że da się przeprowadzić filozoficzny dowód istnienia Boga i Jego podstawowych atrybutów. Bóg to dla niego byt, który jest osobą, który jest nieskończony w aspekcie mocy, jest wszechwiedzący, doskonale dobry i który jest stwórcą świata. Na pytanie, czy taki Bóg mógł się wcielić, autor odpowiada, że mógł to zrobić, a wynika to z samego pojęcia wszechmocy, która – zgodnie z dowodem anzelmiańskim – jest Jego atrybutem. Problemem jest to, czy Wcielenie musiało się dokonać. (s. 13–14)

S. Judycki przedstawia aksjologiczny argument za koniecznością Wcielenia. Chociaż stworzenie świata było wolnym aktem, to Wcielenie było konieczne, a chodziło w nim o pogodzenie nieskończoności ze skończonością. Bo czy Bóg zasługiwałby na miano bytu doskonałego, to znaczy takiego, od którego nie da się pomyśleć żaden większy, gdyby sam nie wziął udziału w losie swoich stworzeń? Tak jak my nie uważalibyśmy kogoś za dobrego moralnie, gdyby ten ktoś zostawił swojego przyjaciela w trudnej sytuacji, z taką samą oczywistością należy przyjąć, że Bóg wiedział, iż stworzenie świata, a więc stworzenie skończoności i skończonych osób, pociąga za sobą konieczność Wcielenia. S. Judycki analizuje również pojęcie doskonałości. Doskonałą może być nazwana ta istota, która nie tylko jest nieskończenie mocna, wszechwiedząca, posiada nieskończoną pełnię idealnie zrealizowanych różnorakich własności itd., lecz która jest również taka, że zna, na podstawie bezpośredniego doświadczenia, czym jest cierpienie, a ogólniej, która potrafi doświadczyć „głębi” skończoności w postaci cierpienia. Nie da się jednak cierpieć nie cierpiąc, nie jest możliwe cierpienie na niby, wczucie w cierpienie nie jest także rzeczywistym cierpieniem – wszystkie te niemożliwości są niemożliwe nawet dla istoty wszechmocnej. Stąd zaś Wcielenie Boga w swoje stworzenie musi polegać na jego rzeczywistej bliskości z naszym losem, czyli na doświadczeniu tego, czego my doświadczamy. (s. 16–18)

S. Judycki osobę nazywa małą nieskończonością, ponieważ jej struktura i sposób działania polegają na tym, że jest ona w stanie przekroczyć każdą daną, może wszystko podać w wątpliwość, nawet największe oczywistości z dziedziny elementarnej logiki i matematyki. Nasze zdolności do przetwarzania różnego rodzaju danych, do rozumienia różnych treści, do rozwiązywania różnych problemów itd. są niewątpliwe skończone, lecz nasza zdolność do świadomego, myślowego przekroczenia każdej treści i każdej tezy nie podlega żadnym ograniczeniom i w tym sensie jest (potencjalnie) nieskończona. Ale fundamentalna struktura osób ludzkich i pozaludzkich sprawia, że są one ośrodkami niczym nieograniczonego egoizmu. Nie chodzi przy tym wyłącznie o egoizm w potocznym znaczeniu tego słowa, lecz o to, że struktura bycia osobą polega na „ściąganiu” do siebie wszystkiego, na używaniu i na przyjemności płynącej z tego używania. Osoby są nie tylko małymi nieskończonościami, są także absolutne. W swojej potencjalności do przekraczania wszystkiego są centrami absolutnego egoizmu. Wcielenia, ze względu na pomieszanie prawdziwej spontanicznej miłości z egoizmem i fascynacją inną osobą, oznacza ulitowanie się nad takimi jak my osobami i staranie, by je uratować przez danie im wzoru. Nie jest to ze strony Boga decyzja uratowania od zagłady światowej, zwanej śmiercią, tych ośrodków egoizmu, jakimi są osoby ludzkie. Zachowanie tego rodzaju osób na wieczność byłoby godne najwyższego potępienia. Wcielenie w Bogu jest permanentną, pozaczasową, zawsze zrealizowaną doskonałością, a dla nas musiało pojawić się w czasie. Wcielenie należy więc do istoty Boga, do jego pojęcia czy idei. Bóg jest godny czci jako ten, który od zawsze przekroczył absolutny egoizm wbudowany w strukturę każdej osoby. Jest On godny czci również jako ten, który w czasie, przez konkretne i jednostkowe cierpienie, uczestniczył w losie swojego stworzenia. (s.19–22)

Co jednak z grzechem pierworodnym? Czy nie miał on żadnego wpływu na Wcielenie w sensie jego konieczności? S. Judycki uważa, że patrząc od strony pozaczasowej natury Boga, stan pierwotny pierwszych rodziców, to znaczy ich pełne, nieskażone niczym współistnienie z Bogiem, było jednoczesne ze stanem konieczności przejścia przez świat i przez cierpienie. Biorąc jednak pod uwagę ich punkt widzenia, te dwa stany, to znaczy stan przed i po grzechu pierworodnym, były doświadczane jako następujące po sobie zdarzenia. Jednak, jak twierdził już Platon, czas jest ruchomym obrazem wieczności. To samo dotyczy wszystkich pokoleń, które żyły, żyją i będą żyły po pierwszych rodzicach. Można zatem zachować doktrynalnie poprawne przekonanie, że decyzja pierwszych rodziców była przyczyną Wcielenia i jednocześnie uznawać, że Wcielenie było konieczne, to znaczy że nie było ono czasowym następstwem decyzji osób ludzkich. (s. 25)

Czy jednak rzeczywiście ten konkretny Jezus z Nazaretu był Wcielonym Bogiem? S. Judycki formułuje odpowiedź na podstawie filozoficznego pojęcia Boga jako istoty najdoskonalszej. Jego zdaniem dobroć i prawdomówność Boga można wykorzystać jako argument chrystologiczny. Gdy weźmie się pod uwagę jedyność zdarzeń przekazanych nam przez Stary i Nowy Testament, ich wzajemną spójność, gdy uwzględni ich konsekwencje w postaci istnienia ludzi uznawanych za świętych, gdy weźmie się w rachubę całe dzieje teologii i filozofii chrześcijańskiej oraz ogromną ilość innych faktów, to należy przyjąć, że najdoskonalsza istota, jaką jest Bóg, nigdy nie mogłaby dopuścić, aby te wszystkie rzeczy wydarzyły się niejako nadaremno, aby ogromne rzesze ludzi poświęcały swoje życie dla Jezusa z Nazaretu jako wcielonego Boga, a On nie był inkarnowanym Bogiem. (s. 29–31)

Podobny dowód – pomijam kwestię, na ile jest on przekonujący jako opierający się na anzelmiańskim dowodzie istnienia Boga – da się jednak przeprowadzić również na gruncie bliskiej mi teologii spotkania i dialogu, wspartej filozofią komunikacji. O tym, jak przez ich pryzmat można widzieć relacje Boga i człowieka, pisałem już w innym artykule. Zatem jedynie krótkie przypomnienie.

W Biblii wielokrotnie natrafiamy na teksty mówiące, że człowiek Boga nie rozumie, nie jest w stanie pojąć Jego dróg. Nie może to jednak dziwić, skoro Bóg i człowiek tak bardzo różnią się od siebie. Często także ludzie, zwłaszcza pochodzący z odległych kultur, nie potrafią się porozumieć, nawet jeśli władają tym samym językiem. O wiele większa musi więc być rozbieżność między nieskończonym Bogiem i skończonym człowiekiem. Świat języka i kultury danego człowieka jest w pewnej mierze nieprzekładalny na język innego człowieka, ten język warunkuje w pewnym stopniu nasze widzenie rzeczywistości, a znak zamyka nas w jakiejś mierze przed sobą nawzajem. Jak mówił Blaise Pascal: „Każdy jest dla siebie całym Światem, gdy umrze, jego cały Świat umiera wraz z nim”. W sytuacji nieprzekładalności naszych światów nie bez racji zwraca się uwagę na potrzebę dialogu. Nasza praktyka komunikacyjna powinna więc podążać w kierunku swego rodzaju językowego i kulturowego kompromisu, dialogu, dzięki któremu nastawimy się na wzajemne rozumienie i zrozumienie, zachowując przy tym indywidualność naszych różnych sposobów ujmowania rzeczywistości. Te same znaki, te same języki, które tak bardzo różnicują nasze światy, stanowią zarazem drogę do porozumienia.

Stawiam tezę, że te różnice w widzeniu świata nie są przypadkowe, nie są czymś przez Boga niechcianym. Być może właśnie dlatego Bóg uczynił różnice w widzeniu świata, by był potrzebny dialog, by były powody do niego. Właśnie dlatego, że różnie widzimy rzeczywistość, dialog jest w ogóle możliwy i potrzebny. W świecie maszyn wystarczy komunikat, który dla maszyny jest albo zrozumiały, albo nie, nie ma tam jednak miejsca na dialog. Co więcej, można pokusić się o tezę, że Bożym zamiarem było ustanowienie pewnej nieprzekładalności świata jednej osoby na świat innej osoby, żeby dialog był możliwy i konieczny. Bo gdy nie ma tej różnicy i pewnego niezrozumienia, rozmowa nie jest w ogóle potrzebna – wszak komputery ze sobą nie rozmawiają.

Ale to, że świat został stworzony jako nakierowany na dialog, rozmowę, wynika również z samej struktury trynitarnej. Skoro bowiem Bóg nazywany jest Słowem, to znaczy, że cała Trójca ma strukturę dialogiczną. Bóg w Trójcy jedyny jest Rozmową, idealnym porozumieniem, a ostatecznie Miłością. Miłością dynamiczną, bo ciągle stającą się w nieustannym dialogu.

Czy tak rozumiany Bóg mógł więc się nie wcielić? Można tu odwołać się do aksjologicznego argumentu S. Judyckiego. Boga, który zostawiłby swoje stworzenie w sytuacji trapiących go trudności w porozumieniu i dialogu, w sytuacji, gdy sam jest Rozmowa doskonałą, trudno byłoby uznać za dobrego i doskonałego. Przy tym to doświadczenie niezrozumienia świata drugiej osoby nie może być na niby, musi być rzeczywiste. Zatem gdy Boga rozumie się jako Rozmowę, Wcielenie trzeba uznawać za konieczne, za wpisane w samo stworzenie.

Jednak Bóg doświadcza niezrozumienia świata innej osoby po to, by je przełamać. A jedyną receptą na przezwyciężenie barier jest rozmowa (na to zresztą wskazuje współczesna filozofia komunikacji). Warto zwrócić uwagę na intensywność dialogu Jezusa z Ojcem. Jezus właściwie ciągle rozmawia ze swoim Ojcem w modlitwie, a najbardziej intensywnie w Ogrodzie Oliwnym przed swoją śmiercią. Oczywiście nie dlatego, że ten świat Boga jest mu tak „obcy” jak nam, ale dlatego, że osoby i ludzkie, i Boskie potrzebują rozmowy. Syn jest więc przykładem dialogu, rozmowy. Jego Wcielenie pozwala również zrozumieć nam naszą sytuację wzajemnego niezrozumienia i wskazuje, że nie jest to stan ostateczny, że jest wyjście z niego.

Przedstawiam zaledwie szkic możliwego uzasadnienia konieczności Wcielenia na gruncie teologii spotkania i dialogu i filozofii komunikacji. Wydaje się jednak, że gdy Boga pojmuje się jako Rozmowę to idea Wcielenia należy do Jego pojęcia.

Spojrzeć w twarz Boga i nie umrzeć

Bóg stał się człowiekiem – jest to jedna z największych i najpiękniejszych tajemnic chrześcijaństwa. Mówię o tajemnicy, bo nie da się jej do końca zrozumieć, ją trzeba całe życie zgłębiać. Oto sam Bóg zstąpił z wysokości na niskości, na najniższe niskości, poniżył się, umniejszył, ograniczył, ukrył w bezbronnym dziecku, które urodziło się rodzicom z niskiej klasy społecznej, wychowywało wśród palestyńskich wieśniaków, w kraju uciskanym przez zaborcę.

Pięknie o tym uniżeniu pisze Tagore:

Tu twój podnóżek i stopy twoje spoczywają tu, gdzie żyją najbiedniejsi, zgubieni i poniżeni.

Kiedy staram ci się pokłonić, nie umiem się w pokłonie schylić tak nisko, jak stopy twe spoczywają wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Duma nigdy się nie zdoła zbliżyć do ciebie, który w pokornych stroju chodzisz wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Serce moje nigdy nie znajdzie drogi, gdzie ty towarzyszysz samotnym wśród najbiedniejszych, zgubionych i poniżonych.

Wiersz ten bardzo mnie wzrusza. Skoro Bóg zniżył się do najmniejszych, poniżonych i zagubionych, zniży się też do mnie, która się do ich grona zaliczam. Nie mogę powiedzieć teraz Bogu, że mnie nie rozumie, bo nigdy nie był w mojej sytuacji, nie doświadczył cierpienia i zła świata, który przecież sam stworzył. Gdyby Bóg spoglądał na nas tylko z wysokości swego tronu niebieskiego, doskonały i doskonale szczęśliwy, jak mógłby oceniać i rozumieć nas, słabe istoty, którzy jesteśmy przecież tutaj nie z własnej woli, w tym świecie dalekim od doskonałości, i zbyt często ulegamy księciu tego świata, szatanowi? Bóg zniżył się do poziomu człowieka, bo współczuł swemu ludowi, bo musiał sam wydać walkę szatanowi, bo widział jak bezradni są ludzie.

List do Hebrajczyków podkreśla znaczenie współczucia w zejściu Jezusa na ziemię: „Mając więc arcykapłana wielkiego, który przeszedł przez niebiosa, Jezusa, Syna Bożego, trwajmy mocno w wyznawaniu wiary. Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 14-15)

Współczucie Boga dla ludzi wyraża się we wcieleniu, to znaczy w zesłaniu ludziom samego siebie w postaci ludzkiej Jezusa Chrystusa. Jest to pierwszy aspekt współczucia. Bóg wciela się, bo nam współczuje i chce nam pomóc. Po drugie, Bóg chce, żebyśmy byli świadomi, że nam współczuje, że nas rozumie. Zatem pogrąża się w naszym losie, przybiera nasze ciało, poddaje się naszym ograniczeniom. Wtedy widzimy, że doświadczył tego, co my i wiemy, że nas rozumie. Po trzecie Bóg się wciela, aby wywołać u ludzi współczucie dla cierpienia współbraci oraz dla cierpienia samego Boga.

Bóg wciela się także, aby się nam objawić, to znaczy dać się nam poznać przez słowa i czyny Jezusa z Nazaretu. Odkąd zostaliśmy wygnani z raju, nasz kontakt z Bogiem przestał być łatwy i bezpośredni. Bóg ukrył się przed bezpośrednim doświadczeniem człowieka. Bóg nie przechadza się już z człowiekiem w ogrodzie Eden. Człowiek potrzebuje zatem teofanii.

Pewne podobieństwo do wcielenia można zauważyć w historii odwiedzin Boga u Abrahama. Czyż wtedy także Bóg nie wcielił się w gościa Abrahama w sensie przybrania ludzkiej postaci? Bóg ukazał mu się wraz z dwoma pomocnikami (aniołami?) pod postaciami ludzi, kiedy ten siedział sobie przed namiotem. Trzej goście spożyli posiłek przygotowany przez żonę i sługi Abrahama. Byli więc cieleśni.

Jednak to była tylko jednorazowa teofania. Bóg, którego widział Abraham, pojawił się na ziemi na chwilę, by pogadać z Abrahamem i zniknął. Nie narodził się i nie umarł. Nie może tu być mowy o wcieleniu na podobieństwo Jezusa Chrystusa, a tylko o pewnym rodzaju teofanii, objawienia się Boga ludziom. Abraham i jego rodzina mieli bezpośredni kontakt z Bogiem za pośrednictwem widzialnego człowieka. Abraham wędrował sobie z Bogiem i prowadził z Nim negocjacje co do ocalenia Sodomy. Bezpośredni kontakt człowieka z Bogiem sprzed upadku był tu przywrócony, stan pierwotnego raju pojawił się na nowo przez to, że Bóg rozmawiał z Abrahamem. Abraham nie pada przed Bogiem na kolana, nie zasłania sobie oczu przed Jego światłością. Nie boi się, że jest nieczysty i niegodny. Odnosi się do Boga zupełnie naturalnie, bez wielkiego dystansu, traktuje jego obecność jak coś oczywistego. Nie wydaje się zbyt onieśmielony czy zaskoczony przybyciem gości z nieba. Ten dystans niebo-ziemia nie wydaje mu się chyba tak wielki. Abraham jest w Bogiem w zażyłości, wierzy, że Bóg jest mu życzliwy. Spacer Abrahama z Bogiem i ich pogawędki przypominają spacer uczniów z Jezusem do Emaus. Jeszcze Jakub, wnuk Abrahama, widział Boga „twarzą w twarz”, walcząc z Nim.

Prawda o wcieleniu wydaje się nam niewiarygodna. Dla pobożnych Żydów epoki Jezusa była wręcz bluźnierstwem. Dystans niebo – ziemia, profanum – sacrum wydawał się ogromny, nie do pokonania. Po opowieściach o Abrahamie i Jakubie, Stary Testament opisuje już na przykład teofanię Izajasza jako wizję wyniosłego Boga siedzącego na tronie w otoczeniu serafinów, od którego bije oślepiający blask. Przepaść zieje między nieczystym i marnym człowiekiem a wielkim, potężnym, odległym i wyniosłym Bogiem. Dystans ludzi i Boga się pogłębia.

Dystans ten między sacrum i profanum staje się oczywisty w Księdze Wyjścia, kiedy to Mojżesz doznaje licznych objawień Boga. Pierwsze to objawienie na pustyni w krzaku gorejącym, jeszcze dość bezpośrednie, ale już w nim pojawiają się elementy dystansu, jakiego zachowania Bóg wymaga od człowieka. Jahwe ostrzega Mojżesza przed zbytnim zbliżaniem się do krzewu oraz nakazuje mu zdjąć sandały z nóg. Mojżesz zasłania oczy, boi się bowiem spojrzeć na Pana. A więc mimo to, że Abraham i Jakub widzieli Boga twarzą w twarz, Mojżesz już się na to nie może odważyć. Bóg nie chce pokazać Mojżeszowi swej twarzy, pozwala mu tylko zobaczyć się od tyłu. W czasie wędrówki do ziemi obiecanej powstaje cały system nakazów Pana co do odpowiedniego miejsca i sposobu spotkania z Nim. To miejsce nazwane świętym musi być odpowiednio zbudowane i udekorowane. Może tam tylko czasowo wchodzić kapłan, odpowiednio ubrany, oczyszczony i namaszczony. Zwykli ludzi nie mogą już obcować bezpośrednio z Panem. Góra Synaj, na którą wstępował Mojżesz, aby spotkać Pana była otoczona granicą, przejście której groziło ludziom śmiercią. Ludzie, nawet wybrańcy, jak Mojżesz, nie mogli spojrzeć w twarz Boga, aby nie umrzeć.

Dlatego tak trudno nam pojąć niesłychaną tą nowinę, że Bóg chce pokonać ten dystans, chce, żebyśmy przechadzali się z Nim znowu jak w raju, prowadząc dyskusje jak Abraham i uczniowie z Emaus. To, że Bóg się rodzi, że jest człowiekiem, że jest aż tak niewiarygodnie podobny do nas, to wszystko wzbudza w nas zdumienie, niedowierzanie, szok. Ten paradoks trudny jest do pojęcia, ponieważ ciągle myślimy o Bogu na wzór Izraelitów epoki Izajasza, a nie pamiętamy o czasach prawdziwej naszej wzajemnej z Bogiem przyjaźni i bliskości sprzed upadku, której doświadczał jeszcze czasem Abraham.

Aby przywrócić bliskość z człowiekiem sprzed upadku Bóg postanawia uniżyć się do naszego poziomu, żeby podać nam swoją rękę, żebyśmy ją zobaczyli i złapali i pozwolili Mu się wyciągnąć. Sami nie mamy sił dojść do Boga, dlatego Bóg musi zejść do człowieka, po człowieka.  We wcieleniu zawarta jest idea słabości człowieka, którego wysiłki wspinania się z ziemi do nieba pozostają bezowocne. Ratunkiem jest tylko sytuacja, kiedy to Bóg schodzi z nieba na ziemię. Wtedy to człowiek, każdy człowiek, sprawiedliwy i grzesznik, czysty i nieczysty, kapłan czy świecki, ładnie czy brzydko ubrany, doskonale piękny czy ze skazą, w miejscu świętym czy każdym innym dowolnie wybranym miejscu, może spojrzeć w twarz Boga-Jezusa i nie narazić się  na śmierć.

Wcielenie zakłada wiarę w boskość Jezusa. Wiara ta nie była oczywistością w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Z ewangelistów jedynie św. Jan wyraźnie o tym mówił.

Początkowo, w pierwszych wiekach po Chrystusie, rozmaite wspólnoty chrześcijańskie nie miały jednego poglądu na sprawę boskości Jezusa. Byli tacy, którzy interpretowali Pismo w ten sposób, że uznawali Jezusa za równego Bogu, identycznego z Bogiem. Inni natomiast byli zdania, że Jezus był Synem Boga, jednak nie utożsamiali Go z samym Bogiem, nie przypisywali Mu boskiej natury.  Jeśli świat nie był przekonany o boskości Jezusa, dlaczego teraz katolicy ją wyznają?

Okazuje się, ku naszemu zdziwieniu, że główną zasługę dla sformułowania tezy o boskości Jezusa należy przypisać cesarzowi rzymskiemu Konstantynowi, który przeniósł  stolicę cesarstwa na Wschód, do Konstantynopola i zalegalizował religię chrześcijańską jako równoprawną religię w cesarstwie. Cesarz nawrócił się ponoć na chrześcijaństwo za sprawą wygranej bitwy z Maksencjuszem, konkurentem do tronu cesarskiego, w 312 roku. O to zwycięstwo modlił się do Boga chrześcijan, a wygrana była dla niego potwierdzeniem mocy tego Boga. Dlaczego Konstantyn jako cesarz był wplątany w określanie doktryny chrześcijańskiej? Być może czuł się odpowiedzialny za utrzymywanie dobrych stosunków między ludem a jego bogami, zgodnie z rzymską tradycją. Prawdopodobnie sami chrześcijanie prosili go o pomoc w sprawach herezji i utrzymaniu jedności Kościoła. Być może spodziewał się, że rosnąca popularność chrześcijaństwa będzie sprzyjać jedności i sile cesarstwa? Albo może po prostu autentycznie się nawrócił i był gorącym zwolennikiem chrześcijaństwa?

Spośród wielu konfliktów doktrynalnych wczesnego chrześcijaństwa, najbardziej znany i bogaty w konsekwencje jest spór o boską naturę Jezusa między biskupem Aleksandrii Aleksandrem a jego prezbiterem Ariuszem. Ariusz uważał, że Syn nie może być naprawdę Bogiem, tak jak Ojciec. Syn jest zasadniczo różny od ojca. Nie posiada Bożych cech, takich jak nieśmiertelność, najwyższa władza, doskonała mądrość i dobroć. Aleksander uznał to przekonanie o innej naturze Syna za herezję.

Konstantyn postanowił interweniować i zwołał w 325 roku do Nicei pierwszy powszechny sobór całego Kościoła, aby jednoznacznie i raz na zawsze rozstrzygnąć tego typu spory przez zatwierdzenie jednego Credo. Cesarz sam przewodniczył rozstrzygającej sesji soboru i zaproponował za poradą jednego z biskupów greckie słowo homoousios (współistotny, ten sam co do natury, substancji) na określenie stosunku Syna do Ojca. Biskupi będący w dużej mierze pod wpływem i wrażeniem Konstantyna  przegłosowali tezę o współistotności Syna i Ojca, czyli bóstwie Jezusa. Za Ariuszem w czasie głosowania opowiedziało się tylko dwóch biskupów. Arianizm oficjalnie uznany został za herezję. Nie znaczy to, że spory o boskość Jezusa nagle ucichły. Przez lata toczyły się na ten temat jeszcze gorące dyskusje, a Ariusz na wygnaniu dalej propagował swoją doktrynę. To właśnie arianizm stał się religią Wizygotów i germańskich ludów atakujących cesarstwo rzymskie.

Ortodoksyjna doktryna przyjęta na soborze nicejskim, głosząca równość Syna i Ojca, a zatem to, że Jezus jest Bogiem, stała się podstawą wiary chrześcijańskiej.

Czesław Miłosz napisał wiersz, w którym wyraża swoje zdumienie, że o tak ważnej kwestii jak uznanie boskości Jezusa, Jego równości Ojcu w rzeczywistości zadecydował cesarz rzymski, polityk, po części poganin, wyznawca bóstwa Słońca Niezwyciężonego.

Cesarz Konstantyn

Mógłbym żyć w czasach Konstantyna.

Trzysta lat po śmierci Zbawiciela,

O którym tyle było wiadomo, że zmartwychwstał,

Niby słoneczny Mitra rzymskich legionów.

Byłbym tam świadkiem sporu między homoousios i homoiousios,

O to, czy Chrystus ma naturę boską czy boskiej podobną.

Pewnie opowiedziałbym się przeciw trynitarianom,

Bo kto może odgadnąć naturę Stwórcy?

Konstantyn, Imperator Całego Świata, pyszałek i morderca,

Przechylił szalę na soborze nicejskim,

Żebyśmy, pokolenie za pokoleniem, rozmyślali o Trójcy Świętej,

tajemnicy tajemnic,

Bez której krew człowieka byłaby obca krwi wszechświata

I daremne byłoby wylanie własnej krwi przez cierpiącego Boga,

Który złożył z siebie ofiarę, już kiedy stwarzał świat.

Więc Konstantyn był jedynie niegodnym narzędziem,

Nieświadomym, co czyni dla ludzi dalekich czasów?

A my, czy wiemy, do czego jesteśmy przeznaczeni?

Kilka wyjaśnień do tego wiersza:

  • Konstantyn nazwany jest tu mordercą, ponieważ kazał zamordować swojego szwagra Licyniusza, z którym nie chciał dzielić się władzą.
  • Określenie homoiousios – Syn ma naturę jedynie podobną Bogu, to określenie pojawiło się już po soborze nicejskim, w wyniku dalszych dyskusji teologicznych.
  • Obrońcy Jezusa jako Osoby Boskiej nazywani są trynitarianami, czyli wierzącymi w Trójcę Świętą.

Dlaczego jest dla nas tak istotne, że Jezus jest prawdziwym Bogiem, jednocześnie będąc prawdziwym człowiekiem? Dlaczego nie poszliśmy za propozycją Ariusza? Jezus jako Bóg jest zdolny ponownie zjednoczyć dwie oddzielone natury: ludzką i boską.  Wcieleniu Boga odpowiada przebóstwienie człowieka: Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem. To o tym chyba mówi św. Paweł słowami: „Jeśli ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem” (2 Kor 5,17). Pozostawać w Chrystusie to być z Nim zjednoczonym, być takim samym jak On, jak Bóg.

Aby Jezus mógł być tym pomostem łączącym dwa światy – niebo i ziemię – musiał naprawdę być mieszkańcem obydwu tych światów, być jednocześnie w pełni Bogiem i w pełni człowiekiem. Jego zejście na ziemię i ponowne wniebowstąpienie obrazuje przemianę ze śmierci do życia, przejście z ziemi do nieba, z dołu w górę. Jezus nam tą drogę do nieba utorował, pokazał, przetarł szlak łączący nas na nowo z Bogiem. Szlak ten był nieprzejezdny z powodu grzechu Adama, po którym Bóg ukrył się przed ludźmi tak, że nie mogli już odnaleźć drogi do Niego.

Po tym moście Wcielenia i Odkupienia idziemy ku Bogu. W tym sensie Jezus jest drogą łączącą człowieka z Bogiem.

Można sobie wyobrazić drabinę z ziemi do nieba, po której zstępuje na ziemię Bóg, wciela się w człowieka, umiera, zstępuje do piekieł, pokonuje szatana, zmartwychwstaje,  jako pierwszy wchodzi z powrotem po drabinie do nieba, ciągnąc za sobą po kolei wszystkich ludzi, uwolnionych od ciężaru grzechu i usprawiedliwionych Boską miłością. Wcielenie (zejście na ziemię), Ofiara i przebóstwienie (wejście do nieba) – tak Jezus otwiera nam bramy królestwa niebieskiego.

Dar Wcielenia jako wywyższenie naszego człowieczeństwa

Artykuł opublikowany w:  „Ethos” 2008 nr 82-83, s. 31-42.

 „Tajemnica człowieka wyjaśnia się naprawdę dopiero w tajemnicy Słowa Wcielonego” – przypomniał ostatni sobór (KDK 22). Wyraz „tajemnica” (mysterium) jest tu terminem technicznym języka wiary i wskazuje na to, iż rzeczywistość określona tym wyrazem przekracza miarę rozumu naturalnego, a to, co w niej istotne, można poznać dopiero w świetle Bożego Objawienia i dzięki łasce.

Toteż warto zauważyć, że słynne słowa Jana Pawła II, wypowiedziane 2 czerwca 1979 r. na warszawskim Placu Zwycięstwa, były w gruncie rzeczy komentarzem do przytoczonej na początku soborowej wypowiedzi. Chrystus – mówił wtedy papież – to „klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek. Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie można tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa”.

Rzecz jasna, soborowi, a w ślad za nim papieżowi, nie chodziło w tych wypowiedziach o teoretyczne czy praktyczne poznanie, kim jest człowiek, ale o poznanie w wierze w Chrystusa, zatem o poznanie całoosobowe, dokonujące się w słuchaniu słowa Bożego i wypełnianiu go, w szukaniu bliskości Boga i Jego łaski poprzez modlitwę i sakramenty, poprzez wierność przykazaniom i naśladowanie Chrystusa w codziennym podejmowaniu krzyża. To na tej drodze Chrystus Pan objawia nam coraz więcej – żeby posłużyć się sformułowaniami ze wspomnianego już fragmentu KDK – „tajemnicę swojego Ojca i Jego miłości”, a w niej „objawia człowieka samemu człowiekowi”.

Powiedzmy to samo językiem może nieco bardziej zrozumiałym: Objawienie człowieka człowiekowi dokonuje się nie poprzez jakiś akt przekazania wiedzy niedostępnej rozumowi naturalnemu, ale poprzez działanie w nas mocy zbawczej, która nas przemienia, tzn. uwalnia nas od wypaczających nasze człowieczeństwo grzechów i prowadzi nas ku naszemu przeznaczeniu ostatecznemu.

Początkiem tego objawienia człowieka człowiekowi jest Boża miłość: Pan Bóg nie tylko powiedział nam, że nas kocha, ale kocha nas wręcz niewyobrażalnie, bo swoją miłość posunął aż do tego stopnia, że „Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). To wobec miłości tak niespodziewanej i przekraczającej wszelkie miary papież Leon Wielki wypowiedział, w jednym ze swoich Bożonarodzeniowych kazań, ów słynny okrzyk zachwytu: „Rozpoznaj, chrześcijaninie, swoją godność – stałeś się przecież uczestnikiem Bożej natury!”[1].

Istotę tego, co otrzymujemy dzięki człowieczeństwu Syna Bożego, spróbował oddać w kongenialnym skrócie Jan Paweł II: „Odkupienie świata (…) jest w swoim najgłębszym rdzeniu usprawiedliwieniem człowieka w jednym ludzkim Sercu: w Sercu Jednorodzonego Syna” (encyklika Redemptor hominis, 9). Niewiarygodne wręcz wywyższenie człowieka: Bóg postanowił kochać nas wszystkich również po ludzku; chciał, ażeby Jego Syn stał się jednym z nas i kochał nas również swoim ludzkim Sercem!

Tak jawi się ostateczna prawda o człowieku z perspektywy miłości Boga, który dał nam własnego Syna. Jednak miłość – nawet miłość samego Boga – pozostanie niedopełniona, dopóki nie zostanie przyjęta przez ukochanych i dopóki ich z kolei nie zacznie uzdalniać do miłości. My, ludzie, dopiero zaznawszy tak niepojętej miłości Bożej – miłości aż do Wcielenia, aż do Krzyża i aż do Eucharystii – staliśmy się zdolni rozpoznać, że ostatecznym horyzontem naszego ludzkiego życia jest miłość. Co ważniejsza – staliśmy się zdolni (powiedzmy ostrożniej: stajemy się zdolni) przyjąć i realizować miłość jako wartość ostateczną i sam fundament naszej ludzkiej godności.

Pisze o tym Jan Paweł II w niezapomnianym fragmencie swojej pierwszej encykliki, fragmencie ewidentnie zresztą inspirującym się przypomnianym tu już tekstem KDK 22: „Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa” (tamże, 10).

„Człowiek, który chce zrozumieć siebie do końca – kontynuuje papież swój wywód – musi ze swoim niepokojem, niepewnością, a także słabością i grzesznością, ze swoim życiem i śmiercią, przybliżyć się do Chrystusa. Musi niejako w Niego wejść z sobą samym, musi sobie <przyswoić>, zasymilować całą rzeczywistość Wcielenia i Odkupienia, aby siebie odnaleźć. Jeśli dokona się w człowieku ów dogłębny proces, wówczas owocuje on nie tylko uwielbieniem Boga, ale także głębokim zdumieniem nad sobą samym. Jakąż wartość musi mieć w oczach Stwórcy człowiek, skoro zasłużył na takiego i tak potężnego Odkupiciela! (…) Właśnie owo głębokie zdumienie wobec wartości. i godności człowieka nazywa się Ewangelią, czyli Dobrą Nowiną”.

To wywyższenie człowieka, jakie dokonuje się dzięki człowieczeństwu Syna Bożego, spróbuję tu przedstawić, omawiając kolejno cztery owoce daru Wcielenia, tak jak wymienia je Katechizm Kościoła Katolickiego w numerach 457-460: Słowo stało się ciałem, 1) aby nas zbawić i pojednać z Bogiem, 2) aby objawić nam miłość Bożą, 3) aby wezwać nas do świętości, która uzdalnia do rzeczywistej ofiary z siebie w pójściu za Chrystusem, 4) aby uczynić nas uczestnikami Boskiej natury.

1. Podniesienie człowieka z upadku poprzez uniżenie się Boga

Wskutek grzechu pierworodnego znaleźliśmy się, jako ludzkość, w stanie upadku, tzn. nasza duchowa sytuacja w różnorodny sposób odbiega od pierwotnego zamysłu Stwórcy względem nas. Wynika to z odrzucenia przez nas przyjaźni i jedności z Bogiem, który jest przecież źródłem życia i wszelkiego sensu. Oddaliwszy się i oddzieliwszy od Boga, w rezultacie staliśmy się jednocześnie ofiarami i twórcami różnych sił destrukcyjnych, które niszczą nas samych i nasze ludzkie zbiorowości, a nawet ten świat, w którym Stwórca nas umieścił.

Jako ludzkość, poodgradzaliśmy się wzajemnie od siebie murami wrogości, obojętności i fałszywych sojuszy; podstęp i przemoc stały się zwyczajnymi narzędziami wzajemnej komunikacji. Rozbiciu uległy właściwie wszystkie nasze wartości – prawda miesza się nam z kłamstwem i często jest oddzielona od miłości, nasza sprawiedliwość i miłosierdzie izolują się wzajemnie od siebie. Nasze uczucia nieraz są bezrozumne, a nasza wolność jest zbyt słaba, by panować nad pożądaniami. Co więcej, sam nawet człowiek, każdy z nas, jest więcej lub mniej wewnętrznie pęknięty:  „Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynimy tego, co chcemy” (Ga 5,17). Toteż nic dziwnego, że logicznym końcem tej sytuacji jest śmierć (por. Rz 6,21).

Świat, oczywiście, wskutek naszych grzechów nie przestał być Boży. Jednak naszym złem wypaczyliśmy go bardzo. Ten Boży świat przemieniliśmy w niemałym stopniu w miejsce wzajemnej pogardy i krzywdzenia słabszych, w miejsce nienawiści, niesprawiedliwości, zakłamania, rozpusty, prześladowania sprawiedliwych, a nawet w miejsce przelewania niewinnej krwi.

Otóż Syn Boży nie tylko przyjął nasze człowieczeństwo. On przyszedł do nas jako jeden z nas i chciał być z nami w takim właśnie świecie, potężnie naznaczonym przekleństwem grzechu. Przyjął wszystko co ludzkie, za wyjątkiem jedynie grzechu. Bóg „zesłał Syna swego w ciele podobnym do ciała grzesznego i dla [usunięcia] grzechu wydał w tym ciele wyrok potępiający grzech” (Rz 8,3).

Uniżył się Syn Boży do tego stopnia, że – za wyjątkiem grzechu – przyjął nawet udział w naszym upadku: „ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi… Uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,7n). Wystawił się na wszystkie ataki i szaleństwa zła, które nas, grzesznych, zapędzają do swojej służby – i nie poddał się im nawet w najmniejszym stopniu. Owszem, panujące w naszym świecie siły zła Go zmiażdżyły (przypomnijmy jednak, że to była Jego dobrowolna decyzja, żeby im się poddać – por. J 10,17n), ale nie udało się im nawet na chwilę Go sobie podporządkować. Na Krzyżu – tym jedynym krzyżu, do którego dał się przybić sam Syn Boży – miłość okazała się potężniejsza niż cała zmasowana potęga zła. Otrzymaliśmy stanowczy dowód, że nie ma takiego miejsca na ziemi, które szatan mógłby wyrwać spod Bożego panowania.

Krzyż Chrystusa Pana kontemplujemy w Kościele ze wszystkich możliwych punktów widzenia. Teraz spójrzmy na ten Krzyż w perspektywie wywyższenia naszego człowieczeństwa. Jak widzieliśmy, poddanie się przez Syna Bożego śmierci, i to śmierci na krzyżu, było doprowadzeniem daru Wcielenia do krańcowo radykalnych konsekwencji – nie tylko stał się On człowiekiem, ale chciał realnie uczestniczyć w naszym upadku (jednak, wciąż to trzeba podkreślać, za wyjątkiem grzechu).

Otóż zwycięstwo, jakie na krzyżu odniósł ten Człowiek, było zwycięstwem całego naszego poniżonego człowieczeństwa. On sam o tym mówił: „A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32). On ma moc wyprowadzić nas – tych wszystkich, którzy idą za Nim – z naszego upadku. Wszyscy bowiem, którzy zawierzają siebie Chrystusowi i pozwalają się prowadzić Jego łasce, otrzymują „moc, aby stać się dziećmi Bożymi” (J 1,12). Nie musimy już trwać w człowieczeństwie zniewolonym przez grzech i szatana. W Chrystusie zostaliśmy wezwani i uzdolnieni do tego, żeby „porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu wskutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w naszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” (Ef 4,22-24).

Wskutek grzechu, poniżeniu uległ, rzecz jasna, cały człowiek, zarówno ciało, jak duch. I cały człowiek doznaje w Chrystusie wywyższenia, aż wszyscy razem zasiądziemy „na wyżynach niebieskich, w Chrystusie Jezusie” (Ef 2,6). Niemniej w Nowym Testamencie lubi się o tym mówić w taki sposób, jak gdyby głównym terenem walki o godność naszego człowieczeństwa i głównym miejscem naszych zwycięstw były nasze ciała.

„Proszę was, bracia – wzywa apostoł Paweł – abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1). Przypomnijmy sobie jeszcze parę innych tego typu sformułowań: „Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele” (2 Kor 4,10); „ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami” (Ga 5,24; por. J 1,13; 2 Kor 10,3; Jk 3,2; 1 P 4,1n).

Apostoł Paweł napisze nawet kiedyś, na zasadzie pars pro toto, że „oczekujemy odkupienia naszego ciała” (Rz 8,23). Co więcej, już teraz „ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, (…) zatem chwalcie Boga w waszym ciele” (1 Kor 6,19n).

Słowem, Chrystus Pan podnosi z poniżenia całego człowieka, również naszą cielesność. Po utracie przyjaźni z Bogiem, nie tylko przecież dusze nasze zaczęły ulegać takiej głupocie, że różne wartości stworzone potrafimy stawiać w miejsce Boga; nie tylko aksjologia nam się pomieszała, tak że wybieramy zło, jakby ono było dobrem. Również ciała nasze znalazły się w pożałowania godnym poniżeniu, jak to przejmująco opisał apostoł Paweł: „Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynicie tego, co chcecie. (…) Wiadomo, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne” (Ga 5,17.19-21).

Otóż ukrzyżowany i zmartwychwstały Chrystus ma moc podnosić nasze ciała z ich poniżenia. Dzięki Chrystusowi człowiek jedna się z Bogiem i jednym z owoców tego pojednania jest pogodzenie się w nas, którzy należymy do Chrystusa, tego co duchowe z tym co cielesne. Łaska Chrystusa sprawia, że ciała nasze tak samo dostępują zbawienia, jak dusze. W Chrystusie, ciało nie walczy już z duszą, ale z nią współpracuje. Spełnia się to, o czym pisał apostoł Paweł: „Jeśliście więc razem z Chrystusem powstali z martwych, szukajcie tego, co w górze, gdzie przebywa Chrystus zasiadając po prawicy Boga” (Kol 3,1).

2. Szczytowe objawienie miłości Bożej

Prawdę Wcielenia stanowczo odrzucają judaizm oraz islam. Ale nie chce jej przyjąć również wielu spośród tych, którzy uważają się za chrześcijan i fascynują się  Jezusem. Już w czasach apostolskich pojawili się ebionici, którzy w Jezusie uznawali kogoś na miarę Jana Chrzciciela, Eliasza czy Jeremiasza (por. Mt 16,14), po prostu proroka największego z największych, ale tylko proroka, oraz dokeci, którzy z kolei uznawali boskość Jezusa, jednak odrzucali prawdę Jego człowieczeństwa (por. 1 J 4,1-3; 2 J 7). W ciągu wieków nurt pierwszy kontynuowali arianie czy nestorianie, nurt drugi – adopcjoniści, monofizyci czy monoteleci. W czasach nowożytnych i współczesnych duch ebionityzmu wydał Życie Jezusa Ernesta Renana, zaś duch doketyzmu wywołuje wiele zamętu swoimi próbami rozdzielenia Jezusa historycznego od Chrystusa wiary.

W polemice z wewnątrzchrześcijańskimi próbami podważenia prawdy Wcielenia, zazwyczaj zwraca się uwagę na to, że bez niej chrześcijaństwo oraz misja samego Jezusa w ogóle traci sens. Godną uwagi próbę zrozumienia powodów, dla których różnym ludziom trudno uwierzyć, ze Bóg naprawdę stał się człowiekiem, sformułował Jan Paweł II w pełnym pasji kazaniu na Boże Narodzenie 1992 r. Powodom tym papież nadał formę pretensji kierowanych pod adresem Pana Boga z powodu Jego wejścia w nasz świat:

„Przecież Ty, Boże, jesteś ponad wszystko. Ty możesz być tylko ponad światem, sam jeden w Twoim majestacie nieskończonym. Boże, pozostań sam! Nie zniżaj się do stworzenia! Nie zniżaj się do człowieka! Tak odpowiada człowiek, ale też odpowiada inaczej: Bądź poza światem! Świat pozostaw tylko człowiekowi! Ty w tym świecie człowieka ograniczasz. Nie możemy tu mieszkać razem. Tak również odpowiada człowiek i twierdzi, że ta odpowiedź jest synonimem postępu i samostanowienia ludzkości”.

Religioznawca rozpozna w powyższym opisie ideę Deus remotus, Boga dalekiego, którego bliskości człowiek nie chce i jej się obawia. Zdaniem Jana Pawła II, ucieczka przed prawdą Wcielenia płynie z lęku przed miłością, z lęku przed Bogiem, który jest Miłością. Nieraz byłoby nam może wygodniej, gdyby Bóg nie był Miłością, gdyby nie umiłował nas tak, jak to się stało w Jezusie Chrystusie.

We wspomnianym kazaniu Jan Paweł II żarliwie przekonuje: „Nie brońmy się, bracia i siostry, przed Bogiem. Nie zabraniajmy Bogu zamieszkania wśród nas. Przecież Ten, który dziś się narodził, współistotny Ojcu, jest Pierworodnym wszelkiego stworzenia. Do własności swojej przychodzi. Nie brońmy! Nie mniemajmy, że winien pozostać sam, obleczony w niedosiężny Majestat, ale sam – ponad światem i poza światem. Świat jest Jego, a wśród świata człowiek najbardziej jest Jego jako obraz i podobieństwo Niewidzialnego w widzialnym świecie. Miłość to imię najwłaściwsze Bożego Majestatu, a Miłość jest sobą, gdy staje się darem, gdy obdarowuje”.

Słowem, Bóg poniekąd „musiał” dać nam swego Syna, Syn zaś poniekąd „musiał” przyjąć nasze człowieczeństwo, a przyjąwszy je, poniekąd „musiał” umiłować nas aż do końca. Rzecz jasna, „musiał” nie taką koniecznością, która by, choćby w najmniejszym stopniu, pomniejszała dobrowolność Jego daru zbawczego. „Musiał” koniecznością miłości – bo miłość „musi” dawać się w darze – dzieje się to w wolności, bez niej bowiem nie byłoby prawdziwego daru.

Prawdziwa miłość dąży jednak do tego, żeby również ukochanych uzdalniać i wzywać do miłowania. Przypomnijmy sobie, kim byliśmy jako ci ukochani: „Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami, (…) będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna” (Rz 5,8.10). Otóż na naszej ziemi, gdzie zło wciąż tak wiele ma do powiedzenia, miłować konsekwentnie znaczy wziąć swój krzyż i iść za Chrystusem. Chrystus Pan nie tylko wzywa nas do takiej miłości, ale dał nam jej wzór i do niej nas uzdalnia. To jeden z istotnych aspektów podnoszenia nas z poniżającego upadku – że dzięki Chrystusowi, który stał się jednym z nas trwał w miłości nawet w straszliwym poniżeniu krzyża, możemy podźwignąć się z naszej niemiłości i uczyć się miłować tak, jak On nas umiłował.

Warto zwrócić uwagę na to, że dar Wcielenia wiązany jest w Nowym Testamencie – na płaszczyźnie sformułowań – przede wszystkim z przyjęciem ciała. Przypomnijmy sobie kilka takich sformułowań: „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas” (J 1,14); „On to [Bóg] zesłał Syna swego w ciele podobnym do ciała grzesznego” (Rz 8,3); „W Nim bowiem mieszka cała Pełnia: Bóstwo, na sposób ciała” (Kol 2,9); „Przychodząc na świat, mówi: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało” (Hbr 10,5); „każdy duch, który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga.” (1 J 4,2).

Jasny stąd wniosek, że Chrystus Pan przyszedł do nas również po to, żeby przywrócić godność także temu wymiarowi naszego człowieczeństwa, który wskutek grzechu doznał szczególnego poniżenia – naszym ciałom. „Ciało nie jest dla rozpusty, lecz dla Pana – powie apostoł Paweł – a Pan dla ciała. Bóg zaś i Pana wskrzesił i nas również swą mocą wskrzesi z martwych. Czyż nie wiecie, że ciała wasze są członkami Chrystusa?” (1 Kor 6,13-15). Wydaje się, że na temat godności naszych ludzkich ciał już nic głębszego powiedzieć się nie da.

3. Wezwanie do świętości czyli do naśladowania Świętego, który stał się Człowiekiem

Trzecim z wymienionych przez Katechizm celów wcielenia Syna Bożego jest uświęcenie naszego człowieczeństwa. Świętość jest cechą, poniekąd nie dającą się zdefiniować. W ścisłym słowa znaczeniu jeden tylko Bóg jest święty. Świętość jest to coś niewyobrażalnie więcej niż dobroć, sprawiedliwość, czystość – to, czym jest świętość, poniekąd jest zakryte przed nami w chmurze niewiedzy. Już Anna, matka Samuela, wyznawała: „Nikt tak święty jak Pan, prócz Ciebie nie ma nikogo” (1 Sm 2,2).

Wprawdzie już w Starym Testamencie są wezwania do świętości (por. Kpł 19,2; 20,8), jednak w gruncie rzeczy mają one tam charakter obietnicy i proroctwa. Pierwszym człowiekiem naprawdę świętym miał być dopiero Syn Boży, Jezus Chrystus. Anioł, zapowiadający Jego ludzkie narodziny, zapowiada Go właśnie jako Świętego (por. Łk 1,35). Swoją oraz innych uczniów decyzję pozostania przy Jezusie w dniu, kiedy niemal wszyscy od Niego odeszli, Piotr uzasadnia tym, że jest On Świętym Boga: „myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga” (J 6,69).

Kiedy Święty stał się jednym z nas, okazało się wówczas, że świętość zstępująca od Boga do naszego stworzonego świata polega na odwzorowaniu trynitarnej proegzystencji, na oddaniu w miłości samego siebie aż do końca: „Ja za nich poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie” (J 17,19). W języku polskim jesteśmy poniekąd skazani na to, żeby czasownik hagiadzein oddawać alternatywnie, tak jak w powyższym wersecie – jako uświęcić albo poświęcić. Warto wiedzieć, że w Nowym Testamencie czasownik ten zwykle zawiera jednocześnie oba te znaczenia: uświęcenie zasadza się bowiem na poświęceniu się, zaś poświęcenie się wskazuje na świętość tego, kto w miłości oddaje się innym.

Przypatrzmy się teraz jednemu i drugiemu – świętości Boga Trójjedynego oraz świętości Człowieka doskonałego, Jezusa Chrystusa. W obu przypadkach świętość polega na oddaniu najdosłowniej do końca. Świętość Boga realizuje się w pochodzeniach Osób Boskich. Ojciec Przedwieczny, rodząc Syna, oddaje Mu całego siebie aż do końca, oddaje Mu całą nieskończoność swojego Bóstwa. Ojciec i Syn, tchnąc Ducha Świętego, oddają Mu całych siebie aż do końca, oddają Mu całą nieskończoność wspólnego im Obu Bóstwa. W ten sposób Bóstwo jest wspólne im Trzem: każda z Osób jest prawdziwym Bogiem, a zarazem wszyscy Trzej nie są Bogiem więcej, niż każda z Osób poszczególnie.

Po przyjęciu naszego człowieczeństwa Syn Boży wielokrotnie potwierdzał swoje bezwarunkowe i całkowite oddanie Ojcu, a w Ojcu nam, których sobie przybrał za braci. Zwłaszcza Ewangelię Jana warto sobie pod tym kątem przypomnieć: „Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło” (J 4,34; por. 5,19.30; 6,38; 7,16; 8,28). Otóż „jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił, ale żebym to wskrzesił w dniu ostatecznym” (J 6,39; por. 3,16; 17,12).

Słowem, nie ma wątpliwości, że również jako Człowiek, również swoją wolą ludzką Syn Boży realizował postawę proegzystencji, postawę oddania się aż do końca, „aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu” (Flp 2,8). Tutaj jednak dwie uwagi się nasuwają. Po pierwsze: Chociaż swoją mękę i śmierć podjął Pan Jezus z woli swojego Ojca, to zarazem przyjął je w pełni dobrowolnie. Nie musiał poddawać się tym walcom nienawiści, które zmiażdżyły Go na Kalwarii. Gdyby chciał, mógłby męki uniknąć, podobnie jak odsunął ją od siebie podczas poprzednich zamachów na swoje życie (por. Łk 4,29n; J 7,30.44; 8,59; 10,31.39). Zresztą On wielokrotnie swoją mękę zapowiadał (por. Mt 16,21-23; 17,22n; 20,17-19). Mówił też o sobie, że jest Dobrym Pasterzem, który „daje życie swoje za owce. (…)  Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać” (J 10,11.18).

I uwaga druga: Chociaż Pan Jezus był Synem Bożym, w swojej naturze ludzkiej bał się czekającej Go męki, choć zarazem chciał ją podjąć: „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12,50; por. Mk 10,38). Już po odbyciu mesjańskiego wjazdu do Jerozolimy, wyznawał: „Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny? Nie, właśnie na tę godzinę przyszedłem” (J 12,27). Jeszcze na początku swojej męki, w Ogrodzie Oliwnym, zanim dobrowolnie oddał się w ręce nieprzyjaciół, wykonał niewyobrażalnie ciężką pracę duchową, ażeby również swoją ludzką wolą trwać w postawie doskonałej proegzystencji. Błagał wówczas swojego Ojca o oddalenie kielicha męki, zarazem modlitwę zakończył wtedy słowami: „Jednak nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie!” (Łk 22,42).

Stosownie do tej modlitwy, człowiek Jezus Chrystus umiłował do samego końca zarówno swojego Ojca (por. (Łk 23,46), jak nas, mimo że byliśmy Jego nieprzyjaciółmi (por. Rz 5,6-10). Był pierwszym człowiekiem, który przeszedł przez swoje doczesne życie, doskonale naśladując świętość Trójjedynego, idealnie odwzorowując wewnątrztrynitarną proegzystencję. Okazało się wówczas, ze siły zła są w naszym znieprawionym przez grzech świecie tak potężne, że postawa konsekwentnej proegzystencji byłaby wręcz niemożliwa bez „poświęcenia w ofierze samego siebie” (J 17,19).

Święty, który jest nim w całym słowa znaczeniu, nie tylko pokazał nam drogę do świętości, ale w ogóle ją nam umożliwił. Gdyby Syn Boży do nas nie przyszedł, świętość byłaby nam niedostępna. Nie jest ona przecież przymiotem tylko moralnym. Jest ona ontycznym uzdolnieniem do naśladowania Boga w postawie konsekwentnej proegzystencji, zatem własnymi siłami nigdy byśmy jej nie zdobyli.

Szczęśliwie, od czasów Soboru Watykańskiego II mówi się w Kościele wiele o powszechnym powołaniu do świętości. Jan Paweł II wielokrotnie powtarzał, zwłaszcza podczas swoich spotkań z młodzieżą: „Nie lękajcie się świętości!”. W liście zaś apostolskim  napisał sławne zdanie: „Zadać katechumenowi pytanie: Czy chcesz przyjąć chrzest? – znaczy zapytać go zarazem: Czy chcesz zostać świętym?” Wśród tych częstych wezwań do świętości nie wolno nam jednak zapomnieć o tym, jak wielkim wywyższeniem naszej ludzkiej natury jest to, że w ogóle do świętości możemy dążyć.

To dopiero w Jezusie Chrystusie „zostaliśmy uświęceni i powołani na świętych” (1 Kor 1,2; por. 6,11; Hbr 12,14; 1 P 1,14-16). „Świętość jest podstawowym dziedzictwem synów Bożych” – mówił Jan Paweł II podczas Światowego Dnia Młodzieży w roku 1991 na Jasnej Górze. Gdyby nas Chrystus Pan do tego nie uzdolnił, zapewne nawet nie umielibyśmy zatęsknić za miłością taką, „jaką Ja was umiłowałem” (J 15,12), ani za tym, żeby wziąć Jego jarzmo na siebie (por. Mt 11,29) i naśladować Go w dźwiganiu krzyża (por. Mt 10,38; 16,24). A właśnie na tym – jak czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego, 456 – polega świętość.

4. Stał się Synem Człowieczym, aby nas uczynić synami Bożymi

Czymś fundamentalnym dla zrozumienia ostatecznego powołania człowieka jest zdanie sobie sprawy z tego, co znaczą słowa, które powtarzamy w wyznaniu wiary o Chrystusie Synu Bożym: że jest On „zrodzony, a nie stworzony”. Pismo Święte nazywa Go Jednorodzonym Synem Boga (J 1,14 i 18; 3,16 i 18; 1 J 4,9). Znaczy to, że istnieje nieskończona przepaść między Synem Bożym a wszelkimi osobami stworzonymi. Wszystkie stworzenia zostały – wszechmocną i miłującą wolą Bożą – powołane do bytu z nicości. Ale On nie jest stworzeniem, On jest Synem – zrodzonym z Boga, a nie stworzonym z nicości – nieskończonym Bogiem, równym i współwiecznym Temu, który w nieprzemijającej wieczności udziela Mu całej nieskończoności swego Bóstwa.

I oto Nowy Testament głosi obietnicę, którą – gdyby nie była słowem Bożym – trzeba by uznać za absurd i szaleństwo: również nas ludzi Ojciec Przedwieczny chce zrodzić z Siebie jako swoje dzieci! Pierwszym naszym odruchem wobec tej obietnicy jest chęć niedosłyszenia jej albo nawet sprzeciwu. Przecież już samo bycie człowiekiem jest darem Bożym tak wielkim, że nie potrafimy zgłębić całej jego wspaniałości! Kiedy pomyślimy sobie, że Chrystus obiecuje uzdrowić do końca nasze człowieczeństwo i że Jego mocą staniemy się zdolni do miłości doskonałej, spontanicznie ogarnia nas uczucie, że niczego więcej już nam nie trzeba. Skoro już te dary przekraczają naszą wyobraźnię, to czy w ogóle możliwe jest, żeby Bóg dawał człowiekowi dary jeszcze większe? Zresztą czyż Syn Boży nie jest Synem Jednorodzonym? Po ludzku biorąc, niemożliwe jest, aby ktokolwiek inny mógł się narodzić z Boga! Owszem, pamiętamy o tym, że Bóg jest naszym Ojcem, a my Jego dziećmi. Ale nieraz bylibyśmy skłonni sądzić, że chodzi tu tylko o ojcostwo i synostwo w sensie przenośnym.

Wszystkie te nasze zastrzeżenia i sprzeciwy są jawnie niezgodne ze słowem Bożym. „Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie – powiada jasno Pan Jezus – nie może ujrzeć Królestwa Bożego” (J 3,3). A nie ma wątpliwości co do tego, że chodzi Mu o nasze narodzenie z Boga. „Wszystkim, którzy przyjęli Słowo, udzieliło Ono moc, aby się stali dziećmi Bożymi – tym, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” (J 1,12n). Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa „na nowo zrodził nas do żywej nadziei” (1 P 1,3; por. Jk 1,18). Zatem jest w nas – jeśli uwierzyliśmy w Chrystusa i trwamy w Jego łasce – już nie tylko życie ludzkie, życie stworzone, ale jest w nas (strach pomyśleć!) życie samego Boga i właśnie na tym polega nasz udział w Bożej naturze. Jako ludzie jesteśmy stworzeni przez Boga, ale jako należący do Chrystusa jesteśmy z Boga zrodzeni. Już teraz został w nas złożony „zarodek życia Boskiego” (1 J 3,9), który będzie się w nas rozwijał, aż dar przebóstwienia osiągnie w nas miarę wyznaczoną przez kochającego nas Ojca. „Umiłowani, już jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3,2).

Rzecz jasna, nieskończona przepaść dzieli nie tylko Stwórcę od stworzenia, ale również zrodzenie Syna Jednorodzonego i nasze zrodzenie z Boga. Syn Jednorodzony jest Bogiem Prawdziwym, my nigdy nie przestaniemy być stworzeniami powołanymi do bytu z nicości. On jest Synem z natury, my – synami adoptowanymi. Ale jakżeż cudowna to adopcja! Polega ona na tym, że miłość Boża czyni nas naprawdę jedno z Chrystusem. Otrzymaliśmy przecież tego samego Ducha Świętego, który „przenika wszystko, nawet głębokości samego Boga” (1 Kor 2,10). Pomyśleć, że ten sam Duch Święty przenika również nas, to właśnie dzięki Niemu możemy prawdziwie wołać: Abba, Ojcze! (por. Rz 8,15; Ga 4,6).

Na tym właśnie polega tajemnica Kościoła i dokonującego się w nim zbawienia, że coraz bardziej stajemy się jedno z Chrystusem i wszyscy razem zrastamy się w Jego Ciało. Jak to cudownie wyraził sam Chrystus Pan: „Trwajcie we Mnie, a Ja w was… Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami… To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna” (J 15,4n.11). Bo dziećmi Bożymi możemy być tylko poprzez włączenie w Jego jedyne synostwo, On przecież jest Synem Jednorodzonym. Ale też „jeśli jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa” (Rz 8,17). Słowa te nie pozostawiają wątpliwości, co będzie naszym dziedzictwem: w Nim i wraz z Nim odziedziczymy samego Ojca Przedwiecznego, który udziela Mu bez reszty samego Siebie. Jeśli również dobra stworzone będą wówczas naszą radością, to tylko dlatego, że „nowe niebo i nowa ziemia” będą w niepojętej dla nas pełni ogarnięte Jego Obecnością.

Jednym słowem, „to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdoła pojąć – tak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują!” (1 Kor 2,9).

Na koniec to jeszcze dopowiedzmy, że tak wielkie wywyższenie nie jest zarezerwowane tylko dla niektórych. Bóg wszystkich nas bez wyjątku zaprasza, abyśmy byli jedno z Jego Synem, Chrystus zaś – jak to dobitnie wyjaśnił jeden z najstarszych Ojców, św. Hipolit – „nie odrzuca żadnego swego sługi, nie gardzi nikim jako niegodnym Jego boskich tajemnic, nie wynosi bogacza ponad nędzarza i nie pogardza biedakiem z powodu jego ubóstwa. Barbarzyńcy nie zarzuca głupoty ani nie pozbawia eunucha ludzkiej godności, nie ma w nienawiści kobiety dla jej dawnego nieposłuszeństwa ani nie gardzi mężczyzną za jego wykroczenie, lecz nad wszystkim się lituje, wszystkich chce zbawić, pragnie uzdrowić wszystkie dzieci Boże i wszystkich świętych wzywa do tego, aby się stali jednym, doskonałym człowiekiem”[2].


[1] Mowa 21,3; w: św. Leon Wielki, Mowy, tłum. Kazimierz Tomczak, Pisma Ojców Kościoła t.24, Poznań-Warszawa-Lublin 1957 s.74 (przekład nieco zmodyfikowałem).

[2] Hipolit, O Antychryście, 3,2, tłum. Stanisław Kalinkowski, w: Demonologia w nauce Ojców Kościoła, Źródła Myśli Teologicznej t.17,  Kraków 2000 s. 115.