Gdy skończyłem 28 lat zacząłem zaglądać do kościoła, ale sama msza święta jawiła mi się jako dziwne przedstawienie w niezrozumiałym języku. Coś w niej jednak urzekało, jakieś piękno, tajemniczość… Na przykład to: ludzie głośno odmawiają credo. Potem celebrans stwierdza: Taka jest wiara nasza, taka jest wiara Kościoła. Co to znaczy wiara nasza, wiara Kościoła? Czy nie jest subiektywnym przekonaniem religijnym? A może raczej naszą odpowiedzią na Objawienie niezmiennie przepowiadane od dwóch tysięcy lat? Czytaj dalej Odcienie wiary
Archiwum kategorii: Autorzy
Ireneusz po polsku!
Wydanie po polsku dwóch pierwszych ksiąg Adversus haereses Ireneusza to Wydarzenie przez wielkie W. Ireneusz z Lyonu nie był, oczywiście, pierwszym pisarzem chrześcijańskim, nie był nawet pierwszym teologiem. Jego dzieło jednak, przez komentatorów nazywane pierwszą chrześcijańską dogmatyką, ma wartość nie do przecenienia. Ireneusz, wychowany w Smyrnie (dzisiejsza Turcja), długo był prezbiterem a potem biskupem Lyonu. Pisał po grecku, ale jego dzieła bardzo wcześnie zostały przełożone na łacinę – dlatego właśnie wywarł przeogromny wpływ i na teologię Wschodu, i Zachodu; wpływ, który ciągle pozostaje niedoceniony.
Już jakieś 20 lat temu ojciec Jacek Salij mówił, że ks. Wincenty Myszor pracuje nad tłumaczeniem Ireneusza i że nikt poza nim nie jest w stanie tego przekładu dokonać. Powód jest prosty: nie ma lepszego specjalisty od gnostycyzmu nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Mamy szczęście, że ks. Myszor tłumaczy właśnie na polski 🙂
Ale Adversus haereses to nie tylko kopalnia wiedzy dla specjalistów od gnostycyzmu. To również poważna i oryginalna chrześcijańska chrystologia, antropologia i eschatologia. Jak każde dzieło ojców Kościoła nadaje się do badań naukowych (może to nawet bardziej niż inne), ale także do kontemplacji, poszerzania horyzontów, pobożnej lektury. Moim zdaniem, to absolutny must have (and read 🙂 ).
Adversus haereses w tłumaczeniu ks. Myszora wyszło pod tytułem Zdemaskowanie i odparcie fałszywej gnozy (taki jest grecki tytuł). Można je zakupić tu: http://ksj.pl/book/studia-antiq/ireneusz-z-lyonu-i-gnostycy.html
Życząc księdzu Profesorowi zdrowia i sił czekamy na księgi III-V!
Religię bierzemy
Wiersz Czesława Miłosza “Religię bierzemy” (z cyklu „Traktat teologiczny”):
Religię bierzemy z naszego litowania się nad ludźmi.
Są za słabi, żeby żyć bez boskiej opieki.
Za słabi, żeby słuchać zgrzytliwego obrotu piekielnych kół.
Kto z nas pogodzi się z wszechświatem bez jednego głosu
Współczucia, litości, zrozumienia?
Człowieczeństwo oznacza zupełną obcość pośród galaktyk.
Dostateczny powód, żeby wspólnie z innymi wznosić świątynie
niewyobrażalnego miłosierdzia.
Z czego właściwie bierzemy religię? Wydawało mi się, że z tajemnych cudownych objawień, jakie Bóg dał tym nielicznym, którzy Mu się spodobali. Wydawało mi się, że z potęgi miłości, która musi kiedyś zapanować nad złym światem. Wszystko to złudzenie. Dziś uczeni tłumaczą mi, że religię bierzemy z twardych praw ewolucji. Ci uczeni, którzy myślą, że religia jest dla nas dobra, mogą uznać, że powstała jako adaptacja i sprzyja przeżyciu. Jest też wyjście dla tych, którzy myślą, że religia jest zła. Wtedy mogą uznać, że powstała ona jako efekt uboczny różnych dobrych adaptacji. W tą całą historię były zamieszane memy religii, które zaczęły z nami nieszczęśnikami robić, co same chciały. Następnie przyszli inni uczeni, którzy powiedzieli, że słowa „my”, „nami”, „dla nas” nie mają sensu ani pokrycia w rzeczywistości. Nie ma „nas”, nie ma religii „dla nas” ani „przeciwko nam”. Nie ma „mnie”, „dla mnie” ani „mną”. I gdyby ktoś chciał wpaść z tego powodu w depresję, to niesłusznie! Uczeni się cieszą, ponieważ w tym właśnie widzą swoje wyzwolenie: zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy złudzeniem, albo w najlepszym przypadku pół-złudzeniem. Pytanie Miłosza, skąd bierzemy religię, nie ma więc sensu, bo „my” jej znikąd nie bierzemy, ona się najwyżej skądś sama bierze. I nie ma też tak naprawdę nikogo, dla kogo religia miałaby być dobra lub zła. Dlaczego nie czuję się jakoś wyzwolona? A, zapomniałam przecież, nie ma też nikogo, kto mógłby czuć się wyzwolony. To wszystko wyjaśnia.
Bóg zawsze dobry?
Romano Guardini w książce Wyznanie wiary, stawiając pytanie, dlaczego Bóg po stworzeniu znosi świat i nie zniszczy go jak my drażniącego nas komara, pisze tak: Gdyby świat był dla Niego jedynie latającym wokół komarem? Zadanie takiego pytania nie jest głupie. W najmniejszym stopniu. Stwórca nie jest idyllicznym, dobrotliwym i przyjaznym bogiem, lecz Tym, w obliczu którego wszystkie postrachy tego świata stają się nieszkodliwe (s. 30n).
Zadanie takiego pytania z pewnością nie jest głupie, tyle że my go nie stawiamy albo stawiamy w coraz mniejszym właśnie stopniu i z największą obawą. Dzięki różnym gorliwym, zaangażowanym duszpasterzom, na dodatek udzielającym się intensywnie w internecie, mamy bowiem obraz Boga całkowicie obłaskawionego, o którym jedyne, co można powiedzieć, to że jest Bogiem miłości i dobroci. Zawsze. O żadnej grozie Boga nie może więc być mowy. Zapyta ktoś: a cóż w tym twierdzeniu niewłaściwego? Przecież Bóg taki jest, bo nie może raz być dobry, a innym razem niedobry.
Ale co w takim razie mamy zrobić z Księgą Hioba, w której odpowiedź na pytanie o cierpienie niewinnego nie jest wcale oczywista? Co zrobić z miejscami, w których mowa jest o gniewie Boga, a nawet samego Jezusa? Czy wystarczy wtedy powiedzieć, że Bóg jest dobry zawsze? A co zrobić w sytuacji doświadczenia cierpienia i zła? Czy wtedy to, że Bóg jest dobry zawsze jest takie oczywiste?
Ale to, że nie dostrzegamy jakiejkolwiek grozy Boga, nie bezrozumnej dzikości, ale właśnie grozy Boskości, nie uchodzi nam na sucho. Bo czy nie jest przypadkiem tak, że ponieważ nasz Bóg jest tylko dobrotliwym dziadziusiem, postrachy świata stały się tak bardzo przerażające, że aż paraliżujące? Tak przerażające, że dobrotliwy dziadziuś nie jest w stanie z nimi sobie poradzić? A skoro nie jest w stanie sobie z nimi poradzić, to czy jest nam w ogóle do czegokolwiek potrzebny?
Wybieranie drogi na skróty rzadko kończy się dobrze. Owszem, możemy dojść do celu, czasem nawet szybciej niż długą drogą, ale częściej może być tak, że jeśli w ogóle do celu dotrzemy, to porządnie pokiereszowani. Dlatego warto dostrzec najpierw grozę Boga, by potem w pełnym blasku dostrzec Jego dobro.
Dwóch Benedyktów XVI, dwie pary hermeneutyk SWII
Jest dwóch Benedyktów XVI, widziałem na własne uszy. To wpisuje się zresztą w pewną tradycję oszustw wydarzających się w Watykanie. Wiadomo, co prawda z niepewnych objawień, że już Paweł VI miał sobowtóra. Prawdziwego od fałszywego Montiniego można było odróżnić między innymi po znamieniu przypominającym pieprzyk a znajdującym się między lewym okiem a lewym uchem. Zaś fałszywego Benedykta XVI wyróżnia pieprzyk pomiędzy jego ustami a uszami tych, którym się popieprzykowało, i gdy papież mówił o „hermeneutyce reformy”, podstawiono sobowtóra postulującego „hermeneutykę ciągłości”.
Skutkiem tego mamy dwie pary hermeneutyk, jedną wymienioną przez Benedykta XVI w czasie przemówienia wygłoszonego do kardynałów, biskupów i pracowników Kurii Rzymskiej w 2005 roku, a drugą z „integrystycznym znamieniem”. Przypomnijmy, że prawdziwy papież w temacie recepcji soborowego dziedzictwa wskazał na kwestię wyboru właściwego „klucza” interpretacyjnego spośród dwóch zaistniałych: „hermeneutyki nieciągłości i zerwania z przeszłością”, będącej w istocie nie kluczem lecz progresistowskim wytrychem, oraz „hermeneutyki reformy”. Sfałszowana para hermeneutyk powstała przez podmianę tego klucza na „hermeneutykę ciągłości”.
Paradoks polega na tym, że ten ruch wymagał właśnie „hermeneutyki zerwania” z tym, co papież miał do powiedzenia w temacie hermeneutyki. Z perspektywy wiary, która nie daje się oczywiście sprowadzić do ideologicznych gierek pomiędzy, jak to nazywa George Weigel, „postępozą” i „lamusozą”, jawi się oczywiste, że dynamika i wierność nie tylko że sobie nie przeczą, ale właśnie podczas Soboru mają się stawać jednym. Dlatego przeciwieństwem hermeneutyki nieciągłości nie jest i nie może być hermeneutyka ciągłości, nawet jeśli komuś, w odruchu mentalnego Pawłowa, samonasuwa się takie skojarzenie, ani tym bardziej wtedy, gdy sam podsuwa innym takie skojarzenie świadomie, w imię właśnie ideologii wyrosłej na gruncie niewiary.
Mamy więc do wyboru – pobawmy się w poważne gry słowne – z jednej strony „nieciągłą nieciągłość”, czyli zerwanie oraz „ciągłą nieciągłość”, czyli reformę; z drugiej zaś strony każe nam się wybierać pomiędzy „zrywającą nieciągłością” a… „zrywającą ciągłością”! Bo w „hermeneutyce ciągłości” w gruncie rzeczy chodziłoby o zakopanie skarbu w „ziemi przeszłości”. Jednak z samej natury Kościoła oraz powierzonego mu daru wynika konieczność jego pomnażania. Chodzi o „dynamikę wierności” czy „wierność dynamiczną”, bez której to dynamiki następuje zerwanie z wiernością czy nawet z wiarą, jedyną możliwą perspektywą w odczytywaniu „Soboru wiary”.
Ci, którym brakuje wiary, nie przyznają że „Sobór ojców urzeczywistniał się w obrębie wiary” (Benedykt XVI), a oceny spuścizny soborowej dokonywać będą nie według „hermeneutyki wiary”, ale w zgodzie z „hermeneutyką nie wiary, lecz podejrzeń”, własną niewiarę rzutując na rzekomą nieciągłość SWII, w bezsilności niewiary nie potrafiąc usłyszeć ciągłości znajdującej się na głębszym poziomie niż elementy nieciągłe. Aggiornamento odsądzane od czci i wiary nie oznacza wcale, jak chcieliby krytycy Vaticanum Secundum wmówić nam, niżej podpisanemu (pluralis maiestaticus), „dostosowanie” się Kościoła do świata. „Udzisiejszenie” wynika z przekonania o tym, że, jak podkreślał Benedykt XVI (ten bez znamienia), „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze”, a „Chrystus nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca”.
Soborowa reforma oznaczała również rozbicie „murów, które przez zbyt długi czas trzymały Kościół w zamknięciu jak w uprzywilejowanej cytadeli” (Franciszek, papież prawdziwy – dopisek dla wyznawców Antonio Socciego). Zaprawdę ortodoksyjne było z punktu widzenia wiary odrzucenie niebezpiecznego dualizmu Kościół-świat, bo nawet jeśli ceną za konieczne wychylenie wahadła w drugą stronę była „symetryczna” herezja monistycznego pomieszania Kościoła ze światem wyznawana przez tych „nawróconych na świat” (Hans Urs von Balthasar), to przecież ona również sprzeciwiała się wierze i wyrosła na tym samym gruncie niewiary.
Znamienne, że kto miecz „hermeneutyki ciągłości” chowa do pochwy, ten od miecza „hermeneutyki reformy” musi zginąć. W tym sensie dziedzictwo Ojców Vaticanum II również musi poddać się procesowi oddzielenia „ziaren ciągłości” zasad (do których należy relacja istniejąca między Kościołem a światem) od „plew nieciągłości” wynikających z konkretnych uwarunkowań (nadmierny optymizm Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym). Według Balthasara rezultatem Soboru było „bezbronne wystawienie Kościoła na świat. Zburzenie bastionów; rozplantowanie wałów obronnych i uczynienie z nich bulwarów”. Całkiem jednak możliwe, że ta droga spacerowa okaże się dla Kościoła Drogą Krzyżową. „Nagi” Kościół zostanie ukrzyżowany przez ten świat, z którym chciał się, bez wzajemności, jak wskazuje okres posoborowy, bratać.
Wydaje się, że modlitwa Jana XXIII o nowe Zesłanie Ducha Świętego została wysłuchana, tyle że Duch, jak przystało na Boga, wieje kędy chce; słychać szum, gdy przyłożyć odpowiednie ucho. Dwie są bowiem Pięćdziesiątnice: pierwsza uzdalniająca Kościół do wyjścia ku światu, a druga przygotowująca do ukrzyżowania przez świat. Jak ze śmierci Chrystusa na Krzyżu zrodziło się życie Kościoła, tak być może dopiero Pascha Chrystusa żyjącego w bezbronnym Kościele przyniesie życie Boże światu. Kto wie, może usłyszymy to na własne oczy? Dwóch jest Benedyktów XVI, przy czym tylko jeden prawdziwy papież i jedna „hermeneutyka wiary”. „Okulary wiary” pozwalają z kolei rozpoznać, że dwie Pięćdziesiątnice napełniają Kościół tym samym jednym Duchem, który „Drogą-Chrystusem” prowadzi pielgrzymujący w czasie Kościół ku wieczności.
Sławomir Zatwardnicki
Kto pierwszy ten lepszy
W dziele „O Duchu Świętym” Nicetas z Ramezjany, zapomniany biskup z przełomu IV i V wieku, opisuje niezwykle trafnie psychologiczny mechanizm tworzenia się w człowieku przekonania na jakiś temat. Zauważa, że uznajemy za prawdziwą wersję, którą słyszymy jako pierwszą. Mechanizm ten działa tak samo w przypadku plotek, jak i nauki wiary. Bardzo życiowe! Czytaj dalej Kto pierwszy ten lepszy
Zrozumieć Objawienie
Józef Wolski, autor „Historii Powszechnej. Starożytność” (PWN 2002), niegdyś pisał, że nie wiadomo, w jaki sposób starożytny Izrael doszedł do tak „wysublimowanego pojęcia”, jakim jest Bóg – IHWH. Nauka nie potrafi wytłumaczyć genezy wiary w Boga. Monoteizm, który wyznaje i głosi Izrael, jest w starożytności faktem bez precedensu. Czyżby został mu objawiony z góry? Czytaj dalej Zrozumieć Objawienie
Syntetyczna teoria ewolucji a Dariusz Kot
Czy rzeczywiście – jak przekonuje Dariusz Kot – ewolucja to „totalna niszczarka życia”, czy raczej, jak napisał Pascal Boyer, „takie wypaczanie jej sensu nie powinno nas dziwić”, bo „potwierdza to tylko powszechne uczucia, że ewolucja to triumf najsilniejszego, krwawa i bezwzględna walka, tocząca się nieustannie (co w dużej mierze jest nieprawdą)”, i że „w takim” ujęciu „dochodzi do całkowitego wypaczenia”, albowiem, gdy odwołamy się do oryginalnej koncepcji Richarda Dawkinsa „samolubnego genu”, to nie jest ona tożsama z definicją Dariusza Kota (Boyer, I człowiek stworzył bogów, 2005, 29).
Nieprzewidywalna „loteria genowa”, której celu nie można dostrzec? Czy bogowie zakpili sobie z życia, by wytworzyć maszynerię, której trajektorii nie sposób przeniknąć, ponieważ kieruje nią jedynie przypadek? Do tych sformułowań także chciałbym się odnieść; mało tego, pewne nieczytelne zdefiniowanie tzw. neodarwinizmu (lepiej: syntetycznej teorii ewolucji) – to nie jest przecież „darwinizm poszerzony Mendelem”, jak w jednym z komentarzy napisał Dariusz Kot, a o tym będę chciał poinformować nieco szerzej, by stworzyć właściwe ramy dla przyszłej dyskusji, a także po to, aby niektóre problemy, jeśli nawet miałyby powracać, to już w sposób pełny, spójny i z poszanowaniem naukowej perspektywy.
DARWINIZM A MENDEL
Karol Darwin nie wiedział, że ewolucyjne zmiany mają podłoże genetyczne, i chociaż był on blisko jego odkrycia, to jednak nie on odkrył mendlowskie prawo niemieszania się genów.
Karol Darwin był współczesnym Grzegorza Mendela, zakonnika i ojca współczesnej genetyki, ale, niestety, nie czytał on jego dzieł edytowanych w niezbyt popularnym niemieckim periodyku i nie mógł wpisać w swoją teorię genetyki. A, jak się obecnie przekonaliśmy, jest ona kluczowa, by zrozumieć jeden z podstawowych mechanizmów ewolucji biologicznej: ewolucja może zachodzić, ponieważ umożliwiają ją nagłe skokowe zmiany w genach lub chromosomach. W tych mendlowskich prawach T. Pietrucha rozróżnił następujące rodzaje mutacji:
- mutacje punktowe (następuje wymiana jednego nukleotydu lub pary sąsiednich nukleotydów w genie – przykładu takiej mutacji dostarcza hemoglobina S);
- mutacje genowe (delecja – utrata całego genu, duplikacja – powtórzenie jakiegoś genu);
- mutacje odcinków chromosomów (translokacja – przy pęknięciu naraz kilku chromosomów, jakiś fragment jednego może połączyć się z innym, zostaje więc przeniesiony, czyli podlega translokacji; duplikacja – odłączony fragment chromosomu może się połączyć z chromosomem homologicznym. W chromosomie tym pewien odcinek wraz z genami ulega powtórzeniu, czyli duplikacji; inwersja – chromosom pęka w dwóch miejscach, fragment środkowy łączy się z powrotem z dwoma fragmentami końcowymi, ale ulega odwróceniu o 180 stopni);
- mutacje zmieniające liczbę chromosomów (np. zwielokrotnienie genomu – poliploida) (Heller & Życiński, Dylematy ewolucji, 1990, 112 – 13).
Czy to wszystko, co można powiedzieć o podstawach zmian genetycznych umożliwiających selekcję w warunkach naturalnych poprzez darwinowski dobór naturalny? Część omawianych wcześniej mutacji dotyczyła uwarunkowań zawartych w DNA jądrowym, i jest to, odwołując się do sformułowania Dariusza Kota, dziedziczenie mendlowskie (all-or-nothing). „Jednak – jak zauważają autorzy najnowszego podręcznika z zakresu genetyki klasycznej – już na początku naszego stulecia zauważono, że niektóre cechy nie podporządkowują się temu terminowi, dziedziczą się różnie, zależnie od kierunku krzyżowania. Wykrycie obecności DNA poza jądrem komórkowym – w mitochondriach, a także chloroplastach roślin wyjaśniło podłoże tego zjawiska. Powstał nowy termin – dziedziczenie pozachromosomowe, inaczej pozajądrowe lub cytoplazmatyczne” (Charon & Świtoński, Genetyka zwierząt, 2004, 176-77).
Dziedziczenie mendlowskie nie obejmuje też dziedziczenia epigenetycznego, któremu w znacznej mierze poświęcił swoje łamy KOSMOS w tomie 53 (nr 3-4). W przystępny sposób jego problematykę prezentuje tam dla polskiego czytelnika Andrzej T. Wierzbicki z Zakładu Biologii Molekularnej Roślin z Uniwersytetu Warszawskiego (Dziedziczenie epigenetyczne). Całkiem niedawne badania wykazały, właściwie bezspornie, że nośnikiem pamięci epigenetycznej jest struktura chromatyny. Modyfikacja chromatyny następuje poprzez dołączenie do nich grup chemicznych. Histony organizują oś nukleosomów. Białka histonowe posiadają tzw. „ogon” – i ten „ogon” poddaje się przekształceniom (fosforylacja, ubikwitynacja, acetylacja, metylacja). Metylacja histonów utrzymuje się podczas podziału komórki i modyfikacje przekazywane są obu cząstkom potomnym. Odkrycie modyfikacji histonów doprowadziła część badaczy do postawienia hipotezy kodu histonowego (Strahl, Allis, Jenuwein, Schreiber, Bernstein). Jedną z cech dziedziczenia epigenetycznego jest utrwalanie cech nabytych. „Może zatem dochodzić do sytuacji, kiedy w odpowiedzi na stan środowiska ustanawiany jest pewien wzór ekspresji genów odpowiedzialny za określone przystosowania fizjologiczne lub rozwojowe. Ten wzór ekspresji genów może następnie zostać epigenetycznie utrwalony. Jeżeli utrwalenie to jest dziedziczone przez mejozy i dotyczy również komórek, z których powstaną gamety, oznacza ono utrwalenie cech nabytych” (Wierzbicki, 2004, 278). A więc dziedziczenie to nie jest dziełem przypadku, lecz interakcji ze środowiskiem.
Świat ewolucji biologicznej może być bardziej skomplikowany, i zapewne jest, niż ten prezentowany przez Dariusz Kota i Grażynę „X”.
Dziedziczenie mendlowskie nie obejmuje też plazmidów, które replikują się jako niezależne jednostki od chromosomów wśród bakterii. Plazmidy niesymbiotyczne biorące udział w procesie np. wiązania azotu odgrywają kluczową rolę w przystosowaniu komórek gospodarza do miejscowych okoliczności otoczenia! Pozwalają przetrwać symbiontom czas free-living state (Włodarczyk, Różnorodność cech fenotypowych bakterii kodowanych przez plazmidy, 2002).
Reasumując, współczesna syntetyczna teoria ewolucji obejmuje nie tylko dziedziczenie mendlowskie, ale także dziedziczenie pozachromosomowe, dziedziczenie epigenetyczne, a w przypadku bakterii również cechy kodowane przez plazmidy. Część tych procesów nie jest przypadkowa i „ślepa”.
ŻYCIE, BÓG A PRZYPADEK
Matematyka może nauczyć nas jednego: jesteśmy w stanie zapanować nad zdarzeniami losowymi i uczynić z nich przewidywalne narzędzie – narzędzie, które następnie możemy użyć do swojego własnego celu.
Szansa trafienia sześciu liczb w Lotto wynosi 1: 13 983 816 (1/ (49 po 6) = 1/ (49!/6!*(49-6)!) = 1/(44*45*46*47*48*49/720) = 1 do 13 983 816). By trafić szóstkę, należy wysłać 13 983 816 zakładów, gdyż tyle kombinacji trzeba rozpisać, aby umieścić na kuponach wszystkie warianty. Przy obecnej cenie 3 PLN za jeden zakład, przyjemność trafienia „szóstki” kosztuje 41 951 448 PLN. Niejednokrotnie w historii Lotto największe kumulacje sięgały kwot 35 milionów złotych (np. 22 sierpnia 2015). 19 sierpnia 2015 roku kwota ta wynosiła ok. 30 milionów złotych i nikt nie trafił szóstki. Przypuśćmy, że pojawił się ekscentryczny inwestor o głębokich kieszeniach i tego dnia wysyłał rozpisaną pełną permutację na Lotto za 41 951 448 PLN. Jak wiemy zawsze połowa dochodu, jest blokowana przez totalizator na wygraną, a zatem tego dnia „szóstka” byłaby warta 50 975 724 PLN. Nasz „zwariowany” inwestor, aczkolwiek nie do końca, osiągnąłby zysk 9 024 276 PLN.
W tym momencie należy zadać pytanie: czy Bóg – którego tu na chwilę wprowadzam a priori – według koncepcji chrześcijańskiej będący bytem Wszechwiedzącym, nie może zapanować nad procesem losowym i wykorzystać go do swoich własnych celów? Chcę wykazać, że teolog czy filozof może zasadniczo mówić o celu (telos) ewolucji biologicznej i pozostawać w zgodzie z pewną dozą losowości tego procesu, o której mówi Nauka, albowiem jedno drugiemu – według mnie – nie przeczy.
Będę starał się uściślić ten problem i wyodrębnić z niego najbardziej drażliwe kwestie. Moje rozważania mogą być pomocne dla obrony chrześcijańskiej wizji dziejów ewolucji Wszechświata, ponieważ ewolucja biologiczna jest jednym z jej włókien.
- DEFINICJA ŻYCIA
Bardzo trudno nauce sformułować regułę, w której można by było jednoznacznie zdefiniować, czym jest życie. Najmniej kontrowersji wywołuje definicja autopoietyczna. Życie to układy, które wyposażone są w sieć produkcji komponentów, a (1) „zwrotnie uczestniczą” one „w tej samej sieci produkcji komponentów, która je wyprodukowała i (2) realizują sieć produkcji jako jednostkę w przestrzeni, w której istnieją” (Chodasewicz, Definiować czy nie? współczesne kontrowersje na temat potrzeby i sposobu definicji życia, 2014, 507). Co może szokować definicja ta – w przeciwieństwie do tej, którą zaproponował Dariusz Kot – nie zawiera odniesień ani do replikacji, ani też możliwych ewolucyjnych zmian. Dlaczego? Ponieważ wszystko to jest wtórne – o czym informowałem w komentarzach – w stosunku do samopodtrzymywania, w stosunku do przeżycia pojedynczego organizmu. Kompartmentalizacja oraz metabolizm poprzedzają w czasie replikację. Pierwszy organizm dokonał podziału na skutek wymuszonych czynników fizykochemicznych – nie był on przypadkowy. Natomiast dopiero dobór utrzymał te pęcherzyki i podtrzymały one autopoietyczną organizację. Pierwsza selekcja była skierowana na przeżycie, a rozmnażanie to tego efekt uboczny. Jeśli tempo produkcji komponentów przewyższa ich destrukcję, to system rozdyma się i następuje replikacja przez podział – rozmnażanie zatem (przez podział) to szczególny przypadek wzrostu; innymi słowy, rozmnażanie jest efektem ubocznym, pojawiło się ono jako coś wtórnego wobec przetrwania. „Warto w tym momencie dodać – informuje Krzysztof Chodasewicz z zespołu Filozofii Przyrody Instytutu Filozofii i Socjologii PAN – że współczesna protobiologia nie zakłada, że życie na ziemi zostało zapoczątkowane przez przypadkowe powstanie pierwszej protokomórki, lecz że jest efektem ciągu przemian określanych mianem ewolucji chemicznej. W istocie tylko założenie, że życie powstało w jej wyniku sprawia, iż protobiologia może być traktowana jako nauka (Ługowski 1987, 1995, 2008). To ontologiczne założenie wydaje się dobrze korespondować ze współczesnymi przekonaniami na temat natury ostatniego wspólnego przodka LUCA znanego nam drzewa życia. Zgodnie z nimi, LUCA miał być raczej populacją protoorganizmów wymieniających się materiałem genetycznym” (Chodasewicz 2014, 505; szerzej o braku przypadkowości w zapoczątkowaniu życia – zob. w: Weiner, Hipotezy o powstaniu i wczesnej ewolucji życia, 2009; Crick, Istota i pochodzenie życia, 1992).
Nie będę teraz wchodził w fascynującą problematykę zagadnienia śmierci biologicznej, tzn. nie będę omawiał, na którym etapie i dlaczego została zaburzona rozsądna replikacja przez podział symetryczny, gwarantująca względną nieśmiertelność i doszło do wyodrębnienia się rozmnażania płciowego, co sprawiło, że organizmy stały się śmiertelne (zob. Nieśmiertelność przegrała w ewolucyjnym wyścigu, 2014).
PRZEWIDYWALNOŚĆ I NAUKOWOŚĆ TEORII EWOLUCJI
Ewolucja biologiczna w sensie darwinowskim, by była teorią naukową, taką samą jak np. teoria względności Einsteina, musi oddawać trafnie przewidywania co do jej przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości; mało tego, musi być poświadczona eksperymentalnie – będę starał się wykazać, że syntetyczna teoria ewolucji spełnia wszystkie te założenia.
a) PRZEWIDYWANIE PRZESZŁOŚCI
Dzięki prawom fizyki jesteśmy w stanie opisać przeszłe stany Wszechświata w ruchu, ale czy syntetyczna teoria ewolucji może w sposób trafny opisywać przeszłą historię materii ożywionej? Należy na to pytanie odpowiedzieć twierdząco.
Świat nauki zastanawiał się, w jaki sposób prymitywne ryby wyszły na ląd? To pytanie wciąż nurtowało naukowca z Chicago – niejakiego Neila Shubina; chciał on poznać mechanizm, który doprowadził ewolucje płetw do kończyn, lecz, niestety, nie miał on skamieniałości mogących mu pomóc w zgłębieniu meandrów tej „tajemniczej” transformacji. Jednak – jak rozumował – 390 milionów lat temu istniały już ryby trzonopłetwe, ale nie kręgowce lądowe; tetrapody pojawiły się 360 milionów lat temu, a zatem form pośrednich należy poszukać w warstwach sprzed 375 milionów lat.
W akademickich atlasach geologii odnalazł mapy z zaznaczonymi warstwami osadowymi tego okresu i zgodnie z logiką tam postanowił poszukać ogniwa pośredniego. Po pięciu latach żmudnych poszukiwań odniósł sukces, trafił poszukiwaną formę przejściową, która otrzymała nazwę Tiktaalik roseae. Syntetyczna teoria ewolucji zadziwiająco trafnie przewiduje, gdzie, oraz w których warstwach należy poszukiwać właściwych znalezisk.
b) PRZEWIDYWANIA TERAŹNIEJSZE
Darwin oraz Wallace zwrócili uwagę na storczyk z Madagaskaru Angaecum sesquipedale, i wysnuli pewne przypuszczenia, które zostały później potwierdzone. Otóż Darwin zmierzył długość ostrygi tych kwiatów sięgające nawet trzydziestu centymetrów. Te spostrzeżenia były wystarczające, by Darwin wysnuł wniosek, iż musi istnieć ćma z tak długą trąbką, by mogła sięgnąć dna storczyka. W roku 1903, a więc już po śmierci Darwina, została ona odkryta. Z typową dla siebie euforią, Richard Dawkins stwierdził, że właśnie „ten skromny przykład stanowi świetny argument ze wszystkimi, którzy twierdzą, iż ewolucjonizm, jako że odwołuje się wyłącznie do zdarzeń minionych, nie potrafi formułować przewidywań” (Dawkins, Najwspanialsze widowisko świata, 2010, 73-74).
c) PRZEWIDYWANIE PRZYSZŁYCH ZMIAN GENETYCZNYCH
Mutacja to dowolna zmiana w sekwencji genu, która może być przekazana potomstwu. Mamy możliwość dokładnego obliczenia prawdopodobieństwa utrwalenia się korzystnej mutacji o przystosowaniu 1+s, korzystając z teorii dyfuzji:
p(fix)=(1-e^-2s):(1-e^-2Ns).
Należy jednak, w tym momencie moich rozważań, zauważyć, iż mutacja jest procesem stochastycznym, gdzie pewną rolę odgrywa przypadek (nie odnoszę się w tym wypadku ani do dziedziczenia epigenetycznego, ani problemu plazmidów, ani szumu środowiskowego). Niemniej jednak, gdy rozmiar populacji jest bardzo duży, mamy możliwość przybliżenia tego procesu za pomocą równania deterministycznego! Należy wtedy zapomnieć o liczbie kopii mutacji n „i w zamian rozważyć częstość występowania mutacji w populacji, x=n/N. Jeżeli częstość jest równa x w pokoleniu t, to częstość w pokoleniu t+1 jest równa
x(t = 1) = [x(1 + s)]: w = [x(1 + s)] : (1 + sx)” (Higgs & Attwood, Bioinformatyka i ewolucja molekularna, 2011, 74-76).
d) FAZA EKSPERYMENTALNA
- CZTERDZIEŚCI PIĘĆ TYSIĘCY POKOLEŃ W LABORATORIUM
Najciekawszym eksperymentem w historii świata, który został przeprowadzony przez bakteriologa Richarda Lenskiego, były trwające prawie dwadzieścia lat eksperymenty z bakterią Escherichia coli. Ta bakteria jest bardzo pospolita i pomieszkuje w każdym z nas (jelito grube).
Lenski postanowił zaobserwować ewolucję eksperymentalnie, a do tego najlepiej nadawała się właśnie bakteria E. coli; rozmnaża się ona bezpłciowo i błyskawicznie. Utworzył on jej dwanaście kolonii (nawiązując zapewne do dwunastu pokoleń Izraela). W tych koloniach każda z grup przechodziła błyskawiczne fazy obfitości i głodu (obfitość zapewniały świeże pożywki o wysokiej zawartości glukozy). Każda z populacji przechodziła fazę błyskawicznej ekspansji, a potem osiągała stan równowagi.
Trwało to wszystko dwadzieścia lat! Jeśli uwzględnimy średnio sześć, siedem podziałów na dobę to otrzymamy czterdzieści pięć tysięcy pokoleń (tyle dzieli nas od Homo erectusa). Wyniki są szokujące: podczas eksperymentu wzrosło dostosowanie wszystkich dwunastu szczepów. Powiększyły się średnie rozmiary bakterii, ale odmiennie w każdym hipotetycznym środowisku. Jednak jedna z populacji zmieniła się w bardzo istotny sposób – chodzi tu o szczep oznaczony Ara-3. Tylko on wykształcił zdolność do metabolizowania cytrynianu, który też był dodawany do glukozy. Oddajmy głos Dawkinsowi: „Metabolizowanie cytrynianu wymaga nie jednej, ale dwóch lub trzech mutacji. (…) Jak już jednak mówiłem, tego typu procesy statystycznie mają szanse zajść na tyle często, że nie da się za ich pomocą wyjaśnić absolutnej wyjątkowości zdarzenia zaobserwowanego przez badaczy w Ara-3. Nie – unikatowość tego zjawiska niemal jednoznacznie wskazuje, że mamy do czynienia z czymś na kształt «nieredukowalnej złożoności», do którego to pojęcia z wielką lubością odwołują się kreacjoniści” (Dawkins 2010, 166; chodzi tutaj o to, że aby E. cola mogła metabolizować cytrynian, to musiały zajść dwie mutacje, (1) bez znaczenia dla przetrwania, a następnie (2), która dopiero umożliwiła katalizę dwóch różnych reakcji). „To właśnie o takich zdarzeniach – wyjaśnia uczony biolog – kreacjoniści mówią, że «to nie mogło zdarzyć się przez przypadek», bo «prawdopodobieństwo jest zbyt małe». Mają rację. Tylko że to nie jest przypadek. To kumulacyjne działanie doboru naturalnego, który w obu liniach – niezależnie – faworyzuje te same, zachodzące krok po kroku zmiany. Nie ma w tym ani grama przypadku” (Dawkins 2010, 162).
SAMOLUBNY GEN
Trwają niekończące się spory ewolucjonistów o naturę doboru naturalnego, czy jakąś rolę w ewolucyjnych zmianach odgrywa dobór grupowy, czy, może, jedynie dobór osobniczy, genowy (Łomnicki, Poziom doboru, adaptacje, 2009). Nie będę poruszał tego zagadnienia, ze względu na popularność w Polsce książki Richarda Dawkinsa p.t. „Samolubny gen” pozostanę przy tej perspektywie – warto jednak pamiętać, że nie jest to spór rozstrzygnięty i nadal wielu ewolucjonistów się z nim nie zgadza.
Czy ewolucja – nawet ta napędzana genowym determinizmem – jest odpowiedzialna za zagładę milionów wcześniejszych gatunków, czy też, wręcz przeciwnie, nie należy jej obarczać (pamiętając, iż posługuje się tu antropomorfizmem) dziwnym neologizmem – „totalna niszczarka życia”? Oczywiście starałem się przekonać Dariusza Kota sensownymi argumentami, choć ze względu na formę komentarzy w „Kleofasie”, nie mogły być to argumenty opasłe, co powinno być zrozumiałe. Warto jednak tutaj mniej zorientowanym sprawę ostatecznie wyjaśnić: otóż problemowi temu poświęcił całą książkę, wybitny brytyjski geolog i paleontolog Tony Hallam (Ewolucja i zagłada: wielkie wymierania i ich przyczyny, 2006). Te wielkie wymierania, ślady zagłady, które odnajdujemy w rozlicznych warstwach to nie wynik ewolucji, ale niezależnych od niej czynników, tj. nagłych zmian klimatycznych, erupcji wulkanicznych czy impaktów, którymi tłumaczy się zagładę dinozaurów. Oczywiście w tym wszystkim istnieje też walka o byt i indywidualne przegrane (głodny drapieżnik, zbyt wolna antylopa, zjadliwy wirus lub bakteria), które mogły przetrzebić dany gatunek, ale całkowita zagłada gatunków zazwyczaj ma swoje zewnętrzne źródła niezwiązane z ewolucją, tzn. z jej niby strukturalną siłą do niszczenia życia (Racki, Wielkie wymierania i ich przyczyny, 2009).
Nikt nie przeczy konkurencji biologicznej, ale Dariusz Kot powinien jednak studiować i badać, jakiego rodzaju rywalizacja dominowała w przeszłości, wykorzystując w tym celu wiedzę na temat specjacji i wymierania w dłuższych i krótszych odcinkach czasu – przynajmniej aż do pojawienia się Homo sapiens, który – będąc sam wytworem ewolucji – doprowadził do zagłady ogromnej ilości gatunków, stając się tym samym, czymś gorszym i bardziej tragicznym w skutkach, niż jakakolwiek inna katastrofa w dziejach ziemi. Jego definicję ewolucji uznaję za niezadowalającą i, moim zdaniem, jeżeli mogę cokolwiek doradzić w tym zakresie czytelnikom, to zadanie sobie trudu wyrobienia swojej własnej opinii na ten temat. Gwarantuję jednak, że nie będzie to czas stracony i że będzie to przygoda życia, a efekty będą warte zadanego sobie trudu i poświęconego mu czasu.
Bo czyż może być coś ważniejszego dla człowieka, niż podróż do samych początków – podróż po to, aby w końcu zrozumieć samego siebie i zakończyć konflikt z Bogiem, który nie pozwala spocząć ani Jemu, ani człowiekowi?
Straszliwszy Mistrz – nieustraszona miłość
Przyłapać Bożą łaskę „na gorącym uczynku” najłatwiej w życiu Maryi. Dzięki Chrystusowi zostaje odkupiona w sposób uprzedni – o czym każe przedostatni z maryjnych dogmatów – ze względu na specjalne powołanie do Bożego macierzyństwa. Niepokalanie Poczęta dzięki łasce zbawienia będzie mogła wypowiedzieć swoje, choć również w naszym imieniu, fiat. Najpierw w Zwiastowaniu, a potem całym życiem, a może raczej odwrotnie: ponieważ całym życiem, to i w czasie angelofanii. Bez tego nie narodziłby się Zbawiciel, nasz i Jej, zgodnie z poezją Magnificat: „raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy” (Łk 1,47).
Można w tych wydarzeniach widzieć Maryjno-Boską esencję historii zbawienia, algorytm Bożego działania i ludzkiej współpracy, do której łaska uzdalnia, obowiązujący w życiu osobistym oraz wspólnotowym: małżeńskim i całego Kościoła. Zwłaszcza ten wymiar wspólnotowy zasługuje na uwagę w kontekście antyznaku czasu, jakim jest kryzys małżeństw, także chrześcijańskich. A przecież sakrament działa. „A co jeśli nie działa?” – mógłby zapytać jakiś Gałkiewicz czy inny Zatwardnicki, i usłyszeć odpowiedź: „Jak to nie działa, jeśli tłumaczyłem, że działa”. A jednak jeśli sakrament nie ma być „białą magią”, skuteczny może być tylko w tym, w którym zrodziła się wiara, a tę poczyna głoszone Słowo Chrystusa (Rz 10,17); w pewnym sensie sakrament to „Słowo Boże skondensowane”.
Apostoł Paweł głosił tajemnicę wielką „jednego ciała”, tę samą w odniesieniu do relacji Chrystusa z Kościołem, i do związku mężczyzny i kobiety (por. Ef 5,31-32). W pierwszej chwili wydawałoby się, że do opisu Kościoła i Chrystusa została spasożytowana „metaforyka małżeńska” wzięta z naturalnych oblubieńczych męsko-damskich relacji, z której korzystali już, w opisoobjawieniu nastawienia Jahwe do narodu wybranego, prorocy. Jednak pamiętając o „Maryjnej perspektywie”, od której rozpocząłem, należałoby zadać pytanie, co tak naprawdę jest pierwsze? Ozeasz mógłby odpowiedzieć, że wpierw Bóg stworzył oblubieńca i oblubienicę; ale Ozeasz jest aż prorokiem przynoszącym Objawienie, a nie tylko teologiem dumającym nad tym, co już odsłonięte.
Jednak przemyślana przez tego drugiego objawiona kwestia okazuje się podsuwać inne rozwiązanie: należy iść „od tyłu”, „pod prąd” czasu, zgodnie z logiką, że wszystko zmierza do odwiecznego celu przewidzianego przez Boga, a zatem to, co ostatnie, nie tylko że tłumaczy to, co pierwsze, ale również umożliwia to, co było „od początku”. Ze względu na łaskę Chrystusa wyświadczoną Kościołowi, z którym Głowa tworzy związek „jednego Ciała”, zostało ustanowione przymierze małżeńskie. Więcej, ma wielkie szanse powodzenia, właśnie dzięki „uprzedniej łasce” Nowego Przymierza Boga stającego się człowiekiem z człowiekiem, który staje się Bogiem.
Wydaje się, że w takim razie relacja męsko-damska od początku nie była jedynie relacją horyzontalną, ale aż horyzontalno-wertykalną, otwartą na Boga z łaski Bożej. Być może już sama miłość „naturalna” jest w rzeczywistości nadprzyrodzona, niemożliwa bez łaski, a możliwe, że będąca w istocie swojej po prostu łaską. Tym bardziej po grzechu nie obejdą się małżonkowie bez łaski, która swoje źródło znajduje w Ukrzyżowanym Oblubieńcu oddającym życie za Oblubienicę. Dlatego Oblubieńcem na godach eschatologicznych jest Baranek zabity, a żyjący. Podobnie wesele w małżeńskiej Kanie odbywa się nie inaczej niż przez krzyż, z którego spływa na małżeństwo łaska; i w który to krzyż zostają włączeni małżonkowie, bo gdzie Boski Oblubieniec, tam i ludzka Oblubienica.
Właśnie, przez głupstwo głoszenia Ukrzyżowanego zbawieni mogą zostać małżonkowie, jeśli tylko przyjmą Dobrą Nowinę o tym, że małżeństwo w świecie „po upadku” pierwszego małżeństwa czerpie swoją moc ze słabości Krzyża. Łaska Boża, która z wieczności – niejako z eschatologicznej przyszłości – działa „wstecz”, napotyka grzech i jego konsekwencje. Nie polega odkupienie na ich „magicznym” unicestwieniu, ale na przemianie narzędzia śmierci w narzędzie życia. Dlatego małżonkowie mają pracować w pocie oblicz swoich i rodzić w bólach siebie, siebie nawzajem i swoje dzieci (Rdz 3,16-19).
Jeśli „moce przyszłego wieku” działają w teraźniejszości, to są jedynie/aż „łaską uprzednią” uzdalniającą do pielgrzymki w kierunku wieczności. W Kanie ze względu na przyszłość woda zamienia się w wino, i to młode (w Bożym świecie wino im młodsze, tym lepsze), ale jeszcze nie eschatologicznie młode. Paradoksalnie dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli „pojąć” pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa” (KKK 1615)
Jezus „zliberalizowany” miałby ponoć łagodzić starotestamentalne wymagania, podczas gdy stawia On wszystko „na ostrzu noża”, właśnie ze względu na to, że jednocześnie z wymaganiem darowuje nowotestamentową łaskę jego realizacji. „Jeszua jest najstraszliwszy spośród nauczycieli. – odrzucał tezę o chrześcijaństwie jako soft wersji judaizmu Claude Tresmontant – Żadna doktryna nie budzi tyle lęku i nie jest tak wymagająca, jak doktryna chrześcijaństwa”. Tyle że miłość objawiona w „najstraszliwszym nauczycielu” usuwa wszelkie strachy (por. 1 J 4,18). „Jezus nie obarczył małżonków ciężarem niemożliwym do udźwignięcia i zbyt wielkim, bardziej uciążliwym niż Prawo Mojżeszowe”, ale „przychodząc, by przywrócić pierwotny porządek stworzenia, zakłócony przez grzech, Jezus daje siłę i łaskę do przeżywania małżeństwa w nowych wymiarach Królestwa Bożego” (KKK 1615).
Jeśli związek mężczyzny i kobiety ma być nierozerwalny, to dlatego, że nierozdzielnym uczynił go sam Stwórca i Zbawiciel: „Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6). Jednym z owych „rozdzielań” jest właśnie widzenie w tej małżeńskiej nierozerwalności ciężaru, a nie łaski. A przecież co Bóg wypowiada, staje się; Boskie fiat na zgodę małżonków – sprawia łaskę jedności; to nie wymaganie, że tak ma być, ale rzeczywistość: tak już jest, by tak było, bo tak mówi „Jestem, który Jestem” (Wj 3,14) i czyni w Chrystusie, który „wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8).
„Liberalizującą” niedorzecznością jest zastanawianie się, czy od małżonków wolno wymagać dozgonnej wierności, jakby nie mieli już oni w sakramentalnym „punkcie wyjścia” tej „łaski uprzedniej” płynącej z nierozerwalnego związku Chrystusa z Kościołem, która uzdolni ich do tego, by doszli tam, skąd właściwie, patrząc „od Bożej strony”, już są, ale w to nie wierzą, bo nikt im tego nie głosi. Nie czerpią oni mocy z małżeńskiego ideału, czyli z nicości, bo wtedy musieliby czynić wszystko własną bezsilnością, owszem odpowiadają na „pełnię łaski”, która na zasadzie akcji-reakcji uzdalnia ich do małżeńskiego fiat, a w przyszłości doprowadzi ich do świętości i nieskalania (por. Ef 5, 27).
W tej wędrówce do celu, który oświetla drogę, z woli Bożej znajduje się nie tylko Bosko-ludzkie, ale również ludzkie „światło”: oblubieńcza relacja pomiędzy Maryją a Józefem. Zamiast ideału – mają zatem małżonkowie wzór idealny małżeństwa. Przy czym nie byłoby tego małżeństwa, gdyby w Jego centrum nie stanął Chrystus, i to już „wpierw nim zamieszkali razem” (Mt 1,18), a dokładniej… „przed wiecznymi czasami” (2 Tm 1,9), czyli w wieczności. Święta Rodzina także pokazuje, że małżeństwo jest „od początku” otwarte na Boga, bez relacji pionowej staje się poziome, chybia celu i sięga dna.
Odkupiona w sposób uprzedni Niepokalanie Poczęta nie przypadkiem, owszem opatrznościowo, wiąże się z Józefem, jakoś analogicznie usprawiedliwionym „uprzednio”, skoro ewangelista nazywa go już „człowiekiem sprawiedliwym” (por. Mt 1,19), zanim jeszcze Sprawiedliwy (Mt 27,19) Bóg-człowiek dokonał odkupienia. Matka Chrystusa i Jego opiekun „razem wzięci” stanowią dla nas „łaskę uprzednią”. „Wielkie rzeczy bowiem opromieniają podobne im rzeczy małe” (Jean Guitton), więcej: umożliwiają im łaskę, nie byłoby bowiem odkupienia, gdyby Bóg nie stał się człowiekiem, a zatem członkiem ludzkiej rodziny.
Nie tylko bez Chrystusa, ale również bez Maryi i Józefa nie uda się stworzyć błogosławionego (czyli szczęśliwego) małżeństwa. Jeśli zgoda człowieka na działanie Boże wyrażona w czasie miała „jednocześnie znaczenie dla duchowej przestrzeni pozahistorycznej, czyli zbawczej” (Mirosław Kowalczyk), wtedy oddziaływanie Matki Chrystusa i Jego, jak mniemano, ojca, rozciągać się musi na całą historię, jeśli nie mają Oni być „aktorami” odstawionymi za kulisy po odegraniu swojej roli.
Sławomir Zatwardnicki
Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy
Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.
Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).
Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:
„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).
Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:
„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).
By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).
Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.
Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).
Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.
Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.
Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.
Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.
Sławomir Zatwardnicki