Archiwa tagu: misterium

Misterium na ławę

Latte art.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Nierozdzielność Kościoła będącego zarówno misterium jak i podmiotem historycznym wolno za II Soborem Watykańskim oddać pojęciem „sakrament”. Termin ten, z łacińska sacramentum, zwraca tajemnicę Eklezji w kierunku mysterion (tak z grecka), które jest odwiecznym postanowieniem Bożym podjętym przez Ojca realizującego swoją zbawczą wolę w Chrystusie, i objawiającego ją przez rzeczywistości ziemskie i czasowe.

Zamysł podjęty w wieczności i pozostający tajemnicą (por. Ef 1, 9) odsłania się więc w historii w trakcie urzeczywistniania Bożego planu zbawienia. Historia zbawienia wkracza w historię świecką, po to stworzoną, żeby mogła spotkać się z tym, co niestworzone. Wszystko to można by powiedzieć może tak: co podjęte w niestworzonym Bogu, staje się dla nas objawione w świecie stworzonym, w którym przyjęte sprawia, że zostajemy wyprowadzeni ze świata ku Niestworzonemu Stwarzającemu.

Dlaczego potrzebujemy przekraczającego ludzkie pojęcie „misterium” zamiast jakiegoś ziemskiego „kawa na ławę”? Ponieważ jako niebogowie nie znamy Boga; On i Jego drogi, myśli, uczucia i decyzje są nam obce. Dlatego antropomorfizujemy nawet teraz, gdy opisujemy różnicę między człowiekiem a Nieczłowiekiem, który stanie się jednak człowiekiem dla naszego przebóstwienia. Istniejemy w tym, co nie jest Bogiem, a co On uczynił po to, żeby móc się objawić i udzielić nam siebie, a nam podarować się Jemu. W tym, co nie jest Nim, On nie może tak po prostu być, nie może się odsłonić „od razu”.

Od razu, odwiecznie to można być jedynie Synem Jednorodzonym, a z jednorodzonego synostwa wynika że Bóg nie może mieć „drugich” synów. Nie mógł nas zatem uczynić od razu tymi, którzy mają Ojca, skoro był taki „czas” w wieczności, gdy nie byliśmy synami. Dlatego czas jest dla nas konieczny i został nam stworzony jako łaska. Owszem i Bogu czas jest niezbędny – nie dlatego, żeby nie mógł się bez niego obejść, lecz ze względu na zrealizowanie odwiecznego postanowienia. Czas to pomysł Boga, jak obejść samego siebie i „zrodzić” z niesynów – synów w Synu, którzy znajdą się razem z Nim w Trójcy.

Rzutujemy pojęcie czasu na wieczność, gdy historię widzimy jedynie w jej wymiarze liniowym, jako posuwającą się ku eschatologicznemu spełnieniu. Owszem historia zbawienia postępuje, ale w sposób niewidoczny dla patrzących z wnętrza czasu. Jeśli jednak wszystko posuwa się naprzód, to jedynie dzięki temu, że czas został wniebowzięty razem z w niebo wstępującym Zmartwychwstałym. Czasy nie dzielą się na te „przed” czy „po” Chrystusie, owszem cały rozproszony czas gromadzi się „wokół” Chrystusa czy też po prostu „w” Nim.

Jeśli we Wcieleniu czas łączy się z wiecznością, a w uwielbieniu Chrystusa zyskuje eschatologiczną moc fermentotwórczą, to z kolei czasy Kościoła mierzone od „wydarzenia Chrystusa” stanowią złożenie czasu linearnego z koncentrycznym. Kamyk wieczności wrzucony w czas powoduje falowanie całego czasu. Wierzący zostają na tej fali uniesieni do nieba, a przecież pozostają jednak na ziemi. Są nie z tego świata, a przecież pozostają we świecie. Dla zbawienia innych, dla których są sakramentem. Oraz ze względu na rzeczywistość „tego świata”, z którego wyemigrowali, a która to realność właśnie na tym polega, że exodusu dokonuje się – dopóki świat nie przeminie czy raczej nie zostanie przekształcony – jedynie a zarazem aż przez wiarę.

Coffeebeans.jpg, źródło: Wikimedia Commons

A w niej łączą się w sposób cudowny wyjście „stąd” i bycie „wtąd”. Ze świata ku Bogu, a zatem też ku światu. Jak Chrystus w dwóch naturach – jest cały dla Boga i cały posłany na świat ze względu na nas. Analogiczna relacyjność dotyczy Syna i uczynionych na Jego podobieństwo „synów w Synu”. Ostatecznie przecież właśnie we „wnętrzu” Boga znajduje świat swój początek, razem z Jednorodzeniem Syna „przed wiecznymi czasami” (2 Tm 1, 9) rodzi się wola stworzenia „jednorodzonych w Jednorodzonym”. Nie było zatem takiego czasu w Rodzącym, kiedy kierowałby On swoje zainteresowanie jedynie ku Synowi, a już nie ku stworzeniu. Nie może być w historii Kościoła czasu, by zapomniał on o Stwórcy i stworzeniu.

Przedtem ukryte, a obecnie w Kościele odsłonięte mysterion ukazuje – na sposób zakryty dla ludzi tego świata – Ojca udzielającego się w posłaniu Syna i zesłaniu Ducha Świętego, którego to działania Trójcy Świętej owocem jest zjednoczenie tych nie z tego świata z Nim oraz pomiędzy sobą. Misterium Trójcy staje się obecne i działa w Kościele. Dla spojrzenia z wewnątrz historii oznacza to, że Kościół zostaje ukazany przez figury i przygotowany w Starym Przymierzu, poczyna się i zostaje objawiony w Nowym, i odtąd stanowi „zalążek oraz zaczątek” (Lumen gentium) Królestwa Chrystusa, którego pełnia ukaże się dopiero w chwale.

Nie należy tego „zalążka” i „zaczątku” rozumieć w ten sposób, jakby chodziło o jakąś „część” przyszłej całości; lepiej byłoby powiedzieć, że całość nie jest przeżywana w pełni. Owszem wszystko już zostało dane, tyle że in mysterio, tak że w królestwie ciemności i czasu nie daje się tej podarowanej światłości i wieczności doświadczać inaczej niż przez cnoty teologalne. Ale zaczyn zakwasza już całe ciasto. Właśnie ze względu na eschatologiczny charakter Kościoła, którego Głowa szabatuje już w Trójcy, Kościół może pielgrzymować ku niebieskiemu sanktuarium. Śladami Ukrzyżowanego.

Wierzący są Ciałem Chrystusa, które podlega analogicznemu „wydarzeniu” jak Chrystus. Jeśli Pana chwały ukrzyżowano (por. 1 Kor 2, 8), nie rozpoznany Kościół nie może nie być poddany podobnej królewskiej instalacji. Intronizacja w wieczności od strony nie wierzącego świata przejawia się jako detronizacja. Jak jednak Syn objawił się w ciele, a usprawiedliwiony został w Duchu Świętym, podobnie przez „cielesność” i historyczność Kościoła idzie się ku chwalebnemu przeduchowieniu (por. 1 Tm 3, 16).

Nie chodzi tu o powtórzenie jednorazowej historii Jednorodzonego, ale o włączenie się w nią; właśnie dlatego Chrystus jest Głową, żeby Ciało mogło uczestniczyć w Jego misterium. Dokonuje się to dzięki temu, że Ostatni Adam staje się „duchem ożywiającym” (1 Kor 15, 45). Słowo wcielone zostało w przyjętym człowieczeństwie wduchowione, tak że teraz przez Jego uwielbione człowieczeństwo, w które Kościół włącza się przez Eucharystię, Ciało otrzymuje Ducha Głowy.

Jest Kościół zarazem tam, jak i tu, w świecie, dla którego jest sakramentem. Z kolei świat dla Kościoła jest miejscem „wcielenia” przyjętego lub odrzuconego. Misterium odkryte – pozostaje zakryte w Kościele. Zamiast „kawy na ławę” – misterium na kościelną ławkę. Kto odczuwa pragnienie, niech przyjdzie (por. Ap 22, 17). A kto przyjdzie, niech usiądzie. A ten, który usiądzie, rozpocznie podróż. Jak kawa łączy ziaren wiele, tak nas, Chryste, w swoim złącz Misterium.

Sławomir Zatwardnicki

Kościół przed Kościołem

Jedną z „odsłon” tajemniczej analogii Słowo wcielone – Kościół jest nierozdzielność dwóch aspektów Kościoła: historyczności oraz ponadczasowości. Ponadczasowości nie w sensie, jaki nadaje temu pojęciu maturzysta epitetujący tym słowem wartościowe, jak mu wpojono, dzieło literackie. Nie o metaforykę tu chodzi, ale o rzeczywistość, choć misteryjną: ten sam jest Kościół, który idzie przez czas w swojej wędrówce do celu, i ten sam skierowany jest jednocześnie ku temu, co Boskie, a zatem wieczne. Ba! Ten sam przecież jest już razem z Chrystusem w chwale.

Mówi się w tym kontekście o podwójnym charakterze Kościoła – jest on podmiotem historycznym a zarazem misterium. Pierwsze jest pierwsze, dlatego trzeba podkreślić wężykiem pewną pokusę, która polega na próbie dodania do istniejącej historyczności jakiejś nadprzyrodzonej wartości. Kolejność jest odwrotna: właśnie dlatego, że Kościół pochodzi od wiecznej Trójcy Świętej, a nawet już w niej zamieszkuje, może wydarzyć się i dziać w historii, a w niej działać na rzecz eschatologii. Nie historia rozdaje karty, lecz wieczność wyciąga asa z rękawa uwielbionego człowieczeństwa Głowy Kościoła.

Teraz chodzi tylko o to, żeby odrzuciwszy dualizm nie sprowadzić tajemniczego zespolenia historyczności z wiecznością do monistycznego utożsamienia. Czym innym Kościół w chwale wiecznej, a czym innym w czasowej pielgrzymce znaczonej krzyżem. Jednak nie chodzi o „dwa Kościoły”, bo Ciało Chrystusa może być tylko jedno. Zatem należałoby dowartościować jedność Kościoła pielgrzymującego i szabatującego, a nawet przychylnym dla Kościoła oraz ludzkości okiem dostrzec przygotowanie Kościoła za czasów Starego Testamentu, jego wzór w stworzeniu i jego istnienie w odwiecznym Boskim postanowieniu.

Anastasiya Markovich Time.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Jedna tajemnica, tyle że rozciągnięta w czasie, a raczej z wieczności wyciągnięta w czas – na czas jakiś, po którym czas zostanie wprowadzony w wieczność. Po to czas, żeby odwieczna Boża wola mogła się zrealizować. Ojcowie Kościoła w jakimś trzeźwym upojeniu tajemnicą widzieli Kościół przed Kościołem. Zapowiadało go małżeństwo Adama i Ewy. Ale przecież to, co było na początku, odpowiada temu, co na końcu, a nawet zapowiada tajemnicę większą, z której bierze swoją moc: zjednoczenie Chrystusa i Kościoła. Z kolei jeśli Oblubieniec jest pierworodnym wobec każdego stworzenia (Kol 1, 15), podobnie musi być z Oblubienicą. Nie tylko jest Kościół wcześniejszy względem Kościoła, lecz i całego świata stworzonego. Dla niego został świat stworzony. Ten sam Kościół zrodzony w odwiecznym łonie Ojca, rodzi się teraz w czasie do wieczności, w której już żyje jako Ciało dzięki Chrystusowi Głowie, Pierworodnemu spośród umarłych (Kol 1, 18).

O coś głębiej chodzi niż tylko o stwierdzenie łączności pomiędzy wiernymi uczestniczącymi już w życiu Boga a chrześcijanami pozostającymi na razie w obecnym eonie. Podobnie jak ochrzczony już teraz partycypuje z Chrystusem w życiu Boga, a nie jest jedynie na ziemi, Kościół jest jednocześnie/jednowiecznie i tam, i tu. Przypuszczam, że nie wątpię, iż jest przede wszystkim „już”, żeby mógł być „jeszcze nie”. Z łaski Głowy teleportowany w niebo, żeby nadprzyrodzone moce mogły w nim działać na ziemi. Analogicznie do dokonującego się za życia ziemskiego wniebowzięcia ochrzczonych (Kol 3, 1-4).

Owszem, historia w spotkaniu z wiecznością (wydarzenie Wcielenia) nie została zanegowana, ale jednak nie pozostaje już bez związku z wiecznością. Wszystko jest „już”, tyle że nie daje się tego dostrzec z perspektywy czasu, bo stąd jest „jeszcze nie”. Cóż jednak z tego, że zanim dokona się ostateczna migracja, przyjdzie Kościołowi jeszcze dopełnić wojażu przez czas? Nic go nie odłączy od Chrystusa i Jego zbawienia, którego jednym z aspektów tajemnicy jest właśnie „przeciągnięcie” czasu w wieczność, jakie dokonało się w Chrystusie po to, aby mogło dopełnić się w każdym z członków Jego Ciała.

Ojciec zanurzył w Synu swoją rękę w ten czasowy namiot stworzenia, i wywrócił wszystko na stronę wieczności. To dokonuje się nie stopniowo – czas porzucić herezję eschatologii dokonującej się na sposób ewolucyjny, wewnątrzświatowy, ludzkopostępowy – lecz jednorazowo, w „wydarzeniu Chrystusa”. Czasy ostateczne już się dokonały w Głowie, a w Ciele się rozpoczęły w tym sensie, że od strony czasu patrząc, ferment eschatologii zaczynia ciasto historii. To wkroczenie eschatologii – „historii wieczności” – w historię jedynie wiara potrafi dostrzec i przeżywać, z perspektywy niewierzących nic się nie zmieniło.

Dlatego historia wierzących przeniknięta wiecznością zderzy się z historią, która nie przeszła na eschatologiczną stronę mocy. Dzięki temu poszczególne członki Ciała, pozostające na tym świecie a nie będące z tego świata, dopełnią braki udręk Chrystusa dla dobra całego Ciała (por. Kol 1, 24). Nie chodzi jednak jedynie o zewnętrzne prześladowania. Z tego, że Kościół jest przed Kościołem nie tylko „wstecz” (odwieczny zamysł Ojca), lecz i wprzód czasu (ukrycie z Chrystusem w Ojcu) wynika, że jest on wciąż przed samym sobą – walczy z mocami grzechu i czasu o to, kim dzięki Głowie został uczyniony w wieczności. Koniem trojańskim w tej wojnie są ci „wcieleni” w Kościół, którzy, według znanych słów jednego z dokumentów Soboru Watykańskiego II, w jego łonie trwają jedynie ciałem, lecz nie sercem.

Sławomir Zatwardnicki

Jak rozum do jeża

Erinaceus europaeus in Avesta 02.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Nie wolno na ten Kościół, który według chętnie przywoływanych słów Romano Guardiniego miał się budzić w duszach, patrzeć według zawsze słabego ciała, w ten sposób przesypiając objawienie. Jako rzeczywistość pochodząca od Boga, wymaga Kościół spojrzenia wiary. Wielu ludzi do tajemnicy Kościoła podchodzi jak pies do jeża, zatrzymując się na tym, co zewnętrzne. Owszem ludzki wymiar Kościoła nie może być pomniejszany, jednak o jego znaczeniu decyduje to, co Boskie w Kościele.

Jest bowiem Kościół rzeczywistością Bosko-ludzką, a zatem jakoś analogiczną do tajemnicy Wcielenia. Trzeba podchodząc rozumem do tego „jeża” niedosiężnej tajemnicy pewnej chytrości (wiadomo, jak lis radzi sobie z kolczastą kulą). Na pewno warto pamiętać, że wbrew temu, co się stereotypuje, zaczynać należy nie od tego, co wydaje się najłatwiejsze do pojęcia, ale odwrotnie: w tajemnicy większej umieszczać mniejszą. Najtranscendentniejsze misterium Boga odbija się jakoś w Kościele.

W takim razie Kościół również musi pozostawać tajemnicą. A w pewnym sensie jest tajemnicą jeszcze większą – nie dlatego, żeby przewyższał najciemniejsze światło Trójjedynego, ale przez to, że zgodnie z prawem „echa tajemnicy” w każdym odbiciu tajemnica staje się trudniejsza do usłyszenia. Nikogo nie dziwi, że rozum nie ogarnia Boga. Kolcem staje się jednak tajemnica Wcielenia, misterium Słowa stającego się człowiekiem. A któż nie potknąłby się o całego jeża kolców, który zgodnie z określeniem apostoła Pawła, jest Ciałem jednego Chrystusa złożonym z wielu członków?

Mówi się, i to w najważniejszym w XX wieku dokumencie Kościoła o Kościele, soborowej konstytucji Lumen gentium, o analogii między misteriami Słowa wcielonego a Kościoła. Jeśli w każdej analogii podobieństwo interferuje z niepodobieństwem, bardziej soborowi od Soboru teologowie być może właśnie ze względu na ryzykowność stosowania tej analogii, niechętnie się do niej odwołują. Mniej teologiczni od teologów niech jednak nie ryzykują całkowitym porzuceniem analogii, które w istocie byłoby tożsame z odrzuceniem podobieństwa na rzecz niepodobieństwa Eklezji do Inkarnowanego Słowa, a przy okazji byłoby niewiernością okazaną wypowiedzi Magisterium, tego echa „postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my” (Dz 15, 28):

Ecclesia Deckenmedallion.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Wyposażona w hierarchiczne organy społeczność i zarazem Mistyczne Ciało Chrystusa, widzialne zgromadzenie jak i wspólnota duchowa, Kościół ziemski i Kościół bogaty w dobra niebieskie – nie mogą być pojmowane jako dwie odrębne rzeczy, lecz tworzą one jedną złożoną rzeczywistość, w której zrasta się pierwiastek ludzki i Boski. Dlatego na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do misterium Słowa Wcielonego.

Ktoś napisał, że zaczynać należy od tego, co większe, a następnie przechodzić ku temu, co mniejsze. Ja to napisałem przed paroma chwilami. Słowo się rzekło, jeż u płotu. Chytrze zreinterpretujmy Ojców Soboru, zachowując wierność synów Kościoła: ponieważ jeż jest Ciałem Chrystusa, jest też społecznością hierarchicznie zorganizowaną. Dlatego, że jest wspólnotą duchową, jest również widzialnym zgromadzeniem. Obdarzony dobrami niebieskimi, może być Kościołem ziemskim. Takie odczytanie pozostaje w zgodzie ze słowami bezpośrednio następującymi po wyróżnionym cytacie:

Jak bowiem przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu jako żywe narzędzie zbawienia nierozerwalnie z Nim zjednoczone, podobnie społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusa ku wzrastaniu tego ciała (por. Ef 4, 16).

„Bliska analogia” przejawia się również w tym, że pierwiastki ludzki i Boski „zrastają się” w jedną „złożoną rzeczywistość”, która, jeśli analogia nie ma stać się „dalszą”, winna być rozumiana również w świetle Słowa wcielonego. Warto zatem przywołać Sobór Chalcedoński (451 rok) z jego zabezpieczającą tajemnicę a zarazem oddalającą heterodoksyjne jej interpretacje formułą o naturach Boskich i ludzkich jednoczących się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Od kiedy nie wolno ich rozdzielać? Od początku, od poczęcia. A zatem podobnie należałoby patrzeć na Kościół. „Zrastają się” oznacza, że nie było takiego czasu, kiedy to, co ludzkie nie jednoczyłoby się z tym, co Boskie w Kościele.

Od swojego „poczęcia” Kościół jest już tajemnicą. Tylko taki Kościół może obudzić podziw w duszy. Kto patrzy na Kościół według ciała, ten siłą rzeczy ulegnie jednej z herezji eklezjologicznych pozostających w bliskiej analogii do herezji chrystologicznych. Stosunkowo łatwo wskazać winnego nestorianizmu czy monofizytyzmu eklezjalnego: pierwszy rozdziela Boskie i ludzkie, drugi je miesza. W wielu wierzących zamieszkuje jednak ten mały heretyk, który upiera się, że oba pierwiastki istniały oddzielnie, i dopiero na zasadzie jakiegoś rodzaju „adopcji” tego, co ludzkie przez to, co Boskie – dostępują złączenia, w analogii do człowieka Jezusa nie będącego Synem naturalnym, lecz rzekomo adoptowanym dopiero przez Logos.

Należy jednak dopowiedzieć od razu, że bliską analogię pomiędzy adopcjanizmami eklezjologicznym a chrystologicznym znamionuje prócz podobieństwa także niepodobieństwo. Jest przecież różnica między byciem naturalnym Synem, który staje się człowiekiem, a egzystencją Kościoła z łaski będącego Ciałem Chrystusa. Także w przypadku herezji obowiązuje zasada, że to, co większe, przydaje zrozumienia temu, co mniejsze. Jak słychać, także nieortodoksja ma swoje echo.

Sławomir Zatwardnicki

Kim jest ta Kościół?

Eglise du Saint-Sauveur, transept sud les noces de Cana, fragment. Géorgie, Tsalendjikha.jpg, źródło: Wikimedia commons
Eglise du Saint-Sauveur, transept sud les noces de Cana, fragment. Géorgie, Tsalendjikha.jpg, źródło: Wikimedia commons

Stopniowo odsłania się przed wierzącym, że to, co widzialne, nie oznacza pełni Kościoła, nawet jeśli ona zaznacza się w tym, co widzialne; że najważniejsze jest to, co zasłonięte. Tajemnica Kościoła, bardzo być może tajniejsza niż misterium Słowa stającego się człowiekiem.

Bo w istocie chodzi może nie o dwa różne tajniki wiary, ale właśnie o jeden. Wcielenie Syna Bożego, jeśli ma być przeżyte do końca, nie kończy się przecież nigdy – urodzony, ukrzyżowany, zmartwychwstały, zsyłający Ducha, zjednoczony z Kościołem, swoim Ciałem, na wieczność – a wszystko to, jak wyznajemy co niedziela czy od święta, „dla naszego zbawienia”.

Ujawnia się z wolna, ale nieubłaganie, że nie tylko Bóg rodzi, ale i Kościół; albo, więcej jeszcze prorokując Czytelnika i samego siebie: nie tyle Bóg, co właśnie Bóg przez Kościół. Nie to, co Boskie może zrodzić człowieka do życia w Bogu, ale to, co ludzkie a przebóstwione, bo poślubione Panu.

Jak Matka Boża powiła nam Boga uczłowieczonego, tak Kościół Matka rodzi nas uchrystusowionych. Nie Oblubieniec wydaje na świat nadprzyrodzony, ale Jego płodna dzięki Niemu Oblubienica. Gdyby nie Kościół Matka, misja Chrystusa skończyłaby się fiaskiem. Pan młody pozostałby sam, nie miałby kto pić wina czynionego z wody. Dlatego konieczna jest obecność Niewiasty u Jego boku, w Kanie ziemskiej i niebieskiej.

Nie należy jednak w poszukiwaniu Eklezji ulegać pokusie ucieczki w stronę Niewiasty obecnej na weselu i już wierzącej, gdy uczniowie byli uczniami dopiero „na kredyt”. Nie ułatwiajmy sobie zadania, nie przecinajmy węzła tajemnicy tylko dlatego, że niełatwo poddaje się rozwiązaniu. Nie Matka Boża – w każdym razie nie tylko Ona – jest ową Matką Kościołem. Bez skazy Oblubienicą Oblubieńca.

Giusto de' menabuoi, nozze di cana, 1376-78, battistero di Padova.jpg, źródło: Wikimedia commons
Giusto de’ menabuoi, nozze di cana, 1376-78, battistero di Padova.jpg, źródło: Wikimedia commons

Owszem jest Maryja Matką Kościoła, i w tym sensie porodziła również nas. A jednak wydaje nas Bogu również Matka Kościół. I w tym słychać echo Wcielonego Słowa, które daje się słyszeć dwa razy (Ps 62,12): zarówno w Niepokalanej Maryi, jak i w Kościele świętym, choć złożonym z grzeszników. Gdzie szukać Tej nieskalanej Niewiasty, by dała się znaleźć?

Chyba nie w kościele parafialnym, nie w tych wszystkich praktykach pobożnościowych nazbyt chyba męskich, skoro nie prowadzą ku kobiecej uległości poślubionemu Chrystusowi? A choć to, co niewidzialne – zgodnie z przyjętymi przez Pana regułami – musi nierozdzielnie pozostawać złączone z widzialnym, to przecież nasza Pani Kościół daje się jednak rozróżnić w swojej istocie od przygodnych form, w jakie się ją ubiera nie pytając o zdanie.

Kim więc jest Kościół? Ta – rodzaj żeński, tylko język polski genderyzuje – Kościół, ta Oblubienica, która staje się Matką? Czy może jest Ona tą pełnią, którą osiągnie w chwale niebieskiej, a która w łonie Ojca niebieskiego zrodzona została odwiecznie? I teraz Ona, z przyszłości, zaczynem samej siebie zaczynia eklezjalne ciasto, aby rosło w czasie? Podobnie jak my we chrzcie, dzięki Matce Eklezji, otrzymujemy całego Chrystusa, żeby do Niego dorosnąć?

W tym sensie cel uświęca środek: eschatologia i protologia, nasz koniec i początek wyłaniające się z odwiecznej Bożej woli, zapewniają „sterylną świętość”, warunek naszego powicia. Sam Kościół Matka, poczęty i już znajdujący się w Trójcy, akuszeruje naszemu – w bólach pogrzechowych się dokonującemu – porodowi. W czasie dokonuje się dorastanie do niemowlęctwa w Bogu.

Również w czasie dojrzewa refleksja o Rodzicielce Eklezji. Śmieszno i znacząco, gdy piszę te słowa, krzyżują się drogi moje i osoby, u której zauważam takie same buty jak moje, po pięć dych za parę. Jakbym spotkał siebie przyszłego. Schodzę z drogi starszemu, który poprzedził mnie w czasie. Ustępuję miejsca Pierwszej, która wyprzedza mnie w wieczności.

Kim jesteś ty, wsparta na oblubieńcu swoim (por. PnP 8,5)? Oblubienico, która weselisz się w eschatologicznej Kanie, tam i wtedy gdy Wcielenie dopełniło się w końcu. Czy można z tobą rozmawiać, jak rozmawia się z Panem? W każdym razie, o Pani, wolno chyba wyznać swoją miłość do ciebie, niemal poetycko, gdy prozie słów nie starcza? A eschatologiczne wino szumi w głowie? O, tajemnicza Kościele!

Sławomir Zatwardnicki

Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.

Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).

Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:

„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).

Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:

„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).

By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).

Battistero 5 --.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero 5 –.jpg, źródło: Wikimedia commons

Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.

Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.

Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.

Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.

Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.

Sławomir Zatwardnicki

Sieć bez oczek

Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons
Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons

Bóg jest pierwszy, od zawsze, zawsze, na zawsze. Żebrzemy o przebaczenie grzechów, a to Ojciec pojednał nas ze sobą przez swojego Syna; oczekujemy, żeby zamieszkał w nas, a to On, Chrystus eucharystyczny, przyjmuje nas do swojego Ciała; jeśli miłujemy Boga, to tylko w odpowiedzi na Jego miłość, dzięki Duchowi Świętemu.

Chcielibyśmy Go poznać, ale to On nas poznał pierwszy, a jeśli może być poznany, to jedynie dlatego, że już się był objawił. Objawienie przyjmujemy wiarą, która nie jest panowaniem nad Bogiem, ale poddaniem się Jemu. Pragniemy zrozumieć wiarę, ale okazuje się, że to nie my ją, lecz ona nas ogarnia – ta wiara raz dana świętym (Jud 3), czyli Kościołowi, który notabene również, jako Ciało Chrystusa, jest uprzedni względem wszystkich swoich członków.

W tym Kościele uprawiana teologia, powiada szacowne gremium zwane Międzynarodową Komisją Teologiczną, „chce nie tyle posiąść Boga, ile być przez Niego posiadaną” (Teologia dzisiaj). Dlatego nexus mysteriorum, sieć tajemnic wiary, musi być używana zgodnie z przeznaczeniem: według objawionej instrukcji nie my łapiemy Boga w tę sieć, owszem to właśnie On pierwej obejmuje nas siecią tego, co objawił.

Jeśli Bóg ma być wszystkim we wszystkich (por. 1 Kor 15,28), wszystko powinno zostać w tę sieć objawienia złowione. Dlatego Duch Święty prowadzący Kościół do całej prawdy stopniowo wypełnia prześwit oczek sieci. „Reguła wiary”, czyli podstawowe prawdy objawione i wyznawane w Symbolu wiary, to „węzły” sieci; stanowią one konstrukcję, na bazie której następuje „uszczelnianie” sieci, by objęła całą rzeczywistość.

Tak trzeba by patrzeć na dwa ostatnie dogmaty maryjne, których nie dałoby się wyprowadzić z samego li tylko Pisma Świętego, bez uwzględnienia sensus fidei. Z kolei uroczyste ogłoszenie „nowych” prawd wiary sprawia, że odtąd stają się one częścią tej całości, w zgodzie z którą należy pozostawać. W ten sposób powstaje sieć o gęstszych oczkach, albo – by nie denerwować zakompleksionych katolików unikających jak ognia piekielnego żachnięć protestantów wymachujących niebiblijną zasadą sola Scriptura – sieć o stałych oczkach wypełnia się złowioną treścią.

Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons
Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przy czym, co ważne, należałoby jeszcze podkreślić uprzedniość całości nexus mysteriorum przed poszczególnymi prawdami wiary czy nawet ich sumą. Zgodnie z „chronologią odwróconą”: wydawałoby się, że pojęcie kolejnych prawd wiary doprowadzi do uchwycenia całości objawienia, a przecież to Bóg objawiający siebie, a wtórnie wszystko sub ratione dei, zarzuca sieć. Zmysł wiary pozwala uchwycić całość (czy lepiej: dać się jej pochwycić) i w zgodzie z nią pojmować poszczególne tajemnice (a raczej: dać się im obejmować).

Być może właśnie w utracie sensus fidei należałoby upatrywać niechrześcijańskiego rozumienia „hierarchii” prawd wiary. Jeśli Ojcowie Vaticanum II mówili w Dekrecie o ekumenizmie o różnym związku prawd wiary z fundamentami (różna „odległość” od węzłów sieci), to dla „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik), choć nie tylko dla nich, zasada ta staje się swego rodzaju „narzędziem selekcji” prawd ważniejszych od tych rzekomo mniej ważnych; narzędzie to jednak rozcina sieć, która w takim razie nie spełnia już swojego zadania.

Wciąż jest jednak szansa na nawrócenie. Zawsze pierwszy Bóg uprzedza przecież swoją łaską. „Dogmatyczne nawrócenie” będzie znakiem przyjęcia owego pierwszeństwa Boga zarzucającego sieć.

Sławomir Zatwardnicki

Mało cielesne Boże Ciało

474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie
474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie

O prawdziwości powiedzenia „O Maryi nigdy dość” przekonałem się w czasie pisania książki poświęconej Matce Bożej; jakiegokolwiek aspektu Jej tajemnicy dotknąć, można pisać bez końca. Maryja jest jak rzeka, u której kresu znajduje się ocean boskości stający się Jej wiecznym źródłem (w Boskich prawidłach wywróconych na właściwą stronę źródłem jest cel). Dzięki temu Maryja staje się Bogiem, choć nie przestaje być człowiekiem. Bo przecież jeśli Atanazy miał rację, że „Syn Boży stał się człowiekiem, aby uczynić nas Bogiem”, to symetryczność tej akcji-reakcji najdoskonalszy wyraz znajduje w Niej. Ale nie z powodu Jej przebóstwienia, lecz raczej ze względu na ową nieutracalną „ludzkość” Wniebowziętej, z której Wcielony wziął to, co ludzkie, ludzkie słowa nie nadążają w pochwałach (uwielbieniach, jak chciałby św. Alfons Maria de Liguori) Matki Bożej, które cisną się na usta i klawiaturę Jej czcicielom. Czytaj dalej Mało cielesne Boże Ciało

Halsowanie między łaską a wolnością

ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons
ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie tylko alkoholicy, ale i wszyscy „chorujący” na jakiekolwiek uzależnienie, ulegają tak zwanemu „myśleniu magicznemu” czy inaczej „myśleniu życzeniowemu”; albo, żeby było bardziej pobożnie, powiedzmy: wyrażają „pobożne życzenia”. Które oczywiście mają więcej wspólnego z szaleństwem niż z pobożnością – bo czyż nie jest „zaklętym kręgiem” powtarzać w kółko te same zachowania w niechrześcijańskiej nadziei (matce wiadomo kogo), że w końcu dadzą one inny rezultat niż do tej pory? Czytaj dalej Halsowanie między łaską a wolnością