Archiwum kategorii: Autorzy

Czy wakacje są grzechem?

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, dlaczego lenistwo jest jednym z siedmiu grzechów głównych? Dlaczego pracoholizm nie? Wydaje się, że takie podejście jest mocno przestarzałe i kompletnie oderwane od rzeczywistości. Zauważył to nawet Katechizm Kościoła Katolickiego, bo zdefiniował lenistwo jako znużenie duchowe. Ale czy w życiu duchowym wyluzowanie i odpuszczenie nie są tak samo potrzebne jak w każdej innej dziedzinie? Szczególnie w życiu duchowym chrześcijanina, którego sednem jest łaska, a nie spinanie pośladów. Ja tam nie bronię na siłę wykazu siedmiu grzechów głównych. Wręcz przeciwnie, uważam, że jest bezsensowny. A wbijanie nam go od małego do łbów tylko pogłębia istniejące stereotypy. Myślę, że to nie przypadek, że w kulturze zachodniej osoby pewne siebie uważane są za wyniosłe (pycha), zaradne i bogate za podejrzane (chciwość), seksowne i zbyt roznegliżowane za grzeszne (nieczystość), otyłe za gorsze i złe, za to anorektyczki za rodzaj ascetek (nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu), a ludzie leniwi za o niebo gorsi od pracoholików (lenistwo). Dopisanie do tej listy zazdrości i gniewu być może przyczyniło się do tego, że całe społeczeństwa mają problem z wyrażaniem emocji. Żeby się z tych pęt wydostać wcale nie trzeba przechodzić na buddyzm, wystarczy zerknąć na chrześcijański Wschód. Tam ojcowie, oczywiście, potępiali grzechy, ale zawsze równocześnie przestrzegali przed skrajnościami. Nie wystarczy nie być leniwym – trzeba uważać, by nie zrobić sobie boga z pracy; nie wystarczy się nie obżerać, trzeba się strzec, by całe nasze życie nie obracało się wokół żarcia; nie wystarczy nie być zazdrosnym, trzeba się jeszcze angażować w relacje międzyludzkie. Jednym słowem: umiar, umiar, umiar. Czyli jak napisał nasz znamienity skoczek narciarski: „Luz w dupie”. Grzegorz z Nyssy wiele wieków temu wzywał do tego samego bardziej wyrafinowanym językiem. 🙂 „Ponieważ życie ludzkie jest związane z materią – bowiem pożądania obracają się wokół rzeczy materialnych i każde dąży w sposób niepohamowany do zaspokojenia pragnienia (materia zaś jest ciężka i ciągnie w dół) – dlatego Pan nazywa błogosławionymi nie tych, którzy żyją poza pożądaniami, zamknięci w sobie (niemożliwe jest, by wśród materii prowadzić życie niematerialne i całkiem pozbawione doznań), lecz wyjaśnia, że łagodność jest w cielesnym życiu granicą cnoty i ona wystarczy do bycia błogosławionym. Nie nakazuje ludzkiej naturze całkowitego braku doznań, bo sprawiedliwemu prawodawcy nie godzi się nakazywać czegoś dla natury niemożliwego. Byłoby to bowiem tak, jakby kazać żyjątkom wodnym przeprowadzić się w powietrze lub przeciwnie – tym, które żyją w powietrzu sprowadzić się do wody. Wypada, by prawo było dostosowane do wrodzonych i naturalnych sił. Dlatego błogosławieństwo nie zachęca do całkowitego pozbycia się doznań, ale do umiarkowania i łagodności. Pierwsza możliwość wymyka się naturze, druga udaje się dzięki cnocie. Jeśliby szczęście oznaczało nieporuszenie wobec pożądań, błogosławieństwo byłoby bezużyteczne. Kto bowiem mógłby je osiągnąć, będąc złożonym z ciała i krwi? (Grzegorz z Nyssy, Homilie do błogosławieństw, homilia II: Błogosławieni łagodni, ponieważ oni odziedziczą ziemię).

Miłych wakacji 🙂

Jezus Pan: tytuł „Kyrios” i chrystologia wczesnego chrześcijaństwa

Księgi kanoniczne nie są jedynymi cenionymi przez Kościół, a nawet nie są jedynymi natchnionymi pismami, które chrześcijanie mogą wykorzystywać do celów pobożności czy potrzeb kościelnych, lecz są to księgi, przez pryzmat, których mierzy się i osądza natchnienie oraz prawomyślność innych.

Ostanie pokolenie (zwłaszcza) uczonych protestanckich utrzymuje, że kanon Nowego Testamentu został zasadniczo ustalony w początkach III w. To przekonanie opiera się głównie na błędnym datowaniu słynnego wykazu ksiąg Nowego Testamentu, zwanego Kanonem Muratoriego, na koniec II w., podczas gdy w rzeczywistości pochodzi on z końca IV w. (por. Albert C. Sundberg, „Canon Muratori: A Fourth Century List”, Harvard Theological Review 66/1973, s. 1 – 41; por. Geoffrey Hanheman, „More on Redating the Muratorian Fragment”, ‚Studia Patristica” 19. „Papers Presented to the Tenth International Conference on Patristic Studies Held in Oxford 1987”, Louvain: Peeters, 1989, s. 364 – 365). A zatem, chociaż pisma Pawłowe i Ewangelie, a także inne księgi Nowego Testamentu już od dawna uznawano za kanoniczne, dopiero w IV w. autor chrześcijański przedstawił nam pełny wykaz ksiąg Nowego Testamentu w kształcie, w jakim go obecnie przyjmujemy. Tenże wykaz znajduje się w liście Atanazego z Aleksandrii napisanym na Wielkanoc 367 r.

Dennis E. Groh: profesor historii chrześcijaństwa w Garret (Evangelical Theological Seminary).

Na początku chrystianizmu nie było pism, które moglibyśmy nazwać wewnętrznymi księgami wspólnot chrześcijańskich. W głównej mierze posługiwali się oni przekładami aramejskimi Biblii Hebrajskiej, a z czasem, gdy do Nazarejczyków dołączą helleniści (Żydzi mówiący po grecku), jego greckimi przekładami. Dziś wiemy, że nie było w tym czasie ustalonego kanonu Biblii Hebrajskiej, stąd w Nowym Testamencie nawiązania m.in. do Wniebowzięcia Mojżesza oraz Księgi Henocha etiopskiego, a także liczne ślady wpływów literatury międzytestamentalnej (zob. ks. Antoni Tronina, Psalmy Salomona oraz ich echa w Pismach Nowego Testamentu [cz. 1], Roczniki Teologiczne KUL 41 [1994] 64 – 78. Tenże, Psalmy Salomona oraz ich echa w Pismach Nowego Testamentu [cz. 2], Roczniki Teologiczne KUL  42 [1995] 45-58).

Wspólnoty tworzone przez św. Pawła, ale i także przez św. Jakuba Sprawiedliwego, składały się głównie z analfabetów i ludzi bardzo ubogich, o nie najwyższym morale (1 Kor 1, 26 – 30; 5, 1 – 7; 11, 20 – 22; Jk 2, 1 – 13). To czasy kiedy chrześcijaństwo kierowało się wskazaniami Ducha Bożego, gdyż Jezus Chrystus obiecał, że Jego Duch będzie prowadził swoich wiernych wyznawców aż do skończenia starego świata  (zob. Mt 28, 20; J 14, 26; Dz 6, 3 – 6; 11, 12; 15, 28; 19, 21; 21, 11). Byłby niezmiernie zaskoczony – nie tylko zresztą On, ale i św. Paweł – gdyby spotkał kogoś, kto granicę Jego działania ustaliłby na początek II w., czyli prawdopodobną ostateczną redakcję Drugiego Listu św. Piotra, chronologicznie najpóźniej napisanej księgi Nowego Testamentu. Należy zdać sobie sprawę, że chrześcijańskie pisma greckie z I w., które określamy nazwą Nowego Testamentu, nie są końcem, ale początkiem refleksji chrześcijańskiej. Dzięki nim możemy odtworzyć, niejako klatka po klatce, okres, w którym nie pismo, a żywe słowo było wyznacznikiem prawowierności, o ile, o takiej prawowierności możemy wtedy mówić. Myślę, że ten wstęp, bardzo konieczny, wskaże każdemu osobiście drogę do odrzucenia sztywnej definicji tylko Pismo (sola Scriptura), którą starają się narzucić chrześcijanom fundamentaliści protestanccy (zob. Josh McDowell, Wiarygodność Pisma Świętego, Vocatio: Warszawa 2009). Duch Boży wciąż prowadzi Kościół do całkowitej prawdy, prawdy, która ma swoje korzenie w czasach kiedy jeszcze nie było żadnego Nowego Testamentu, a jedynie doświadczenie paschalne, Dwunastu i ich początkowa grupa zwolenników. To oni zmienili świat, bardzo często głosząc idee, które były w rażącej sprzeczności z wykładnią judaizmu, którą proponowały szanowane wtedy stronnictwa religijne: faryzeusze, esseńczycy, saduceusze czy henochici. Główną ideą Nazarejczyków był nieustannych ich głos, mówiący, że Jezus jest Panem. Spróbujmy zastanowić się, co ten głos, tak naprawdę oznacza. Pamiętając, że tytuł Kyrios/Pan, podlegał nieustannej ewolucji znaczeniowej. Widać to właśnie na przykładzie pism Nowego Testamentu. Czym innym był on w ustach rodaków Jezusa – gdy nauczał On ich i egzorcyzmował w Galilei – a czym innym był on w ustach następnych generacji chrześcijan, którzy nazywali Go Królem Królów i Panem panów, oraz swoim Jedynym Panem. Warto się zapoznać z pasjonującą historią tego tytułu, który pozostał do dziś najpopularniejszym określeniem Jezusa zwanego Chrystusem.

KTO MÓGŁ BYĆ „PANEM” W CZASACH JEZUSA?

Tytuł Pan nie został zapożyczony z otoczenia pogańskiego, choć niewątpliwie nabrał on tam nowych dodatkowych znaczeń . Św. Paweł w jednym z listów użył inwokacji Marana tha (Przyjdź, Panie nasz), co oznacza, że tytuł ten pojawił się w aramejskim środowisku językowym, a zatem ma on pochodzenie żydowskie, nie hellenistyczne (1Kor 16, 22).

Zasadnym teraz staje się  pytanie: Czy rzeczywiście tytuł aramejski Mar (=Pan) mógł zostać zaczerpnięty z określeń zastępczych dla imienia Boga – YHWH? Czy w czasach Jezusa stosowano na oznaczenie Boga tytułu Pan w czystej postaci, bez jakiegoś dodatkowego dookreślenia np. nasz Pan, Pan wszystkiego? Odkrycia w Qumran zdają się potwierdzać, że stosowano taki sposób nazywania YHWH Boga.

W hebrajskim tekście Księgi Hioba czytamy:

Bo to jest pewne, że Bóg nie popełnia bezprawia i Najwyższy nie łamie prawa ( Hi 34, 12 ).

Aramejski targum znaleziony w grocie 11, wers ten przeobraża następująco:

Czy Bóg naprawdę okaże się niewierny i [będzie] Pan [zmieniał wyroki]? ( 11QtgJob 24, 6 – 7 ).

Następny tekst chociaż uszkodzony (początkową literę m odtworzono), to występowanie tam aramejskiego marya` (Pan) jest oczywiste:

[Do Gabriela P]an [powiedział:] I[dź do bękartów…] (4Q202 1, 4, 5).

Akurat ta część jest poświadczona w języku greckim, gdzie w miejscu w którym skryba qumrański umieścił marya` występuje ho Ks (skrót ho Kyrios; por. HenEt 10, 9).

Uzyskujemy potwierdzone nazywanie Boga w sensie absolutnym jako Pana, jednakże bez żadnych konotacji z Tetragramem.

Naukowiec i badacz manuskryptów z Qumran, Joseph Fitzmyer stwierdza, że w niektórych rękopisach qumrańskich Biblii Hebrajskiej, Tetragram był zastępowany przez Jego substytut czyli  Pan – Adonay (Joseph Fitzmyer, 101 pytań o Qumran, Kraków 1997, s. 59 – 60). W literaturze qumrańskiej np. w Apokryfie Księgi Rodzaju (1QApGen: aramejski dokument datowany na koniec I w. przed Chr. lub początek I w. po Chr.), zastępuje się Tetragram YHWH, ale wraz z dookreśleniem: Pan światów, czy też Pan wieków (1QApGen kol.2, 4; kol. 7, 7; kol.12, 17; kol. 22, 16. 21; kol. 21, 2 – 3). Należy się zgodzić z jednym:  Żyd w I w. po Chr. tytuł Pan mógł niewątpliwie odnosić do Boga (porównaj z tradycją nowotestamentalną: np. Łk 1, 15). Natomiast lepszym przykładem zastąpienia Tetragramu wyrażeniem Kyrios jest Józef Flawiusz, który przynajmniej dwukrotnie tak postępuje (zob. Ant 20, 4, 2 [90]; 13, 3, 1 [68]). Ma to pewne uzasadnienie w tekstach hebrajskich: już bowiem w nich YHWH jest nazywany w formie Adon lub Adonay, bez mała 773 razy. Przy czym – co warto podkreślić – formę Adon stosowano znacznie szerzej niż formę Adonay: tę pierwszą, odnoszono nie tylko do Boga, ale również do ludzi i aniołów (Rdz 18, 1;19, 2; 42, 10; Rt 2, 13; 1 Sm 1, 15; 16, 15 – 16; 2 Sm 11, 9; 1 Krl 16, 4; 18, 7); tę drugą, mającą postać liczby mnogiej, nazywano tylko Boga. Forma Adonay, już w Biblii Hebrajskiej, stała się nie tylko tytułem określającym majestat i potęgę Boga, ale także jednym z Jego imion (zob. Frank Zimmerman, El and Adonai, VT 12 [1962], s. 190-195). Po zburzeniu Pierwszej Świątyni, prawdopodobnie na wygnaniu, ze względu na olbrzymi szacunek dla Imienia Bożego YHWH, imię Adonay zastąpiło niewymawiany Tetragram w kulcie publicznym,

Tytuł pochodzenia hebrajskiego Adonay oraz aramejski Mar, odnoszono zatem do Boga, ale czy używano tego drugiego również w stosunkach międzyludzkich? Na pewno stosowano go wobec rodziców w środowisku zhellenizowanych Żydów:

I rzekł Pentefres do swej córki: „Moje dziecko”. Ona zaś odpowiedziała: „Oto ja, panie” (JziAs 4).

Choć większość autorów przyjmuje, że apokryf Józef i Asenet powstał w języku greckim w Egipcie, to – według A. Suskiego cały utwór ma charakter wybitnie semicki. Słownictwo, teologia, idee odzwierciedlają judaizm hellenistyczny, i to jeszcze z epoki przedrabinackiej (Ryszard Rubinkiewicz, Apokryfy Starego Testamentu, Warszawa 1999, s. 13).

W utworze tym Asenet nazywa panem anioła, a także narzeczonego Józefa (JziAs 16, 20). Te określenia znajdują również potwierdzenia w literaturze aramejskiej, gdzie tytuł Pan (mar/kyrios), używa żona do męża, syn do ojca, a powszechnie stosuje się go na oznaczenie królów i władców (1QApGen kol. 2, 9. 13; kol. 20, 25; kol. 22, 18). Jednocześnie prof. Geza Vermes – w swoich analizach – wykazał, że w języku aramejskim tytuł mar/pan i nauczyciel nie były synonimami:

Różnica między bezpośrednim i omownym zwracaniem się do szanowanych osób jest wreszcie wyraźnie skomentowana przy okazji wymiany zdań pomiędzy Rabbim Jeremiaszem bar Abbą i Rawem – nauczycielami z drugiego stulecia po Chr. Pierwszy z nich pyta:

„Czy odmówiłeś już modlitwę Hawdala [na koniec szabatu]?”
Na to Raw odpowiada:
„Tak, odmówiłem.”
Talmudyczny narrator tego opowiadania zauważa:
„Rabbi Jeremiasz nie powiedział: „Czy mar odmówił modlitwę Hawdala”, ale „Czy odmówiłeś (…)?”

Następnie wyjaśnia, że mimo nieformalnego stylu pytania zadanego przez Jeremiasza nie było ono niestosowne, ponieważ obaj nauczyciele znali się jeszcze jako uczęszczający do tej samej szkoły uczniowie i w związku z tym ich relacje były zażyłe.

Z dotychczas zgromadzonych świadectw wypływa kilka ważnych wniosków. Po pierwsze, używanie słowa „pan” w znaczeniu absolutnym było możliwe w żydowskim języku aramejskim, jego stosowanie zaś jako formy, za pomocą której zwracano się do wysoko postawionych osób, jest przynajmniej prawdopodobne. Po drugie – i o ile nam wiadomo, dotychczas nikt nie zwrócił na to uwagi – kiedy tytuły „rabbi”, „pan” występują razem, a dotyczą różnych osób, wówczas bynajmniej nie są synonimami, lecz wyrażają pewien porządek hierarchiczny, w którym osoba wyższa rangą określana jest słowem mar (Geza. Vermes, „Jezus Żyd. Ewangelia w oczach historyka”, przeł. Michał Romanek, Kraków 2003, s. 154).

Traktat Taanit przekazuje nam pewną opowieść o żydowskim zaklinaczu deszczów: Abbie Chilkiaszu. Choć kodyfikacja tego tekstu nastąpiła późno, to jednak sama treść odnosi się do czasów początku I w. po Chr.:

Innym razem świat został doświadczony brakiem deszczów. Posłali więc mędrcy [rabbanan] do niego dwóch uczniów [rabbanan], by błagali o zmiłowanie (Taanit 23b; Witold Tyloch, „Opowieści mędrców Talmudu, Gdynia 1993).

Tłumaczenie prof. W. Tylocha nie jest dosłowne: w obydwóch wypadkach chodzi tu o aramejskie słowo rabbanan (=nauczyciele). Przybyli oni do Chilkiasza, aby prosić go o wstawiennictwo u Boga, aby przerwał długotrwałą suszę. Gdy prośbą mędrców stało się zadość; wypowiedzieli oni do Chilkiasza następującą kwestię:

Wiemy, że deszcz spadł dzięki twoim zasługom. Wytłumacz nam jednak i wyjaśnij nam panie [mar], co znaczy to wszystko, twoje słowo i czyny, które nas zdumiały (Tamże).

W tekście słowo rabbanan pełni inną funkcję niż mar. Tym drugim tytułem jest obdarzony cudotwórca, co może wskazywać – raczej na pewno wskazuje – że tytuł mar (=Pan) miał większą rangę niż nauczyciel i był sposobem zwracania się do cudotwórcy. Ten sposób wyrażania się do cudotwórców, był głęboko zakorzeniony w historii Izraela, ponieważ analogicznie tytułowano Eliasza i Elizeusza (1Krl 18, 13; 2Krl 8, 12). Dla Żydów Eliasz wciąż był żyjącym prorokiem, ponieważ – według legend i klechd ludu żydowskiego – miał on zostać wzięty do nieba przez Boga (2Krl 2, 11). Prorok Malachiasz przepowiadał jego triumfalny powrót przed dniem YHWH (Ml 3, 23). W tym czasie jego zadaniem miało być uśmierzenie gniewu Bożego i odnowienie Izraela (Syr 48, 1).

Rabban Jochanan ben Zakkaj, otrzymał przekaz od swojego nauczyciela, a ten od poprzedniego (początek I w. po Chr.), że Eliasz nie przyjdzie po to, aby jednych oczerniać, a innych oczyszczać, jednych poniżyć, a innych wynosić. On przyjdzie po to, aby poniżyć tych, których wyniosła siła, a przygarnąć tych, których zepchnęła siła (Edujot 6, 7; Szymon Datner , Anna Kamieńska [oprac.], Z mądrości Talmudu, Warszawa 1988). Zanim jednak Eliasz ostatecznie miał poprzedzić dzień YHWH – ukazywał się on różnym wybitnym przedstawicielom narodu żydowskiego, którzy dalej tytułowali go określeniem pan:

Prorok Eliasz zjawiał się niejednokrotnie na posiedzeniach, którym przewodniczył Rabbi Juda ha – Nasi, a gdy przybywał, to zawsze zjawiał się punktualnie. Pewnego razu, a było to w pierwszym dniu nowego miesiąca, gdzieś się zatrzymał w drodze i się spóźnił. Wówczas Rabbi zapytał: – „Dlaczego to Pan się spóźnił dzisiaj?”(Bawa Mecyja 85b, W. Tyloch, Tamże).

Eliasz usprawiedliwiał się przed Judą tym, że jego spóźnienie było spowodowane układaniem do spoczynku Abrahama, Izaaka i Jakuba. Wtedy Rabbi znów zwrócił się do Eliasza:

Czy podniósł ich Pan wszystkich jednocześnie? (Tamże)

W identyczny sposób zwracał się do Eliasza Rabbi Jose ben Chalafta (II w. po Chr.). Kiedy zaniepokoił się on dłuższą nieobecnością wniebowziętego proroka, i w końcu zobaczył go po trzech dniach nieobecności, powiedział:

Dlaczego to mój Pan nie przychodził? (…) Czy Pan stracił cierpliwość i rozgniewał się, dlatego, że mu dokuczyłem? (Sanhedrin 113a, Tamże).

W świetle tych żydowskich świadectw można byłoby – ostrożnie – postawić tezę, że skoro wniebowziętemu Eliaszowi przysługiwał tytuł Pan to i popaschalne pierwotne środowisko żydowskie, dla którego Jezus również był wywyższonym i żyjącym prorokiem, zachowało je dla swojego Mistrza. Dzięki temu wydawałoby się, że lepiej możemy zrozumieć aramejski zwrot „Marana tha”, który – nieoczekiwanie – odzyskałby swój właściwy i ten pierwszy palestyński kontekst: Wywyższony Jezus – tak jak Eliasz – jest Panem, który powróci wraz z dniem YHWH, który dla Nazarejczyków, był już także, a może przede wszystkim – dniem ich Jedynego Pana czyli Jezusa (pierwsza znamienna zmiana akcentów).

Taką teorię należy w zdecydowany sposób odrzucić – nie przystaje ona bowiem do najbardziej prawdopodobnych naukowych ustaleń. Dlaczego? Za utożsamieniem Kyriosa z Jezusem w rzeczywistości popaschalnej stoi twórcza interpretacja Psalmu 110 (por. Mk 12, 35 – 37; Dz 2, 34 – 36; Flp 2, 9 – 11). Stąd wzięło się wywyższenie Jezusa, ale i także odcięcie znaczeniowego nazywania Jezusa historycznego Panem, od tego Kyriosa, na którego został On intronizowany w rzeczywistości niebiańskiej (por. Ap 5, 12 – 14; 19, 16). Kefas, który przecież określał Jezusa tytułem Pan, gdy działał wraz z Nim w Galilei i Judei, w swojej przemowie stwierdza, że Jezus dopiero po zmartwychwstaniu stał się Panem (to samo św. Paweł), a zatem nie należy łączyć przedpaschalnego tytułu Pan z jego rozumieniem i treścią, którą nadano mu w rzeczywistości popaschalnej – jest to już zupełnie coś innego.

Podsumowując dostrzegamy, że słowo mar, którego odpowiednikiem był grecki kyrios, odnoszono, w czasach Jezusa, do następujących postaci:
1) Boga
2) aniołów
3) władców
4) cudotwórców
5) rodziców
6) na oznaczenie stosunków mąż – żona.

JEZUS PAN W GALILEI

Spróbujmy odnaleźć odpowiedź na bardzo ważną kwestię: Czy do Jezusa w tzw. rzeczywistości przedpaschalnej zwracano się określeniem Mar, i spróbujmy ustalić – jeśli w ogóle jest to możliwe do ustalenia – co przez to rozumiano?

Najlepiej, aby rozstrzygnąć ten problem przebadać najstarsze przekazy ewangeliczne (Q/Mk), w których nazwano Jezusa słowem Pan.

Setnik przyszedł do Niego i prosił Go mówiąc: Mój sługa choruje. A On rzekł do niego: Pójdę i uzdrowię go. A setnik odpowiadając rzekł: Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod mój dach (Q 7, 3 – 4. 2. 6).

Tytuł Pan znajduje się w ustach goja (wołacz), proszącego o uzdrowienie jego sługi.

Podobny przypadek odnajdujemy w perykopie, która dotyczy pobytu Jezusa w okolicach Tyru. Grecka kobieta, pochodząca z Syrofenicji, uparła się i prosiła Jezusa o uzdrowienie jej córki. Gdy Nazarejczyk odprawił ją porównując gojów do psów (być może domowych), Greczynka zawołała:

Tak jest, Panie, wszakże i szczenięta jadają pod stołem z okruszyn dzieci (Mk 7, 28).

Z tych dwóch przykładów można wyciągnąć pierwsze wnioski: wołacz Panie! – pojawia się w ustach gojów, a więc niewątpliwie nie ma on nic wspólnego z Tetragramem YHWH i jest – prawdopodobnie – zwykłą formą grzecznościową wyrażającą szacunek, a także wprowadzającą dystans pomiędzy proszącym o cud a cudotwórcą. Tyle poganie, a co z Żydami? Niestety najstarsza tradycja przekazała nam tylko te dwa wypadki zwracania się do Jezusa słowem Pan i jeden, kiedy On sam siebie tak określił. Gdy przed wjazdem do Jerozolimy wysłał swoich uczniów po osła, dał im następujące instrukcje:

A jeśliby ktoś wam rzekł: Cóż to czynicie? Powiedzcie: Pan go potrzebuje. I zaraz je z powrotem odeśle (Mk 11, 3).

Pan może tutaj oznaczać zarówno właściciela, jak i powtarzać określenie, którym często posługiwano się w stosunku do Jezusa z Nazaretu. Logion nie daje nam jakichkolwiek wskazówek, który z tych wariantów jest najbliższy prawdzie, ale przynajmniej rozstrzyga jedną zasadniczą kwestię:  Nazarejczyk akceptował ten sposób nazywania swojej Osoby.

W poszczególnych lekcjach kodeksowych Ewangelii według świętego Marka, tytuł ten pojawia się tylko i wyłącznie w ustach Żydów w powiązaniu z działalnością uzdrowicielską Galilejczyka.

Gdy ojciec przyprowadził swojego syna epileptyka do Jezusa – w jednej z lekcji – zwrócił się do niego Panie i poprosił o wyleczenie:

(…) jeżeli coś możesz, zlituj się nad nami i pomóż nam (Mk 9, 22).

Jezusowi nie spodobała się wątpliwość i zażądał wiary, na co zrozpaczony ojciec odpowiedział:

Wierzę Panie; pomóż mojej niewierze (Mk 9, 24; Nowa Biblia Gdańska).

Kontekst jest jednoznaczny: słowo Pan jest stosowane przez żydowskiego współziomka do Jezusa jako cudotwórcy; na pewno nie Boga, ponieważ sam ojciec zwraca się z pewną wątpliwością – czy w ogóle ten cud jest możliwy. Dalsze dwie lekcje poruszają się w tym samym obszarze: Panem nazywa Jezusa trędowaty, który prosi o oczyszczenie oraz ślepy Bartymeusz, który chce odzyskać wzrok (Mk 1, 40; 9, 22).

Wniosek jaki można z tych świadectw wysunąć jest właściwie tylko jeden: wszyscy, którzy stosują wobec Jezusa tytuł Mar czynią to w kontekście Jego cudotwórczej działalności, a więc, rozumienie tego tytułu współgra z tradycją starotestamentalną (Eliasz, Elizeusz) oraz ze zwyczajami, które umieszcza w tym okresie Talmud (Taanit 23b). Natomiast dalszy popaschalny rozwój symboliki tytułu Kyrios/Mar, jest już znacznie bardziej skomplikowany, a jego analiza wymaga dużej staranności oraz drobiazgowości. Jego kontekst jest też znacznie szerszy, ponieważ środowisko żydowskie pierwotnego chrześcijaństwa, zaczęło się przesuwać w kierunku środowiska hellenistycznego, które w końcu osiągnie przewagę i zdominuje główny nurt chrystianizmu.

WYWYŻSZONY PAN. CHRYSTOLOGIA KYRIOSA.

Św. Paweł bardzo często określa YHWH tytułem Kyrios, nawiązując do tekstów Starego Testamentu (por. 1 Tes 4, 6; 1 Kor 2, 16; 2 Kor 6, 18; Rz 4, 8). Tym samym wszystkie ustępy, w których Apostoł Narodów za pomocą rodzajnika określonego, stosuje do Jezusa wyrażenie: ho Kyrios, nabierają szczególnego znaczenia. Św. Paweł tego bezprecedensowego określania Jezusa, używa w następujących konotacjach:

1. Jezus przedpaschalny – 1 Tes 2, 15; 1 Kor 9, 5; Ga 1, 19

2. Jezus zmartwychwstały i wywyższony – 1 Kor 9, 1; Flp 2, 11; Rz 10, 9. 13

3. Jezus apokaliptyczny – 1 Tes 2, 19; 2, 13; 1 Kor 1, 7 – 8; 5, 5; Flp 3, 20; 4, 5.

Czy św. Paweł kiedykolwiek posunął się do tego, że słowo Kyrios (w wariantach LXX zastępujące Tetragram) odniósł do Jezusa? Możemy odpowiedzieć na to twierdząco, pomimo iż było to najdalej posunięte naruszenie tradycyjnego monoteizmu żydowskiego.

Dla przykładu – wyjaśnia ks. Dariusz Piskorski – hymn Flp 2, 6 – 11 w wersecie 10 – tym zawiera aluzję do Iz 45, 23, w którym jest mowa o kulcie należnym Jahwe jako Panu (por. Iz 45, 18 – 25), a Rz 10, 9 – 13 w wersecie 13 – tym przywołuje obietnicę zbawienia dla wzywających imienia Pana (Jahwe) zaczerpnięta z Jl 3, 5 i odniesioną do tych, którzy wyznają, że „Jezus jest Panem” (Rz 10, 9) [ks. Dariusz Piskorski, Wiara w boskość Jezusa w świetle tytułów chrystologicznych w Listach protopawłowych, Studia Płockie: tom XXXVII 2009, s. 40]. Inaczej mówiąc, biorąc pod uwagę bezpośrednie konotacje z wezwaniem proroka Joela: Jezus to YHWH. To Bóg darował mu imię, Swoje imię, które jest ponad wszelkie imię (por. Flp 2, 9 – 11). By jednak nie wprowadzać, czegoś, co można by zinterpretować jako odebranie czegoś istotnego Ojcu, św. Paweł stwierdza, że Syn jest Panem, ku Jego chwale.

Refleksja ta była kontynuowana w nurcie chrześcijaństwa po – Pawłowego i silnie akcentowana, aby w konsekwencji doprowadzić do kategorycznego stwierdzenia stawiającego Jezusa ponad wszelką nadziemską władzą i zwierzchnością, i mocą, i panowaniem, i wszelkim imieniem, jakie może być wymienione, nie tylko w tym wieku, ale i w przyszłym (Ef 1, 21). Nie potrzeba dużej wyobraźni, aby się domyślić, że imieniem, które w tym eonie było przez Żydów uznawane za będące ponad wszystkim, to imię YHWH, które już św. Paweł skojarzył z Jezusem, jedynym Panem, a w jeszcze większym stopniu jego następcy (por.: Jam jest YHWH. To jest moje imię; i chwały mojej nie oddam nikomu innemu [ Iz 42, 8] – Jezus Chrystus, któremu niech będzie chwała na wieki wieków. Amen [ Hbr 13, 21]). Miało to swoje dalsze konsekwencje dla chrystologii; konsekwencje, które dostrzegły wczesne generacje chrześcijan po – Pawłowych. Prowadziło to bowiem, do coraz silniejszego odchodzenia od teocentryzmu charakteryzującego Nazarejczyków po – Jakubowych (zob. List Jakuba), będących właściwie wewnętrzną sektą żydowską o zabarwieniu apokaliptycznym, do dojrzałego chrystocentryzmu, znajdującego swoją kulminację w Liście do Hebrajczyków i w tradycji Janowej. Psalmy, które wysławiały YHWH, chrześcijanie transponowali na Jezusa – było to apogeum, już nawet nie zrównania, ale raczej utożsamienia YHWH z Jezusem Kyriosem (Ef 4, 8 – 10=Ps 68, 18; Hbr 1, 10 – 12= Ps 102, 25 – 27).

Cały ten proces rozpoczął się w aramejskojęzycznej wspólnocie z Jerozolimy, to stamtąd przejął św. Paweł zniecierpliwione wezwanie do paruzji Jezusa: Marana tha. Biorąc pod uwagę fakt, że w qumrańkich rękopisach Mar jest substytutem Tetragramu YHWH, to spodziewany dzień YHWH, który dla Nazarejczyków stał się dniem Pana, wraz z formułą wezwania do Jego przyjścia, siłą rzeczy, musiał prowadzić wspólnotę obecną na liturgicznych zebraniach do utożsamienia imienia Mar – przysługującego YHWH, o czym warto jeszcze raz przypomnieć  – z Jezusem. ( Marana tha – Przyjdź Panie, bo każdy kto wezwie imienia Pana będzie zbawiony. ) Św. Paweł rozwinął kyriologiczną chrystologię, wykorzystując jej żydowską matrycę i, nie wahając się, przeciwstawił swoim helleńskim uczniom ich panów, Jedynemu Panu Jezusowi Chrystusowi (1 Kor 8, 5 – 6).  Musiało to prowadzić do przyznania Jezusowi pełni, całej pełni, Boskiej potęgi:

Jako Zbawcy wyczekujemy PANA naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciała poniżone, na podobne do swego chwalebnego, tą potęgą, jaką On może wszystko, co jest, sobie  podporządkować (Flp 3, 20 – 21).

Oto jak dosadnie komentuje (przed) Pawłowy hymn z Listu do Filipian ks. Dominik Rybol:

„W tekście starotestamentalnym uwypuklona została uniwersalna władza Jahwe nad wszystkimi narodami:

Albowiem ja jestem Bogiem, a prócz mnie nikt inny, przysiągłem to sobie…Każde kolano uginać się będzie przede mną, każdy język będzie wyznawał: Tylko w Panu, będą mówić, jest zbawienie i moc (Iz 45, 22 – 24).

W hymnie Flp władza Chrystusa w stosunku do władzy Boga w ST, o której mówi Izajasz, jest jeszcze bardziej rozszerzona. Jezusowi będzie poddane to, co na niebie, na ziemi i pod ziemią. Jezus nie jest jednak Panem w sensie wschodniego despotyzmu gdyż stał się posłusznym, aż do śmierci. Skoro na Jezusa przeniesiono Boskie funkcje i przymioty, nie można zaprzeczyć, że gmina nazywając Go Panem, uznaje Go również Bogiem…To niedające się wypowiedzieć imię znajduje jednak swój wyraz w tytule Kyrios. Tytuł ten przysługuje Jezusowi zmartwychwstałemu w takim samym stopniu, jak i Bogu Ojcu (Flp 2, 10 n = Iz 45, 23; Ap 19, 13. 16 = Pnp 10, 17)” [ks. Dominik Rybol, Imiona Boga w Biblii w konfrontacji z nauka Świadków Jehowy, Opole 2004, s. 159 – 160].

Czy św. Paweł posunął się do nazwania Jezusa Bogiem wprost, nie korzystając z „bezpiecznej” – oczywiście „bezpiecznej” z punktu widzenia jego żydowskiej wrażliwości – terminologii odwołującej się do symboliki tytułu Pan? Wskazuje się tutaj na Rz 9, 5, ale ojciec Fitzmyer uspokaja nastroje: określenie Jezusa słowem theos nie stoi co prawda w sprzeczności z chrystologią św. Pawła, lecz w sprawie tego wersetu, prosi on, aby nie zajmować apodyktycznego stanowiska, które charakteryzuje czasami badaczy chcących wytropić dojrzałą chrystologię już na bardzo wczesnym etapie (W. J. A. Fitzmyer, List do Rzymian, [w:] R. E. Brown – J. A. Fitzmyer -R. E. Murphy [red.], Katolicki Komentarz Biblijny, Warszawa 2001, s. 1301, nr 94). Na wyraźne nazwanie Jezusa Bogiem trzeba będzie jeszcze poczekać prawie pół wieku; nastąpi to w środowisku pogano – chrześcijan, ale – co warto podkreślić – swój początek ma to już w zamierzchłych początkach sekty Nazarejczyków. Już u prachrześcijańskich galilejskich misjonarzy Jezus jest uosobieniem Mądrości Bożej.

Ks. prof. A. Paciorek, po szczegółowych analizach Ewangelii Galilejskiej oraz Ewangelii Tomasza, stwierdza, że w początkach chrześcijaństwa znaczenie Jezusa polegało i wynikało z Jego słów. Jezus przedstawiony był jako nauczyciel mądrości i objawiciel niebieskiej mądrości. Śmierć i zmartwychwstanie nie miały tu tak wielkiego znaczenia. To właśnie posiada znaczenie dla zrozumienia pierwotnego chrześcijaństwa. Tak więc ETom i Q świadczą o istnieniu pierwotnej formy tradycji o Jezusie. Były one niezależne od siebie i w niejakim napięciu wobec tradycji Pawłowej i synoptycznej (ks. Antoni Paciorek, Q – Ewangelia Galilejska, Lublin 2001, s. 118 ).

Zatem w początkach chrześcijaństwa istniały dwa ośrodki chrystologiczne: w jednym z nich, prawdopodobnie w środowisku związanym geograficznie z Galileą, Jezus był przedstawiany jako Mądrość Boża, a moc zbawcza wynikała z Jego słów, nie czynów; w drugim z nich, związanym z Jerozolimą, a potem ze św. Pawłem, moc zbawcza była wiązana z czynami Jezusa, zwłaszcza z dwoma: rozpięciem na Krzyżu z rozkazu prefekta rzymskiego Poncjusza Piłata oraz zmartwychwstaniem, uwiarygadnianym świadectwami Kefasa, Jakuba Sprawiedliwego, a w późniejszym okresie nawróconego zeloty Saula z Tarsu. Obydwa te środowiska bardzo mocno wywyższyły Jezusa i umożliwiły następnym generacjom chrześcijan zintensyfikowanie ich pierwotnej myśli. Ubóstwienie Jezusa w środowisku żydowskim choć dość silne, gdy porównamy je do postaci najbardziej cenionych w judaizmie: Henocha, Mojżesza i Eliasza, nie zdobyło się jednak na nazwanie Jezusa Bogiem (przynajmniej nie mamy jak do tej pory na to bezsprzecznych świadectw), choć – jak widać – św. Paweł niewątpliwie uczynił Go równym swojemu Ojcu, otwierając przez to drogę do wysokiej chrystologii Listu do Hebrajczyków oraz Ewangelii według św. Jana.

Dlaczego nie potrafiło zdobyć się na ten krok środowisko judeo – chrześcijan? Dobrą odpowiedzią na to pytanie są słowa żydowskiego konwertyty: ojca Francoisa Dreyfusa:

Trzeba samemu przeżyć drogę duchową św. Pawła, żeby ocenić olbrzymią trudność, jaką przedstawia dla ortodoksyjnego Żyda wiara w tajemnicę Wcielenia. Wobec niej wszystkie inne trudności są dziecinnie śmieszne. Przeszkoda ta jest tak radykalna, tak nie do przeskoczenia, że trzeba ją okrążyć, jak okrąża się szczyt, którego ściana północna jest niedostępna i na który można się wspiąć jedynie od południa. Bowiem dopiero po olśnieniu światłem wiary dochodzi się do odkrycia, że Trójca Przenajświętsza i Wcielenie nie sprzeciwiają się dogmatowi monoteizmu Izraela: „Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jeden” (Mk 12, 29 cytujący Pwt 6, 4). I odkrywa się, że nie tylko nie ma sprzeczności, ale przeciwnie, dogmat chrześcijański jest jakby rozwinięciem, ukoronowaniem wiary Izraela. I temu, kto czegoś podobnego doświadczył, narzuca się oczywistość: pobożny Żyd z I wieku jest w identycznej sytuacji, w jakiej znajduje się Żyd współczesny. Tylko bardzo silna pewność może doprowadzić do obejścia tej trudności (Francois Dreyfus OP, Czy Jezus wiedział, że jest Bogiem?, Poznań 1995, s. 81).

Nie proteza

„Teza + antyteza = proteza”. To dowcipne równanie ks. Twardowskiego przestrzega przed zbytnią radykalizacją tezy wyjściowej w polemice. Jeśli bowiem druga strona weźmie poważnie prowokację, może dojść do ostrego starcia. Tak mogło się stać w przypadku mojego sporu z p. Andrzejem Nowickim na katolickim blogu. Na szczęście nie zakończyło się protezą, gdyż mój oponent złagodził swój styl i wycofał się z jednostronnych oskarżeń tak, że na koniec możemy podać sobie ręce. Oczywiście nie jest moim celem negowanie licznych przypadków postaw wrogich Żydom w społeczeństwie Zachodu, ale grubym nadużyciem byłoby nazywanie ich „antysemityzmem katolickim”. Chyba nikomu nie przyjdzie na myśl utożsamianie szatańskich pomysłów twórców nazizmu z nauczaniem Kościoła. Dlatego znacznie ostrożniejszy jest tytuł książki wydanej przez instytut Yad Vashem jako podręcznik dla chrześcijańskich uczestników dialogu: The Holocaust and the Christian World. Reflections on the Past, Challenges for the Future (2000). Tym bardziej nie przystoi katolikom odgrzewanie mitu o „antysemityzmie katolickim”! Jeśli się bowiem wyznaje, że Kościół jest wspólnotą zbawienia zarówno Żydów, jak i pogan, to nie można jednocześnie wyznawać czegoś diametralnie przeciwnego. Przecież papieże wielokrotnie stawali w obronie Żydów przed nadużyciami ze strony społeczności uważającej się za chrześcijańską (mamy dostępne po polsku listy św. Grzegorza Wlk). Sprzeciw budziła zresztą nie religia żydowska, lecz przesądy i uprzedzenia podsycane wśród prostej ludności. Najwięcej zastrzeżeń ze strony biskupów budził (i nadal musi budzić) proceder lichwy, oparty na etyce Talmudu, ale potępiany przez proroków biblijnych. Te wszystkie konflikty ekonomiczne i cywilizacyjne są dziś przedmiotem wspólnej refleksji obu stron dialogu. Dlatego jeszcze raz zachęcam wszystkich uczestników naszej dyskusji, aby bardziej zaznajomić się z nauczaniem Soboru i papieży na temat wspólnych korzeni religii żydowskiej i chrześcijaństwa. Rozmowy kard. Bergoglio z rabinem Skórką (Między niebem a ziemią, 2014) są pięknym przykładem burzenia murów wrogości, o czym pisze św. Paweł (Ef 2,14).

Afera „Golgota picnic”

O co chodzi w sztuce Rodriga Garcii „Golgota picnic”? Zadałam sobie trud przeczytania jego tekstu w Gazecie Wyborczej. Jest to dzieło literackie słabe, nieprzekonujące, często niezrozumiałe. Argumenty pisarza łatwo obalić, łatwo się z nimi kłócić. Garcia pomyślał z pewnością przez chwilę o Jezusie, jakiego przedstawia nam chrześcijaństwo, ale jego wnioski są mało przekonujące, nieprzemyślane i chaotyczne. W każdej beznadziei uda się znaleźć jakieś ciekawsze kawałki, więc i tutaj coś się znajdzie. Garcia mówi, że jego dzieło to fikcja literacka, jak gdyby dystansując się do poglądów wyrażonych w sztuce. Jednak nie do końca można oddzielić autora od jego dzieła. Dzieło przeniknięte jest myśleniem i odczuwaniem pisarza. Wszyscy wiedzą, że powieści Dostojewskiego czy Tołstoja to fikcja literacka, ale przez tą fikcję prześwieca jasno przesłanie samych autorów. Tak więc traktować będę tekst Garcii jak jego własne poglądy i przemyślenia.

Czy jest ta sztuka bluźnierstwem? Co to jest bluźnierstwo? Definicja: „Znieważenie mową lub czynem kogoś lub czegoś uznanego przez daną religię za święte”. Słowo to pochodzi z greckiego „blasfemeo”, co znaczy szargać reputację. Czy mówienie rzeczy złych i nieprawdziwych o Jezusie to szarganie Jego reputacji? Tak. Kwestia tylko jest taka, że reputacja w czyichś oczach to zawsze kwestia subiektywna. Jeśli ktoś ma mocne i uzasadnione przekonania o Jezusie, to szarganie Jego reputacji nie na wiele się zda. Można sobie szargać, ale osoba o mocno ugruntowanych poglądach nie da wpłynąć na swój ogląd rzeczywistości myślom chaotycznym, jeśli nie po prostu głupim. Natomiast jeśli ktoś ma marne pojęcie o Jezusie, to owszem, sztuka, która zdobyła jaki taki rozgłos, kwestie wypowiadane w majestacie Sztuki ze sceny, mają moc wpływania na myślenie takiego człowieka. W moim osobistym odczuciu argumenty Garcii są słabe i nie mają mocy zszargania opinii o Jezusie w moim wnętrzu. Mimo to, czytając słowa Garcii poczułam, jak zabolało mnie serce, że ktoś może tak myśleć o Jezusie.

Nie będę się tu wypowiadać o stronie wizualnej tego przedstawienia, ponieważ obejrzałam tylko parę minut spektaklu na YouTube. To, co zobaczyłam, raczej odstręczyłoby mnie od pójścia do teatru. Scena pokryta jest bułkami od hamburgerów, po których tarza się kobieta w bieliźnie, spryskiwana przez kogoś niebieskim płynem. Zjada ona bułki z podłogi, więc domyślam się, że ma to związek a tytułem „piknik”. Chodzi o zjadanie bułek na Golgocie. Być może też aktorzy konsumują mięso (moje przypuszczenie, tego nie widziałam), które jest mielone w maszynce na scenie. Taki to piknik. Aktorzy występują nago lub prawie nago, pokryci jakąś cieczą. Tyle udało mi się zaobserwować jeśli chodzi o estetykę tego spektaklu. W sumie scena wygląda obrzydliwie i może przyprawiać o mdłości. Ale być może takie jest założenie autora, aby te właśnie odczucia wywoływać. Sztuka ma wszak poruszać widza. Nie wiem niestety, w jaki sposób obraz jest tu skorelowany z treścią. Zdaje się, że fabuły jako takiej nie ma. Są monologi wygłaszane przez kilku aktorów. Przejdźmy zatem do treści tych monologów.

Narrator jest człowiekiem rozgoryczonym, rozczarowanym, zawiedzionym swoją egzystencją. Pozostaje w nastroju gniewu bądź depresji, prowadzącej go do prób samobójczych. Kilka razy próbował zabić się powodując wypadek samochodowy i był zły na ratowników, którzy ocalają mu życie. Bohater sztuki nie ma złudzeń, uważa, że świat jest zły, życie jest złe. Podoba mu się muzyka klasyczna, zwłaszcza Bach i Haendel, nie lubi natomiast rytmicznego popu. Krytykuje konsumpcjonizm, co znajduje chyba odzwierciedlenie w stercie bułek na scenie. Natomiast lubi bogaczy. Uważa za żałosne próby odchudzania się. Ma jeszcze wiele innych poglądów, które niestety są dla mnie niezbyt zrozumiałe. Przejdźmy do tych, które odnoszą się do religii i Jezusa. Wszystkie cytaty są to słowa włożone przez Garcię w usta Jezusa.

„Naśladujcie mnie w mym upadku, róbcie to, co ja. Skoczcie w otchłań ciszy i samotności i cieszcie się z odosobnienia. Oddajcie się ekstazie samotności.

Jest nadzieja, że demon pod postacią upadłego anioła dotrze na Ziemię, aby dalej mącić ludziom w głowach, i wiedzcie, że niedaleko nam do tego.

Nie mówię wam, byście rzucali się z okna. Mówię wam, byście skoczyli wewnątrz was samych, cieszcie się upadkiem, nie pozwólcie, by ktokolwiek wam w tym przeszkadzał.

Jedyną pewną rzeczą, jaką posiadacie, jest wasza samotność. Miłość na nic się wam nie zdała, służyła zamaskowaniu poważnych występków, powiadam wam: uciekajcie jedni przed drugimi.

Mówię to z mojego niekończącego się upadku, który jest moim miejscem w świecie i moim stanem łaski, moją pełnią”.

Jest tu uchwycenie jakiejś części nauczania Jezusa, mianowicie tej o roli samotności w modlitwie, w kontakcie ze swoją duszą, w dążeniu do ekstazy. Dlaczego jednak Garcia utożsamia upadek z samotnością? Być może chodzi mu o upadek w sensie śmierci krzyżowej i samotność Jezusa w tej śmierci. Nie jest to jednak jasne. Kim miałby być demon pod postacią upadłego anioła, który mąci ludziom w głowach? Brak odpowiedzi. Skoczyć do wnętrza nas samych w samotności  to rzeczywiście mogłoby być autentyczne przesłanie Jezusa. Jednak znów: dlaczego miłość ma się na nic nie zdać, dlaczego ma służyć maskowaniu występków? Jezus raczej uważał, że we wnętrzu swoim człowiek odnajdzie miłość, która go wyzwoli. Kolejna idea: upadek jako pełnia i łaska. Niestety nie mogę pojąć tej koncepcji, ale być może tkwią tam mądrości przeze mnie niedoceniane.

Chrystus z „Golgota picnic” nie lubi swoich portretów namalowanych przez uznanych mistrzów średniowiecza lub renesansu. „Z nikim się nie zgadza. Denerwują go wszystkie ilustracje, na których widnieje. Jest próżny. Owszem, aprobował ogólny ton tych obrazów i fresków – udało im się oddać przerażenie, które, o ironio, pochodzi od słowa „miłość””.

Po hiszpańsku przerażenie to „terror”, a miłość to „amor”. Rzeczywiście, słowa te się rymują, ale powiedzieć, że terror pochodzi od amor to chyba za wiele. Garcia ma na myśli obrazy męki, ukrzyżowania Jezusa. Jest to dla niego „koszmar na płótnach”. Tak, sztuka ma przerażać. Garcia z łatwością wywołuje mdłości u widza, ale nie przyjmuje do wiadomości, że jakiś malarz chciał swą sztuką wywołać przerażenie złem. Zadziwiające.

Ponadto, co jest już wielkim przegięciem, Garcia obarcza tych malarzy i ich dzieła odpowiedzialnością za całe zło i zepsucie świata: „Spadkobierców takiego dobytku ikonograficznego nie powinno dziwić, że ludzie wypychają się z okna albo bzykają dzieci, albo że są tacy, którym nie wystarczy wbić nóż 50 razy w to samo ciało, albo ludzie, którzy lubią kręcić filmy snuff, i ludzie, którzy wysyłają wojska w różne zakątki świata, i tacy, co za jednym razem potrafią zeżreć dziesiątki big maców zalanych litrami czarnego napoju.

Muzeum Prado, Luwr, Muzeum Sztuk Pięknych w Brukseli i w Antwerpii, Galeria Uffizi, Galeria Albertyńska, Akademia, Stara Pinakoteka, Muzeum Historyczne w Wiedniu, wszystkie te piękne budynki muszą stać się pożywką dla ognia.

Nikt nigdy nie powinien był dawać przyzwolenia na te przerażające drogi krzyżowe, krzyże i łzy, otwarte rany i palce, które w nich grzebią, propagandę perwersji, udręki i okrucieństwa stworzonych wyrafinowanymi technikami”.

Uważać, że sztuka ma tak wielki wpływ na zachowanie ludzi to błąd. Ludzie chodzą owszem do Luwru lub Galerii Uffizi, ale wystawiane tam dzieła nie robią na nich dużego wrażenia. Chodzą tam, bo nie wypada jechać do Florencji i nie zwiedzić Uffizi. Zresztą posądzać o taki snobizm twórców filmów snuff lub zjadaczy hamburgerów w McDonaldzie to czysta naiwność pana Garcii. Być może chrześcijaństwo rzeczywiście zbyt wielki nacisk położyło na mękę i śmierć Jezusa, ale przedstawianie tragedii ludzkiej na obrazach ma swoje uzasadnienie filozoficzne i artystyczne. Czy malarze powinni malować kwiatki i słońce jedynie? Piękne ciała i ludzi sukcesu? Cóż to byłaby za sztuka ignorująca pozostałą część rzeczywistości? Byłaby to sztuka pozbawiona współczucia i zrozumienia kondycji ludzkiej.

Garcia ma ambiwalentny stosunek do pracy. Z jednej strony widzi ją jako wielką uciążliwość ludzkości, ale z drugiej potępia Jezusa, który jakoby nie pracował przez całe swe życie (nieprawda, przez wiele lat był cieślą), a cud rozmnożenia chleba uważa za perwersyjny, bo Jezus powinien pomagać ludziom w pracy zamiast czynić cuda. „Praca jest czymś tak strasznym, że doprowadziła ludzi do wymyślenia następującego zdania: „Mam szczęście, bo robię to, co lubię” – tylko po to, by móc ją znieść”. Ale zaraz potem pisze: „Był też pierwszym demagogiem (Jezus): rozmnożył ludziom jedzenie zamiast wspólnie z nimi pracować”. Demagogia znana już była w starożytnej Grecji, więc Jezus nie mógł być pierwszym demagogiem. Ponadto cud rozmnożenia chleba można traktować dosłownie, ale można też zobaczyć jego sens symboliczny, to znaczy sprzeciw wobec niewoli natury, ciała i głodu. Podobnie można też rozważać opowieść o przeklętym drzewie figowym, jako gniew na uzależnienie człowieka od pracy, jedzenia, biologii.

Dalsze wywody Garcii: „Nie, nie był w stanie żyć w zgodzie z samym sobą. Nie znał zwykłych doświadczeń, ponieważ nakazał sobie nie dzielić z nikim życia codziennego. Mówił, że jest Synem Bożym, a to sytuowało go w innym wymiarze i co noc przeklinał samotnie po kątach, słuchając echa własnych słów wypowiadanych niczym kazania z wysokości, nikogo nie przytuliwszy i nikogo nie wysłuchawszy.

Nie umiał się cieszyć nawet z loda czekoladowego. Codzienność nie była mu dana. Jej dobre i złe strony. Nigdy nie wyznał, że marzył o tym, by marnować czas jak każdy inny człowiek w okolicy, ale zabawa nie lgnęła do niego. Nie umiał rozmawiać o piłce nożnej, wypić kilku browarów, porozmawiać z kolegą o kobietach i nie zdążyć na ostatni autobus.

Nie znosił, gdy ludzie gorączkowali się z radości albo gdy bolało ich serce z powodu rozczarowania albo jakiejś błahostki. Dziwił się, jak w ciągu jednego dnia człowiek z tłumu mógł od wesołego szczebiotania przejść do samobójstwa. Dziwiły go te zmiany nastroju u ludzi, te powszednie cuda.

Za cholerę nie chciał przyznać, że jedynie jemu nigdy nie leciały łzy, że nigdy nie śmiał się szczerze. Zazdrosny o innych, o tych, co spędzali swe życie na niczym, na nicości, która mimo wszystko sprawiała, że byli namiętni i przyziemni, kipiał z zazdrości i nienawiści i chciał podkładać ogień na prawo i lewo. Był piromanem, nosił w kieszeniach zapałki i potrafił spalić las w wietrzne i ciepłe dni, kiedy na niebie nie zapowiadało się na burzę”.

Nie wiem, jakimi drogami kroczył umysł pana Garcii wymyślając takie słowa. Skąd takie pomysły? Czy jest tu jakieś ziarnko prawdy? Jezus jakoby sytuował się ponad zwykłym człowiekiem uważając się za Syna Bożego i nie miał kontaktu z rzeczywistością i codziennością. Nikogo nie przytulił? Skąd ta wiedza? Brał dzieci w objęcia. Nikogo nie wysłuchał? Ależ On zawsze miał ucho i serce dla każdego. Nie cieszył się z loda czekoladowego? Wiadomo, że brał udział w ucztach, jadł i pił wino. Nie bawił się? Ależ jak najbardziej. Nie umiał pogadać o sprawach codziennych? Skąd to przypuszczenie?  Ludzie do Niego lgnęli, otwierali się przed Nim, a w Ewangelii nie jest spisane każde Jego słowo, a z pewnością nie to, co mówił do sprzedawcy lub przechodnia o pogodzie. Nie znosił emocji ludzi? Denerwował Go ich ekscytacja? Nigdy się nie śmiał ani nie płakał? Kipiał z zazdrości i nienawiści? Był piromanem? Panie Garcia, skąd u pana takie osądy? Proszę mi powiedzieć, jak ze słów Ewangelii doszedł pan do takich wniosków? Czy może jakiś anioł upadły się panu ukazał i pomieszał panu w głowie? Ten, o którym pan pisał na początku tekstu. Te słowa o Jezusie nie mają dla mnie żadnego uzasadnienia. Ani szczypty prawdy.

Kontunuuje Garcia: „Chciał być panem grupki szaleńców – nazwał ich ludem wybranym, aby wprowadzić szowinizm – chciał poprowadzić ten lud szaleńców na wojnę przeciw wszystkim. Przestudiował nazwy bojówek, które miały powstać później: Świetlisty Szlak. Front Wyzwolenia Narodowego. ETA. I wybrał dla swojego wojska słowo MIŁOŚĆ.

Powiedział nawet: „Nie myślcie, że przyszedłem, by zaprowadzić na Ziemi pokój; nie przyszedłem, by zaprowadzić pokój, tylko niezgodę. Przyszedłem bowiem rozdzielić synów od matek. Ten, który kocha swoją matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien. Ten, kto chce zachować życie, straci je. A ten, kto umrze za mnie, zachowa je”.

Te i inne mądrości rozpowiadał ten szaleniec nawet wtedy, kiedy wisiał na krzyżu. Ludziom, którzy myśleli inaczej niż on, życzył źle, i sprawił, że drzewo figowe uschło, ponieważ nie miało owoców, kiedy był głodny. Posiadał niemal boską umiejętność zadawania bólu i czynienia zła. Lubił napawać strachem obecnych za pomocą perwersyjnych cudów, takich jak przyklejenie odciętego mieczem ucha biedakowi, co wdał się w bójkę, leczenie trędowatych czy chodzenie po oceanie”.

Lud wybrany istniał na całe wieki przed Chrystusem. Prowadzenie ludzi na wojnę było czymś, o czym Jezus absolutnie nie myślał. Słowa o niezgodzie i rozdzieleniu, utracie życia i zachowaniu go dotyczą życia duchowego, a nie walki politycznej. Zadawał ból, czynił zło ludziom? Gdzie, kiedy? Źle życzył tym, co myśleli inaczej? Lubił napawać strachem przy pomocy cudów? Jakież to beznadziejne bzdury, panie Garcia. Pytam raz jeszcze: skąd pan wziął te pomysły, na czym pan oparł te idee? Na swojej intuicji, na snach, na prywatnych objawieniach? Bo z pewnością nie na treści Ewangelii.

Dalsze światłe myśli Garcii: „I nauczył ludzi być posłusznymi jak baranki. Kazał Francisco de Zurbaránowi namalować związanego i martwego baranka leżącego na warstwie farby – nigdy wcześniej nie widziano nic podobnego, biały baranek na ciemnym tle. Sam o sobie powiedział, że jest barankiem. Ale był cholernym demonem”. Jezus był cholernym demonem? Straciłam tu już zupełnie kontakt z pokrętnym umysłem pana Garcii. Czy warto jeszcze z nim dyskutować? Tracę cierpliwość do głupoty.

Dalsza lawina głupot: „I groził dżumą i wszelkiego typu chorobami, był Mesjaszem AIDS.

Zniszczył świątynię z zazdrości o cudze bogactwo, wiedział, że ktoś bez pieniędzy i pochodzenia jak on nic nie znaczy i że daleko nie zajdzie, więc chciał przywłaszczyć sobie bogactwa tych, którzy wiernie za nim podążali.

Niewielu za nim poszło – jedynie dwunastu mężczyzn spośród milionów, które go słuchały, dwunastu roztrzepańców spośród milionów to wynik, który nakazywałby człowiekowi wycofać się z niepewnej sztuki polityki, ale on wytrzymał wartko aż do samego końca.

Skończył na krzyżu, na co sobie zasłużył, ponieważ każdy tyran zasługuje na karę lub – jak to mówią w mojej dzielnicy – kto zawinił, musi za to zapłacić. I żeby w końcu się zamknął, przybili mu gwoźdźmi ręce i stopy. A ten dalej gadał jak gdyby nigdy nic. Przeszedł Drogę Krzyżową, która nie była bardziej bolesna od tej, którą przebywa pracownik poczty – drogi krzyżowej życia pozbawionej sensu, jak każde życie, dokładnie takie jak twoje. I twoje”.

Jezus groził ludziom chorobami? Gdzie i kiedy? Zniszczył świątynię? Czy to ja nie znam historii? Miał tylko 12 uczniów? Trzeba się wczytać w ewangelie, zanim się coś takiego napisze. Czy chciał uprawiać politykę? Przecież to brednie. Był tyranem? Przecież On walczył przeciw wszelkiej tyranii. Jezus w wydaniu Garcii nie widzi sensu w życiu. Jest godny pogardy i zasłużył na swoją śmierć. Ciężko mi czytać te pozbawione głębszego sensu wywody, które nie są ani przenikliwe ani przekonujące. Przyznaję, że niektórzy ludzie, innego pokroju niż ja i z dużą ilością czasu wolnego mogą czuć się zranieni i sprowokowani do wyjścia na ulicę i protestowania. Ja nie czuję się zraniona. Jestem zniecierpliwiona, zagniewana  i zdołowana faktem, że wyglądający na intelektualistę Rodrigo Garcia wypisuje w swojej uznanej za dobrą, sztuce, tego typu kalumnie.

Dalsza część myśli pana Garcii: „Było to w miejscu o nazwie Golgota, ziemi czaszek, odkryto tam wszystkie jego kłamstwa – poległ jako strateg wojskowy i lider społeczny. Był tak beznadziejny, że zamiast podpisać rozejm czy wbić białą flagę, kiedy było już po wszystkim, powiedział jedynie nocą do gwiazd w Ogrójcu: „Odsuń ode mnie ten kielich. Ojcze, odsuń ode mnie ten kielich”. Mówił to w powietrze, czekał na ocalenie z powietrza, stracił rozum. Tak tchórze rozmawiają z bogami, którzy nie chcą słuchać, rzeźnicy rozmawiają z ostrzem, a murarze rozmawiają z piwem, a marynarze z krabami, a ja żrę soczystego, miękkiego i ogolonego kutasa”.

Jezus kłamał, poniósł porażkę jako polityk i lider społeczny. Był beznadziejny, stracił rozum, gadał z pustką. A narrator „żre ogolonego kutasa”. Proszę mi powiedzieć, czy ja już do szczętu nie rozumiem sztuki, poezji, metafory? Czy może pisarzyna pisze tak durnie, że nic z tego nie wynika, kutas nic nie znaczy i nie ma z niczym żadnego związku oprócz chęci zrobienia wrażenia? Czy w tych słowach kryje się jakiś sens, mnie niedostępny? Podejrzewam głupotę, niestety.

Na koniec daje nam pisarz pochwałę bogaczy: „Nagromadzone bogactwo utrzymuje człowieka w okrutnym i ostrym kontakcie ze światem.

Lepiej zna zawiłości duszy ludzkiej Amancio Ortega, właściciel Zary, niż sam Sigmund Freud.

Myśli skąpca są głębsze od myśli mnicha. Jeżeli chcesz dowiedzieć się czegoś o sensie życia, nie trać czasu ani pieniędzy na bilet do Indii, aby odwiedzić Dalajlamę. Lepiej będzie spędzić pięć minut z członkiem zarządu Coca-Coli w Madrycie, o ile uda się z nim umówić.

Im więcej wpływów i korzyści, tym większa wiedza.

Właściciel Ikei wie lepiej niż ktokolwiek inny, z czego zbudowana jest Ziemia oraz co rośnie i buduje się na Ziemi – o skórach, które szybko się starzeją, o nagromadzonych godzinach wyczerpującej pracy. Wie również lepiej niż ktokolwiek inny, z czego składają się marzenia ludzkie.

Mądrzy są bogacze, dlatego są celem naszego gniewu”.

A więc to nie Jezus ma kontakt z rzeczywistością, ale bogacze? Jeśli chcecie się państwo przekonać o głębi myśli skąpca i bogacza to przeczytajcie „Wilka z Wall Street”. Myśli głównego bohatera są tak głębokie, że wiele można się nauczyć życiowej mądrości…. Jego nauki o życiu można streścić w kilku zdaniach: „Myśl nieustannie o pieniądzach, przyjemnościach. Zapomnij o uczuciach i położeniu innych ludzi. Nie miej wątpliwości, idź prosto do celu, jakim jest bogactwo”. Tyle mądrości bogaczy. Idea Garcii o mądrości bogaczy świadczy o jego wielkiej głupocie.

Niestety, sztuka „Golgota picnic” to wielka, przerażająca, nic niewarta głupota. Snobi intelektualni będą nam wmawiać, że się nie znamy na wielkiej sztuce, ale nie dajmy się nabrać.

 

 

 

 

 

 

 

Argumentum ad personam

Ks. Antoni Tronina – do którego obecnie nie chcę mieć zastrzeżeń – wpadł w pułapkę błędnego pierwotnego założenia. Otóż przyjął on za pewnik, iż Andrzej Nowicki zaatakował Kościół. Do przyjęcia tego założenia skłonił go zapewne fakt, że tekst mój dotyczył w dużej mierze ludzi Kościoła katolickiego, a ściślej mówiąc duchownych: ksiądz Tiso (nazistowski zbrodniarz), biskup Hudal (dozgonny sympatyk nazistów) i ksiądz Trzeciak (autor Programu światowej polityki żydowskiej).  Spróbował więc stworzyć tekst apologetyczny. Stanął jednak przed bardzo trudnym zadaniem: jak bronić się przed faktami, które zaistniały i którym nie mogę zaprzeczyć? W tym celu stosuje się metodę: argumentum ad personam. Oto jej definicja z popularnej Wikipedii:

Argumentum ad personam (łac. argument skierowany do osoby) – pozamerytoryczny sposób argumentowania, w którym dyskutant porzuca właściwy spór i zaczyna opisywać faktyczne lub rzekome cechy swego przeciwnika. W ten sposób unika stwierdzenia, że jego racjonalne argumenty zostały wyczerpane, a jednocześnie sugeruje audytorium, że poglądy oponenta są fałszywe. Dodatkowo, obrażanie oponenta ma na celu wyprowadzenie go z równowagi, tak by utrudnić mu adekwatne reagowanie na przedstawiane postulaty.

Artur Schopenhauer w swoim dziele „Die eristische Dialektik” („Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów”) wymienia Argumentum ad personam jako ostatni sposób nieuczciwej argumentacji stosowany, gdy wszystkie inne sposoby zawodzą i nie ma szans na wygranie sporu argumentacją merytoryczną.

Zastosowanie tego argumentu, przez ks. Troninę, świadczy o braku możliwości znalezienia luki w moim uzasadnieniu. W ani jednym wypadku ks. Tronina nie odnosi się przecież do twierdzeń z mojego tekstu. Za to gdy rozpoczyna poszukiwanie winnych antyjudaizmu/antysemityzmu, widzi ich tylko i wyłącznie w Żydach. To oni są wszystkiemu winni, ponieważ stworzyli Toledot Jeszu; to oni są winni zamknięcia getcie, ponieważ tego chcieli. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, dla ks. Troniny, że Pan Andrzej Michniewicz przytoczył w całości tekst Cum nimis absurdum Pawła IV; każdy może się z nim zaznajomić (pierwszy komentarz pod tekstem ks. A. Troniny: Czy możliwa jest antykatolicka hucpa na katolickim blogu?); i nie zaczyna się on w następujący sposób:

Po wielu naradach z rabinami i starszyzną żydowską, wychodząc naprzeciw ich życzeniom tworzymy dzielnicę żydowską. W związku z pojawieniem się wśród Żydów mody na chodzenie w żółtych kapeluszach nakazujemy..

Umknął mu również najistotniejszy wątek moich rozważań – mnie interesowało, w jaki sposób ludzie godzili chrześcijaństwo z antysemityzmem. Na zarzut ks. Troniny, że nie stosowałem poprawnej metodologii zgłębiając to zagadnienie, odpowiem wprost: jest to nieprawda. W przypadku np. ks. Trzeciaka odwołałem się bezpośrednio do źródła, aby zgłębić meandry jego argumentacji. Co więcej, aby czytelnik mógł prześledzić zasadność moich konkluzji, każdy wyciągnięty wniosek podparłem cytatem z jego książki. Jest to wzorowo przeprowadzona analiza, ponieważ każdy ma możliwość sprawdzenia czy moje wnioski pokrywają się z poglądami księdza. Wychodząc jednak na przeciw insynuacjom ks. Troniny, jakobym nie potrafił się poprawnie posłużyć metodologią historyka, przygotuję w niedługim czasie życiorysy biskupa Aloisa Hudala oraz ks. dr. Jozefa Tiso (to on zamieszał się w „ohydny proceder” [czynny współudział w Shoah], który zaprowadził go na szubienicę; „ohydny proceder”, w przeciwieństwie do mnie, ks. Tronina dostrzega w czymś co nazywa Shoah – biznes).

Nie wspieram nurtu, który wydaje się reprezentować ks. Tronina. Jestem za Kościołem otwartym, mówiącym bez problemu o swojej złej i dobrej historii. Najbliżej mi do środowiska, które reprezentuje Tygodnik Powszechny oraz miesięcznik ZNAK. To też jest Kościół, ale nie przypomina on oblężonej twierdzy, osaczanej przez wyimaginowanego wroga z Gazety Wyborczej. Kościół otwarty i stawiający pytania. Kościół nowoczesny, ale pozbawiony stereotypów i nie potępiający nikogo. Kościół kochający Chrystusa i starający się zrozumieć innych, nawet tych bardzo innych. Kościół wierzący, że cała ludzkość zgromadzi się kiedyś u stóp Jezusa Chrystusa, aby się nawzajem miłować już po wsze czasy.

Z Bogiem profesorze.

Uderz w stół…

Stare porzekadło krawieckie mówi: Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Przepraszam uczestników dyskusji za mocne uderzenie, ale było ono potrzebne, żeby wyszły na jaw zamysły serc. Będąc członkiem Komitetu Nauk Teologicznych PAN, uznałem za stosowne zabrać głos w sprawie jawnej prowokacji antykatolickiej. Jej autor twierdzi, że studiował historię Kościoła w PAT w Krakowie (musiało to być dawno, gdyż uczelnia ta obecnie przemianowana jest na Uniwersytet Papieski). Szkoda jednak, że jakieś przeszkody nie pozwoliły mu dokończyć tych studiów, stąd poważne braki w metodologii badań nad tekstami historycznymi. Komitet Nauk Teologicznych PAN wydał (w r. 2007) podręcznik metodologii poszczególnych dyscyplin teologicznych. Serdecznie zachęcam do jego przestudiowania, gdyż pokazuje on, że dokumenty historyczne należy czytać w kontekście epoki, bez uprzedzeń. Dopiero pod tym warunkiem możliwy jest dialog w prawdzie; w przeciwnym razie stajemy się podatni na zabójczą ideologię, która prowadzi donikąd. Na koniec przestroga natury bardziej ogólnej. Znane jest powiedzenie Woltera: jeśli fakty sprzeciwiają się idei – tym gorzej dla faktów! Tę zasadę wyznają do dziś twórcy i hodowcy mitów, piszący czarną kartę dziejów Kościoła. Do takich mitów należy szerzenie poglądu, jakoby to Kościół zamykał Żydów w gettach. W rzeczywistości to Żydzi sami w Europie oddzielali się murem od chrześcijan, uważając ich za nieczystych. Zupełnie czymś innym były getta tworzone przez hitlerowców; ich plany jednak nie mają nic wspólnego z nauką Ewangelii i Kościoła!

Jutro przypada w liturgii piękna uroczystość Najświętszego Serca Jezusa. Jak wiemy, właśnie na ten dzień zaplanowano zmasowany atak na katolików, aby ich dotkliwie ranić bluźnierczymi spektaklami. Akcji tej przewodzi oczywiście „Gazeta Wyborcza”. Społeczeństwo polskie potrafi się jednak bronić coraz bardziej skutecznie, jak pokazują wydarzenia ostatnich dni. Ci wszyscy natomiast, którzy nadal w swym zaślepieniu ranią Najświętsze Serce Jezusa, muszą sami zdecydować, czy wybierają Prawdę czy krzywdę. W żadnym razie jednak nie można dopuszczać prowokacji na katolickich blogach; znacznie lepiej nadają się do tego media „mętnego” nurtu.

Na koniec słowo wyjaśnienia: nie chcę nikogo potępiać; przeciwnie, modlę się za tych, którzy nienawidzą Kościoła. Tak nakazał mi przecież mój Mistrz, który oddał życie za nieprzyjaciół i ponawia swą ofiarę każdego dnia na ołtarzach świata. Chcę jednak podkreślić, że prawdziwy dialog możliwy jest tylko w pokorze i uznaniu najpierw własnych win. Tego uczą nas Jan Paweł II, a po nim Benedykt XVI i Franciszek.

Antykatolicka hucpa czy rzeczywistość?

Do przemiany relacji chrześcijańsko – żydowskich, szczególnie w Polsce, w ogromnym stopniu przyczynił się papież Jan Paweł II, który w latach szkolnych w Polsce przed Zagładą miał żydowskich kolegów. Gdy odwiedził synagogę rzymską w 1986 roku – a to pierwsza taka papieska wizyta w historii – zwracając się do Żydów, użył zwrotu „ukochani starsi bracia”. Te znamienne słowa wpisywały się w wizję Jana Pawła II, w której chrześcijanie i Żydzi są błogosławieństwem dla świata. „Przede wszystkim musimy być błogosławieństwem dla siebie nawzajem”. Papież rozwinął tę oficjalną doktrynę „wzajemnego szacunku” przez zapoczątkowanie oficjalnych dwustronnych stosunków dyplomatycznych Watykanu z państwem Izrael. W czasie historycznej wizyty w Ziemi Świętej w 2000 roku, modląc się pod Ściana Płaczu w Jerozolimie, wsunął w nią kartkę z modlitwą o Boże przebaczenie za „postępowanie tych, którzy spowodowali cierpienie Twoich dzieci”. W jeszcze większym stopniu przyczynił się do pojednania słowami: „zapewniam naród żydowski (…), że Kościół katolicki jest głęboko zasmucony nienawiścią, prześladowaniami i antysemityzmem, okazanym Żydom przez chrześcijan, w każdym miejscu i w każdym czasie”. Należy żałować, że jego pontyfikat nie przypadał w okresie II wojny światowej. Gdyby tak było, jestem przekonany, że nakazałby wszystkim katolikom chronić Żydów na wszelkie możliwe sposoby. Oczywiście, było wielu duchownych i świeckich, którzy z własnej woli ratowali Żydów w czasie Holocaustu. Uratowano by jednak o wiele tysięcy ludzi więcej, gdyby papież wyraźnie nakazał swoim wiernym ratować życie bliźnich (P. Bialowitz, J. Bialowitz, Bunt w Sobiborze, Warszawa 2008, s. 275 – 276).

Te peany na cześć Jana Pawła II są napisane przez człowieka, który będąc więźniem Sobiboru, doświadczył  w sposób namacalny, tego czym był i jest antysemityzm. Taki człowiek może też w najlepszy sposób poczuć wdzięczność, wobec tego, który położył prawdziwe podwaliny pod coś, co nazywamy dialogiem chrześcijańsko-żydowskim, dokonującym się w cieniu Shoah. Problematyka ta jest niezwykle delikatna, dlatego też należy starannie formułować wnioski, a pamięć powinna koncentrować się na ofiarach i ich odczuciach. Empatia jest również (oczywiście tylko w jakimś sensie), przykazaniem chrześcijańskim; za to na pewno jest nim: miłość nieprzyjaciół i niewyobrażalny szacunek oraz cześć dla Jezusa z Nazaretu. Mówiąc słowami Jana Pawła II, gdy chcemy udać się z Nim na spotkanie, to spotkamy judaizm. Antyjudaizm jest grzechem, którego nie może usprawiedliwić żydowska bajka „Toledot Jeszu”. Gdybyśmy mieli mierzyć ilości propagandowej literatury antyżydowskiej stworzonej przez duchownych, z antychrześcijańską stworzoną przez Żydów, to tę iście diabelską rywalizację wygrałby Kościół w przedbiegach. Istnieje jeszcze jedna niewspółmierność: żaden chrześcijanin nie poczuł żydowskich prześladowań inspirowanych przez mitologię czyniącą z Jezusa mamzera; za to zarzut bogobójstwa jest winny licznym prześladowaniom, pogardzie oraz pochodom śmierci. Ks. Antoni Tronina pisze o różnicy znaczeniowej słów antysemityzm i antyjudaim. Zgadzam się, że takie rozróżnienie jest konieczne, najbardziej jest ono jednak konieczne dla tych, dla których ono nic nie znaczy. Należałoby się zapytać ofiar: czy była ona i jest dla nich istotna? Co mam tutaj na myśli? Oto fragment bulli Cum nimis absurdum, papieża Pawła IV z 14 lipca 1555 roku:

Ponieważ jest głupim i niestosownem, by Żydzi, których Bóg skazał na wieczną niewolę, mieszkali razem z chrześcijanami (…) nie nosząc odznak hańby (…)  przeto rozkazujemy, że:

1. Wszyscy Żydzi winni mieszkać w jednej ulicy (…)

2. Ulica, względnie kwartał żydowski, mają być otoczone murem i winny mieć tylko jedno wejście, nadto może się tam znajdować tylko jedna synagoga. Wszystkie inne powinny być zburzone. (…)

4. Wznawia się dawny przepis, by mężczyźni nosili żółte kapelusze, a kobiety żółte welony.

Dość antyjudaizmu! Teraz antysemityzm i niewielki fragment rozporządzenia L. Fischera dla mieszkańców Warszawy z 1940 roku:

1. Na podstawie rozporządzenia o ograniczeniach pobytu w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 13 września 1940 r. (…) tworzy się w mieście Warszawie dzielnicę żydowską, w której mają zamieszkać Żydzi, mieszkający w Warszawie lub przesiedlający się do niej. Następujące ulice odgradzają dzielnicę żydowską od pozostałego obszaru miasta (…).

Różnica: w pierwszym wypadku, żółty kapelusz można było zdjąć z chwilą akcesu do Kościoła; w drugim wypadku, opaski nie można było zdjąć nigdy. Ta różnica jest bardzo krucha: gdyby bowiem mnie przyozdobiono w żółty kapelusz z powodów religijnych, a w innym przypadku z powodów rasowych, to moje samopoczucie pozostałoby jednakowo podłe – tym bardziej, jeśli, w przypadku antyjudaizmu, zażądano by wyparcia się mojej tożsamości religijnej, narodowej i porzucenia, a ściślej mówiąc pozostawienia na pastwę losu, moich rodziców i krewnych. Rozmawiając o różnicy w terminach – pamiętajmy o empatii.

Ks. A. Tronina ma pretensję, że antyżydowskie wypowiedzi Kościoła zostały zebrane i następnie zaprezentowane bez ich właściwego kontekstu. Pretensje jednak niech kieruje do wydawnictwa „Arka” i autorów antyżydowskiej w swojej wymowie publikacji opatrzonej „Imprimatur”: Szatan największy wróg człowieka. To w niej autor – chcąc uzasadnić, iż katolik może prezentować antyżydowską postawę – powołał się właśnie na te świadectwa. Wprowadzający tekst, przed tym obszernym cytatem – mój tekst – wskazuje jednoznacznie, iż nie popieram wymowy tej pozycji.

Nie zajmuje się również problemami szeroko pojmowanych kwestii związanych z Holocaustem, o których pisze ks. Tronina, lecz zagadnieniem: W jaki sposób godzili antysemityzm z chrześcijaństwem ludzie Kościoła? Czy było to Positives Christentum, czy była to postawa bp Aloisa Hudala, czy też szerokie omówienie książki ks. Trzeciaka, starałem się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Kwestia odpowiedzialności Kościoła za Shoah została podjęta przeze mnie marginalnie. Jak zatem odpowiedzieć na polemikę bez polemiki?

Positives Christentum to fakt. Alois Hudal i jego Die Grundlagen des Nationalsozialismus (Podstawy narodowego socjalizmu) to fakt. Ks. Trzeciak i jego Program światowej polityki żydowskiej to fakt. Faktem jest również, że kapłan ten stracił kontakt z rzeczywistością:

Na tle „Listu księcia żydowskiego z Konstantynopola” zrozumie się dywersję maranów, ukrytych Żydów w Kościele katolickim i w narodzie hiszpańskim, którzy zatruwając powoli dusze narodu, osłabili go, doprowadzili do rewolucji, podzielili na dwa wrogie obozy i chcą nim zawładnąć, okrutną zaś zemstę już teraz na nim wykonują. Za palenie synagog w wiekach średnich, palą dziś po setkach lat kościoły, a za palenie Żydów na stosie, palą katolików. Wykonują to nie tylko z powodu mściwego charakteru żydowskiego, ale głównie na podstawie rozkazu księcia Żydów z Konstantynopola, po wypełnieniu którego zapewniono ich, że „zapanują nad chrześcijanami, zajmą ich ziemię i pomszczą nad nimi”. Okrutnej tej wiekowej zemsty jesteśmy dziś świadkami (ks. S. Trzeciak, Program światowej polityki żydowskiej, Warszawa 1936, s.83).

Chciałem po prostu zrozumieć, w jaki sposób można czuć się chrześcijaninem i jednocześnie podzielać takie poglądy. Tymczasem ks. Tronina potraktował mnie wyjątkowo niesprawiedliwie i krzywdząco. Jednak, na szczęście, nie odniósł się w polemice do faktów, które wcześniej przywołałem i odpowiednio odróżniłem. To właśnie te fakty, tak jak w przypadku Sąsiadów Grossa, powodują u niektórych strach (Krzysztof Dorosz, Strach ma chrześcijańskie oczy, ZNAK, czerwiec 2008, nr 637: http://www.miesiecznik.znak.com.pl/10010/4/strach-ma-chrzescijanske-oczy). Tym razem  strach ma oczy ks. Troniny…

Imię i nazwisko autora jest oryginalne i nie jest pseudonimem literackim. Ks. A. Tronina doszukując się konotacji z masonem, czy też komunistą, powinien bardziej liczyć się ze słowami, tym bardziej że nie ma on do tego żadnych podstaw i, jak mniemam, sam to przyzna.

Czy możliwa jest antykatolicka chucpa na katolickim blogu?

Antysemitą nie jest ten, kto nie lubi Żydów, ale ten, kogo Żydzi nie lubią
(Julian Tuwim)

Zakończyłem właśnie lekturę pięknej mądrej książki Między niebem a ziemią. Są to rozmowy  kard. J. Bergoglio (obecnego papieża Franciszka) z rabinem A. Skórką. Rozmówcy poruszają najróżniejsze tematy, poczynając od spraw wiary i ateizmu, aż do bolesnych problemów dzisiejszego świata. Czynią to w oparciu o katolicką i żydowską interpretację Biblii, zawsze jednak z poszanowaniem dla przekonań rozmówcy.

Tuż po tej lekturze dostałem zaproszenie do udziału w dyskusji na katolickim blogu Kleofas. Ze zdumieniem przeczytałem tytuł artykułu w debacie miesiąca: Czy możliwa jest teologia antychrześcijańska w Kościele? i motto artykułu, zaczerpnięte z książki D.J. Goldhagena. Autor ten znany jest powszechnie ze swych uprzedzeń antykatolickich, wyrażanych w sposób prowokujący do polemiki. Już przed laty jego tezy zostały w USA ostro skrytykowane za szerzenie rasizmu i postawę antychrześcijańską w dobie dialogu.

Samo wybranie takiego przewodnika nie zapowiada rzeczowej dyskusji, lecz serię inwektyw rzucanych od dawna na Kościół. Te same inwektywy spotkać można przecież w osławionych pamfletach Tomasza Grossa. Ten jednak przyznał w trakcie polemiki z historykami, że nie chodzi mu o prawdę historyczną, a jedynie o uwiarygodnienie swojej tezy, wysuniętej na użytek „szoah-biznesu”. Kulisy tego ohydnego procederu ukazują uczciwi uczeni żydowscy. Wystarczy sięgnąć do znanych w Polsce prac profesorów izraelskich (N. Finkelstein, I. Szahak).

Czytam więc uważnie treść elaboratu i szybko znajduję potwierdzenie swych obaw: autorowi nie chodzi bynajmniej o rzeczową debatę, lecz wyłącznie o „dołożenie” Kościołowi (a więc samemu Chrystusowi: kto wami gardzi, Mną gardzi, Łk 10,16). Przytacza więc na początku całą serię wyrwanych z kontekstu wypowiedzi, mających świadczyć o wrogości Kościoła względem judaizmu. A wystarczyłoby przeczytać uważnie choćby solidne dzieło prof. H. Graetza Historia Żydów, aby się przekonać o zasadności cytowanych zdań.

Przede wszystkim historyk musi się wystrzegać używania pojęć nieprecyzyjnych, służących wprowadzaniu zamętu i pogłębianiu wzajemnych niechęci. Do takich pojęć należy „antysemityzm”, termin wprowadzony w XIX wieku przez publicystów (W. Marr) specjalnie dla zaognienia konfliktu rasowego. Bardziej precyzyjnym jest termin „antyjudaizm”, przy czym należy pamiętać o jego różnorodnym zabarwieniu.

Konflikt między chrześcijaństwem a judaizmem jest głęboko zakorzeniony w historii. Zamiast demonizować rolę Kościoła, jak to czynią różni ideologowie, lepiej sięgnąć do naukowych opracowań tej złożonej problematyki. Ostatnio w Polsce pokazało się kilka solidnych prac z tej dziedziny. Opracowaniem klasycznym już, niemal podręcznikowym, jest książka ks. prof. W. Chrostowskiego Kościół, Żydzi, Polska (rozmowy z G. Górnym i R. Tichym, 2009).

Ponadto chciałbym wskazać na prace prof. J. Iluka, zwłaszcza na źródłowe opracowanie Żydowska politeja i Kościół. Drugi tom tego cennego dzieła nosi tytuł Żydowska antyewangelia. Antyczna tradycja i nowożytne trwanie (Gdańsk 2010). Autor wykazuje tam, że sławny paszkwil antychrześcijański (Toledot Jeszu) powstał już w II wieku jako odpowiedź na Ewangelię św. Mateusza. W roku 2012 ukazała się w Krakowie praca zbiorowa Jezus i chrześcijaństwo w źródłach rabinicznych. Perspektywa historyczna, społeczna, religijna i dialogowa (red. K. Pilarczyk i A. Mrozek). Wreszcie ks. prof. M.S. Wróbel wydał źródłowo udokumentowaną pracę Jezus i Jego wyznawcy w Talmudzie (Lublin 2013).

Nie można więc narzekać na brak dokumentacji zagadnień związanych z trudną koegzystencją żydów i chrześcijan. Zamiast mitologizować wzajemne uprzedzenia, czas już zajrzeć do źródeł, by wreszcie obiektywnie ukazać prawdę historyczną. Takie prace powstają zresztą także po stronie żydowskiej, że wymienię tylko prof. Israela Szahaka. Oczywiście, uczciwi badacze będą nadal obrzucani epitetami jako „antysemici”. Dzisiaj (23.06. 2014) usłyszałem w radio pocieszającą wiadomość, że powstaje nareszcie  polska Liga przeciw Zniesławianiu, na wzór dawno działającej w judaizmie. Jest więc nadzieja na to, że przestanie się pisać o „polskich obozach zagłady” i „polskim antysemityzmie”.

Wczoraj ks. prof. P. Rytel-Andrianik mówił w Rozmowach niedokończonych w Radio Maryja o swej pracy nad ustaleniem listy Polaków pomagających Żydom podczas okupacji. W ciągu zaledwie roku zebrał on ok. 40 tysięcy imion ludzi narażających życie własne i swych bliskich, bo tak nakazywało im sumienie kształtowane na Chrystusowej Ewangelii. Gdyby te badania rozpoczęto wcześniej, lista bohaterskich Polaków byłaby znacznie dłuższa. Podłością jest szkalowanie dobrego imienia kapłanów, którzy w tej akcji odegrali zasadniczą rolę. Myślę tu o zniesławianym nadal bezkarnie imieniu ks. prof. S. Trzeciaka. A przecież można było zapoznać się z jego biogramem w Encyklopedii Katolickiej.

Piszę z bólem o artykule umieszczonym na katolickim blogu Kleofas. Jego treść dziwnie koresponduje z histeryczną nagonką na katolickich lekarzy, rozpętaną ostatnio w mediach. Nie chcę posądzać autora nieszczęsnego tekstu o fanatyzm antychrześcijański, chociaż pseudonim, jaki sobie przybrał, mógłby na to wskazywać (nazwisko A. Nowickiego kojarzy się mojemu pokoleniu z wojującym ateizmem zaciekłego politruka, a potem masona; zob. Wikipedia). Zwracam jednak uwagę na reguły obowiązujące w rzeczowej dyskusji naukowej.

Przykładem takiej obiektywnej debaty  międzyreligijnej jest najnowsza praca chrześcijańskiego badacza, z wdzięcznością przyjęta również przez  uczonych żydowskich (P. Schaefer, The Jewish Jesus. How Judaism and Christianity Shaped Each Other, Princeton 2013). Polecam ją gorąco tym wszystkim, którzy uczciwie szukają obiektywnej prawdy. Dla chrześcijan Prawdą jest Chrystus, a każda zniewaga wyrządzona Jemu domaga się świadectwa wierzących. Jeśli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz? (J 18,23).

O tytułach psalmów

Polski czytelnik Grzegorza z Nyssy dostaje do rąk kolejne dzieło tego autora nie tylko w pięknej szacie graficznej, ale i w doskonałym przekładzie na język współczesny.

Dr Marta Przyszychowska zajmuje się w swej pracy naukowej bogatą twórczością teologiczną św. Grzegorza z Nyssy, biskupa i doktora Kościoła z IV wieku. Dzięki jej przekładom autor ten staje się powoli znany w polskim środowisku znawców starożytności chrześcijańskiej. M. Przyszychowska słusznie rozpoczęła swą pracę translatorską od pism egzegetycznych Grzegorza z Nyssy (Homilie do błogosławieństw, do Pieśni nad Pieśniami i do Eklezjastesa, O stworzeniu człowieka). Ostatnio ukazał się jej przekład wprowadzenia w lekturę Psałterza (Eis ten epigrafen ton Psalmon).

Polska nazwa tego dziełka, O tytułach psalmów, może być nieco myląca dla czytelników, gdyż sugeruje koncentrację uwagi na samych nagłówkach Psalmów Dawida. Nagłówki te zawierały informacje dla ich wykonawców w liturgii świątynnej, a następnie synagogalnej. Już w starożytności, po zburzeniu Świątyni (rok 70), informacje te były nieczytelne dla chrześcijan, którzy zaczęli się w nich dopatrywać treści alegorycznych. Ojcowie Kościoła zaczynają stopniowo dostrzegać potrzebę wprowadzania wyznawców Chrystusa w lekturę Psałterza.

Potrzeba taka rodzi się najpierw w środowisku monastycznym Górnego Egiptu. Św. Atanazy z Aleksandrii, po wizycie u mnichów na Pustyni Nitryjskiej, napisał krótkie wprowadzenie w duchową lekturę Psałterza (List do Marcelina). Wywarło ono duży wpływ zarówno na Kościół Wschodu, jak i Zachodu chrześcijańskiego. W Kapadocji zachwycił się nim św. Bazyli, który streścił główne jego idee w swoim komentarzu do psalmów; od Bazylego tę fascynację chrześcijańską lekturą Psałterza przejął właśnie Grzegorz z Nyssy.

W Kościele zachodnim natomiast szczególnym propagatorem duchowej interpretacji psalmów był św. Ambroży z Mediolanu. Jego uczeń, św. Augustyn z Hippony zostawił ogromny komentarz homiletyczny do Psalmów, w którym wykłada swoją koncepcję Chrystusa powszechnego (Christus totus): Chrystus jest jego zdaniem obecny w całym Psałterzu, przemawiając czasem jako Głowa Kościoła, a czasem jako jego członki.

Traktat Grzegorza z Nyssy O tytułach psalmów powstał pół wieku wcześniej niż Augustynowe Enarrationes in Psalmos. Jego założeniem nie było jeszcze opracowanie chrystologii Psałterza, a jedynie troska o wprowadzenie ascetyczne do psalmów, obecnych już na trwałe w liturgii Kościoła i w pobożności prywatnej. Dziełko Grzegorza składa się z dwóch nierównych części, z których pierwsza zawiera wprowadzenie ogólne do traktatu, być może niedokończonego przez autora.

We wprowadzeniu Grzegorz wykłada swą hipotezę roboczą. Uważa on mianowicie, że pięć ksiąg Psałterza to szczeble drabiny prowadzącej ku doskonałości chrześcijańskiej, a tytuły psalmów zawarte w Biblii greckiej zawierają wskazówki dotyczące dążenia do cnoty i doskonałości. Część zasadnicza traktatu weryfikuje założenia wstępne, koncentrując się zwłaszcza na informacjach zawartych w nagłówkach psalmów. Całość dzieła można uważać za próbę wprowadzenia w literacką i teologiczną kompozycję pięcioksięgu Psałterza. Autor nie zamierza dawać wyczerpującej egzegezy każdego psalmu; chce jedynie zorientować swego czytelnika w kierunkach interpretacji całego zbioru.

Lekturę tego cennego dziełka Grzegorza z Nyssy ułatwia staranny i dokładny przekład dostarczony przez M. Przyszychowską. Ważne jest, że przekładu dokonała osoba od wielu lat studiująca słownictwo i teologię tego autora. Wiadomo, że przekład nie może być tylko poprawny językowo, ale musi głębiej wnikać w myśl autora dzieła, zwłaszcza gdy chodzi o literaturę starochrześcijańską. Polski czytelnik Grzegorza z Nyssy dostaje do rąk kolejne dzieło tego autora nie tylko w pięknej szacie graficznej, ale i w doskonałym przekładzie na język współczesny.

tyt_psalmowGrzegorz z Nyssy, O tytułach psalmów. Wstęp, tłumaczenie, przypisy Marta Przyszychowska (Źródła Myśli Teologicznej 72), Kraków WAM 2014, s. 131.

Jezus ekstremista – wszystko albo nic

 

Dokładnie pamiętam tę chwilę, kiedy jako 15-letnia dziewczyna stwierdziłam, że Jezus jest dla mnie zbyt radykalny, a jego przesłanie i wymagania – przesadne i niemożliwe do spełnienia. Leżałam wtedy na podłodze w moim pokoju czytając Ewangelię, przypuszczam że według Mateusza, bo to ona rozpoczyna Nowy Testament. Postanowiłam przeczytać Ewangelie, ponieważ już od wczesnej młodości dręczyły mnie pytania, na które nie było odpowiedzi ani na niedzielnej mszy, ani na lekcjach religii, na które wtedy jeszcze trzeba było chodzić do salek katechetycznych przy parafiach. Pamiętam pewne momenty z mojej przeszłości, nie wiedzieć czemu właśnie te, a nie inne, ze szczegółami, jak na przykład to, że czytałam Ewangelię leżąc na podłodze. Pamiętam, że był to fragment o pójściu za Jezusem bez pieniędzy, bez jedzenia, bez torby, bez dwóch tunik, bez sandałów i bez laski. Ta konieczność wyrzeczenia się wszystkiego, co stanowi o zabezpieczeniu fizycznej egzystencji przestraszyła mnie i zdystansowała do słów Jezusa. Wiedziałam aż za dobrze, że ja nie jestem w stanie sprostać takiemu wyzwaniu ani nawet nie mam ochoty go podejmować. Nie zachwycała mnie taka perspektywa. Uważałam, że tego typu pomysły na życie są naiwne, sprzeczne z życiem, niemożliwe do zrealizowania.

Ewangelistą, który najbardziej podkreślał radykalizm przesłania Jezusa był Mateusz. Najmniej zwracał na to uwagę Jan. Od najbardziej ekstremalnego do najmniej, można by ewangelistów ułożyć w tej kolejności: Mateusz, Łukasz, Marek, Jan. Zobaczmy, o jakim radykalizmie Jezusa mówią ewangeliści:

  1. Mateusz jako jedyny ewangelista cytuje słowa Jezusa: „..każdy oglądający kobietę, żeby jej pożądać, już ją scudzołożył w sercu swoim” (Mt 5,28). Jak to? Czyż pożądanie wynikłe z patrzenia na kobietę jest cudzołóstwem, grzechem? Przecież pożądanie jest naturalne i bez pożądania nie ma seksu, a bez seksu nie ma życia, to znaczy nie ma rozmnażania, dzieci, rodziny. Zdanie to może wywoływać wewnętrzny sprzeciw. Znalazłam niedawno jakiś komentarz internauty, który twierdził, że właśnie ten nakaz powstrzymania się od pożądania sprawił, że odwrócił się on od całego nauczania Jezusa i religii katolickiej. Jezus nakazuje coś niemożliwego.
  2. Mateusz przytacza takie słowa Jezusa: „Jeśli zaś oko twe prawe wiedzie cię do upadku, wyrwij je i odrzuć od siebie! Pożyteczniej jest bowiem dla ciebie, żeby jeden z twych członków zginął, niż żeby całe twe ciało rzucone było do Gehenny” (Mt 5,29). Dalej następuje podobna rada odnośnie do ręki, która należy odciąć i odrzucić od siebie. Podobne rady daje również Jezus w Ewangelii Marka odnośnie ręki, stopy i oka (Mk 9,43-48). Łukasz i Jan nie wspominają o tym nauczaniu. O ile w odniesieniu do nauczania na temat braku sandałów i torby podróżnej wiadomo, że uczniowie Jezusa się do niego stosowali, to nie wiadomo nic na temat tego, by jakikolwiek bohater Ewangelii odcinał sobie rękę, stopę lub wyłupiał oko. To już jest jakiś klucz do zrozumienia tego ekstremalnego nakazu. Ponadto należy zadać sobie pytanie: czy ktokolwiek doszedł kiedyś do wniosku, że to nasza ręka, stopa lub oko wiodą nas do upadku? Czyżby organy cielesne ponosiły winę za grzech? Cóż winne oko, ręka i stopa? Raczej należy zadać sobie pytanie, co one symbolizują.
  3. Mateusz i Łukasz przytaczają opowiadanie o powołaniu jakiegoś człowieka przez Jezusa: „Rzekł też do drugiego: Towarzysz mi. On zaś rzekł: Zezwól mi odejść i najpierw pogrzebać mojego ojca. Rzekł zaś mu: Zostaw martwym grzebanie swych martwych, ty zaś odszedłszy, oznajmiaj Królestwo Boże” (Łk 9,59-60). Tę samą historię poświadcza Mateusz, natomiast milczą o niej Marek i Jan. U Łukasza Jezus zakazuje ponadto pożegnać się powołanemu z domownikami, jako że „Nikt, kto nałożywszy ręce na pług patrzy na to, co z tyłu, nie jest przydatny Królestwu Bożemu” (Łk 9,62). Znowu: wewnętrzny sprzeciw czytelnika Ewangelii bądź słuchacza słów Jezusa. Nie można pożegnać się z rodziną? Nie można pochować ojca, jak nakazuje tradycja i uczucie? Odwrócić się od rodziny? Zdecydowanie chodzi tu o rodzinę. Jezus widział w rodzinie, w przeciwieństwie do dzisiejszego katolicyzmu, jakieś słabości, jakieś niebezpieczeństwo duchowe, jakąś przeszkodę. Co do grzebania umarłych przez umarłych to, podobnie jak w sprawie wyłupywania oka, nikt nie widział i nie słyszał, jakoby jakiemuś umarłemu udało się pochować umarłego. Idzie tu więc o przenośnię. Niepokojące słowa Jezusa o rodzinie muszą zostać jakoś wytłumaczone. W punkcie 4. zobaczymy dalszą krytykę rodziny.
  4. Mateusz podaje następujące słowa Jezusa: „Wrogami człowieka jego domownicy. Kochający ojca lub matkę nade mnie nie jest mnie godny” (Mt 10,36-37). Łukasz pisze: „Jeśli ktoś przychodzi do mnie, a nie nienawidzi ojca swego, matki, żony, dzieci, braci i sióstr, a więc i swojego życia, nie może być moim uczniem”. (Łk 14,26). Marek i Jan milczą o nienawiści do rodziny. Znów musimy się zastanowić: Jezus nauczał miłości bliźniego, a więc także bliskich, rodziny. Uzdrowił teściową Piotra i przebywał w domu jego rodziny. Niektórzy jego uczniowie byli braćmi i z pewnością się nie nienawidzili. On sam miał brata Jakuba, który był Jego uczniem. O co więc tu chodzi z tą rodziną? Znów musimy się zaniepokoić wobec tych słów Jezusa i zacząć w nie wątpić i je kwestionować.
  5. Jedyne kategoryczne stwierdzenie ewangelistów synoptycznych zapisane także przez Jana to to odnoszące się do stracenia i odzyskania życia. Tym razem milczy Marek. Mateusz: „Kto znalazł życie swoje, straci je, a kto stracił życie swoje z mojego powodu, znajdzie je” (Mt 10,39). Łukasz: „Kto będzie się starał życie zachować, straci je, kto zaś straci, podtrzyma je” (Łk 17,33). Jan: „Kochający swe życie traci je, a nienawidzący życia swojego w tym świecie, na życie wieczne je ustrzeże” (J 12,25). Lęk przed stratą życia, przed śmiercią, temat egzystencjalny. Mamy nie starać się zachować swojego życia, mamy pozwolić sobie je stracić. Mamy poddać się śmierci, ma nam nie zależeć na życiu. Ala zaraz sobie uświadamiamy, że Jezus był przede wszystkim wielkim uzdrowicielem i egzorcystą. Gdyby zalecał poddanie się śmierci, nie uzdrawiałby ludzi, ale pozwalał im umierać, aby znaleźli życie wieczne. O co więc tutaj chodzi?
  6. Jedynie Mateusz podaje następujące słowa Jezusa: „Usłyszeliście, że zostało powiedziane dawnym: Nie będziesz zabijać, a kto by zabił, podlega sądowi. Ja zaś mówię wam, że każdy gniewający się na swego brata podlega sądowi” (Mt 5,21-22). Zatem nie tylko zabójstwo w gniewie jest grzeszne, ale sam gniew. Nie tylko skutek gniewu podlega osądowi, ale sam gniew. Jak to, zapytamy, czy ktoś kto powstrzyma swój gniew i nie zabije człowieka nie jest lepszy od tego, kto w gniewie zabije? Jak można od człowieka wymagać, aby nie czuł gniewu w pewnych sytuacjach? Zresztą sam Jezus był czasem zagniewany, zgodnie z relacjami ewangelistów. Na przykład w gniewie powywracał stoły handlarzy w świątyni. Jezu, nie za ostro, nie za mocno stawiasz sprawę? Na ostrzu noża. Dlaczego Twoje słowa muszą nas dręczyć i niepokoić? Dlaczego przynoszą wojnę, a nie pokój?
  7. Według Mateusza Jezus ostro rozdziela kategorie, co ukazuje słynne powiedzenie: „Niech słowa wasze będą „tak-tak, nie-nie”. Co ponad to, jest od Złego” (Mt 5,37). Wiemy jednak skądinąd, że Jezus był często przeciwny kategorycznemu rozdzielaniu rzeczy i segregowaniu zjawisk i ludzi. Nie uważał, że Samarytanin nie może być bliźnim ani że kobieta nie może być uczennicą. A więc znów wielka zagadka przed nami do rozwikłania.
  8. Kolejne słowa budzące zdumienie, niedowierzanie i sprzeciw to te dotyczące poddania się złu, pozwolenia na wykorzystanie siebie, tak jakby nam na sobie nie zależało. Mateusz pisze: „Usłyszeliście, że powiedziane zostało: Oko za oko, ząb za ząb. Ja zaś mówię wam, żeby nie rewanżować się złemu. Ale jeśli cię ktoś uderza w prawy policzek, nadstaw mu i drugi. Chcącemu się sądzić z tobą i zabrać twą tunikę, zostaw i płaszcz. A jeśli cię ktoś przymusi, by iść jedna milę, idź z nim dwie. Daj proszącemu cię i nie odwracaj się od chcącego pożyczyć od ciebie” (Mt 5,38-42). Łukasz powtarza słowa o policzku, płaszczu i pożyczaniu, jeszcze je zaostrzając, ponieważ w wersji Łukasza nie wolno żądać zwrotu pożyczki. Marek i Jan milczą na ten temat. Oczywiście, łatwo powiedzieć: nie stawiaj oporu złu, ale strategia życiowa polegająca na przyzwoleniu, aby cały świat cię wykorzystywał, jest raczej niepociągająca. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie sobie pozwalał na takie wykorzystywanie. Twardy orzech do zgryzienia. Czyżby Jezus nie wiedział, że jeśli na przykład Filipinka pracująca w Warszawie u kuwejckiego dyplomaty miałaby takie podejście do życia, to na zawsze pozostawałaby niewolnicą swego pana, który nie miałby skrupułów dalej ją wykorzystywać. To znaczy oczywiście Jezus nie wiedział o tym konkretnym przypadku z XXI wieku, ale chodzi mi o zasadę. Byłaby to strategia podobająca się panom, gdyż pozwalałaby im wykorzystywać sługi. A wiemy przecież, jak Jezus nie lubił hierarchi, panów i sług, podległości, uzależnienia i wykorzystywania. Cóż z tym poczniemy? Wydaje się to być strategią na utratę życia i powodzenia.
  9.  Mateusz i Łukasz przytaczają słowa Jezusa o miłości nieprzyjaciół. „Miłujcie swoich wrogów, dobrze czyńcie nienawidzącym was. Błogosławcie przeklinającym was, módlcie się za uwłaczających wam” (Łk 6,27-28). Tak samo pisze Mateusz, natomiast Jan i Marek znów nic nie mówią. Mateusz kończy te rozważania stwierdzeniem: „Będziecie więc doskonali, jak Ojciec wasz niebieski jest doskonały” (Mt 5,48). Natomiast Łukasz: „Stańcie się litościwi, jak Ojciec wasz jest litościwy” (Łk 6,36). Bądźmy zatem tacy, jak Bóg: doskonali i litościwi. Czy nie za wiele się od nas żąda? Ja i doskonałość? Ja i miłość nieprzyjaciół? Mam być dobra dla kogoś, kto czyni mi zło? Z pewnością Bóg nieśmiertelny i wszechmocny może sobie na to pozwolić, ale ja, która mam życie do stracenia i mało litości w sercu dla moich wrogów? Za wysokie progi. Zniechęcam się, bo już na początku wiem, że nie dam rady być miłosierna i doskonała jak Bóg.
  10. Jezus radzi porzucić troskę o rzeczy doczesne, służące fizycznemu przetrwaniu. „Rzekł zaś do uczniów swoich: Dlatego nie martwcie się życiem, co zjecie, ani ciałem, co wdziejecie. Życie bowiem jest czymś więcej od pokarmu, a ciało od odzienia. Zauważcie kruki, że nie sieją ani żną i nie mają spiżarni ani składu, a Bóg karmi je. O ileż wy przewyższacie ptaki!” (Łk 12, 22-24). „Nie martwcie się więc mówiąc: Co zjemy? bądź: Co wypijemy? Bądź: Czym się odziejemy? Bo tego wszystkiego poganie poszukują. Wie bowiem Ojciec wasz niebieski, że potrzebujecie tego wszystkiego. Szukajcie najpierw Królestwa i jego sprawiedliwości, a to wszystko zostanie wam dołożone. Nie martwcie się wiec o jutro, bo jutro samo martwić się będzie o siebie. Wystarczy dniowi jego zła” (Mt 6, 31-34). A zatem porzućmy pracę? Porzućmy nasze skłonności do oszczędzania, planowania przyszłości, zapobiegliwość? Żyjmy wolni jak ptaki, bez trosk i pracy? Toż to czysta utopia, o czym przekonali się hipisi, próbujący wszak żyć według tych radykalnych wskazań. Jak to Bóg się zajmie naszym życiem, skoro każdy zauważa, że Bóg nie troszczy się o żebraków, bezdomnych, kaleki i pozostawia ich swemu losowi. Ci, którzy troszczą się o siebie, żyją lepiej niż ci, którzy troskę tę porzucą i zdadzą się na Boga. Jak można powiedzieć rodzicom, żeby nie troszczyli się o to, co jutro zje lub gdzie się podzieje ich dziecko?

We wszystkich tych przypadkach Jezus atakuje nasz sposób życia i myślenia. Jest w Jego słowach ewidentny zwrot o 180 stopni, zerwanie z tradycją, zerwanie ze znanym, oswojonym, domowym, oczywistym, bezpiecznym, statecznym, skutecznym, społecznie akceptowanym. Jezus próbuje odwrócić się do tego wszystkiego plecami, aby stanąć twarzą w twarz z czymś innym. Pragnie pożegnać się z czymś całkowicie, aby coś innego przywitać. Porzucić coś całkowicie, nie trochę. Radykalnie zmienić kierunek patrzenia. Przekora, nowa droga, opozycja, spojrzenie na coś, czego się boimy, przed czym się wzdragamy, czego nie chcemy, co niewygodne, niepasujące i oburzające. Taka jest swoboda duchowa Jezusa, że On niczego się nie boi i nic nie ma nad Nim władzy. Jego słowa nas bolą, nie muskają delikatnie, nie głaszczą naszej duszy, ale zatapiają w niej ostrze. Albo nas odrzucą, albo zmuszą do zauważenia czegoś innego.

Jaki jest program doskonałości Jezusa? Jest to program wolności od:

  • pożądań cielesnych
  • gniewu i wrogości, agresji i przemocy
  • trosk materialnych, pracy
  • rodziny
  • troski o własne życie i powodzenie

Jezus widział to całe „zło dnia” jako uzależnienie człowieka od lęku przed śmiercią, konieczności biologicznych i uwarunkowań psychologicznych. Czy Jego program to ucieczka od życia? Tak, jeśli życie to będziemy pojmować jako predestynację, uzależnienie, zniewolenie, zaprogramowanie biologiczne, konieczność. Jezus sprzeciwia się konieczności, Jezus mówi: „Nic nie muszę, jestem wolny”. Czyż nie jest to ukryte pragnienie każdego z nas? Mój syn nawet, czując się zniewolony obowiązkami szkolnymi, kupił sobie koszulkę z napisem: „Nic nie muszę”, którą nosił w szkole, co nie było chyba zbyt dobrze widziane przez grono nauczycielskie. Nic nie muszę i nic nie ma nade mną władzy, ani rodzina, ani społeczeństwo, ani władza polityczna i religijna, ani bezlitosna biologia, która każe replikować geny, pracować w pocie czoła na wykarmienie potomstwa, a także ta biologia, która ceni młodość i urodę kobiet oraz bogactwo mężczyzn. Skąd się zrodził w Jezusie ten bunt, ten sprzeciw, ta niezgoda i przekora? Z obserwacji siebie samego i świata, ze współczucia ludziom, których całe życie obraca się wokół spraw marnych i przyziemnych, wokół ciężkiej pracy, bezradności wobec przemocy, podległości wobec biologicznych popędów i psychicznych konieczności. Jezus, zanim zaczął nauczać, musiał doznać wielkiego rozczarowania światem i życiem, wielkiego zawodu. Musiał tego doświadczyć, bo inaczej nie rozumiałby innych ludzi, słabych, grzesznych, podległych władzy.

Jego radykalne nakazy nie wyniknęły z niczego, On ich sobie nie wymyślił, nie przyszedł do Niego anioł, który Mu to wszystko wyklarował. Te mocne i trudne słowa są efektem Jego bolesnego rozwoju duchowego i zapewne jakiegoś kryzysu, którego rozwiązaniem okazało się zdobycie mądrości, którą trudno przekazać, a jednak nie miał innego wyboru, była to jedyna konieczność, której podlegał, przekazywanie swoich odkryć duchowych.

Jezus przekonuje, że nie biologia jest ostateczną instancją, a nasze życie nie jest żałośnie podległe zewnętrznym koniecznościom. „Życie bowiem jest czymś więcej od pokarmu”. Nie traktujmy tych zakazów czy nakazów Jezusa jako koniecznych rzeczy do wykonania dla nas, byłoby to zaprzeczenie intencji Jezusa. Przełóżmy te słowa Jezusa na diagnozę rzeczywistości, diagnozę naszej duszy i naszego sposobu życia, wskazującą co jest z nami nie tak, co jest nie tak z życiem w ogólności i dlaczego nie dorastamy do żadnych wzniosłych ideałów chrześcijańskich i pozostaje nam tylko wierzyć Jezusowi, że jednak istnieje coś innego niż to, czego doświadczamy my, zwyczajni ludzie w naszym zwyczajnym życiu. Możemy poczuć jednak oddech wolności czytając ekstremalne wypowiedzi Jezusa, wywracające nasz świat do góry nogami. Oddech wolności. Tylko tyle i aż tyle.