Archiwum kategorii: Autorzy

Godność człowieka w perspektywie prawdy o grzechu pierworodnym

Posłowie książki: Christoph Schönborn – Albert Göres – Robert Spaemann, Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła, W drodze, Poznań 1997 s. 79-91.

1. Trzy radykalne różnice dzielą – być może wszystkie – mity o stworzeniu człowieka od opowieści biblijnej na ten temat. Zacznijmy jednak od krótkiego przeglądu odnośnych mitów mezopotamskich, greckich oraz hinduskich.

Według mitu sumeryjskiego, stworzenie człowieka wymusili na bogu Enki młodsi bogowie, którzy już mieli dość ciężkiej pracy, jaką musieli wykonywać na ziemi. Okazało się zresztą, że z siedmiu pierwszych ludzi, od początku przeznaczonych do życia w trudzie i udręce, aż sześciu bogowie sfuszerowali, tak że ludziom od samego początku przypadł los nie do pozazdroszczenia[1].

Natomiast w babilońskim poemacie Enuma Elisz mówi się o tym, że na człowieka już w chwili stworzenia został złożony grzech popełniony w świecie boskim. „Pośród bogów pojawia się wina – przypatrzmy się temu mitowi od razu w interpretującym opisie wybitnego współczesnego biblisty. – Apsu i Mummu zostali zabici i na skutek tego śmierć wkroczyła do bytu. Kingu, przywódca boskich buntowników, zostaje pojmany. Zgromadzenie bogów skazuje go, aby posłużył ponownemu usunięciu zła ze sfery bogów. W tym celu zostaje zabity, a z jego krwi stworzona zostaje ludzkość. W ten sposób w egzystencji człowieka, śmiertelnej i wydanej na pastwę całemu złu, zostaje zamknięta i uwieczniona wina powstała w sferze boskiej”[2].

Greckich mitów na temat pochodzenia człowieka dotarło do nas znacznie więcej. Otóż pierwszego człowieka ulepił z gliny i wody Prometeusz, a zatem bóg raczej drugorzędny, a w każdym razie nie najwyższy Z kolei głośny mit o Deukalionie i Pyrrze opowiada, że ludzkość zniszczona podczas potopu odrodziła się z kamieni, jakie ci oboje rzucali za siebie: „Kamienie, które mąż rzucił za siebie – męską postać przybierają, te, które ręką rzuciła niewiasta – niewieścią. Dlatego ród nasz twardy, na trud wytrzymały, to znak, z jakiego materiału nas stworzono”[3].

Owidiusz przekazuje ponadto dwa mity o ludziach, jacy wyrośli z posianych w ziemię zębów zabitego smoka[4]. Natomiast pracowity lud Myrmonidów powstał z mrówek: „Ciała zmienione, ale obyczaje pozostały dawne, do dzisiaj przetrwały, naród skrzętny i pracowity, umie dorobek własny uszanować i umie go użyć”[5].

Warto może jeszcze przypomnieć późniejszy, orficki mit o stworzeniu człowieka z popiołów, jakie pozostały po boskim Dionizosie i niegodziwych Tytanach: „Dionizos został dzieckiem zabity przez okrutnych i podstępnych Tytanów, którzy następnie ugotowali i pożarli ciało boga. Zeus za karę poraził ich piorunem, a z ich popiołów stworzył ludzi. Dlatego ludzie partycypują w złej naturze tytanicznej i w dobrej naturze boskiej”[6].

Jeśli idzie o mity hinduskie na temat pochodzenia człowieka, pierwszą ich cechą, jaka rzuca się w oczy, jest przenikający je panteizm. Mit o Pradżapatim, który sam jeden był na początku, wyjaśnia powstanie świata – a w tym świecie powstanie człowieka – samoofiarowaniem się owego boga. Z rozpadającego się ciała Pradżapatiego wyłoniło się wówczas wszystko, co istnieje – w tym również ziemia, a na ziemi człowiek. Była to zresztą raczej degradacja istnienia, niż coś pozytywnego – prawdziwe istnienie boga przeobraziło się bowiem w trwanie jakby pozorne, charakterystyczne dla stanu maji. Stąd podstawowym zadaniem wszystkiego, co wyłoniło się z ciała Pradżapatiego, a w każdym razie podstawowym zadaniem człowieka jest staranie się o powrót do owej boskiej prajedni[7].

Najbardziej chyba znany mit hinduski na temat pochodzenia człowieka również przypisuje człowiekowi pochodzenie boskie, ale zarazem będące wynikiem kolejnych degradacji. Prarodzicem naszym był młodszy i niewydarzony brat boga Indry, Wiwaswat. Urodził się on bez rąk i nóg, nienaturalnie gruby, toteż starsi bracia postanowili go przerobić – i w ten sposób Wiwaswat stał się pierwszym człowiekiem.

Druga degradacja, której ludzie zawdzięczają swoje istnienie, dokonała się za sprawą żony Wiwaswata, Saranju. Nie chciała ona małżeństwa z tym nieudacznikiem, toteż po urodzeniu mu bliźniąt ukształtowała swego sobowtóra i podstawiła ją mężowi. Wiwaswat nie zauważył podmiany i z owej fałszywej Saranju urodził się Manu, pierwszy człowiek w całym tego słowa znaczeniu (Wiwaswat w końcu bowiem odzyskał status boga)[8].

Manu ożenił się – to jeszcze jedna degradacja tego co boskie w kierunku tego co ludzkie – z dziesięcioma córkami Wirini (vel Ratri, vel Dakszi), czyli Nocy. I właśnie w ten sposób zaludniła się ziemia[9].

2. Porównajmy teraz wszystkie powyższe mity z biblijną opowieścią o stworzeniu człowieka. Po pierwsze, Biblia – w przeciwieństwie do różnych mitologii, zawierających zazwyczaj wiele, zresztą nie dających się wzajemnie ze sobą zharmonizować, mitów o początkach człowieka – przekazuje tylko jedną opowieść o tym, w jaki sposób człowiek znalazł się na ziemi. Owszem, opowieść ta przekazana została w dwóch redakcjach – młodszej, kapłańskiej (Rdz 1,26-31), i starszej, jahwistycznej (Rdz 2,4-25) – ale nie ma wątpliwości, że oba opisy dotyczą tego samego wydarzenia.

Jasna świadomość, że wszyscy pochodzimy z jednego pnia – ba, nawet od jednej pierwszej pary – istotnie pomogła nam zrozumieć, że jako ludzkość stanowimy jedną rodzinę. Karl Jaspers – który, jak wiadomo, raczej dystansował się wobec chrześcijaństwa – źródeł owej uniwersalizującej tendencji dopatrywał się nawet znacznie głębiej, mianowicie w biblijnym monoteizmie. Jego zdaniem, dopiero wyznawanie jedynego i osobowego Boga, który jest transcendentnym wobec wszechświata jego Stwórcą, umożliwiło ludziom patrzenie na ten wszechświat jako na całość, jako na universum znajdujące się w obliczu swego Stwórcy. Wiara w Boga, który jest Stwórcą i Ojcem wszystkich ludzi, umożliwiła również ukształtowanie się samego nawet pojęcia ludzkości jako czegoś jednego[10].

Po wtóre, tylko Boże Objawienie mówi o tym, że człowiek został stworzony przez samego Boga i że podstawowym tego powodem była miłość Boża.  W religiach politeistycznych człowiek nie śmie myśleć o sobie tak wysoko, ażeby swoje istnienie przypisywać aż bogu najwyższemu. (Piszę „bóg najwyższy” z małej litery, bo w mitach również on sam wyłonił się niegdyś z pierwotnego chaosu, zatem zapewne jest on tylko jedną z sił tego świata, a wobec tego byłoby bluźnierstwem dopatrywać się w nim Boga Prawdziwego).

Pod jednym tylko warunkiem politeiści mają odwagę objaśniać początek ludzi wolą boga najwyższego: jeśli w micie wyraźnie mówi się o tym, że człowieka ów bóg najwyższy uczynił czymś w rodzaju metafizycznego śmietnika. W ten sposób, w micie babilońskim, Marduk stwarza człowieka, ażeby umieścić w nim przeklętą krew zbuntowanego boga Kingu. Z kolei w micie orfickim, Zeus stwarza człowieka z boskich resztek Dionizosa, ale i z pozostałości po niegodziwych Tytanach. Natomiast australijski bóg Baiame stwarza człowieka z własnych odchodów[11]. Jak widzimy, politeiści nie myśleli o sobie, ani w ogóle o człowieku, w sposób zbyt wygórowany.

O miłości Boga jako ostatecznym źródle powstania człowieka nie mogą również, rzecz jasna, mówić mity panteistyczne. W panteistycznym obrazie świata jedynym powodem powstania rzeczy i ludzi może być tylko rozpadanie się boskiej prajedni. Toteż samo nawet zaistnienie człowieka mity te przedstawiają jako nic dobrego, jako wynik degradowania się tego co boskie. Tylko na gruncie biblijnej wiary w transcendentnego Stwórcę nieba i ziemi możliwe stało się poznanie tej prawdy, że istniejemy dlatego, gdyż staliśmy się przedmiotem szczególnej Bożej miłości.

Wreszcie po trzecie, nigdzie poza Bożym Objawieniem nie znajdziemy prawdy, że człowiek został stworzony jako ktoś jednoznacznie i całkowicie dobry, co więcej, że został stworzony na obraz i podobieństwo samego Boga (Rdz 1,26n), a grzech oraz inne zło pojawiły się później z naszej własnej winy (choć nie bez wpływu grzechu, jaki miał miejsce w świecie stworzeń duchowych). Mitom początku obca jest sama nawet idea grzechu pierworodnego, podobnie jak nie znajdziemy w nich samej nawet idei stworzenia. Wszechświat oraz ludzie albo wyłaniają się z jakiegoś boga (mity panteistyczne), albo – częściej – tworzone są z pierwotnego chaosu, nieraz wyobrażanego w postaci siejącego zniszczenie potwora, pokonanego w kosmogonicznej walce przez boskiego demiurga (mity politeistyczne).

Zarówno mity panteistyczne, jak politeistyczne, przekazują nam skrajnie pesymistyczny obraz człowieka: w człowieku jest wiele zła, i to nie dlatego, żeśmy sami to zło na siebie sprowadzili, ale dlatego, że takimi zostaliśmy już stworzeni. W mitach panteistycznych, samo zaistnienie człowieka (i nie tylko człowieka) świadczy o boskim degradowaniu się. Natomiast w mitach politeistycznych, człowiek jest albo „śmietnikiem” na zło, jakie zdarzyło się w świecie boskim, albo ofiarą partactwa swoich boskich twórców[12], albo wreszcie nosi w sobie cząstkę owego pierwotnego chaosu, który ledwo został ujarzmiony przez boskiego demiurga[13].

Świadomość mityczna jest w tym punkcie znamiennie zgodna, niezależnie od kręgu kulturowego, w którym się przejawiała: człowiek jest głęboko i od samego początku naznaczony złem. W świetle Bożego Objawienia narzuca się następujące wyjaśnienie owej zastanawiającej zgodności mitów, iż człowiek od samego początku jest pogrążony w takim lub innym złu: Mity w sposób zdumiewająco trafny odsłaniają faktyczną ułomność naszego człowieczego losu, natomiast w różnorodnych wyjaśnieniach źródeł tej ułomności mity przejawiają to charakterystyczne dla grzeszników poczucie własnej niewinności, na które z psychologiczną przenikliwością zwraca uwagę opis biblijny w zachowaniu pierwszych grzeszników opisanych w Biblii (Rdz 3,12-13).

Krótko mówiąc: Nawet sposób, w jaki prastara świadomość mityczna opisuje nasze ludzkie uwikłanie w złu, świadczy o tym, jak beznadziejnie trwale jesteśmy w tym złu uwikłani. Łatwiej nam było zapomnieć gruntownie o naszej ludzkiej, niewiarygodnie wręcz wysokiej godności stworzeń powołanych do przyjaźni z samym Bogiem, niż wyrzec się fałszywego przeświadczenia o naszej niewinności, niż zdobyć się na uznanie naszej własnej winy za zło, w którym jesteśmy pogrążeni.

Liczne mity o początkach człowieka – różnorodnie, ale zgodnie stwierdzające fakt naszego uwikłania w zło oraz naszą odmowę przyznania się do odpowiedzialności za to – skłaniają do sformułowania tezy, że prawdę o pierwotnej godności człowieka oraz o późniejszym upadku pierworodnym mogliśmy sobie przypomnieć dopiero dzięki Bożemu Objawieniu. Grzesznicy sami z siebie niezdolni są bowiem do miłości Boga, natomiast zdolni są aż nadto do fałszywego zrzucania z siebie odpowiedzialności za zło, za które faktycznie są odpowiedzialni.

Tezę tę – że bez Objawienia Bożego prawda o grzechu pierworodnym prawdopodobnie w ogóle nie pojawiłaby się w horyzoncie naszych rozważań o człowieku – wyraźnie głosi Katechizm Kościoła Katolickiego: „Rzeczywistość grzechu, a zwłaszcza grzechu pierworodnego, wyjaśnia się dopiero w świetle Objawienia Bożego. Bez tego poznania Boga, jakie ono nam daje, nie można jasno uznać grzechu; pojawia się pokusa, by wyjaśniać go jedynie jako wadę w rozwoju, słabość psychiczną, błąd, konieczną konsekwencję nieodpowiedniej struktury społecznej itd. Tylko poznanie zamysłu Bożego wobec człowieka pozwala zrozumieć, że grzech jest nadużyciem wolności, której Bóg udzielił osobom stworzonym, by mogły Go miłować oraz miłować się wzajemnie” (nr 387).

Katechizm idzie zresztą dalej: „Trzeba poznać Chrystusa jako źródło łaski, by uznać Adama za źródło grzechu” (nr 388). Z drugiej zaś strony, „nie można naruszyć objawienia grzechu pierworodnego, nie naruszając misterium Chrystusa” (nr 389). Pokazanie głębokiej prawdziwości tych tez wymagałoby odrębnego studium.

3. Wiara katolicka ogromną wagę przywiązuje do tego, że grzech naszych pierwszych rodziców był konkretnym wydarzeniem. Toteż nie do przyjęcia są dla niej próby zredukowania opowieści o grzechu pierworodnym do kategorii mitu, tak jakby w opowieści tej chodziło jedynie o podkreślenie, że w zło zbyt głęboko się uwikłaliśmy, abyśmy mogli własnymi tylko siłami się z niego wyzwolić[14].

Chodzi o to, że człowiek wyszedł z ręki Stwórcy jako istota bezgrzeszna, wewnętrznie zintegrowana i spontanicznie zwrócona ku swemu Stwórcy. Jeśli tak było naprawdę, to pierwszy w ludzkich dziejach grzech miał w sobie coś absolutnie niepowtarzalnego. Był to jedyny w naszych dziejach grzech popełniony przez osoby bezgrzeszne. Nie potrafimy więc zrozumieć jego szczególnej niegodziwości: przecież całe nasze doświadczenie na temat ludzkiego zła dotyczy wyłącznie zła czynionego przez grzeszników. Rzecz jasna, jedyny w dziejach grzech popełniony przez ludzi bezgrzesznych i świętych musiał spowodować jakąś nieporównywalną z skutkami innych grzechów katastrofę.

Opis biblijny precyzyjnie wskazuje, na czym ten grzech polegał. Polegał on na tym, że człowiek wycofał się z postawy całkowitego zawierzenia siebie Bogu i zaczął podejrzewać Boga o to, że prowadzi wobec nas jakąś grę, w której niekoniecznie chodzi o nasze dobro. „Wie Bóg – udało się szatanowi podsunąć podejrzenie naszym prarodzicom – że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3,5). Ostatni fragment tego zdania pozwala domyślać się, że człowiek postanowił zamknąć się na płynącą od Boga prawdę o dobru i złu; postanowił, tak jakby to on był bogiem, sam „ustanawiać”, co jest dobrem, a co złem. Odtąd każdy zapewne ludzki grzech zawiera w sobie te dwa momenty: brak zawierzenia siebie Bogu oraz uzurpowanie sobie boskiej władzy nad prawem moralnym.

Dlaczego grzech pierworodny ogarnął wszystkich ludzi, dlaczego wszyscy potomkowie pierwszych grzeszników przychodzą na świat jako pozbawieni wspólnoty z Bogiem, który przecież niezmiennie nas kocha i niezmiennie obdarza życiem? Święty Tomasz stawia dramatyczne pytanie: Czyżby nasze rodzenie się w grzechu pierworodnym przeczyło prawdzie słowa Bożego zapisanego w Księdze Ezechiela, że „syn nie poniesie nieprawości ojca” (Ez 18,20)? Jednak jeden warunek – odpowiada Tomasz na tak postawione pytanie – musi być spełniony, ażeby wina rodziców nie ogarnęła dzieci: że one same nie są tej winy uczestnikami. Niestety, nie odnosi się to do grzechu pierwszych rodziców[15]. Dlaczego?

W jakim sensie my wszyscy uczestniczyliśmy w grzechu naszych prarodziców? Jeśli ojciec przegrał majątek w karty – wyjaśniali nam w dzieciństwie katecheci – to dzieci będą biedne. Otóż kiepskie to wyjaśnienie, bo wskazuje tylko na to, że niekiedy ponosimy skutki zła popełnionego przez innych.

Głębsze, jakkolwiek również budzi wiele pytań, jest wyjaśnienie, które w Kościele podaje się najczęściej: Pierwszy grzech ogarnął samą naszą ludzką naturę, samo bycie człowiekiem. Nie ma już w nas spontanicznego niegdyś i niczym nie zakłóconego otwarcia na Boga jako Kogoś Bardzo Bliskiego i Ostatecznego Źródła życia i sensu.

Święty Tomasz powie, że powszechność grzechu pierworodnego wynika stąd, że jako ludzkość jesteśmy znacznie bardziej jednym organizmem, niż to widać empirycznie: „Wszystkich ludzi rodzących się z Adama można uważać za jednego człowieka”[16]. Podobnie jak jesteśmy, więcej niż da się to obserwować, jednym duchowym organizmem jako Kościół. Ta tajemnicza, ale realna jedność ludzkości wydaje się być ontycznym gruntem, na którym prawdziwie może nas ogarnąć zbawcza moc płynąca z Krzyża Chrystusa. W ten sposób, „gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20).

Owszem, ma rację Paul Ricoeur, a przed nim mieli ją pelagianie, że my potrafimy się wzajemnie indukować grzechem. Mechanizm rozszerzania się grzechu poprzez naśladowanie świetnie opisał Dostojewski w swojej noweli pt. „Sen śmiesznego człowieka”. Bohaterowi noweli przyśniło się, że znalazł się na planecie idealnie takiej samej jak ziemia, na której jednak ludzie zachowali w całej pełni pierwotną sprawiedliwość i zażyłość z Bogiem. „Skończyło się na tym, że ich wszystkich zdeprawowałem!” – opisuje swój sen ów bohater.

„Jak złośliwa trychina – przytoczmy przynajmniej jakiś fragment tego opisu – jak atom dżumy zarażającej całe państwa, tak i ja zaraziłem sobą całą tę szczęśliwą, bezgrzeszną przede mną ziemię. Nauczyli się kłamać i pokochali kłamstwo, i poznali jego piękno. O, to być może zaczęło się  n i e w i n n i e, od żartu, od kokieterii, gry miłosnej, w samej rzeczy może od atomu, ale ten atom kłamstwa przeniknął w ich serca i spodobał się im. Następnie szybko zrodziła się zmysłowość, ona z kolei zrodziła zazdrość, a ta – okrucieństwo… O, nie wiem, nie pamiętam, ale prędko, bardzo prędko trysnęła pierwsza krew: zdziwili się i przerazili, i zaczęli się rozdzielać, oddalać od siebie. Pojawiły się związki, ale już przeciwko sobie. Zaczęły się wyrzuty, zarzuty. Poznali wstyd i podnieśli go do rangi cnoty. Zrodziło się pojęcie honoru, i w każdym związku pojawił się własny sztandar. Zaczęli dręczyć zwierzęta, a one uciekły do lasów i stały się im wrogami. Zaczęła się walka o rozdział, o wyodrębnienie, o sprawy osobnicze, o moje i twoje. Zaczęli mówić różnymi językami. Poznali smutek i pokochali smutek, pragnęli cierpienia i mówili, że prawdę osiąga się tylko przez cierpienie. Wtedy pojawiła się u nich nauka. Kiedy stali się źli, zaczęli mówić o braterstwie i humanitaryzmie i zrozumieli te idee. Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie całe kodeksy, żeby je zagwarantować, a dla zabezpieczenia kodeksów wystawili gilotynę. Ledwie pamiętali o tym, co utracili, nawet nie chcieli wierzyć w to, że byli kiedyś niewinni i szczęśliwi. Śmiali się nawet z możliwości tego dawnego szczęścia i nazywali je marzeniem”.

Otóż prawda o grzechu pierworodnym jest głębsza. On nie przychodzi do nas z zewnątrz, przez naśladowanie cudzych grzechów ani przez uczestnictwo w naznaczonych grzechem strukturach kulturowych. Jako potomkowie pierwszych grzeszników jesteśmy duchowo zdeformowani już od samego naszego zaistnienia w rodzinie ludzkiej. To nie jest tak, że dopiero z czasem stajemy się grzesznikami, w miarę jak naśladujemy grzechy innych ludzi. Zatem opis Dostojewskiego sięga zaledwie naskórka tajemnicy ludzkiej grzeszności.

Ale w perspektywie tej głębokiej naszej grzeszności, tak zatrważającej, szczególnie odsłania się też nasza szczególna godność. Chodzi nie tylko o to, że trzeba było aż Syna Bożego, ażeby mogło dokonać się nasze wyzwolenie z grzechu i odzyskanie przyjaźni z Bogiem. Fakty są takie, że godność ludzka jest aż tak wielka, że Syn Boży rzeczywiście do nas przyszedł i dokonał naszego wyzwolenia!

4. Zestawialiśmy prawdę o grzechu pierworodnym z różnymi, zawierającymi bardzo pesymistyczną antropologię, mitami o początkach człowieka. Parę słów należy się jeszcze oświeceniowej tezie, odrzucającej prawdę grzechu pierworodnego w imię doktryny o naturalnej dobroci ludzkiej natury.

Czy doktryna taka w ogóle mogłaby się pojawić bez kulturowego oddziaływania biblijnej prawdy, że „wszystko, co Bóg uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31)? Na pewno jest to ważne pytanie, ale teraz zostawmy je na boku. Na razie zauważmy, że oświeceniowe przeświadczenia, iż rodzimy się bez grzechu pierworodnego (które zaowocowały m.in. licznymi w XVIII wieku opowieściami o poczciwych i bezgrzesznych „dzikusach”), powstały nie tylko w kręgu oddziaływań Biblii, ale sformułowane zostały w celu bezpośredniego przeciwstawienia się prawdzie o grzechu pierworodnym.

Przypomnijmy sławną wypowiedź Jana Jakuba Rousseau, sformułowaną w roku 1762: „Podstawową zasadą wszelkiej moralności, zasadą, którą przyjąłem za punkt wyjścia rozważań we wszystkich moich pismach, jest następująca: Człowiek jest istotą z natury dobrą, miłującą sprawiedliwość i ład, nie zna pierwotnego zepsucia ludzkie serce, a pierwsze odruchy naturalne zawsze są prawe. Dowodziłem, że jedyna namiętność, która rodzi się wraz z człowiekiem, czyli miłość samego siebie, jest sama w sobie obojętna w stosunku do dobra i zła; że staje się dobra czy zła wskutek przypadku lub zależnie od okoliczności w jakich się rozwija. Pokazałem, że wszystkie występki, jakie przypisuje się sercu ludzkiemu, nie są przyrodzone, i przedstawiłem, w jaki sposób to zło powstaje. Prześledziłem, by tak rzec, jego genealogię i wskazałem, że wskutek stopniowego wypaczania się pierwotnej swej dobroci ludzie stają się w końcu tym, czym są”[17].

Rzecz jasna, za pomocą doktryny, że nadal, również po grzechu Adama, rodzimy się jako istoty bezgrzeszne, nie unieważni się tego ogromu zła, które nas trapi. Jedynym, co się osiąga za pomocą takiej doktryny, jest kształtowanie fałszywej świadomości, że źródła tego zła są wyłącznie na zewnątrz, że nie są one również w nas samych, jako że my przecież urodziliśmy się bezgrzeszni.

Trudno się nie zgodzić z Ewą Bieńkowską, która tak oto przedstawia znaczenie poglądów Rousseau dla europejskiego myślenia oraz ich praktyczne konsekwencje: „Natura jest nieskażona, człowiek wyszedł dobry z rąk Stwórcy. Zdeprawowało go społeczeństwo, ucząc zawiści, kłamstwa, próżności, wpajając niezdrowe żądze. Prawdziwy upadek Adama nie jest upadkiem natury, lecz wchłonięciem przez kulturę świata sztuczności i masek. Rousseau nie będzie głosił powrotu do stanu pierwotnego, wie, że to chimera, i proces puszczony w ruch nie da się cofnąć. Natomiast można kulturze przywrócić utracony blask autentyczności – zaprowadzając właściwe rządy, pod którymi zepsucie nie będzie już możliwe, jak w Sparcie, jak w kalwińskiej republice Genewy. Oto społeczność zorganizowana w ten sposób, że ludzie odzyskują w niej niewinność stworzeń Bożych, skaza grzechu zostaje starta jak szminka komedianta. Polityka jest prawdziwym imieniem eschatologii”[18].

Wiemy już, do czego doprowadziła utopijna „eschatologia”, w imię której przeprowadzono rewolucję październikową. Obecnie jesteśmy w trakcie realizowania następnej rewolucji. Przekonani o naszej naturalnej dobroci i bezgrzeszności, usiłujemy unieważnić moralne fundamenty, na których dotychczas budowana była demokracja. Obrońcy demokracji klasycznej, opartej na prawie moralnym, coraz częściej są piętnowani jako wrogowie wolności.

Jedno jest pewne: Wiele nieszczęść sprowadzimy na siebie, jeśli dopuścimy do zwycięstwa tej nowej rewolucji. Bo rzeczywistości nie da się oszukać. Prawda jest taka, że nie jesteśmy jednak bezgrzeszni, że również w sobie samych nosimy źródła zła, które nas dręczy. Toteż żadna próba zbudowania naszego ludzkiego świata, tak jakbyśmy byli bez grzechu, nie może się skończyć dobrze.


[1] Krystyna Łyczkowska i Krystyna Szarzyńska, Mitologia Mezopotamii, Warszawa 1981 s.60-67.

[2] Norbert Lohfink, Opowiadanie o grzechu pierworodnym, w: tenże, Pieśń chwały, tłum. Jan Doktór, Warszawa 1982 s.58.

[3] Cytuję ze źródła stosunkowo późnego, które pochodzi z samego przełomu ery przedchrześcijańskiej i chrześcijańskiej: Owidiusz, Przemiany, tłum.Anna Kamieńska, Warszawa 1969 , s.7.

[4] Dz.cyt., s.21-22 i 52.

[5] Dz.cyt., s.58.

[6] Paul Ricoeur, Symbolika zła, tłum. Stanisław Cichowicz i Maria Ochab, Warszawa 1986 s.266.

[7] Raymond Panikkar, La faute originante ou l´immolation créatrice: le mythe de Prajâpati, w: Le mythe de la peine, red. Enrico Castelli, Paris 1967 s.70-88.

[8] Władimir Erman i Eduard Tiomkin, Mity starożytnych Indii, tłum. NN, Bydgoszcz 1987 s.21.

[9] Dz.cyt., s.188.

[10] Karl Jaspers, Rozum i egzystencja. Nietzsche a chrześcijaństwo, tłum. Czesława Piecuch, Warszawa 1991 s.208-238.

[11] Bogowie – demony – herosi, red. Zbigniew Pasek, Kraków 1996 s. 65.

[12] Jak we wspomnianym wyżej micie sumeryjskim o stworzeniu pierwszych siedmiu ludzi. Por. też pochodzące z końca II wieku po Chrystusie świadectwo świętego Ireneusza na temat wyobrażeń o pochodzeniu człowieka w gnostyckim systemie Saturnina: „Świat i wszystko, co w nim jest, stworzyło jakichś siedmiu aniołów. Człowieka również stworzyli aniołowie. Z góry od najwyższej potęgi zjawił się świetlany obraz, ale, gdy go nie mogli utrzymać, bo zaraz wracał do góry, napominali się słowami: <Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo>. Kiedy człowiek został uczyniony, ten ludzki twór nie zdołał się wyprostować, bo aniołowie byli nieudolni, lecz jak robak pełzał po ziemi. Wówczas ta wyższa potęga, na podobieństwo której został uczyniony, litując się zesłała z góry iskierkę życia, która wyprostowała człowieka, dała mu członki i życie. Po śmierci wraca ta iskierka do tego, co jest tego samego rodzaju, a inne składniki rozpadają się” (św. Ireneusz, Adversus haereses, 1,24,1; cyt. za: Andrzej Bober, Światła ekumeny. Antologia patrystyczna, Kraków 1966 s. 32).

[13] W skrajnych ujęciach wyrazi się to aż w mitach o pochodzeniu jakichś pierwszych ludzi z zębów zabitego smoka. Por. też mit indiańskich Nawahów i Apaczów o bogini Ahsonnutli, która „ulepiła pierwszych ludzi z mąki i wody morskiej” (Bogowie – demony – herosi, s.21); warto pamiętać, iż morze jest najczęstszym – obok smoka – symbolem pierwotnego chaosu. Por. ponadto chiński mit o stworzeniu – zróżnicowanym zresztą w odniesieniu do biednych i do bogatych – pierwszych ludzi z błota (Mieczysław Künstler, Mitologia chińska, Warszawa 1981 s.48).

[14] Tak interpretuje prawdę o grzechu pierworodnym m.in. Paul Ricoeur, w cytowanej już książce pt. Symbolika zła (por. zwłaszcza ss. 219-263).

[15] Suma teologiczna, 1-2 q.81 a.1 ad 1.

[16] Tamże, główna część artykułu.

[17] J.J.Rousseau, List do arcybiskupa de Beaumont, w: tenże, Umowa społeczna, itd., tłum. Hanna Rosnerowa, Warszawa 1966 s.610n.

[18] Ewa Bieńkowska, Znak 44 (1992) nr 12 s.22.

Św. Faustyna i Feliksa Kozłowska – bliźniacze objawienia?

Fragment rozmowy z Konradem Marią Pawłem Rudnickim – kapłanem w Zgromadzeniu Mariawitów; ur. 1926 r., portal www.ekumenizm.pl

Od czasu rozpoczęcia przez Kościół katolicki oficjalnego dialogu z mariawitami słyszy się o żywym zainteresowaniu teologów katolickich, ale także zwykłych członków Kościoła, Objawieniami Mateczki, Marii Felicji Kozłowskiej. Już powierzchowna analiza tekstu objawień wywołuje skojarzenia z tekstami Dzienniczka św. S. Faustyny Kowalskiej. Wiele jest w obu objawieniach punktów wspólnych: przede wszystkim w objawieniach adresowanych do s. Faustyny, chronologicznie późniejszych od objawień, które miała Mateczka, powtarza się motyw Orędzia Bożego Miłosierdzia czy Dzieła Bożego Miłosierdzia. Po za tym czytelnik tekstów obu mistyczek dowiaduje się o wadze Adoracji Najświętszego Sakramentu. Czyżby faktycznie Faustyna Kowalska miała powtórzone przesłanie dane wcześniej Mateczce, Marii Franciszce?

Podobieństwo obu objawień jest bardzo ciekawym „zbiegiem okoliczności”. Mówiłem na ten temat obszerniej w referacie zamieszczonym w Zbiorze „Teologia Miłosierdzia Bożego” [1]. Sprawa tożsamości objawień św. Marii Franciszki i św. Marii Faustyny wymaga bowiem dłuższego wyjaśnienia. Mówiąc krótko, a więc z konieczności upraszczając szczegóły, moim – i nie tylko moim – zdaniem mamy tu do czynienia z powtórzeniem tego samego objawieniaz tą różnicą, że objawienie dane naszej Założycielce wydaje się bardziej podstawowe. Zawiera bowiem ogólne zasady wcielania w życie Dzieła Miłosierdzia. Jeśli zatem ktoś chce realizować to dzieło w swoim życiu, to bez względu na to, kim jest i co jest jego szczegółowym powołaniem, ma w tym objawieniu wszystkie podstawowe dane jak realizować Boże wezwanie. Siostra Maria Faustyna otrzymała tymczasem objawienia o bardziej osobistym charakterze. Pan Jezus pokazuje jej, jak ona właśnie w swoim osobistym powołaniu ma kształtować swój los. Ponadto zapis Marii Franciszki zawiera tylko rzeczy istotne. Natomiast zapis Marii Faustyny przytacza wiele rzeczy pobocznych, na przykład objawienia fałszywe, które ona sama potem jako takie określa lub, o których dziś można powiedzieć, że były fałszywe. W stosunku do podstawowego objawienia danego Mateczce Kozłowskiej, objawienia Marii Faustyny mają charakter przykładowy.

Czyli s. Faustyna otrzymała objawienie dane wcześniej Mateczce Kozłowskiej, tyle że w wersji bardziej osobistej?

Nie wiem, czy Pan wie, że nie tylko ona. Po niej jeszcze szereg innych ludzi percypowało w poznaniu ponadzmysłowym Dzieło Miłosierdzia. Wszystkie te objawienia leżą w tej samej linii objawień, których początkiem był rok 1893. Są to – z wyjątkiem objawień Marii Faustyny – bardzo drobne fragmenty tego Dzieła Bożego, bardzo osobiste, jednostkowe aspekty Dzieła. Jest o tym mowa we wspomnianym moim referacie w książce „Teologia Miłosierdzia Bożego”. (koniec cytatu)

Objawienia Mateczki Kozłowskiej, założycielki potępionego przez papieża w 1904 roku zgromadzenia mariawitów, wykazują niezwykłe podobieństwo do objawień św. Faustyny, co przyznaje współczesny mariawita prof. Konrad Rudnicki. Posłannictwo Feliksy Kozłowskiej znane jest pod nazwą Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Faustyna nazywała siebie sekretarką Bożego Miłosierdzia. Jej dzieło to również szerzenie wiary w miłosierdzie Boże. Najbardziej chyba istotną różnicą między Mateczką a Faustyną jest ich stosunek do posłuszeństwa wobec władz kościelnych. O ile dla Faustyny posłuszeństwo było świętością, to dla Mateczki ważniejsza była zawsze jej święta misja i specyficznie przez nią rozumiana (tzn. jako własne nieomylne objawienia) „Wola Boga”. Faustyna nie pozwala sobie na otwarte krytykowanie duchowieństwa. Mateczka natomiast całe swe dzieło poświęca ratunkowi kapłanów, którzy ciężko grzeszą „rozwolnieniem swoich obyczajów”. Świat jest do tego stopnia zepsuty, że Mateczka widzi wyraźnie Boską Sprawiedliwość wymierzoną przeciw niemu. Jednak Bóg daje światu swe Miłosierdzie jako ostatni ratunek. Pomoc Kościołowi ma pochodzić od Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, do której nabożeństwo należało do podstawowych zadań mariawitów. Ratunek przychodzi też dla stojącego na skraju przepaści świata poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu.

Podobieństwo objawień Mateczki i Faustyny może znaleźć swoje wytłumaczenie w tym, że objawienia Faustyny rozpoczęły się właśnie w czasie jej pobytu w Płocku i oddalonej od Płocka o 10 km Białej (lata 1930-1932). Pierwsza wizja Jezusa Miłosiernego i polecenie namalowania obrazu następuje 22 lutego 1931 roku. Faustyna była już wtedy w Płocku od niemal roku. Płock był siedzibą nowo powstałego Kościoła mariawitów. Po śmierci Mateczki w roku 1920 władzę nad Kościołem mariawickim przejmuje ks. Michał Kowalski. W roku 1922 wydane zostaje drukiem Dzieło wielkiego miłosierdzia. Są to oczywiście tylko spekulacje, ale jest możliwe, że ogromne poruszenie mariawickie dotarło do zakonu Faustyny. Niezależny od Rzymu Kościół mariawitów podejmował kontrowersyjne reformy, takie jak liturgia w języku polskim, komunia w dwóch postaciach, zniesienie celibatu, wyświęcanie kapłanek. W Płocku musiało wrzeć na ten temat w środowiskach kościelnych. Teoretycznie Faustyna mogła przeczytać objawienia Feliksy Kozłowskiej i wpaść na pomysł małego plagiatu z uwzględnieniem posłuszeństwa wobec władz kościelnych, aby nie sprowadzić na siebie ekskomuniki. Nie była bowiem taka odważna jak Feliksa. Być może nie był to całkiem świadomy plagiat. Ale z pewnością mogła Faustyna zasugerować się pewnymi stwierdzeniami Dzieła.

Mateczka Kozłowska stała się swoistym guru dla kapłanów, których agitowała do przystąpienia do tajnego Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów, na początku całkiem legalnej organizacji popieranej przez Kościół katolicki. Jego celem było pogłębienie duchowości upadłego kleru poprzez szerzenie czci Najświętszego Sakramentu oraz Maryi Panny. Pisma Feliksy, w których opisuje swe objawienia, są według mnie pseudo-mistycznymi kompilacjami formułek wyczytanych w lekturach ascetycznych. Rażą brakiem autentyczności i „podciąganiem” faktów pod mistyczne teorie oczyszczeń i nocy ciemnych. Napisane w sposób bałaganiarski i nieprzejrzysty pozostawiają wrażenie niesmaku i zażenowania. W porównaniu z Dziełem, Dzienniczek wydaje się bardziej autentyczny i lepiej napisany. Natomiast zaletą Feliksy jest niewątpliwie zwięzłość. Dzienniczek jest natomiast rozwlekły i z pewnością można by go bez szkody skrócić o połowę.

Kościół rzymskokatolicki uznał objawienia Mateczki za urojenie, a mariawityzm za herezję. W 1906 roku Pius X potępił Feliksę Kozłowską oraz ks. Michała Kowalskiego w Encyklice Tribus circiter. Nie jest jednak jasne, jakie elementy tego objawienia uznano za niezgodne z nauką Kościoła. O. Honorat Koźmiński, który początkowo wspierał działalność Feliksy, twierdził, że jej objawienia były złudzeniem szatańskim. Ponadto uważał, że „są oni (księża) zbyt łatwowierni i fanatycznie w swojej kierowniczce zaślepieni, uważają ją za świętą, czczą ją i wszystko, co od niej pochodzi, przyjmują jakby od Boga samego było objawione. I do tego stopnia się na niej opierają, że gdyby zabrano im tę wiarę, być może wszystko by się u nich załamało”. (T.D. Mames Mysteria Mysticorum, wyd. NOMOS, 2009, s. 95) Ojciec Honorat rozpoznał w stowarzyszeniu mariawickim cechy charakterystyczne dla sekt i guru: fanatyczne oddanie, brak krytycyzmu, całkowite oparcie się na osobie przewodnika duchowego. Mimo to o. Honorat pozwolił na działalność polegającą na adoracji Najświętszego Sakramentu oraz modlitwie o pomoc Maryi. Rzeczywiście, trudno w tych praktykach dopatrywać się herezji. Jednak wydaje się, że o. Honorat pozostał przekonany o urojeniowym charakterze objawień Feliksy.

Poczucie wielkości. Mateczka ubóstwionym guru kapłanów.

Pragnienie wielkości Mateczki jest porównywalne z tym, którego doświadczała Faustyna, z tym, że u Mateczki dochodzi jeszcze kwestia guru.

Jezus daje Mateczce moc nad kapłanami, moc nad ich duszami i sercami. Ci, którzy otworzyli pokornie sumienia i serca przed Mateczką mieli doświadczyć wzniesienia na wysokie stopnie modlitwy, doznać łask podobnych do tych, jakimi ją samą obdarza. Mateczka widzi siebie jako wybrankę Jezusa, otrzymującą łaski dla siebie oraz wyjednującą łaski dla tych kapłanów, którzy jej zaufają i przed nią się otworzą. Metoda agitacji kapłanów była dość prosta: Mateczka mówiła, że otrzymała mistyczne przesłanie od Jezusa, a ci kapłani, którzy jej uwierzyli, są podobnie jak ona wybrani dla realizacji wielkiego dzieła. Mateczka wykazuje się większymi ambicjami posiadania władzy „w świecie”. O ile Faustyna swą chwalebną rolę widziała jedynie w świecie duchowym, o tyle Feliksa marzyła o władzy „z tego świata”, o byciu przewodniczką i nauczycielką kapłanów.

Feliksa ma widzenie „wielkiej Chwały Bożej, jaka nastąpi dzięki niej”. Jezus objawia jej, że zostanie „wyniesiona” i otrzyma władzę nad wszystkimi zakonami. W obliczu takich wzniosłych i cudownych objawień Mateczka popada często w zachwyt, ogarnia ją ogień miłości, „prawie do omdlenia”. Faustyna także często mdlała z nadmiaru miłości, której ogień zalewał jej duszę. Być może jednak wszyscy mistycy tak mają.

Mateczka doświadcza pokus, głównie zmysłowości i pychy. Nie są to jej wymysły, a zupełnie uzasadnione sądy. Z relacji ks. Michała wiemy, że ich związek przekraczał granice czystej duchowości. Ksiądz Michał całował stopy, ręce i głowę Mateczki. Ona zaś całowała go w czoło. Jezus powiedział rzekomo do Mateczki: „Mnie daj duszę swoją, a Michałowi daj ciało”. (Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, Płock, 1927, s. 170) Michał nie mógł znieść dłuższej rozłąki z Mateczką. Czuł do niej miłość „naturalną”, to znaczy nie tylko pochodzącą z woli Boga, ale z jego własnej woli. Podobnie Mateczka przyznała się do takiej „samowolnej” miłości. (Dzieło, s. 169) Michał porównuje ich miłość do miłości pierwszych rodziców. Feliksa zapada na chorobę, w której pielęgnuje ją Michał. Okazuje się, że przyczyną tej choroby są „krzyki rozpustne, które przez ścianę słyszała w hotelu”. (Dzieło, s. 162) Napięcie erotyczne rośnie. „W 1902 roku w styczniu, gdy byłem u Mateczki w Płocku, Pan Jezus zbliżył mnie i zjednoczył z Mateczką, już nie jako syna tylko, ale jako Oblubieńca na podobieństwo zjednoczenia, jakiem zjednoczył pierwszych naszych rodziców. W taki sposób zbliżył też i zjednoczył Pan Jezus z Mateczką rok przedtem o. Jakóba, a w późniejszych czasach o. Bartłomieja i o. Filipa”. (Dzieło, s. 167) Należy mieć nadzieję, że było to jakieś zjednoczenie mistyczne, bo w innym przypadku nasuwają się skojarzenia ze zjednoczeniem czysto cielesnym… Była to zatem prawdziwa namiętność, miłość niemożliwa do zrealizowania. Mateczka z całej siły przeciwko niej walczyła, a wyraziło się to przez bolesne „wyrwanie mnie (Michała) z wnętrzności swoich” (Dzieło, s. 170). Zdaje się, że Jezus musiał wyrwać Michała z serca Mateczki, a było to bardzo ciężkie doświadczenie. Na pocieszenie jednak Jezus zapewnił Mateczkę, że uważa ją, o. Jakuba i Michała za odbicie Trójcy Świętej. Mateczka jest jakoby podobna do Ojca, o. Jakub i Michał obaj do Syna i Ducha Świętego. Hierarchia zachowana: Mateczka porównana z Bogiem Ojcem, pierwszą Osobą Trójcy. Mania wielkości może nawet większa niż u Faustyny, która owszem może się i wywyższała z powodu swego dziewictwa anielskiego, ale nie porównywała się nigdy z Bogiem Ojcem. Z drugiej strony Mateczka miała przynajmniej jakieś związki z ludźmi, w przeciwieństwie do zimnej Faustyny.

Druga pokusa: pychy z całą pewnością była uzasadniona. I to jak! Mateczka uważała, że będzie naśladować Najświętszą Maryję Pannę (tak powiedział jej Jezus). Następnie, że wszystkie zakony przejdą pod kierownictwo mariawitów. Mateczka zostanie matką naczelną, przełożoną wszystkich zgromadzeń! Pragnienie wielkości zaczyna ogarniać także skromnego początkowo Michała. Oto Mateczka słyszy podczas mszy odprawianej przez Michała słowa następujące: „Ten jest Mój wikary i prawy następca na Stolicy Apostolskiej”.

Mateczka „przechodzi” różne wydarzenia z Ewangelii na sposób mistyczny. Na przykład wysłuchanie krytycznych uwag wobec siebie interpretuje Mateczka jako „przejście kamienowania św. Szczepana” (Dzieło, s. 168) Następnie podczas pobytu w Warszawie, przechodzi „płacz nad Jerozolimą”, z pewnością za sprawą zaobserwowanego moralnego upadku warszawiaków. Słyszy słowa „Biada temu miastu”. (Dzieło, s. 169) W drodze do Rzymu przechodzi drogę krzyżową. W Lourdes przechodzi tajemnicę śmierci i pogrzebania Pana Jezusa, a myjąc się w źródle w Lourdes odczuwa „podobieństwo do umycia Pana Jezusa przed złożeniem do grobu”. (Dzieło, s. 172) Każde wydarzenie z życia Mateczki zostaje uwznioślone przez porównanie go z historią biblijną. Nie wiemy, czy były to wymysły Michała, który tak to opisuje, czy rzeczywiście mówiła mu o tym sama Mateczka. Tak czy inaczej, mania wielkości wyrażała się w jednej bądź drugiej osobie, a najpewniej w obydwu.

Ofiarowanie się Bogu

Podobnie jak Faustyna, Mateczka ofiarowała Bogu swe cierpienia na rzecz Chwały Bożej i zbawienia dusz.

„Jednego dnia doznałam okropnego smutku i boleści: widziałam w duchu wszystkie upokorzenia, prześladowania i cierpienia, jakich doznawać będę, jeśli się to wszystko spełni (to znaczy jej dzieło), a z drugiej strony wielką Chwałę Bożą i zbawienie dusz i że Bóg chce ode mnie, żebym się na to ofiarowała. – Więc byłam cała ściśniona i drżąca, bo czułam odrazę do wzgardy i wstręt do cierpienia, ale żądza Chwały Bożej i zbawienia dusz przemogła. – Dopiero po trzygodzinnej walce i cierpieniach wewnętrznych, oddałam się Bogu na całkowitą ofiarę i wtedy doznałam ulgi, pociechy i gotowości na wszystko”. (Dzieło, s. 10)

„Pan Jezus dał mi poznać, że największe rany Jego Sercu zadają Mu przyjaciele, a przyjaciółmi Jego są kapłani. Wtedy doznałam wielkiej boleści; zdawało się, że serce od żalu pęknie mi, a Pan mnie zapytał: „Czybyś nie chciała być za nich ofiarą, kiedy mam co najdroższego tobie oddaję; – najdrożsi są mi kapłani, a tobie dam moc nad kapłanami”. (Dzieło, s. 11)

Mateczka przejawia tutaj, podobnie jak Faustyna, wiarę w zbawczą moc cierpienia. Nagrodą dla niej za ofiarę będzie tajemnicza „moc nad kapłanami” udzielona jej przez samego Jezusa. Jezus twierdzi tutaj, podobnie jak u Faustyny, że najdroższe jest Mu duchowieństwo. W Dzienniczku duchowni porównani są do księżyca, a świeccy do gwiazd. Mateczce Jezus oszczędza takich poetyckich analogii, tym niemniej twierdzi, że najdrożsi są Mu kapłani.

U Mateczki widzimy też jedno z ulubionych słówek Faustyny: wynagradzać. Mariawici i Mariawitki mają wynagradzać za kapłanów (Dzieło, s. 13). A zatem Bóg czuje się urażony grzesznym postępowaniem kapłanów i potrzebuje w zamian jakiegoś wynagrodzenia, zadośćuczynienia. Mariawici widzą swoje cierpienia jako owo zadośćuczynienie. Faustyna także często wynagradzała Bogu za grzeszników. Mateczka pragnie, podobnie jak nasza święta, naśladować Jezusa w ubóstwie, poniżeniu i cierpieniu (Dzieło, s. 13).

Wynagradzanie Jezusowi jest celem mariawitów. Należy Mu wynagradzać za grzesznych kapłanów, ale przede wszystkim za masonów. Pan wyjaśnił bowiem Feliksie, że „Zgromadzenie Mariawitów założył przeciwko masonom i z nimi walczyć będą”. (Dzieło, s. 30). Masoni bowiem „dopuszczają się wielkich zniewag i wydzierają z dusz ludzkich chwałę Boga, nazywając szatana „dobrym bogiem”. Masoni „miotają bluźnierstwa przeciw Przenajświętszemu Sakramentowi”. „Tam się leje rozpusta”. (Dzieło, s. 30)

Kolejnym ulubionym słówkiem Faustyny, które znajdujemy u Mateczki jest słówko nędza. Nędza określa tutaj nędzę moralną, grzeszność, małość, brak wartości. „Przedstawiałam Panu Jezusowi swoją wielką nędzę i słabość do tego Dzieła prosząc, aby kogo innego wybrał. Odpowiedział mi Pan: „Znam lepiej nędzę twoją niżeli ty ją pojąć możesz, ale w nędzy twojej Wielkość, a w słabości Moc Moja się objawi”. (Dzieło, s. 14).

Mateczka bardzo często przeżywała wątpliwości, niepewność, opuszczenie przez Jezusa, „szyderstwa i naigrawanie się szatanów”, choroby ciała, upokorzenia. Jest to cena, jaką płaciła za ocalenie kapłanów – mariawitów. Jezus powiedział Feliksie na jej prośby o oddalenie upokorzeń od kapłanów: „Zanim ich uznają, muszą wpierw przejść prześladowanie i ucisk, a ty w boleściach zrodzisz Mi ich. – Przyjdzie czas, w którym ukarzę prześladowców waszych”. (Dzieło, s. 25) Jezus zapowiada tutaj cierpienia konieczne dla zrealizowania dzieła, porównując je do bólów porodowych kobiety. Mateczka cierpi, ale to cierpienie ma głęboki sens: ona rodzi kapłanów dla Jezusa! Jezus, ten, który w Ewangelii mówił o miłości nieprzyjaciół, tutaj obiecuje Mateczce ukaranie prześladowców. Sprzeczności Jezusa z objawień z Jezusem Ewangelii pojawiają się tutaj zatem podobnie jak w objawieniach Faustyny.

Jezus nie jest zbyt miły dla Feliksy. Poucza ją, rozkazuje, robi jej wyrzuty. Podobnie jak u Faustyny. Jezus Faustyny jest dla niej jakby bardziej czuły, do rozkazów dołącza czasem zapewnienia o miłości i wyjątkowości swej wybranki. Feliksa aż takiej zażyłości z Jezusem nie doświadcza. Jezus nagradza Feliksę za jej uniżanie się. Kiedy na przykład zawstydzona posądzeniami Jezusa o niewdzięczność, Feliksa uniża się i przeprasza, Jezus oświadcza jej słowa następujące: „Ze wszystkich łask, jakimi cię obdarzam, największą jest ta, że jak Najświętsza Panna wyjęta jest spod grzechu, tak ty wyjęta jesteś spod namiętności; tą drogą, jaką cię prowadzę, dotąd żadnej duszy nie prowadziłem, a podobieństwa swego szukaj w Najświętszej Pannie”. (Dzieło, s. 26) Podobnie od namiętności uwolnił Jezus także Faustynę! Od pewnego momentu była wolna od pokus nieczystości, czytamy w Dzienniczku. Stała się Oblubienicą Jezusa i żadne pokusy już jej nie dręczyły.

W nagrodę za uniżanie się Jezus ofiarowuje naszym mistyczkom wielkie łaski. Największą z nich była misja przekazania światu wieści o Bożym miłosierdziu. Feliksa swe dzieło uważa za porównywalne z ofiarą Chrystusa, a siebie nie waha się porównać do Maryi Panny! Jezus mówi Feliksie: „Jak Ja przez ręce Maryi ofiarowałem się Ojcu Niebieskiemu na zbawienie świata, tak przez ręce twoje chcę ofiarować Moje Miłosierdzie światu; ale pamiętaj: jak Najświętsza Panna była Niepokalanie poczętą, tak ty jesteś grzesznicą”. (Dzieło, s. 27) Widać, że wywyższenie jest nierozerwalnie połączone z poniżeniem: Felikso, jesteś jak Maryja, a nawet jak Jezus, masz wzniosłą misję, ale jesteś grzesznicą!  Trudno zgadnąć, dlaczego Jezus mówił Feliksie, że ofiarował się Ojcu przez ręce Maryi. To jakaś nowość teologiczna, uwypuklająca rolę Maryi (a zatem podobnej do niej Feliksy) w zbawieniu świata. Wydaje się, że Feliksa nie poradziła sobie z misją obwieszczania światu miłosierdzia, dlatego Jezus szukał innej kandydatki i znalazł ją w osobie Faustyny. Czy jej misja się powiodła? Czego Kościół nie chciał przyjąć z rąk Feliksy, przyjął z rąk Faustyny. Dlaczego? Może mania wielkości i pycha Feliksy były jednak większe niż Faustyny? Poza tym Feliksa chciała otwarcie być przewodniczką i nauczycielką kapłanów, przejawiała skłonności typowe dla guru, chcącego stworzyć swój kult (co jej się zresztą udało). Ambicje Faustyny co do świata zewnętrznego były skromniejsze: namalować obraz, założyć zgromadzenie i wprowadzić Święto Miłosierdzia.

Konieczność ofiary błagalnej za kapłanów Jezus wyraża następującymi słowami: „W Miłosierdziu moim przebaczę im, a w dobroci mojej powstrzymam ich, ale ty masz być ofiarą błagalną”. (Dzieło, s. 28) Ofiarą błagalną za grzeszników była także Faustyna, która to bardziej szczegółowo opisuje swoje cierpienia przebłagalne. Mateczka poprzestaje na ogólnych stwierdzeniach, nie opisuje poszczególnych przypadków kapłanów, za których grzechy cierpiała.

Upodobanie do cierpień

Feliksa, podobnie jak Faustyna wykazuje duże upodobanie do cierpień fizycznych i psychicznych. Do ciała swego „odczuwa pewien wstręt” i traktuje je jako „cienką powłokę okrywającą duszę”. (Dzieło, s. 80a) Jezus nakazał jej gardzić sobą, pragnąć wzgardy od innych, nie wynosić się z łask Bożych, ale się jeszcze bardziej uniżać. (Dzieło, s. 80a) W razie wątpliwości, co mianowicie jest wolą Bożą w konkretnym przypadku, należy wybierać to, „co jest przykrzejsze dla natury, ponieważ to jest bliższe naśladowania Pana Jezusa”. Co ciekawe, gdyby Mateczka doznała objawienia, że wolą Bożą jest „darcie pasów” z kapłanów mariawickich, to mimo swej do nich przeogromnej miłości, darłaby te pasy. (Dzieło, s. 80b) Co miała na myśli mówiąc o „darciu pasów”? Możemy się tylko domyślać, że chodzi o bicie… Natomiast wybieranie tego co przykrzejsze dla natury pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża, którym inspirowała się w dużej mierze Feliksa. Cóż pisał św. Jan?

„Usiłuj zawsze skłaniać się:

Nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze,

Nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego, co nieprzyjemne;

Nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne;

Nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu;

Nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą;

Nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze;

Nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone;

Nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego, nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze”. (św. Jan od Krzyża, Droga na górę Karmel, wyd. De Agostini, 2002, s. 66)

Rzeczywiście, jeśli chcesz szybko umrzeć, tak właśnie należy postępować. Jan z pewnością chciał umrzeć, a przynajmniej do tego stopnia unicestwić swe grzeszne ciało, żeby dusza poszybowała w ekstazie do nieba. Nie twierdzę, że nigdy nie należy postępować według powyższych zaleceń Jana. Na przykład, jeśli trudniej jest przygotować się do egzaminu niż próżnować, oczywiście należy wybrać opcję uczenia się, czyli trudniejszą. Jeśli większym trudem dla matki jest wstawanie do płaczącego w nocy niemowlęcia, niż ignorowanie płaczu, należy raczej wstać, czyli wybrać to, co wymaga trudu. Chodzi o słówko „zawsze”. Jeśli postanawiamy coś robić zawsze, bez względu na okoliczności, to skazujemy się na sztywność postępowania, która jest zabójcza dla rozwoju i w ogóle egzystencji człowieka.

Mateczka lubiła także cielesne umartwienia. Nosiła w młodości na ciele kolczasty druciany pas albo włosienicę, aby nie mieć za dużo przyjemności z tańców, które ponoć lubiła. Zrzekła się też przyjemności grania na gitarze, „dla chwały Bożej”, jak pisze ks. Michał. (Dzieło, s. 105) Mateczka wykonała także własnoręcznie włosienicę dla ks. Michała. (Dzieło, s. 161)

Mateczka czytała też wielkiego przewodnika wszystkich cierpiętników – Tomasza a Kempis. Korzystała z jego rady o treści następującej: „O tyle postąpisz w dobrem, o ile samemu sobie gwałt zadasz” (Dzieło, s. 261) Za radą Tomasza postanawia naśladować Zbawiciela w pokorze, ofiarując się na cierpliwe znoszenie wzgardy, prześladowań i poniżenia.

Mateczka twierdziła, że tego najwięcej Pan Jezus miłuje, kto najwięcej dla Niego wycierpi. Cierpienie najlepiej oczyszcza dusze,  „cierpieć to żyć, a nie cierpieć to konać” (Dzieło, s. 289)

Pseudo-mistycyzm

Jezus wymaga od Feliksy wyrzeczenia się wszelkich pragnień, także tych „świętych”. Na skargę Feliksy, że bez takich pragnień jej życie będzie konaniem, Jezus odpowiada: „Mors mystica”, co oznacza śmierć mistyczną. Nie było chyba jeszcze w historii mistycyzmu przypadku, gdy Jezus wprost definiuje czyjeś przeżycia mistyczne słowami św. Jana od Krzyża.  Czy nie chodzi tu raczej o to, że Feliksa bardzo chciała być mistyczką i ze wszystkich sił próbowała udowodnić, że tak właśnie jest. Jezus definiuje kolejne jej przeżycia i widzenia. Na przykład widzenie Trzech Osób Trójcy w postaci Światłości, Wiary i Miłości nazywa Jezus „snem mistycznym”. Po co te wszystkie nazwy i definicje? Czy żeby utwierdzić Feliksę w autentyczności jej mistycznych przeżyć? Dlaczego Feliksa, tak przecież zakochana w literaturze mistyczno-ascetycznej nie zauważa, że św. Jan od Krzyża kazał odrzucać od siebie wszelkie widzenia, wyobrażenia, słowa usłyszane w głębi siebie jako mające potencjał szatańskiego zwodzenia? Dalej Feliksa przeżywa jakieś dziwne objawienia, typu: „Wielkość – Bóg Ojciec przed wieki w poznaniu Siebie rodzi Syna Światłość, Syn i Ojciec miłując się wydają Ducha Świętego – Miłość, a wszystko to Jeden Bóg”. (Dzieło, s. 35) Co to właściwie ma za sens i do czego taka wiedza mogłaby być przydatna – wie tylko Feliksa. Nawet nie zamierzam próbować interpretować tych niedorzeczności. Jednak jeśli ktoś nie ma skłonności do analizy, może być zapewne pod wrażeniem tej kombinacji mocnych słów: Trójca, Miłość, Światłość, Syn, Duch, etc. Objawienia Feliksy są napisane po to, aby przekonać do jej rzekomego mistycyzmu osoby zagubione, takie które nie wiedzą, co właściwie myślą, które łatwo zwieść paroma mądrze brzmiącymi słowami i zwrotami „mistycznymi”.

Jakże sztucznie brzmią słowa Jezusa: „Wczorajsze widzenie Trójcy Przenajświętszej odnosi się do teologii mistycznej, a dziś do teologii dogmatycznej. Nauka Kościoła św. dzieli się na teologię moralną, dogmatyczną i mistyczną”. (Dzieło, s. 35) Dalej Jezus rozwija swą myśl wyjaśniając, o czym to mianowicie traktują poszczególne rodzaje teologii. Brzmi to jak wykład na wydziale teologicznym, na dodatek nudny wykład. Naprawdę trzeba dużo naiwności, żeby uznać to za prawdziwe słowa Jezusa.

Feliksa naczytała się literatury mistyczno-ascetycznej. Głowę miała pełną zaczerpniętych z niej zwrotów, które chętnie przelewała na papier lub obwieszczała ks. Michałowi, aby to on spisywał jej mistyczne objawienia. Z pewnością oprócz Naśladowania przeczytała Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli i jakieś dzieła św. Jana od Krzyża.

Feliksa dostaje objaśnienia od Jezusa na temat trzech rodzajów objawień: zmysłowych, w wyobraźni i umysłowych, czyli pojęciowych (Dzieło, s. 35) Można mieć uzasadnione wątpliwości, czy tych „objawień” nie wyczytała Feliksa u św. Jana od Krzyża. Oto Edyta Stein w książce Wiedza krzyża (Wyd. Karmelitów Bosych, 2005) opisuje różne rodzaje objawień u św. Jana od Krzyża. Otóż pierwszy rodzaj to właśnie objawienia zmysłowe, w których „oczom ciała mogą ukazywać się postacie z drugiego świata: aniołowie czy święci, niekiedy też niezwykłe blaski. Można też słyszeć nadzwyczajne słowa, odczuwać miłe zapachy, kosztować przyjemności zmysłem smaku, czuć wielką rozkosz dotykiem. Wszystko to trzeba raczej usuwać, nie badając nawet, czy jest dobre, czy złe. Bóg bowiem raczej udziela się duchowi niż zmysłom, co daje więcej bezpieczeństwa i większy postęp, podczas gdy zmysłowe udzielania stanowią z reguły duże niebezpieczeństwo”. (Wiedza krzyża, s. 118-119) Tego rodzaju objawienia, ostrzega św. Jan, są chętnie używane przez diabła, ponieważ zwodzą dusze do wysokiego mniemania o sobie. Radzi więc je ignorować. Feliksa, znając zapewne te ostrzeżenia, nigdzie w swych pismach nie pisze, że objawień takowych doznawała. Natomiast Dzienniczek Faustyny jest ich pełen. Faustyna nie używa także żargonu mistycznego, co sprawia, że jej przeżycia wypadają bardziej autentycznie niż te Feliksy. Może gdyby Faustyna lub ktoś z jej przełożonych uważnie wyczytali, co św. Jan miał do powiedzenia o widzeniach zmysłowych, także doszliby do wniosku, że należy je ignorować.

Dalej, mówi św. Jan, „należy się uwolnić od wrażeń zmysłów wewnętrznych, to jest od wyobraźni i fantazji” (Wiedza krzyża, s. 121) W tym przypadku Jan zaleca przejściowe wykorzystanie wyobraźni, ponieważ uważa to za pewien etap drogi duchowej. Jak później zobaczymy, Feliksa będzie używać wyobraźni w ćwiczeniach duchowych odprawianych na wzór ćwiczeń ignacjańskich.

Feliksa uznaje objawienia umysłowe, czyli pojęciowe, za najwyższe i niepodlegające złudzeniom. Jan mówi o słowach nadprzyrodzonych, które są doznaniami czysto duchowymi. (Wiedza krzyża, s. 130) Jednakże w przeciwieństwie do Feliksy Jan nie uważa objawień słownych za całkowicie bezpieczne. Uważa, że człowiek łatwo może się pomylić doznając takich objawień, dodać coś od siebie, a myśleć, że to Bóg mu objawił. Poza tym, dusza może sądzić, że „dzięki tym boskim słowom spotyka ją coś wielkiego i pozwala się oderwać od fundamentu wiary” (Wiedza krzyża, s. 131). Jan zaleca zatem nie przywiązywać wagi do tych słów i zadowolić się prawdami wiary podanymi przez Kościół. Ogólnie rzecz biorąc ma się wrażenie, że najlepiej według Jana trzymać się na dystans od wszelkich rodzajów objawień, bo to niebezpieczne. Zastanawia w takim razie, co według Jana jest całkiem bezpieczne. Wydaje się, że za takie uważa on rzeczy podpadające pod kategorię „uczuć duchowych”, które stanowią najsłodsze i wzniosłe dotknięcie Boga. Jest to subtelne poznanie, będące słodkim nadprzyrodzonym zrozumieniem. (Wiedza krzyża, s. 134) Nie należy go psuć rozumowaniem umysłowym, ponieważ otwiera to furtkę dla szatańskich zakusów.

Wywody Jana na temat życia mistycznego są dość skomplikowane i dla kogoś niedoświadczonego, po prostu zbyt abstrakcyjne. Raz dusza jest czynna, raz bierna, rodzaje słów słyszanych duchowo są wielorakie, na przykład formalne, substancjalne, sukcesywne. Naprawdę trudno się dziwić Feliksie, że sprawę chciała sobie jakoś uprościć. Generalnie jednak, wszyscy mistycy prawdziwi i chcący się za prawdziwych uważać, powinni być niezwykle czujni, ponieważ objawienia to wielkie pole do popisu szatana. Mistyczki w rodzaju Faustyny i Feliksy jednak na całego uwierzyły w swe objawienia, częściowo za radą swych duchowych przewodników. Jednak z przewodnikami sytuacja nie była jasna, ponieważ nie było wśród nich jednomyślności. Gdyby zapytać św. Jana, pewnie zaakceptowałby ich ekstazy i omdlenia, jako przejaw „uczuć duchowych”, ale nie uznałby żadnych innych objawień. Zresztą, co mnie trochę zaskakuje, Jan na koniec każe odrzucić wszystkie te oświecenia i łaski, których się doznaje, nawet te najbardziej autentyczne! Należy z tego zupełnie zrezygnować! Na tym polega prawdziwe ogołocenie według Jana. Doznawać rozkoszy tylko po to, aby ich się wyrzec – oto sedno nauczania Jana. Cóż za okrutna nauka. No tak, ale jak wiemy, Jan należał do tych, którzy bez przerwy chcieli obumierać, uśmiercać się, upokarzać, zatracać i wyniszczać. Nie dziwi nic. Albowiem według Jana nie pojmowanie i doznawanie Boga jest najlepsze, ale najlepsze jest to, że się nic nie odczuwa. Idąc tym tropem wychodzi na to, że ten, kto nie odczuwa Boga, jest Mu bliższy, bo doskonalej się upokarza! Dziwny jest ten świat (nadprzyrodzony) i zaiste trudny do pojęcia dla przeciętnych zjadaczy chleba. Cieszysz się, że poczułeś Boga? Hola, nie tak prędko! Czyżbyś zapomniał, że radość jest szkodliwa dla duszy? Zrób teraz wszystko, żeby ten dar odrzucić i nic już nie czuć. Nie lubię takiego rodzaju mistyki. Nasze mistyczki zresztą nie zamierzały wcale nic odrzucać, widocznie nie były aż tak doskonałe, bo jednak ekstazy i omdlenia zdarzały im się regularnie.

Jezus poucza Feliksę jak ktoś, kto uczył się (kiepsko, najwyżej na tróje) u św. Jana.

Liczba 15 odgrywa w życiu mistycznym Feliksy znaczącą rolę. „Obliczyłam, że od czasu mego nawrócenia i wstąpienia do zgromadzenia zakonnego upłynęło 15 lat; policzyłam stopnie mego oczyszczenia, wypadło 15 i miałam widzenie Trójcy Przenajświętszej 15 grudnia. – Stopnie oczyszczenia mego serca: 1) oderwanie serca od rzeczy ziemskich, 2) oderwanie serca od stworzeń, 3) oderwanie od siebie samej przez wyzucie się ze względów ludzkich, 4) z chęci osobistych, 5) z własnych upodobań, 6) wyrzeczenie się wszelkiej pociechy od ludzi, 7) pociechy w czynnościach, 8) pociechy w ćwiczeniach pobożnych, 9) poddanie się woli Bożej w przeciwnościach, 10) w prześladowaniach, 11) w cierpieniach, 12) wyrzeczenie się owoców swej pracy, 13) wyrzeczenie się godziwych przyjemności, 14) wyrzeczenie się wszelkiego działania, 15) wyrzeczenie się wszelkich pragnień”. (Dzieło, s. 36-37)

Czyli podsumujmy, czego wyrzeka się Feliksa: związków z ludźmi, radości życia codziennego, pragnień, upodobań i preferencji, jakiegokolwiek pocieszenia, radości z owoców swej pracy, działania. Wolę Bożą wobec siebie widzi Feliksa w przeciwnościach, prześladowaniach i cierpieniach. Dlaczego nie widzi tej woli w radościach, wsparciu  i pocieszeniach? Dlaczego podobnie jak radości nie wyrzeka się cierpień? Przecież albo należy „oczyszczać się” ze wszystkiego, albo nie zawracać sobie głowy oczyszczaniem wybiórczym. Koncepcja oczyszczania pochodzi ewidentnie od Jana od Krzyża. Nie jestem pewna jednak, czy on opisuje konkretnie 15 stopni oczyszczania, czy po prostu ta liczba bardzo spodobała się Feliksie. Zobaczymy dalej, że liczba ta ulegnie powiększeniu.

Po takich 15-stopniowych wyrzeczeniach, co pozostaje z Feliksy? Ta właśnie sławetna nicość, wychwalana przez Jana od Krzyża. Ta nicość, która stała się dążeniem również Faustyny. Dla Jana bowiem „wszystkie rzeczy są niczym, dusza w swych oczach jest niczym, tylko Bóg jest wszystkim”. (Płomień miłości, 1, 32) A więc strategia ogałacania się ze wszystkiego, wyrzekania się wszystkiego powinna nasze mistyczki zaprowadzić do Boga, który jest wszystkim. One się wyrzekają, aby uzyskać coś w zamian, coś lepszego. Wyrzekanie się ma im przynieść korzyści. Prowadzi to do paradoksu mistyki: dusza wybierając większe dobro: Boga, wcale nie jest bezinteresowna, wręcz przeciwnie, myśli tylko o własnym dobru, zainteresowana jest sobą w najwyższym stopniu. Mamy tu znów do czynienia z handlem wymiennym: mistyczki zwrócą Bogu jego ziemskie niedoskonałe dary i pocieszenia, aby w zamian uzyskać Boga samego. Dlaczego nie wyrzec się Boga, aby siebie samego już zupełnie 100-procentowo ogołocić i unicestwić? Nie można, tu jednak chodzi o nagrodę, o zapłatę za wyrzeczenie. Każde wyrzeczenie z nadzieją na nagrodę jest dla mnie podejrzane. Uwierzyłabym mistyczkom, gdyby potrafiły wyrzec się nadziei na Boga samego. Ale wtedy nie byłyby chrześcijankami. Koło paradoksu się zamyka. Jan natomiast, jak się zdaje, idzie na całość, odrzucając nawet autentyczne doznania Boga. Można zapytać, czy rezygnuje z Boga w tym życiu mając nadzieję na Boga w życiu przyszłym, czy zupełnie mu jest to obojętne, czy dozna Boga po śmierci. Każda odpowiedź prowadzi do sprzeczności. Jeśli bowiem Jan chce jednak doznać Boga po śmierci, to całkiem z pragnień nie jest ogołocony. Jeśli mu to obojętne, czy też raczej chce się Boga wyrzekać także po śmierci, to czy nie wybiera ateizmu i piekła? Mistyka jest paradoksalna, jak widać. Jan o tym chyba wiedział, ale nasze mistyczki nie za bardzo.

Feliksa słyszy następujące słowa: „Wola twoja jest związana” (Dzieło, s. 37) Podobnie jak ja, przyznaje, że nie rozumie znaczenia tych słów (ale tylko na początku). Potem jednak pojmuje, że „wola moja w stosunku do Boga jest niczym i odtąd nic uczynić nie mogę w porządku nadnaturalnym” (Dzieło, s. 37). Ten stan duszy ją bardzo przygnębiał, a za jedyną odpowiedź miała słówko „nic”. „Nic” – czy to nie „nada” Jana od Krzyża? Bóg przemawia do niej bardzo tajemniczo i mistycznie, widocznie zapoznał się z dziełami Jana. Co to znaczy, że wola Feliksy w stosunku do Boga jest niczym i nic nie może ona uczynić w porządku nadnaturalnym? Czy chodzi o to, że nie może o nic się modlić, bo Bóg jej nie wysłucha? Czy do tej pory miała przekonanie, że cokolwiek jednak może uczynić „w porządku nadnaturalnym”? Cóż to za cudów dokonywała w tym porządku? Zaiste przekonanie o swej władzy sięgającej poza „ziemski porządek” miała ogromne! Całe szczęście Bóg tę pychę zauważył i związał jej wolę!

Następnie słyszy ona słowa: „Rozum związany”. Przyznaje, że wtedy przestała rozumieć „rzeczy odnoszące się do Boga i własnej duszy”. Ten stan trwał około roku. W tym czasie Feliksa „nic nie wiedziała i nic nie mogła”. Wtedy też jej dusza została „zanurzona w nicości”. „I widziałam, że Bóg jest wielki, a ja nicością” (Dzieło, s. 38). Zupełnie jak zalecał św. Jan od Krzyża. Dobra uczennica Jana Feliksa poznała, że cała jej chwała to niemoc i nicość. Jednakowoż ogarnęła ją wtedy „żądza większej chwały Bożej”. Ale nie zastanowiło to jednak Feliksy, czemu ogarnia ją nagle jakaś żądza, skoro pożądań się wyrzekła i oczyściła z nich w punkcie 15-tym. Po tych „zanurzeniach w nicości” Jezus wyjaśnia Feliksie jej dalsze mistyczne losy. Ma oto jeszcze przejść oczyszczenie pamięci. Oj, coś się wydaje, że liczba 15 ulegnie podwyższeniu! Następnie oczyszczenie umysłu, kiedy nastąpi w jej umyśle „noc ciemności”. Znów widać tu inspiracje „nocą ciemną” Jana od Krzyża. Odtąd dusza Feliksy zaczyna pogrążać się w ciemnościach i cierpieniach wewnętrznych. Błądzi w ciemnościach i obawia się obrażenia Boga. Po jakimś czasie ciemności zostają przezwyciężone, a Feliksa widzi niebo i szczęście wybranych dusz, które tam przebywają. Mistyczne wizje nawiedzają ją nadal: ukazuje jej się płomień wychodzący z serca Jezusa (Faustynie ukazywały się dwa promienie i to w dwóch kolorach). Następnie Feliksa odprawiła spowiedź „przed Dworem Niebieskim”, to znaczy chyba znajdując się w niebie. Kiedy tak rozpaczała nad swoją karygodną grzesznością, Jezus powiedział: „Masz serce moje, rób co chcesz i proś mnie o co chcesz”. Co jej pierwsze przychodzi na myśl, żeby o to poprosić Jezusa, skoro może prosić o wszystko? Może aby zlikwidował głód na ziemi, wojny, cierpienia i klęski? Może o to, aby zbawił wszystkich ludzi? Może o to, aby napełnił serca ludzkie miłością? Nie, nic z tych rzeczy. Feliksa prosi o wybaczenie jej grzechów. O co ty byś, czytelniku, prosił Jezusa, jeśli miałbyś gwarancję, że to się spełni? Feliksie nic nie przyszło do głowy oprócz odpuszczenia jej grzechów. Małostkowa? Żałosna? Samolubna? To ma być prawdziwa mistyczka?

Nicość, niemoc, pustka, ogołocenie – to ulubione słówka Feliksy zapożyczone od Jana od Krzyża. Inną lekturą, która inspirowała Feliksę były Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli. Oto tytuły jej rozmyślań, zgodne z tymi, które zalecał Ignacy: O narodzeniu Pana Jezusa, O ucieczce do Egiptu, O życiu Pana Jezusa w Nazarecie, O znalezieniu Pana Jezusa w kościele, O dwóch chorągwiach Chrystusa i Lucyfera.  Przy okazji tych rozmyślań Feliksa doznaje dalszych objawień i instrukcji mistycznych. Dowiaduje się, że przechodzi na drugi stopień zjednoczenia woli, że jej dusza z biernej staje się czynną, i tak dalej. Ponownie oskarża się z grzechów wobec Dworu Niebieskiego, mimo że wcześniej Jezus jej przecież odpuścił grzechy całego życia. No ale widocznie przez ten czas znowu mocno nagrzeszyła, do tego stopnia, że cały dwór niebieski jest załamany i przerażony. Tym razem Jezus uwalnia ją od pychy i zmysłowości. Feliksa odpowiada Mu słowami Maryi: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”. (Dzieło, s. 44-45) Została wtedy uderzona promieniem łaski tak silnie, że zasłabła. Potem jednak wybuchnęła płaczem radości, że nigdy nie będzie oddzielona od Jezusa i będzie „wyniesiona nad inne zgromadzenia”. Jezus rozwiązuje jej rozum, co chyba oznacza, że zaczyna na nowo rozumieć Boga i swoją duszę. Generalnie, Feliksa znajduje się na huśtawce emocjonalnej. Raz boleść i cierpienie, związanie woli i innych rzeczy, potem ból i zasłabnięcie od łaski, potem łzy radości i omdlenia ekstazy, potem oskarżanie siebie samej, potem przebaczenie i rozwiązanie woli, następnie oskarżanie jej przez Jezusa, następnie uwolnienie i obdarzenie niezwykłą mocą i tak dalej, bez końca. Jej objawienia są ciężkostrawne i męczące w odbiorze, chaotyczne i pozbawione większego sensu.

Podobnie jak Faustyna, Mateczka przeskakuje bardzo szybko od poczucia nędzy i nicości do poczucia własnej wielkości i ważności. Jezus mówi do niej na przykład: „Tobie dam zwycięstwo i moc nad duchem nieczystym”, lub też „Jeżeli każdy, kto chce, dostąpi mego Miłosierdzia, to ty dostąpiłaś w stopniu najwyższym – ty będziesz matką miłosierdzia”, czy też „Po Najświętszej Pannie nikt tak nie wypełnił woli mojej, jak ty ją wypełnisz” (Dzieło, s. 47)

Podobnie jak Faustyna, Feliksa staje się oblubienicą Jezusa. „Oblubienica moja – zamek zapieczętowany” mówi Jezus i pozwala Feliksie nazywać się „Oblubieńcem niebieskim”. Sam Jezus śpieszy określić ich związek jako „małżeństwo mistyczne” i oświadcza Feliksie: „Ten jest węzeł mój małżeński z tobą na wieki”. Tak, Jezus żeni się z Mateczką! Aby ks. Michał nie był zazdrosny, jemu też przypada część chwały Boskiej. Otóż Jezus mówi o nim do Mateczki: „Ten jest syn mój miły, w którym sobie upodobałem”. (Dzieło, s. 48) W wizjach Mateczki jest ona raz podobna do Maryi, raz jest małżonką Jezusa, natomiast ks. Michał jest podobny do samego Jezusa! Nie mam słów! Zaiste rację miała Feliksa po wielokroć, gdy oskarżała się z pychy przed Dworem niebieskim. Widać oskarżanie nic nie pomogło.

Dalsze wizje potwierdzają wielkość misji Feliksy. Oto ukazują jej się święci Piotr i Paweł. Piotr podaje jej klucze, a Paweł miecz. Jezus objaśnia, że są to klucze miłosierdzia i miecz sprawiedliwości. Feliksa nabiera boskich atrybutów. Odtąd Jezus odczuwa jej chwałę jako swoją, a jej zniewagi jako wyrządzone sobie! Ona po prostu staje się Jezusem! Skoro święci oddają jej swoje atrybuty, Feliksa musi ich przewyższać. Szafarka miłosierdzia i sprawiedliwości – oto kim staje w swoich oczach się Feliksa. Następuje szybki skok w górę od nicości i niemocy. Teraz Feliksa jest naprawdę kimś – samym Bogiem, i jest naprawdę wszechmocna. Nicość i niemoc zniknęły. Oczywiście do czasu.

Feliksa widzi się także w roli proroka. Zapowiada nową Jerozolimę, upadek Rzymu i często słyszy dobiegające z góry słowa: „Biada, biada”. (Dzieło, s. 51) Jezus obiecuje Feliksie oddać mariawitom cały świat oraz go zniszczyć. (Dzieło, s. 52) Ale najpierw chyba świat odda, a potem go zniszczy? To nie jest jasne, ale gdyby najpierw zniszczył, to nie byłoby co oddawać. Chyba że nicość. Ale z kolei po co oddawać, aby zniszczyć? Takimi nieścisłościami Feliksa się nie trapi, może ma ciągle jeszcze rozum związany, kto wie?

Feliksa dostaje także od Boga nowe przymierze! To znaczy przymierze w Chrystusie staje się starym przymierzem? Następnie Jezus grozi, że kto nie pójdzie za Barankiem (w sensie za mariawitami), ten stanie przeciw Niemu. Zatem Jezus zaleca Feliksie modlitwę o ukaranie Jego nieprzyjaciół. Czyli słowa z Ewangelii o miłości nieprzyjaciół tracą ważność w obliczu nowego przymierza mariawitów.

Nietrudno się dziwić, że Watykan uznał te objawienia za herezje i halucynacje. Czy jednak nie widać, jak bardzo mogła być Dziełem zainspirowana Faustyna? Jeśli katolicy uznali jej Dzienniczek za autentyczne objawienia, coś tu się nie zgadza. Mamy chyba dwie opcje: albo obie mistyczki miały autentyczny kontakt z Jezusem, albo żadna z nich.

Koronka do miłosierdzia

Mateczka ułożyła koronkę do Miłosierdzia Bożego, zupełnie jak Faustyna.

W portalu www.ekumenizm.pl czytamy:

Według tradycji mariawickiej koronka do Miłosierdzia Bożego została ułożona przez św. Marię Franciszkę Kozłowską. Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, czy została ona dana Założycielce na drodze objawienia. Niemniej jednak jej treść koresponduje z Objawieniami Dzieła Wielkiego Miłosierdzia. Koronkę mariawicką może odmawiać każdy, bez względu na przynależność konfesyjną, kto czuje potrzebę modlitwy w tej właśnie formie. Odmawia się ją na różańcu w następującym porządku: na dużych paciorkach: „Jezu ukryty w Przenajświętszym Sakramencie, którego Serce pełne jest Miłości dla wszystkich i Miłosierdzia dla grzeszników, racz wysłuchać modlitwy nasze, i udziel nam i całemu światu łaskę Miłosierdzia, o którą Cię pokornie błagamy przez Serce Niepokalanej Matki Twojej Maryi Dziewicy i Serce bł. Marii Franciszki”; na małych paciorkach: „O mój Jezu – Miłosierdzia!”; na zakończenie: Ojcze nasz…, Zdrowaś Maryjo…, 3 Chwała Ojcu… Należy podkreślić, że wstawka „i Serce bł. Marii Franciszki” została dodana po 1925 roku.

Odnośnie s. Faustyny Kowalskiej nie można potwierdzić, ani zaprzeczyć jej znajomości mariawickiej Koronki do Miłosierdzia Bożego. Faktem jest jednak, iż koronka, która funkcjonuje w Kościele rzymskim powstała co najmniej 35 lat później niż ta odmawiana przez mariawitów.

Koronka Feliksy jest modlitwą do Jezusa. Koronka Faustyny – do Boga. Feliksa wspomina jako pośredniczką Maryję, o roli której Faustyna milczy w koronce. Natomiast uwypukla ona rolę „bolesnej męki” Jezusa, przez którą Bóg daje nam miłosierdzie. Feliksa wierzy w pośrednictwo Maryi w uzyskaniu miłosierdzia. Faustyna w pośrednictwo „bolesnej męki”. Cierpienie odgrywa u Faustyny rolę o wiele większą niż u Feliksy. Przypuszczalnie bardziej w życiu cierpiała. Na pewno doznawała w zakonie wielu upokorzeń i zniewag. W porównaniu z nią Feliksa była szanowaną i uwielbianą Mateczką już za życia. Faustyna nie miała żadnych bliskich związków z ludźmi. Feliksa jak najbardziej: z kobietami i mężczyznami. Feliksa zdaje się być osobą szczęśliwszą, bardziej aktywną w życiu, mającą mniej kompleksów niż Faustyna. Cierpienie nie jest u Feliksy wyniesione na taki piedestał, jak u Faustyny. Jako cierpiętniczka Faustyna dzierży palmę pierwszeństwa.

Teksty Feliksy wykazują podobieństwo do treści koronki Faustyny. Faustyna być może nawiązuje do treści przeczytanych u Feliksy. Pamiętamy zapewne, że w koronce Faustyny ofiaruje ona Ojcu Przedwiecznemu ciało i krew, duszę i bóstwo Jego Syna na przebłaganie za grzechy świata. Feliksie każe Jezus ofiarować Hostię (kolejne ulubione słówko Faustyny) Ojcu Niebieskiemu „jako ofiarę błagalną za grzechy świata”. (Dzieło, s. 30) Jezus zapewnia Feliksę: „Ile razy w taki sposób ofiarujesz Mnie Ojcu Niebieskiemu, zawsze powstrzymasz sprawiedliwość i odwrócisz gniew Jego”. (Dzieło, s. 30) Wiemy z Dzienniczka, że „odwracanie gniewu” Boga było także priorytetem dla Faustyny.

Co ciekawe, pewne słowa z koronki Faustyny są prawie dokładnym powtórzeniem słów z rekolekcji relacjonowanych przez ks. Michała: rozpowszechniana przez mariawitów tzw. „Adoracja ubłagania” ma na celu  przebłagać Pana Jezusa za nasze i całego świata grzechy dla dostąpienia miłosierdzia. Adoratorzy będą błagać Zbawiciela, żeby zmiłował się nad nami i nad całym światem. (Dzieło, s. 255) Faustyna pisze w swojej Koronce: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata” oraz „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego”. Zadziwiająca zbieżność!

Walka Sprawiedliwości z Miłosierdziem. Ograniczone miłosierdzie Boga.

Jezus grozi Mateczce piekłem. Dlatego żyje ona w ciągłym strachu, niepewności, przeżywa „noce ciemne”, noce oczyszczenia i opuszczenia przez Boga.

Jezus przeciwstawia Miłosierdziu Sprawiedliwość, co zgadza się z wizjami Faustyny. Jezus oświadcza Feliksie: „To jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia i chcę, aby w szczegółach było podobne do Dzieła Odkupienia; tylko umysły poziome tego nie rozumieją i nie chcą rozumieć. Wola moja musi się spełnić co do słowa, co do słowa, co do słowa, jeżeli nie w Miłosierdziu, to w Sprawiedliwości, – a wtedy biada im, biada temu miastu”. Zapytałam: „Panie, co to znaczy?” Odpowiedział Pan: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. – Miałam też wyjaśnienie, że słowa Pana Jezusa nie odnosiły się tylko do naszego miasta, ale do każdej miejscowości, w której odrzucą Miłosierdzie (Dzieło Miłosierdzia)”. (Dzieło, s. 28)

Faustyna podobnie pisała o wejściu przez bramę miłosierdzia. A jeśli nie wejdziesz… no cóż, wtedy dosięgnie cię Sprawiedliwość,  a wtedy biada, zemsta, gniew i zniszczenie. Miłosierdzie ma swe granice. Jeśli je odrzucisz, Bóg już więcej miłosierdzia dla ciebie nie przewiduje i zupełnie niemiłosiernie wyleje na ciebie swój gniew (ale przecież ostrzegał!).

Jezus stosuje tu ponadto metodę podobną do metody krawców z bajki Andersena „Nowe szaty króla”. Ktokolwiek nie widzi albo nie chce widzieć, jak wspaniałe jest Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, ten ma umysł poziomy, to znaczy pozbawiony wzniosłości, mało uduchowiony i przyziemny. Brak nam tylko dziecka, które wykrzyknie: „Król jest nagi!”, co oznaczałoby, że całe te objawienia są „poziome”, tak samo jak ich autorka.

Mateczka, podobnie jak Faustyna wydaje się bardziej miłosierna niż sam Bóg. Musi Go upraszać o przebaczenie dla grzeszników, a On bezlitośnie odmawia im pomocy. Za karę jeszcze tu na ziemi dopuści na grzeszników grzechy ciężkie, a na sądzie odrzuci ich”. (Dzieło, s. 30-31) Pan milczy, dając Feliksie do zrozumienia, że nie ma dla nich miłosierdzia.  Feliksa często nie ukrywa zdumienia, że Jezus może wypowiadać takie bezlitosne słowa. „Panie, czy Ty to mówisz do mnie?” (Dzieło, s. 31) Jest „oniemiała z przerażenia”, ale na pocieszenie zostaje porwana w górę (fizycznie), aż musi się przytrzymać stołu. Jednak pocieszenie to bardzo krótkie, bowiem już za chwilę Mateczkę ogarnia taki strach i ból, że przez kilka dni jest chora. (Dzieło, s. 31) Jak widać, to wielce ograniczone miłosierdzie przerażało samą mistyczkę, i to bardziej niż Faustynę, która przechodziła do podobnych stwierdzeń Jezusa beznamiętnie i bezrefleksyjnie.

Kolejne groźby Jezusa: „Jeśli nie będzie dostatecznej liczby błagających, ukarzę cały świat, a ukarzę za grzechy kapłanów. – Użyję bicza i zamkną seminaria, bo z tych wychodzą kapłani rozpustni. – Wzbudzę lud przeciwko kapłanom i wypędzę ich, jak niegdyś wypędziłem przekupniów ze Świątyni Jerozolimskiej, bo mi służą za pieniądze i zaszczyty”. (Dzieło, s. 32)

Jezus mówi do Mateczki: „Jeśli odrzucą Miłosierdzie, dosięgnie ich Sprawiedliwość”. (Dzieło, s. 56). Podobnie jak u Faustyny, miłosierdzie jest przeciwstawione sprawiedliwości. Miłosierdzie jest ostatnią deską ratunku dla złego i zgubionego świata: „Gdybym teraz sądził świat, zaledwie mała garstka byłaby zbawionych. Więc jeszcze raz chcę wylać obfitość mego Miłosierdzia, aby nie byli wymówieni”. (Dzieło, s. 57) Jezus powtarza prawie identyczne słowa Faustynie.

Teologia Mariawitów w interpretacji ks. Michała

Najgorliwszy „uczeń duchowy” Mateczki – ks. Michał Kowalski, przyszły arcybiskup, ufa każdemu słowu Mateczki, jest pod jej nieodpartym urokiem. Ich związek ma w sobie coś z erotycznej fascynacji hamowanej ślubami czystości oraz poddańczo-władczej relacji ucznia i guru. Pisma ks. Michała świadczą o jego naiwności, gorliwości, zauroczeniu Mateczką.

Ksiądz Michał był człowiekiem dość zagubionym duchowo, a takich najłatwiej zwerbować dla sekt i w służbie guru. Od pierwszego spotkania był pod wrażeniem świętej Mateczki. Onieśmielała go i pociągała jednocześnie, była niedościgłym ideałem świętości i doskonałości, dlatego w jego pismach mamy wiele przykładów identyfikowania Mateczki z Maryją oraz porównywania jej do Jezusa.

Ks. Michał przyznaje, że czcił i kochał Mateczkę w swoim sercu „jakby jakie bóstwo”. Odczuwał, że Mateczka jest „jakby taką samą jak Matka Boska i we wszystkim Matce Boskiej równą’. (Dzieło, s. 158) Ks. Michał dowiedział się od Mateczki, że dla mariawitów będzie osobne Niebo, w którym ks. Michał będzie przebywał bardzo blisko swej przewodniczki duchowej. (Dzieło, s. 158)

Ks. Michał ogłaszał chętnie świętość Mateczki i jej równość z Matką Najświętszą. Mateczka protestowała, widocznie miała jeszcze resztki rozsądku. (Dzieło, s. 227) Ks. Michał pisze, że Mateczka wyrzucała mu, że zawsze co do jej osoby przesadza. „Największą boleść zadaje mi ten, mówiła, kto mnie ma za świętą, gdyż jestem grzesznicą”. (Dzieło, s. 277) Zdaje się, że Mateczka nie miała zamiaru stać się świętą na miarę Matki Boskiej. Ale tak właśnie o niej myślał uwielbiający ją Michał. Ubóstwił Mateczkę. Uważał ją za „Najświętszą, najczystszą, najnieskalańszą (!), równą we wszystkim Matce Najświętszej”. (Dzieło, s. 272) Ks. Michał modli się do niej wyrażając wdzięczność za jej zasług i męki. Oddaje jej cześć i chwałę, przy okazji też Jezusowi Chrystusowi, jej Boskiemu Oblubieńcowi, „który wezwał nas z ciemności do przedziwnej swojej światłości w Umiłowanej Małżonce swojej”. (Dzieło, s. 272)

Dowodem na boskość Mateczki są jej cuda, na przykład uzdrowienie chorego przez przyłożenie mu na wrzód obrazka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy lub też uzdrowienie pewnego księdza ugryzionego przez wściekłego psa poprzez poślinienie jego rany śliną Mateczki. Ale największym cudem Mateczki był „cud nad Wisłą”! Cud ten stał się, według ks. Michała, „na skutek ofiary naszej najdroższej i nigdy nieodżałowanej Mateczki, która ofiarowała się Bogu za cały kraj, i Bóg przyjął tę ofiarę, która w szczegółach była podobną do ofiary Pana Jezusa na krzyżu, i po raz wtóry odkupiła nie tylko Polskę, ale cały rodzaj ludzki od skutków grzechu pierworodnego, otworzyła nam Nowe Niebo, odnowiła ziemię, tworząc na niej oczekiwane przez wszystkich Królestwo Boże”. (Dzieło, s. 275) Podsumowując, Mateczka jest nową zbawicielką świata!

Ks. Michał był przekonany, że Mateczka cierpiała przed śmiercią męki na podobieństwo mąk Chrystusa na krzyżu, a te cierpienia były „potrzebne dla Chwały Bożej”. Poprzez te męki „Pan Jezus uwielbił Mateczkę, tak jak sam uwielbiony został przez Ojca na drzewie krzyża”. (Dzieło, s. 299)

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny

Widzimy, że objawienia tych dwóch kobiet wykazują wiele chce wspólnych: ostatnia szansa dla upadłego świata w miłosierdziu, odwracanie sprawiedliwości Bożej przez ofiarę z samej siebie, upodobanie do cierpień, wyniszczania się i nicości, ekstazy mistyczne, wysokie mniemanie o sobie, przekonanie o swej misji dla chwały Bożej, przekonanie o swojej boskiej mocy, a jednocześnie o swej „nędzy”.

Pytam: dlaczego tak podobne objawienia zostały raz przez nasz Kościół uznane za herezję, a innym razem za wiarygodne i zgodne z nauką Chrystusa?

Czy dlatego, że Kościół rzymskokatolicki jest w objawieniach Feliksy przedstawiony jako wszetecznica, a Rzym papieski jako „wielka Babilonia”? (Dzieło, s. 66-67)

Może Mateczka przesadziła nieco z wywyższaniem siebie i swoich zwolenników? Oto Jezus objawia jej, że „niewiastą obleczoną w słońce, o której mówi Apokalipsa w rozdz. 12 jest ona sama, a słońcem, w które jest obleczona, jest Wola Boża, której nikt tak nie wypełni po Matce Najświętszej, jak Mateczka”. (Dzieło, s. 80a) Ponadto, w widzeniach Mateczki „Jezus przedstawił Mateczkę Matce Swojej jako Swoją Małżonkę”. (Dzieło, s. 80a) Faustyna, która może nie czytała wcale Apokalipsy, nie porównywała się do żadnej stamtąd postaci, ani też nie opowiadała o duchowieństwie jako o Bestii.

Podobieństwo objawień Feliksy i Faustyny wymaga chyba jakiejś głębszej analizy ze strony Kościoła katolickiego. Czy jest szansa, że objawienia wyklętej przez Kościół Mateczki mogą jednak być uznane za częściowo chociaż autentyczne?

J 1, 14 – Wcielenie; życzenia świąteczne

(14) A Słowo stało się ciałem
i zamieszkało wśród nas.
I oglądaliśmy Jego chwałę,
chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca,
pełen łaski i prawdy.

Ten fragment prologu Ewangelii św. Jana odczytujemy jako mówiący o tym, że Bóg rzeczywiście stał się człowiekiem. Użyte tu greckie słowo sarx wskazuje na człowieka w jego konkretnej postaci, w jego przemijalności, ciało, chociaż ożywione duszą, to jednak kruche i nietrwałe. Bóg nie ma zatem ciała pozornego, jak chcieli doketyści, ale prawdziwe. Co jednak ze słowem Logos? Jest to słowo wieloznaczne i w grece nie miało jednego znaczenia. Może ono jednak wskazywać na ostateczną rację rzeczy, słowo stwórcze, mądrość. Tak czy inaczej warto też, jak sądzę, zwrócić uwagę na jego znaczenie dosłowne. A wtedy wskazuje ono na to, że „dialogiczny” Bóg, którego słowo jest stwórcze, wkracza też w rzeczywistość naszego języka.

Autorom i czytelnikom „Kleofasa”
życzymy spokojnych, owocnych duchowo
i „teologicznych” świąt Bożego Narodzenia,
a w nadchodzącym roku wielu dobrych
rozmów o Bogu

redakcja

Flp 2, 6-8 – ogołocenie we Wcieleniu

(6) On, istniejąc w postaci Bożej,
nie skorzystał ze sposobności,
aby na równi być z Bogiem,
(7) lecz ogołocił samego siebie,
przyjąwszy postać sługi,
stawszy się podobnym do ludzi.
A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka,
(8)  uniżył samego siebie,
stawszy się posłusznym aż do śmierci –
i to śmierci krzyżowej.

To fragment hymnu wyrażającego myśl teologiczną św. Pawła dotyczącą Chrystusa, ale prawdopodobnie przejętego przez niego od wspólnoty rodzącego się Kościoła. Zdaje się on najpełniej wyrażać istotę chrześcijańskiego przesłania: Bóg stał się człowiekiem, na dodatek oznaczało to dla Niego ogołocenie. Jest to jednak tekst trudny do przetłumaczenia (ἐν µορφῇ θεοῦ, tłumaczone jako „w postaci Bożej”, dosłownie znaczy „w formie Bożej”, a z kolei fraza οὐχ ἁρπαγµὸν ἡγήσατο, tłumaczona jako „nie skorzystał ze sposobności” pada w NT tylko w tym miejscu i też bywa tłumaczona różnie, np. „nie strzegł jej zazdrośnie”) i trudno go uznać za niepodważalny dowód Boskości Chrystusa, Jego preegzystencji i Wcielenia. Niemniej taka interpretacja tego hymnu też jest możliwa i przyjęta, a jeśli tak, to warto zwrócić uwagę na ideę uniżenia, o której tu mowa.

Trzeba pamiętać, że już samo Wcielenie było ogołoceniem. Chociaż dla nas jest to wydarzenie radosne, dla Boga (chociaż brzmi to może antropomorficznie) tak radosne nie jest. Nie chodzi tylko o to, że związek Boga z materią staje się bardzo bliski, łącznie z niedogodnościami z tym związanymi (paradoks: Bóg pozwala, by gryzły go muchy), chociaż można pytać, czy Wcielenie byłoby również ogołoceniem, gdyby na świecie nie pojawił się grzech (idea Wcielenia, głoszona np. przez Jana Dunsa Szkota, której zwolennicy podkreślają, że Wcielenie nastąpiłoby również wtedy, gdy nie byłoby grzechu pierworodnego). Być może chodzi też o to, że Chrystus został uznany za człowieka. Problem jest wtedy, gdy tylko za człowieka.

Łk 2, 39-40 – koniec wyprawy

(39) A gdy wypełnili wszystko według Prawa Pańskiego, wrócili do Galilei, do swego miasta – Nazaret. (40) Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim.

Według Łukasza wyprawa do Betlejem kończy się wypełnieniem wszystkiego według Prawa. Mateusz dodaje wizytę mędrców i ucieczkę do Egiptu. Czy Łukasz mógłby pominąć tak istotne wydarzenie, jak pobyt w Egipcie? Mimo zasadniczych podobieństw jest to istotna rozbieżność między Ewangeliami, każąca postawić pod znakiem zapytania ich całkowitą wiarygodność historyczną. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że dwie pozostałe Ewangelie w ogóle nie zawierają opowiadań o dzieciństwie, a poza tym Ewangeliści byli samodzielnymi pisarzami konstruującymi swoją opowieść zgodnie z pewną wizją teologiczną.

Według Łukasza wyprawa do Betlejem skończyła się szczęśliwie, a rodzice Jezusa wrócili raczej zadziwieni różnymi niezwykłymi wydarzeniami niż spokojni. W każdym razie nie wrócili z powrotem, bo odtąd wszystko było już inne.

Łk 2, 25-35 – łyżka dziegciu

(25) A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek prawy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. (26) Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. (27) Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, (28) on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił:
(29) „Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu
w pokoju, według Twojego słowa.
(30) Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie,
(31) któreś przygotował wobec wszystkich narodów:
(32) światło na oświecenie pogan
i chwałę ludu Twego, Izraela”.
(33) Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. (34) Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: „Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. (35) A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu”.

W wyprawie Józefa i Maryi do Betlejem znowu zaczynają dziać się rzeczy niezwykłe. Do tej pory zapowiedzi dotyczące Jezusa były radosne, zresztą pierwsza część „proroctwa” Symeona też jest radosna. Jednak w drugiej jego części pojawia się wątek sprzeciwu wobec Mesjasza. Ciekawe, że rodzice Jezusa dziwią się radosnej części proroctwa Symeona, Łukasz nie notuje jednak ich reakcji na tę smutniejszą zapowiedź. Czyżby ona ich nie dziwiła, nie zaskoczyła?  No cóż, rodzice Jezusa bardzo dobrze znali Pisma. A jeśli tak, to wiedzieli, jak nieciekawy był los wysłańców Boga i proroków.

Łk 2, 21-24 – znowu codzienność

(21) Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie [Matki]. (22) Gdy potem upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Je do Jerozolimy, aby Je przedstawić Panu. (23) Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. (24) Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego.

W wyprawie Józefa i Maryi do Betlejem znowu następuje uspokojenie. Jakby nigdy nic wykonują wszystko, co nakazuje Prawo. Pasterze wprowadzili pewne zamieszanie, ale sobie poszli, czas więc wrócić do normalnego życia i wykonać to, co należy. Jak można jednak tak spokojnie robić to wszystko, gdy wie się, że to Dziecko to Zbawiciel? Wszak Łukasz jest uważany za dobrego pisarza, więc jeśli nawet wyprawa do Betlejem jest jego konstrukcją literacką, musiał widzieć tu pewną niespójność.

Inna sprawa, że Ewangelista, który swoje dzieło adresował do nawróconych pogan o kulturze greckiej, z jakiegoś powodu dużą wagę przywiązuje do spełnienia wymogów Prawa. Być może dzieje się tak dlatego, że adresatami byli również tak zwani bojący się Boga, czyli sympatyzujący z judaizmem, oraz judeochrześcijanie z diaspory, dla których motyw wypełnienia przez Jezusa Prawa był na pewno niezmiernie ważny. Jednak nawet to nie powinno przysłaniać jakiejś zmiany w zachowaniu Maryi i Józefa, która wydaje się całkiem naturalna. A może nie powinno dziwić, że po jakichś trzydziestu latach Maryja jest prawdopodobnie wśród krewnych, którzy wybrali się, żeby Go powstrzymać (Mk 3, 21.31-35, Łk 8, 19-21)? Nie tak prosto uwierzyć, że Zbawiciel jest wśród nas. Nawet, gdy jest się Jego rodzicem…

Łk 2, 8-20 – niespodziewana wizyta

(8) W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. (9) Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. (10) Lecz anioł rzekł do nich: «Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: (11) dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. (12) A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie». (13) I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami:
(14) «Chwała Bogu na wysokościach,
a na ziemi pokój
ludziom Jego upodobania».
(15) Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: «Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił». (16) Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. (17) Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. (18) A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. (19) Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. (20) A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane.

Dopiero teraz w czasie wyprawy Maryi i Józefa zaczynają się dziać niezwykłe rzeczy. Czy jednak rzeczywiście miało miejsce zstąpienie aniołów? Dlaczego w tym akurat momencie miałoby się wydarzyć coś tak spektakularnego, co nie wydarza się już w żadnym momencie życia i działalności Jezusa? Co prawda teza ta może być niezasadna, bo odnośny fragment znajduje się w Ewangelii Mateusza (26, 53), ale może jest tak, że zstąpienie zastępów aniołów jest manifestacją tego, o czym Jezus mówi w czasie pojmania w Ogrójcu (Czy myślisz, że nie mógłbym poprosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów?). Niezależnie od tego, co się stało, coś sprawiło, że pasterze przyszli z niezapowiedzianą wizytą.

A mogła być ona cokolwiek kłopotliwa, bo pasterze nie należeli już wówczas do najbardziej poważanych grupy społecznych. Byli raczej, ze względu na tryb życia (łamali zakaz pracy w szabat, rzadko pojawiali się w synagodze), uważani za żyjących w mroku, z dala od Prawa i trzymano się od nich z daleka. Maryja rzeczywiście miała więc co rozważać, gdy zobaczyła ówczesnych „niepraktykujących” czy „antyklerykałów” rozprawiających o Bogu i o Zbawicielu. Jak wielką moc miało to Dziecko, skoro samym swoim urodzeniem spowodowało nagłe „nawrócenie” takich ludzi?

Łk 2, 6-7 – narodziny

(6) Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. (7) Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.

Czy Ewangelista, używając słowa „pierworodny”, sugeruje, że Jezus miał rodzeństwo? Są argumenty historyczne za i przeciw. Czy jednak, z teologicznego punktu widzenia, do pomyślenia są siostry i bracia Boga? Co wynikałoby z tego, że dziś ktoś mógłby wywieść swój rodowód od brata lub siostry wcielonego Boga? Chyba nic dobrego… Wróćmy jednak do wskazanego w poprzednim wpisie motywu wyprawy.

Jej cel zostaje osiągnięty: zgodnie z proroctwami Mesjasz rodzi się w Betlejem. W tym jakże ważnym w dziejach momencie nie dzieje się nic spektakularnego. Łukaszowi zdaje się wystarczyć samo stwierdzenie faktu osiągnięcia celu wyprawy. Mniej go interesuje to, że Bóg wybrał sobie mało komfortowe warunki przyjścia na świat, zwłaszcza w czasach, gdy poród mógł się skończyć śmiercią i matki, i dziecka. Po co to dodatkowe utrudnienie w postaci narodzin w stajni (być może chodziło o znajdującą się w naturalnej grocie część domostwa przeznaczoną dla zwierząt)? Czy tylko po to, by możliwe było odniesienie się do Księgi Izajasza (Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela, Iz 1, 3)? A może w narodzinach w takim miejscu nie było nic nadzwyczajnego, skoro i dzisiaj wielu ludzi na świecie nie rodzi się w szpitalach? Bóg „doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 15) nie mógł narodzić się inaczej.

Łk 2, 1-5 – wyprawa

(1) W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie.  (2) Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. (3) Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. (4) Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, (5) żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. (Łk 2, 1-5)

Czy rzeczywiście opisana przez Ewangelistę wyprawa do Betlejem miała miejsce? Duża część historyków w to wątpi, gdyż uważają, że Łukasz odnosi się do spisu Kwiryniusza z 6 r. po Chr., a poza tym było wymagane zapisywanie się nie w miejscu urodzenia, ale w miejscu zamieszkania. Fakt historyczny czy nie, istotny jest w tym tekście motyw wyprawy. Dodajmy, że niełatwej, bo przecież Maryja była w zaawansowanej ciąży. A jednak Józef i Maryja decydują się na porzucenie dotychczasowego życia, by podjąć wyzwanie i wędrówkę w nieznane.  Trudna wyprawa, pod­ję­cie wyzwa­nia zmie­nia. Najczęściej z takich wypraw nie powracamy „z powrotem” (by nawiązać do tytułu książki J.R.R. Tolkiena). Również Józef i Maryja wrócili w to samo miejsce, ale nie z powrotem.