Archiwum kategorii: Autorzy

Teologowie z Emaus?

Artykuł w dużej części pochodzi z książki autora Każdy jest teologiem. Nieakademicki wstęp do teologii, która pod koniec maja 2012 r. ukazała się nakładem wydawnictwa WAM 

Opowiadanie o uczniach z Emaus przez wielu słusznie uważane jest za jedno z najpiękniejszych opowiadań wielkanocnych. Tak jak Kleofasowi i jego towarzyszowi otworzyły mi się na nie oczy, gdy formułowałem definicję teologii: w ścisłym sensie to taka racjonalna ludzka rozmowa o spotkaniu z objawionym Bogiem, w której uczestniczy sam Bóg, i gdy zacząłem się zastanawiać, czy w Biblii jest jakakolwiek podstawa do takiego określania scientia fidei. Bo już na pierwszy rzut oka widać, że w tej perykopie jest wszystko, czego potrzeba, by uznać ją za taką podstawę: rozmowa uczniów, spotkanie z Jezusem, a więc Bogiem, Jego uczestnictwo w rozmowie, wyjaśnianie Pism, czyli objawienia… Sprawa nie jest jednak taka prosta, bo wielu interpretatorów tej opowieści uważa, że uczniowie uciekają z Jerozolimy po klęsce swojego Mistrza (być może z obawy o swoje życie), porzucają drogę Jezusa, ponieważ nie spełniła ona ich oczekiwań, nie rozumieją tego, co się wydarzyło, są zagubieni, chcą oddalić się od miejsca, które przypomina im porażkę, nie mają już nadziei, niczego nie oczekują, opowiadanie niewiast tylko ich przeraziło, chcą wrócić do normalnego życia, bo boją się nowych złudzeń. Śmiem twierdzić, że przy takim spojrzeniu na sprawę piękno tej opowieści, podobnie jak jej przesłanie, staje pod znakiem zapytania, gdyż wtedy opisuje ono ucieczkę wystraszonych uczniów lękliwie wymieniających uwagi typu: zostaliśmy oszukani, dajmy sobie z tym spokój, bo stanie nam się jeszcze krzywda. Czy można jednak odczytać to opowiadanie inaczej?

A może nie ucieczka?

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na to, że nie ma w nim jednoznacznego wskazania na obawę prześladowań. Jest tu mowa o smutku, ale nie o strachu z powodu prześladowań i o ucieczce. Zresztą gdyby faktycznie była to ucieczka, to dlaczego uczniowie głośno ze sobą rozmawiają o tym, co raczej powinni starać się ukryć, i tak łatwo opowiadają nieznajomemu o tym, co się wydarzyło w Jerozolimie, oraz o swoich nadziejach związanych z Jezusem? Przecież nie mieli pewności, że nie jest to przeciwnik Mistrza z Nazaretu. Sytuacja zarysowana w opowiadaniu, a więc rzekoma niewiedza nieznajomego na temat wydarzeń w Jerozolimie i osoby Jezusa, uzasadnia sugestię BP, że przekazali mu oni więcej niż tylko suchą informację: Oni zaś opowiedzieli Mu o Jezusie Nazarejczyku, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu jak arcykapłani i przełożeni nasi skazali Go na śmierć i ukrzyżowali. Tak nie postępują ci, którzy boją się prześladowań. Być może uczniowie nie są też przerażeni relacją niewiast. Tłumaczone jako „przeraziły” greckie słowo exestēsan (w. 22) w innych miejscach Nowego Testamentu nie ma takiego znaczenia, ale oznacza „wprawiać w zdumienie”, „oszołamiać”. Dlatego na przykład w BP znajdujemy słowo „zdumiały”. Tekst nie dostarcza więc dostatecznie przekonujących argumentów za tym, że uczniowie są przestraszeni czy groźbą prześladowań, czy relacją kobiet o pustym grobie. Mogli być w najwyższym stopniu wstrząśnięci wewnętrznie, wprawieni w zdumienie, w ich głowach kłębiły się myśli niejasne i niepewne. Mogli nie rozumieć znaczenia śmierci Jezusa, a Jego zmartwychwstanie mogło wydawać się im niewiarygodne. To z tej właśnie niemocy zrozumienia znaczenia ostatnich wydarzeń, tego wewnętrznego wstrząsu mógł wziąć się smutek – chociaż mogło tu chodzić o zasępione, ponure miny, na które również wskazuje tłumaczone jako „smutni” słowo skuthrōpoi (w. 17) – wzmianka o którym zdaje się być potwierdzeniem ich przerażenia.

A jak ożywiona była ich rozmowa, wskazują użyte na jej określenie słowa homileó i suzéteó (w. 15). Pierwsze oznacza „rozmawiać z kimś”, „dyskutować”. Drugie oznacza wspólną dyskusję mająca na celu znalezienie tego, czego się szuka, konkretnego rozwiązania, dyskusję połączoną z zadawaniem pytań i w zdecydowanej większości przypadków w NT dotyczy dysput o charakterze religijnym. Połączenie słów o podobnym znaczeniu wskazuje wielkie zaangażowanie uczniów w rozmowie. Znajduje to potwierdzenie w użytym przez Jezusa na określenie rozmowy uczniów słowie antiballete (w. 17) oznaczającym przenośnie wymianę zdań, czyli żywiołową dyskusję. Zatem rozmowa uczniów to nie niezaangażowana konwersacja, lękliwa wymiana uwag, ale właśnie żywiołowe, gorące wspólne zastanawianie się, dyskutowanie, szukanie rozwiązania. Kleofas i jego towarzysz są może zawiedzeni z tego powodu, że nie spełniły się ich nadzieje na zbawienie Izraela, przede wszystkim polityczne, może są smutni z powodu śmierci Mistrza, której znaczenia nie mogą pojąć, a z drugiej strony są zaskoczeni informacjami o pustym grobie i nie są w stanie tego wszystkiego ze sobą pogodzić. Mogli oni bowiem łatwo uwierzyć, że Jezus jest prorokiem, nawet w to, że jest Mesjaszem, ale nie takim, który niejako daje się zabić, a potem zmartwychwstaje. Dlatego rozprawiają o tym i starają się to zrozumieć.

To rozprawianie może być wręcz tak gorące, że w zapamiętaniu nie rozpoznają swojego Mistrza. Co prawda użyte w stronie biernej słowo krateó (w. 16) może wskazywać, że mamy do czynienia z działaniem sił boskich, czyli chodziłoby o to, że Jezus celowo nie chciał dać się poznać uczniom. Jeśli jednak nawet faktycznie tak jest, to i tak nie jest wykluczone, że to działanie nadprzyrodzone mogło się opierać na zupełnie naturalnym zjawisku, jakim jest takie zapamiętanie się w sporze, że nie widzi się niczego dookoła. Może więc należałoby ten wers tłumaczyć tak, jak robi to Remigiusz Popowski: Lecz ich oczy tak były zajęte, że Go nie poznali. To zresztą nie podważa przekładów sugerujących, że oczy ich były celowo zamroczone, zakryte. Wszak gdyby Go poznali od razu, być może Jezus nie miałby szansy na wyłożenie im jeszcze raz wszystkich Pism odnoszących się do Niego.

Wiele wskazuje więc na to, że Kleofas i jego towarzysz wcale nie byli tak zagubieni w wierze i przerażeni, jak sugerują niektóre interpretacje. Ich podróż mogła być zwykłym powrotem do domu, w czasie którego toczyli ożywioną rozmowę, zapamiętałą dyskusję o tym, co wydarzyło się w Jerozolimie. Mogli być wstrząśnięci, zdumieni, a ich wiara mogła przechodzić w zwątpienie, nie była to jednak ucieczka podszyta niewiarą. Mogła w nich wstępować nowa nadzieja związana z pustym grobem.

Otwieranie Pism

Tyle, że nie byli oni w stanie o własnych siłach dojść do właściwego zrozumienia ostatnich wydarzeń. Nic więc dziwnego, że byli zasępieni. Ryszard Przybylski wskazuje, że przyczyną tej niemożności było to, że ich serca były zbyt tępe, aby pojąć sens Pism i osiągnąć zrozumienie Bożego objawienia, aby pojąć, że pasmo cierpień, haniebny proces, męczeńska śmierć, niewiarygodne zmartwychwstanie świadczą o tym, że Jezus jest zapowiedzianym Mesjaszem. Nie rozwikłali tajemnicy Jego tożsamości, chociaż wielokrotnie im o niej mówił. Przystąpił więc do komentowania ksiąg, aby pogrążeni w duchowym zamęcie uczniowie mogli pojąć, kim w istocie był ich zabity Mistrz.

To komentowanie ksiąg staje się jaśniejsze w kontekście przemienienia Jezusa (Mt 17, 1–8, Mk 9, 2–8, Łk 9, 28–36). Rozmawia On wówczas z Mojżeszem i Eliaszem. Od Orygenesa wywodzi się tradycja interpretowania obecności tych dwóch postaci na Górze Przemienienia w ten sposób, że są oni reprezentantami Prawa i Proroków, dwóch najważniejszych części Biblii hebrajskiej. Michał Wilk wskazuje, że blask chwały przemienionego Chrystusa oświeca nie tylko Mojżesza i Eliasza, ale także Prawo i Proroków. Na Górze Przemienienia dwaj mężowie są świadkami Syna Bożego, podobnie jak Prawo i Prorocy od wieków były świadectwem tego, co miało stać się ich wypełnieniem i doskonałością. Dlatego życie Chrystusa rzuca światło na ST i wyjaśnia jego sens, On sam jest żywą egzegezą Pism Izraela.

Ale opis sceny przemienienia pokazuje, jak ważna dla właściwego zrozumienia wydarzenia Jezusa Chrystusa i Pism jest rozmowa. Jezus rozmawia bowiem (sullaleó) właśnie z Mojżeszem i Eliaszem. Mojżesz to ten, z którym Bóg rozmawiał jak z przyjacielem, a Eliaszowi objawiał się w łagodnym powiewie. Są więc oni nie tylko symbolami Prawa i Proroków, ale też są niejako najlepiej przygotowani do rozmowy z Bogiem i o nadchodzących wydarzeniach, najważniejszych dla historii zbawienia, do odczytywania Pism w kontekście męki Jezusa, bo jak informuje Łukasz, mówili o Jego odejściu, którego miał dokonać w Jerozolimie (Łk 9, 31). Opis przemienienia Jezusa wskazuje więc, że dla właściwego zrozumienia Pism konieczne jest nie tylko patrzenie na nie przez pryzmat wydarzenia Jezusa, ale również rozmowa z udziałem Boga. To w takiej rozmowie najlepiej dokonuje się interpretacja Pisma i odkrywane jest, kim jest Jezus.

Co więcej, dochodzi wówczas również do spotkania z Bogiem. Uczniowie z Emaus mówią, że serca w nich pałały, gdy Jezus rozmawiał z nimi i wyjaśniał im Pisma. Słowo kaió tłumaczone jako „pałać” oznacza „płonąć” i często tak jest przekładane (Popowski, BP, BW-P; EPP ma „gorzeć”). W klasycznej literaturze greckiej było ono stosowane, by opisać intensywne reakcje emocjonalne. Ale interesujące jest to, że w Septuagincie czasownik ten jest często używany do wskazania obecności Pana (Wj 3, 2, Pwt 4, 11; 9, 15; Iz 30, 27). Z kolei słowo kardia w Biblii prawie nigdy nie oznacza serca w znaczeniu fizycznym. Serce jest najgłębszym wnętrzem człowieka. Jest ono synonimem człowieka jako takiego, wyraża to, co w człowieku najgłębsze, jego najintymniejsze dążenia i pragnienia, dobre lub złe, wyraża „ja” człowieka, samą jego osobę. To najbardziej intymny ośrodek osoby ludzkiej, w którym Bóg daje się człowiekowi poznać, to obszar, gdzie Bóg i człowiek się spotykają. Z kolei słowo dianoigó tłumaczone jako „wyjaśniał” (BW-P, BP) czy „wykładał” (Popowski) oznacza dosłownie „otwierać” (EPP). Opowiadanie o Kleofasie i jego towarzyszu pozwala zakładać, że otwieranie Pism przez Jezusa, otwieranie w rozmowie, ale i niejako samym sobą jako egzegezą ST, powoduje nie tylko intensywne przeżycie emocjonalne, a nawet nie przede wszystkim takie przeżycie, ale przybycie Boga, którego znakiem jest ogień, do serca jako miejsca spotkania człowieka z Nim, do człowieka. Płonięcie tego miejsca, podobnie jak płonięcie krzewu, w którym Pan ukazał się Mojżeszowi (Wj 3, 2), czy płonięcie góry Horeb (Pwt 4, 11), oznacza, że jest tam Bóg.

Łamanie chleba

Można zakładać, że ta obecność Boga przygotowała uczniów do jeszcze głębszego z Nim spotkania. Może właśnie dlatego zatrzymują Jezusa na wspólny posiłek. Kleofas i jego towarzysz rozpoznali Jezusa, gdy zajął On miejsce u stołu i połamał chleb. Użyte w Łk 24, 35 słowa klasei tou artou, podobnie jak w Dz 2, 42, oznaczają łamanie chleba. Historycy liturgii i egzegeci mają wątpliwości, czy formułę tę, występującą tylko w tych dwóch miejscach i to w dodatku w pismach tego samego autora, można uważać za techniczne określenie Eucharystii. Nie da się jednak wykluczyć hipotezy, że termin ten został zaczerpnięty z tradycji wcześniejszej. Jeśli jednak nie był on określeniem Eucharystii, to i tak pojawia się pytanie, czy posiłek Jezusa z uczniami w Emaus był Eucharystią, czy nie. Zdecydowana większość egzegetów uważa, że mamy tu do czynienia ze zwykłym posiłkiem, podczas którego zwyczajowo łamano chleb.

Co takiego niezwykłego było w tym posiłku, że Kleofas i jego towarzysz rozpoznali Jezusa? Dominująca interpretacja jest taka, że poznali oni Jezusa po łamaniu chleba. To oznacza zaś, że Jezus dał się poznać konkretnie przez to, że łamał chleb, że niejako powtórzył dla nich Ostatnią Wieczerzę. Problem jednak w tym, że uczniowie z Emaus nie uczestniczyli w tej wieczerzy, więc nie mógł to być dla nich rozpoznawalny znak. Za szerszym rozumieniem pojęcia łamania chleba przemawia też znaczenie słówka en w wyrażeniu en tē klasei tou artou. Najczęściej tłumaczone jest ono jako przy (BT, Wojciechowski, Popowski, EPP), rzadziej jako w czasie (BW-P) czy po (BP). Gdy przyjmie się ostatnią wersję tłumaczenia, to tekst ten jednoznacznie wskazuje, że Jezus dał się rozpoznać uczniom, gdyż łamał chleb, to był jego znak rozpoznawczy. Jednak inna jest wymowa tego tekstu, gdy się przyjmie dosłowne znaczenie dwóch pozostałych wersji. Owszem, Jezus mógł dać się poznać przez gest łamania chleba, ale też niejako w czasie tego całego posiłku, którego szczytem było łamanie chleba. Może więc należałoby przyjąć, że Jezus daje się poznać w łamaniu chleba (tak jest tłumaczone słówko en we wcześniejszym wyrażeniu en tē odō – w drodze)? Jeśli Jezus dał się poznać w łamaniu chleba, to może dał się właśnie poznać w całym posiłku. Oznaczałoby to, że ten cały posiłek, łamanie chleba prowadzi do rozpoznania Jezusa.

Za taką interpretacją przemawia dodatkowo to, że mianem „łamanie chleba” określano nie tylko materialną czynność rozdrabiania placków macy, ale także modlitwy, które tę czynność poprzedzały i po niej następowały. Być może w jednej z tych modlitw Jezus powtórzył charakterystyczne dla Niego słowa, których kiedyś używał, i pod ich wpływem został rozpoznany. Drugą przyczynę rozpoznania mogło stanowić niezwykłe zachowanie Chrystusa, czy też charakterystyczne gesty. Pomimo iż nie był gospodarzem domu, sam, nie pytając nikogo o przyzwolenie, dokonał całego obrzędu łamania chleba. Takie zachowania były typowe dla Jezusa z czasów Jego publicznej działalności.

Czym jednak było owo „łamanie chleba”? U progu chrześcijaństwa gest łamania chleba właściwy światu semickiemu mówił o wdzięczności wobec Boga za błogosławieństwo, którego był widocznym znakiem, i symbolizował przyjaźń, wspólnotę i jedność tych, którzy spożywali ten sam chleb. Okoliczności decydowały o tym, czy dzielony był wśród biesiadników chleb radości i wesela, czy smutku i utrapienia. Myśl o chlebie dającym życie, powstałym ze zmiażdżonych ziaren, zawierała głęboko ukryty aspekt ofiary.

Jezus łamał chleb w czasie ustanowienia Eucharystii (Mt 26, 26; Mk 14, 22; Łk 22, 19; 1Kor 11, 24). W Łk 24, 30 jest taka sama sekwencja czynności jak w tekstach dotyczących Eucharystii. Nic więc dziwnego, że to opowiadanie jest z tymi tekstami łączone. Ale wiąże się on również z tekstami, w których to pierwsi chrześcijanie łamią chleb (Dz 2, 46; 20, 7.11; 27, 35; 1Kor 10, 16; Dz 2, 42 – klasei tou artou). W 1Kor 10, 16 aluzja do Eucharystii jest oczywista. Jest bardzo prawdopodobne, że Dz 2, 42.46 i 20, 7.11 mówią o Eucharystii, ale nie przesądza to, że o Eucharystii mówi opowiadanie o uczniach z Emaus. Równie dobrze może mówić o zwykłym posiłku, podobnie jak Dz 27, 35.

Problem, czy uczta Jezusa z uczniami to Eucharystia, próbuje się rozwiązać w ten sposób, że wskazuje się, iż epizod z uczniami rozpoznającymi Zmartwychwstałego „po łamaniu chleba” jest konstrukcją literacką Łukasza. Jeśli tak, to ważne jest nie to, czy Jezus mógł sprawować w Emaus Eucharystię, ale to, czy Łukasz zamierzał mówić w tym miejscu o Eucharystii. Wydaje się, że Ewangelista pragnie nawiązać do praktyki sprawowania Ostatniej Wieczerzy w jego czasach. Wyrażenie klasei tou artou ma dla niego wyjątkowe znaczenie. Chce przez nie wskazać celebrowaną w jego czasach pamiątkę męki i zmartwychwstania Chrystusa. Pierwsi chrześcijanie spotykają się we wspólnocie: słuchają słowa Bożego i łamią chleb. Łamanie chleba jest dla pierwotnego Kościoła co najmniej znakiem wspólnoty i braterstwa. Rysem charakterystycznym pierwotnej gminy było „trwanie we wspólnocie”. Wzmianka o owej wspólnocie jest stwierdzeniem faktu miłości łączącej pierwszych chrześcijan. Szczególny rodzaj wspólnoty tworzyli oni podczas łamania chleba i na modlitwie.

Rozwiązanie to jest jak najbardziej słuszne, jednak nie przesądza ono, że w istocie łamanie chleba z opowiadania o uczniach z Emaus należy utożsamiać z Eucharystią. Być może opowiadanie to trzeba jednak wiązać ze znaczeniem łączących się z Ostatnią Wieczerzą wspólnych posiłków uczniów i Jezusa po Zmartwychwstaniu. Najbardziej znacząca w tym kontekście jest wzmianka w Dz. Łukasz mówi, że Jezus ukazywał się im przez czterdzieści dni i mówił o królestwie Bożym. A podczas wspólnego posiłku przykazał im nie odchodzić z Jerozolimy (Dz 1, 3n). Joseph Ratzinger wskazuje, że jest tu mowa o trzech charakterystycznych elementach przebywania Zmartwychwstałego ze swoimi: ukazywał się, mówił, zasiadał do wspólnego posiłku. Dodajmy, że widać tu duże podobieństwo do opowieści o uczniach z Emaus, bo Jezus też ukazuje się im, rozmawia z nimi w drodze i uczestniczy w posiłku. Według J. Ratzingera są to trzy powiązane ze sobą sposoby Zmartwychwstałego objawienia siebie samego, który ukazuje się jako żyjący. Poprawne zrozumienie trzeciego elementu umożliwia termin sunalizo. Ratzinger odwołuje się do jednej z możliwych etymologii i znaczenia tego słowa, według której oznacza ono „jeść sól”. W Starym Testamencie wspólne spożywanie chleba i soli albo samej soli oznaczało zawieranie trwałych przymierzy. Sól, jako zapobiegająca gniciu, będącemu przejawem śmierci, jest gwarancją trwałości. Spożywanie posiłku jest zapobieganiem śmierci. „Spożywanie soli” przez Jezusa po Zmartwychwstaniu, które jest znakiem nowego, nieprzemijającego życia, wskazuje na nową ucztę Zmartwychwstałego ze swoimi. Jest to wydarzenie przymierza i dlatego jest związane z Ostatnią Wieczerzą, podczas której Pan ustanowił Nowe Przymierze. Jedzenie soli wyraża związek uczty przed Męką z nową wspólnotą biesiadną Zmartwychwstałego. Daje On siebie samego swoim jako pokarm i czyni ich uczestnikami swojego życia. Pan ponownie włącza uczniów we wspólnotę przymierza z sobą i z żywym Bogiem. We wspólnocie liturgicznej, w celebrowaniu Eucharystii to zasiadanie za stołem ze Zmartwychwstałym trwa nadal, mimo że w inny sposób.

Może więc posiłek uczniów z Emaus też jest owym „spożywaniem soli”, wydarzeniem przymierza, uczynieniem Kleofasa i jego towarzysza uczestnikami nowego życia, nową wspólnotą. Ich uczta z jednej strony wiązałaby się więc z Ostatnią Wieczerzą, ale z drugiej strony, właśnie przez związek z wczesnochrześcijańskim łamaniem chleba – z chrześcijańską Eucharystią. Opowiadanie o uczniach z Emaus łączy więc w sobie dwa elementy znaczenia posiłku: zawarcie Nowego Przymierza i wczesnochrześcijańska Eucharystia. Obecność Jezusa wskazuje, że w chrześcijańskiej uczcie następuje spotkanie z Bogiem (wskazanie tej obecności mógł mieć na celu Łukasz, gdy pisał to opowiadanie). Łamanie chleba jest więc znakiem obecności Zmartwychwstałego, wokół którego gromadzą się chrześcijanie, by uczestniczyć w Nowym Przymierzu i w nowej uczcie z Nim. Opowiadanie o Kleofasie i jego towarzyszu wskazuje, iż w nabożeństwie eucharystycznym spotykamy się z Jezusem Chrystusem. Związek ich uczty z wczesnochrześcijańską Eucharystią pokazuje, że jest to ofiarowana przez Boga pamiątka, która jest czymś już nie symbolicznie, ale realnie uobecniającym Jego samego. To, że w nabożeństwie eucharystycznym spotykamy się ze Zmartwychwstałym, oznacza, że staje się on dla nas widzialny, ale ta otwartość oznacza również, że musimy go wypuścić, Zmartwychwstały wciąż znika nam z oczu.

Być teologiem

Ciekawe, że to właśnie uczniowie z Emaus, którzy niczym szczególnym wcześniej się nie wyróżnili, doznali przywileju spotkania z Jezusem. Wszak można przypuszczać, że uczniów podobnie zagubionych jak oni było o wiele więcej. Dlaczego zatem ci dwaj? Może właśnie dlatego, że rozmawiali o spotkaniu z Bogiem, a do tego, by zrozumieli to spotkanie, brakowało bardzo niewiele. Czy uprawiali teologię, byli pierwszymi chrześcijańskimi teologami? Skłonny jestem odpowiedzieć: tak. I dlatego jestem przekonany, że opowiadanie o Kleofasie i jego towarzyszu trzeba odczytywać jako zachętę do rozmowy o Bogu, rozmowy zaangażowanej, będącej dyskusją zmierzającą do znalezienia rozwiązania problemu, a raczej zrozumienia spotkania człowieka z Bogiem, które czasami jest tak inne od tego, czego się spodziewamy, że nawet dobrze znane Pisma go nie wyjaśniają. Słowem, jako zachętę do bycia teologiem. Bo pokazuje ono, że Bóg przyłącza się nie do lękliwie milczących, ale właśnie do rozmawiających o Nim, choćby nie byli oni w stanie zrozumieć Jego dróg. Bóg przyłącza się do teologów.

Czy zatem chrześcijaninowi wolno bać się być teologiem? To pytanie skierowane nie tylko do teologów akademickich, którzy czasami sprawiają wrażenie, jakby bali się swego zawodu, ale przede wszystkim do teologów amatorów, którymi są, a przynajmniej powinni być, wszyscy chrześcijanie. Kleofas i jego towarzysz, o których dalszych losach nic nie wiemy, pozostawili nam coś nie do przecenienia: i odpowiedź na to pytanie, i wzór uprawiania teologii, która pozwala na to, by Nieznajomy stał się Znajomym. I to od nas samych zależy, czy z tego wzoru skorzystamy.

Bibliografia:
B. Costacurta, Eliasz, Kraków 2010.
A. Grün, Ewangelie, Kraków 2009.
A. Ligęza, M. Wilk, Od popiołu do ognia. Rozmowy o czytaniach liturgicznych okresu wielkiego postu, Kraków 2010.
Orygenes, Przeciw Celsusowi, VI, 68.
R. Przybylski, Ogrom zła i odrobina dobra, Warszawa 2006.
J. Ratzinger, Jezus z Nazaretu, t. 2, Kielce 2011.
W. Surmiak, Łamanie chleba” w Nowym Testamencie (Łk 24,35 i Dz 2,42), w: „Śląskie Studia Historyczno-Teologiczne” 36 (2003) nr 2, s. 404–413.
A. Sikora, Gest „łamania chleba” w Nowym Testamencie, [w:] Biblia o Eucharystii, red. S. Szymik, Lublin 1997, s. 111–126.
A. Świderkówna, Rozmowy o Biblii. Nowy Testament, Warszawa 2009.

Skróty polskich przekładów Pisma Świętego:
BT – Biblia Tysiąclecia, wyd. IV; BP – Biblia Poznańska; BW-P – Biblia Warszawsko-Praska; Popowski – Nowy Testament. Przekład na Wielki Jubileusz Roku 2000, ks. Remigiusz Popowski SDB; Wojciechowski – Grecko-polski Nowy Testament, ks. Remigiusz Popowski SDB, Michał Wojciechowski; EPP – Ekumeniczny Przekład Przyjaciół, Jan Turnau, ks. Michał Czajkowski, abp Jeremiasz Jan Anchimiuk, pastor Mieczysław Kwiecień.

Jak będzie w niebie

Niebiańska rzeczywistość jest dla nas niepojęta i niemożliwa do wyobrażenia. Nasz język nie może adekwatnie jej opisać. Możemy tylko, dzięki pewnym przebłyskom, intuicjom, porównywać tą niewyobrażalną rzeczywistość do doświadczeń znanych nam z życia ziemskiego.

 

Niebo jako droga

 

Jeśli myślimy, że droga do nieba wiedzie z punktu A – Ziemia do punktu B – Niebo i tam się kończy, to skazujemy się na wieczne pozostawanie w jednym punkcie. Osiągnięcie celu, choćby nawet najbardziej pożądanego, kojarzy się nieuchronnie z nudą i stagnacją. Dlatego wydaje się, że niebo to nie rzeczywistość statyczna i niezmienna, ale dynamiczna i ciągle pogłębiająca poznanie. Bowiem życie wieczne to poznawanie Boga. Nie poznanie, ale poznawanie, czyli proces, dążenie, doskonalenie. Tą dynamikę Królestwa niebieskiego ilustrują przypowieści Jezusa o zaczynie i ziarnie gorczycy. Zarówno zaczyn, jak i ziarno przekształcają się stopniowo z czegoś bardzo małego w coś wielkiego, obejmującego wszystko i ulepszającego wszystko.

 

Niebo jako niekończącą się drogę do doskonałości widział Grzegorz z Nyssy. Doskonałość polega na nieskończonym zbliżaniu się do ideału, kroczeniu nieustanną drogą wzwyż, ku Bogu pociągającemu człowieka. Człowiek ciągle zbliża się do Boga, nigdy Go jednak całkowicie nie osiąga. Według mnie ta dynamiczna koncepcja jest bardzo optymistyczna. Podobnie jak wiara Grzegorza w apokatastazę, czyli powrót wszystkich dusz do Boga, innymi słowy powszechne zbawienie.

 

Nie może chyba być tak, że prosto z naszego ziemskiego żywota przeskakujemy w niebo. Stąd idea czyśćca jako procesu koniecznego przygotowania. Granice między czyśćcem a niebem są płynne: już na ziemi, w czyśćcu, może nawet w piekle można doświadczyć spraw niebiańskich. Św. Grzegorz z Nyssy mówił, że nie ma przepaści między niebem a ziemią, światy te się nawzajem przenikają.

 

Niebo jako związek człowieka z Bogiem

 

Niebo to pogłębianie związku człowieka z Bogiem i innymi istotami. Bóg występuje tu jako nasz nauczyciel, ale przede wszystkim jako nasz przyjaciel. Nie nazywa nas bowiem sługami, ale przyjaciółmi. Ta partnerska relacja zakłada pewną równość, na pewno równość w sile pragnienia związku z drugą stroną. Bóg jest potrzebny człowiekowi, ale w takim samym stopniu człowiek jest potrzebny Bogu. Bóg tak samo jak my pragnie dialogu i przyjaźni. Bóg szanuje człowieka jako partnera. Ten partnerski układ widać już w Przymierzu Starego Testamentu, jaki Abraham zawarł z Jahwe. Abraham i Jahwe jako prawdziwi partnerzy zawarli pewną umowę. Jahwe chciał, aby Abraham był równorzędną stroną umowy, w ich relacji panowało coś na kształt równości partnerów wobec prawa.

 

Psalmy z kolei pokazują wielką tęsknotę zarówno człowieka do Boga, jak i na odwrót.  Bóg chce zaprosić człowieka na ucztę, ugościć go hojnie i wystawnie. „Ty stół biesiadny zastawiasz przede mną na przekór moim wrogom, głowę moją olejkiem namaszczasz, a mój kielich przelewa się”. (Ps. 23) Jezus również przywoływał obraz uczty jako znak Królestwa. Kogo zaprasza się na ucztę? Dla kogo dokłada się wszelkich starań, aby przygotować obfite i wyśmienite potrawy? Kogo chce się uszczęśliwić taką ucztą? Przecież nie kogoś mało ważnego, nie kogoś prosto z ulicy…. A jednak: tu również widać wspaniałe paradoksy Ewangelii. W przypowieści Jezusa zaproszeni pogardzili ucztą, więc Pan kazał zawołać na nią wszystkich przypadkowych przechodniów. Tak więc nawet jeśli myślimy, że nie jesteśmy godni tej uczty, że jesteśmy jednym z tych przypadkowych przechodniów, czujmy się przez Boga zawsze zaproszeni. Kosztując przygotowane dla nas na uczcie jedzenie i picie, poznajemy miłość Boga do nas. Bóg pragnie nade wszystko, abyśmy poczuli, jak bardzo nas kocha. Ta miłość Boga do człowieka i jego odpowiedź na tę miłość to właśnie niebo.

 

Niebo jako brak cierpienia

 

Bólu, łez i śmierci w niebie już nie będzie. Mistyczka angielska Juliana z Norwich pisała tak: „Jest wolą Boga, byśmy trzymali się radości całą naszą mocą, gdyż szczęśliwość trwa wiecznie, a cierpienie i ból przemijają i znikną całkowicie. A zatem nie jest wolą Boga, abyśmy kierowali się własnym bólem i cierpieniem, smucąc się z ich powodu i opłakując je, lecz abyśmy szybko wychodzili poza nie i pozostawali w wiecznej radości, którą jest Bóg wszechmogący, który nas kocha i ochrania”. Wyjście poza cierpienie i ból jest zatem już tu na ziemi przedsmakiem nieba. Pozostawanie w radości, miłości i pokoju – to znak, że rozpoznaliśmy Królestwo niebieskie, które jest wśród nas. Jak to osiągnąć – jak znaleźć Królestwo i zamieszkać w nim – to temat na osobne rozważania.

Rozumienie Biblii

Nie za bardzo lubię komentarze biblijne czy homilie zaczynające się od słów: „W dzisiejszej Ewangelii Jezus chce nam powiedzieć”… Podobnie jak te, których autorzy stwierdzają, że przedstawią przesłanie Biblii bez żadnej teologii. Jeśli nawet pominie się to, że częstokroć to, co rzekomo Jezus chce nam powiedzieć, nijak się ma do tego, co rzeczywiście jest w tekście, to i tak jest tu jeszcze poważna trudność. Jezus nie mówił bowiem po polsku, ani nawet po angielsku, a nawet nie greką koine, w której został spisany Nowy Testament, ale po aramejsku. Zatem tym, co do nas dociera w postaci na przykład Biblii Tysiąclecia, jest przekład z przekładu. Oczywiście, dokonany z największą starannością, jednak obciążony wszystkimi problemami związanymi z przekładem.

Kłopot jest bowiem taki, że nawet we współczesnych językach pewne słowa, pewne konstrukcje są po prosu nieprzekładalne. Przykłady tej nieprzekładalności można znaleźć tutaj: chociażby nie będzie łatwo przełożyć na angielski polskich „panie Janie”, „panie Janku”, „panie Janeczku”, bo Amerykanie mają jedynie „John” i „Johnny”. Polskie określenia są odbiciem bardziej zhierarchizowanej niż w Stanach Zjednoczonych struktury społecznej w Polsce.

Oczywiście można znakomicie nauczyć się greki i czytać Biblię w oryginale, a więc uniknąć przynajmniej jednego pośrednictwa przekładu. Tyle że tutaj też pojawia się pewna istotna trudność. Dla jej zobrazowania posłużę się dłuższym cytatem. Michał Wendland („Relatywizm komunikacyjny a problem międzykulturowego porozumienia„) pisze:

„Jak zauważa Humboldt, każda kultura, każde społeczeństwo jest ze swym językiem związane na dobre i na złe, toteż nie jesteśmy w stanie wydostać się z sieci tych semiotycznych relacji, z jakich składa się nasza kultura. Zdajemy sobie sprawę, że wiele takich znaków jest i pozostaje nieprzekładalnymi. Z jednej strony dawne, nieistniejące już cywilizacje stają się dla nas nieco bardziej poznawczo dostępne gdy poznajemy ich język. Zarazem jednak nawet najlepsza znajomość obcego języka nie gwarantuje, że wciąż nie znajdą się w nim obecne znaki, których poprawne dla danej kultury użycie wciąż będzie nam niedostępne. Zawsze bowiem, a na tym polega koło hermeneutyczne, do analizy jakiegoś fenomenu kulturowego przystępujemy wyposażeni w nasze własne narzędzia znakowe i kulturowe, a także zapośredniczeni w wielu wcześniejszych próbach interpretacji. Nasze rozumienie Iliady zawsze będzie tylko naszym jej rozumieniem, od tego bowiem sposobu, w jaki rozumieli ją ówcześni Grecy, oddziela nas odmienny sposób posługiwania się (choćby i pozornie tymi samymi) znakami oraz wszelkie dotychczasowe próby jej zinterpretowania. Każda kultura, która zapoznała się z Iliadą, zna swoją Iliadę, tzn. ma swój indywidualny sposób jej rozumienia i niemożliwym wydaje się jakieś jej „obiektywne”, uniwersalne rozumienie”.

Podobnie jest też z Biblią. W pewnym sensie każda kultura ma swoje jej rozumienie i obiektywne, takie jak w czasach Jezusa, jej rozumienie nie jest możliwe. W tym sensie zatem ten, kto swoje rozważania o Biblii zaczyna od słów przytoczonych na początku, ma rację: rzeczywiście Jezus tak mówi, bo tak interpretator Ewangelii Go rozumie. Tworzy więc swoją teologię, tyle że jest ona takiej jakości, jakiej jest znajomość tekstu. Dlatego nic nie zwalnia go z dotarcia do czegoś więcej niż jedynie tekst Biblii Tysiąclecia, jeśli nie chce mówić jedynie o swoich wrażeniach. Badania nad językiem Biblii, nad konstrukcjami i poszczególnymi słowami prowadzą częstokroć do zaskakujących wyników, podważają utarte przekonania, okazuje się, że tekst mówi o czymś innym, niż się na pozór wydaje.

Nawet najlepsze badania nie zmienią jednak tego, że w pewien sposób język Pisma Świętego odcina nas od jego przesłania. Jest to jednak w gruncie rzeczy okoliczność korzystna. Ile bowiem znakomitych książek po przeczytaniu ląduje na zakurzonej półce? Z Biblią jest trochę inaczej, a przynajmniej powinno być. Ciągle do niej wracamy (chociażby w czasie Mszy), bo żeby Pismo zrozumieć, pojąć to, co ono nam mówi, musimy w pewien sposób z nim rozmawiać, ciągle próbować przekroczyć barierę oddzielających nas od jego istoty, od słowa Boga znaków. To nas z Biblią wiąże.

Z podziwem patrzę więc na tych teologów, którzy ciągle na nowo zagłębiają się w lekturę tych samych fragmentów biblijnych, szukają ich nowego rozumienia. W swoistej rozmowie z tymi fragmentami tworzą swoją teologię. Z uporem próbują przekroczyć barierę znaków, choć zapewne zdają sobie sprawę, że teraz jedynie „po części poznajemy” (por. 1 Kor 13, 9). I co ciekawe, raczej nie twierdzą oni, że „w dzisiejszym czytaniu Jezus nam mówi”…

Dyskusja w teologii

Robert podjął ciekawy temat przyjaciela jako oponenta w dyskusji. Oponent taki jest przyjacielem w tym sensie, że uświadamia nam niedostatki naszego rozumowania, podważa rzeczy, które uznaliśmy za oczywistości, przedstawia inny punkt widzenia, z którym musimy się konfrontować, generalnie wyciąga na wierzch wszystkie słabości naszej argumentacji. Z tego właśnie powodu mamy kochać swoich nieprzyjaciół. Są cenni, bo często nasze poglądy tworzą się i wzmacniają  w opozycji do poglądów przeciwstawnych. Taka właśnie jest też wartość herezji. Zmuszają do przemyślenia i rozwiązania pewnych spraw. Na przykład spór Pelagiusza i Augustyna o zbawienie przez uczynki czy też przez łaskę. Augustyn powinien podziękować Pelagiuszowi, bo to właśnie dzięki niemu ugruntował się pogląd, za którym to on optował. Opcja zbawienia przez łaskę, bez zaliczania ludziom zasług na konto.

Teraz, kiedy wydaje się, że wszystkie spory zostały raz na zawsze rozstrzygnięte pojawia się pytanie: o czym tu jeszcze dyskutować? Skoro ortodoksja raz na zawsze coś ustanowiła, czy nie wystarczy pokornie przyjąć tego do wiadomości? Otóż nie. Ponieważ każdy z nas jest odrębną osobowością, która podlega indywidualnemu rozwojowi intelektualnemu, psychicznemu i duchowemu. Te walki o własną ortodoksję trzeba stoczyć samemu, we własnym umyśle i sercu. Inaczej, jeśli te wszystkie treści katechizmowe nie zostaną niejako „przetrawione” przez człowieka, będą tylko i wyłącznie pustym słowem, a nie staną Bożym ziarnem, które w nas zakiełkuje. Nie bójmy się zatem zadawania pytań i „popadania w herezję”. Należy być przede wszystkim uczciwym wobec siebie samego. Bóg to docenia. Jeśli tylko obojętnie i bez przekonania „akceptujemy” prawdy wiary, dogmaty, to jest tak jakby nas w ogóle nie obchodziły. Ze swojego doświadczenia wiem, że lepiej je podważać, a prędzej czy później „Mądrość Boża objawi się tym, którzy jej szukają”, jak mówi Księga Mądrości.

Teologia i przyjaźń

Przyjaźń nie ma dzisiaj dobrej prasy. Dobrze mieć wielkie grono znajomych na Facebooku, ale przyjaciel może przywodzić na myśl różne skojarzenia, niekoniecznie korzystne. Tymczasem dla teologa posiadanie przyjaciela jest wręcz koniecznością. Dlaczego?

Ano dlatego, że przyjaźń to niekoniecznie to, co jako pierwsze przychodzi na myśl. Gdy wypowiadamy słowo „przyjaciel” najczęściej myślimy o kimś, kto jest blisko, kto podobnie myśli, kto pomoże w biedzie. Jednak William Blake – o czym przypomina Tadeusz Sławek – twierdzi, że prawdziwa przyjaźń to jest sprzeciw, nie jest nią zgadzanie się, należenie do jednej grupy, wyrażenie zgody, wręcz przeciwnie, to jest pozostawanie w stanie pewnego „oporu wobec”, czyli to, co łączy ludzi w relacji przyjaźni, to nie jest zgoda, ale to jest jak gdyby stan napięcia, wyjściowy głęboki konflikt, z którego się rodzą rzeczy. Z kolei Nietzsche w Tako rzecze Zaratustra mówi: W przyjacielu winieneś mieć najlepszego wroga, a w sercu swoim najbardziej skłonnym być mu wówczas, gdy mu się opierasz.

Po co teologowi taki najlepszy wróg? Jeśli teologia to rozmowa o Bogu, to trudno rozmawiać, gdy rozmówca ze wszystkim się zgadza. Wówczas rozmowa prędzej czy później się kończy. Oprócz tego nikt nie ma monopolu na prawdę, więc opór przyjaciela powinien prowadzić do jej odkrycia, do owego rodzenia się rzeczy, czyli teologii. Dlatego teologowi przyjaciel jest wręcz niezbędny.

Czy jednak do takich przyjaźni jesteśmy zdolni? Czy widzimy jej potrzebę? Pozostaje mieć nadzieję, że „Kleofas” będzie pomagał tę potrzebę dostrzec.