Archiwum kategorii: Dyskusje „miesiąca”

Pomiędzy Ojcem i Synem, czyli współcierpiąca miłość ofiary

Częścią Paschy Chrystusa jest Jego ofiara. Kilkanaście lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” odbyła się dyskusja na temat adekwatności kategorii „ofiary Chrystusa”.

„Jeżeli samo pojęcie ofiary zawiera element przemocy, czy nadal wolno bezkrytycznie posługiwać się kategorią krwawej ofiary Chrystusa, która jedna ziemię z niebem?” – pytał W. Hryniewicz („TP” 2/2001). „Chrześcijaństwu, bardziej niż cokolwiek, potrzebna jest zmiana języka. Nie można już posługiwać się językiem ofiary…” – postulował stanowczo M.P. Markowski („TP” 3/2001). „Rezygnacja z pojęcia ofiary domagałaby się […] także reinterpretacji tych biblijnych i teologicznych pojęć: zadośćuczynienia, usprawiedliwienia, odkupienia…” – zauważył T. Gadacz („TP” 4/2001). Niewątpliwie żadnym pojęciem, a szczególnie pojęciem używanym w przepowiadaniu Ewangelii, nie należy posługiwać się bezkrytycznie, ale – z drugiej strony – nie należy również odrzucać jakichś kategorii tylko dlatego, że źle nam się kojarzą, albo że ktoś kiedyś nadał im niewłaściwe znaczenie.

 Zmaganie się ze słowem

To prawda, że jednym z podstawowych zadań teologii, czyli krytycznej refleksji nad przepowiadaniem, jest zmaganie się z tym, co powoduje degenerację słowa. W obliczu słabości słów, które łatwo ulegają nadużyciom, wielu postuluje uwspółcześnienie, odnowienie języka, zmianę jednych słów na inne. „Ofiara” należy do takich właśnie słów, które są podejrzewane albo wprost oskarżane o to, iż oznaczają coś, co jest nie do przyjęcia. Formułuje się wówczas nieco patetycznie brzmiące zdania w rodzaju: „zaklęty krąg ofiary nie jest otwartą przestrzenią daru”. Tego rodzaju semantyczne operacje nie wydają mi się najlepszym rozwiązaniem.

Zauważmy, że nawet słowo „Bóg” bywa podejrzewane i niekiedy proponuje się jego usunięcie. Radykalni interpretatorzy teologii sekularyzacji głosili przecież nie tylko „śmierć Boga”, ale również śmierć samego słowa „Bóg”. Patrząc na historię tego słowa oraz na ludzkie działania podejmowane w imię Boga, można by w odruchu zgorszenia zgodzić się z manifestem P. van Burena i innych. Czy da się sensownie używać pojęcia „Bóg”, skoro tak naprawdę nie wiadomo, co ono oznacza? Albo inaczej: skoro wypowiadane jest ono po to, aby wskazać na tak wiele różnych, czasem sprzecznych, rzeczywistości, to czy nie byłoby lepiej zastąpić je innym słowem albo w ogóle o nim zapomnieć? M. Buber przyznaje, że słowo „Bóg” zostało, tak jak żadne inne, skalane i poszargane: „Pokolenia rozdarły to słowo na strzępy przez rozłamy religijne. Ludzie zabijali dla niego i umierali za nie. Nosi ono ślady palców i krwi ich wszystkich” (Zaćmienie Boga, Warszawa 1994, 9-10). Pomimo to, a raczej właśnie dlatego Buber twierdzi, że nie wolno mu się tego słowa wyrzec.

Jestem przekonany, że nie wolno wyrzec się nam także słowa „ofiara”. Po pierwsze, wiara szukająca zrozumienia nie powinna ulegać łatwym modom, a po drugie – i to jest ważniejsze – Słowo Boże wymaga od nas, abyśmy pojęcie „ofiary” podejmowali wciąż na nowo. Przecież Bóg, który ostatecznie przemówił do nas w Chrystusie, już doprowadził i jeszcze prowadzi do spełnienia rzeczywistość ofiary. Reinterpretacja biblijnych i teologicznych pojęć jest zapewne pożyteczna, a nawet konieczna dla – prowadzonego przez Ducha do całej prawdy (por. J 16,13) – Kościoła, jednak warto zauważyć, iż niezastąpionym i niewyczerpanym źródłem reinterpretacji jest najpierw sama Biblia, która od początku do końca nie rezygnuje z pojęcia ofiary, ale je ocala, to znaczy znosi i zarazem podnosi umieszczając w odpowiednim kontekście. Raz słyszymy Jezusowe wezwanie: „Starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Innym razem dociera do nas słowo Pawła Apostoła: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1).

W Pięcioksięgu czytamy o tym, jak to Bóg wezwał Mojżesza i pouczył go, że Izraelici mają zabić baranka jako ofiarę Paschy, a krwią baranka pokropić drzwi ich domów (por. Wj 12). Słowo to było obietnicą wyzwolenia, które zrealizowało się na ich oczach, a jednocześnie zapowiedzią dalszej przyszłości, obietnicą pełnego wyzwolenia, które ma nadejść. Ofiara baranka otwierała – jako język Boga – krąg możliwości, który ostatecznie wcale nie okazał się przeklętym kręgiem zemsty, odpłaty i nienawiści. Kiedy Apostołowie szukali racji dla haniebnej, krzyżowej śmierci Jezusa, tym bardziej, że mógł On, gdyby chciał, tej śmierci uniknąć, nie mogli nie odwołać się do pism Starego Testamentu, w tym do ofiary paschalnej. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29) – mówi Jan Chrzciciel w czwartej ewangelii. Ta Tradycja, dopatrująca się w Chrystusie prawdziwego Baranka paschalnego, sięga swymi korzeniami – jak zauważa X. Leon-Dufour – samych początków chrześcijaństwa, tj. okresu grubo sprzed lat 55-57, kiedy to św. Paweł pisał do Koryntian: „Chrystus został złożony w ofierze jako nasza Pascha” (1 Kor 5,7). Uczniowie Jezusa zrozumieli w świetle wielkanocnego poranka, że krzyżowa śmierć Pana zniosła starotestamentalne ofiary w tym sensie, że spełniła to wszystko, co one wyrażały i zapowiadały. Stąd swoista dialektyka Listu do Hebrajczyków, w którym czytamy: „Ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś […]. Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze” (10,8-10). W powyższej perspektywie trudno zgodzić się z W. Hryniewiczem, który napisał: „Jezus stał się «ofiarą» (w sensie łacińskiego słowa «victima»!) ludzkich zamysłów i konfliktów. […] Chrześcijanie uczynili z Niego z czasem «Baranka ofiarnego», zbawczą ofiarę przebłagalną wobec Ojca (w sensie łacińskiego «sacrificium»)” („TP” 2/2001). Chrześcijanie nie uczynili z Jezusa Baranka, ale odkryli sens, jaki On sam nadał swojej śmierci.

Cur Deus Homo?

Istnienie złych koncepcji ofiary nie jest powodem wystarczającym do odpowiedzialnego twierdzenia, że „chrześcijańska teologia ofiary i cierpienia jest szkodliwą interpretacją nauk Jezusa” („TP” 3/2001). Ponadto porzucenie słowa „ofiara” na rzecz słowa „dar” niewiele zmienia, gdyż zawsze można z oburzeniem zapytać: A cóż to za Bóg, który chce takiego – przecież krwawego – daru!? Skandal Krzyża pozostaje bowiem „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23), nawet wówczas, gdy w opozycji do języka ofiary rozwijać będziemy retorykę daru. Język daru też jest bowiem niejednoznaczny i narażony na niebezpieczeństwo zafałszowania, o czym świadczy List do Hebrajczyków: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało…” (10,5). Nie jest więc żadnym raz na zawsze zadowalającym rozwiązaniem rozróżnienie i przeciwstawienie języka ofiary i języka daru albo ofiary-krwi i ofiary-daru.

Winą za złą koncepcję ofiary obarcza się niekiedy Anzelma z Canterbury (zm. 1109), który szukał odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Bóg stał się człowiekiem i umarł na krzyżu? Św. Anzelm starał się wywieść kształt misji Jezusa z koniecznych racji. Wskazuje on na to, że człowiek grzesząc obraża Boga. Nie chodzi tu oczywiście o bycie obrażonym w sensie uczuciowego zagniewania, które domaga się szczególnych przeprosin, ale o naruszenie obiektywnego porządku, ustanowionego przez Stwórcę. Tak rozumiana obraza jest nieskończona, gdyż dotyczy nieskończonego Boga. Człowiek – jako istota skończona – nie może sam z siebie zadośćuczynić tej obrazie, czyli przywrócić naruszony porządek. Innymi słowy, osoba ludzka może odrzucić swego Stwórcę i Pana, ale nie jest w stanie odkupić siebie samej, czyli przywrócić ożywczej relacji z Bogiem. Z tej bezsilności może wybawić ludzi tylko ten, kto jest nieskończony, a jednocześnie jest człowiekiem. Kimś takim okazał się Jezus Chrystus, Bóg, który stał się człowiekiem. Umiera na krzyżu, biorąc na siebie ostateczne konsekwencje grzechu, oddaje Ojcu chwałę i w ten sposób czyni zadość nieskończonej obrazie oraz przywraca naruszony porządek, czyli relację człowieka do swego Stwórcy.

Anzelmiańską teorię zadośćuczynienia podejmowano na różne sposoby na zachodzie chrześcijaństwa. Niestety, nie brakowało ujęć skrajnych i zwulgaryzowanych, prowadzących do budzącego grozę obrazu Boga. Teologia mściwej, domagającej się krwawych ofiar, Bożej sprawiedliwości rozwijała się przede wszystkim od XVI wieku. Odwoływano się głównie do dwóch tekstów: Ga 3,13 i 1 Kor 5,21, w których św. Paweł stwierdza, że Bóg uczynił Jezusa grzechem i przekleństwem. Później, szczególnie w wieku XIX powstają liczne zgromadzenia, które propagują duchowość wzywającą do aktów zadośćuczynienia i wynagrodzenia Sercu Bożemu, zranionemu przez niewdzięczność i zapomnienie. Kaznodzieje prześcigają się w szokowaniu słuchaczy. Jeden z nich, podczas słynnych konferencji wielkopostnych głoszonych w Paryżu w katedrze Notre-Dame, wołał: „Bóg widzi w Nim [Jezusie] żywy grzech […]. Jego święte ciało staje się, w zamian za nas, przedmiotem przeklętym […]. Wobec Niego sprawiedliwość Boża zapomina o wulgarnym stadzie ludzi i widzi tylko to dziwne i monstrualne zjawisko, na którym sobie czyni zadość. Oszczędź Go, oszczędź Go, Panie, to przecież, Twój Syn. – Nie, nie, to jest grzech. Trzeba, by był ukarany” (cyt. za B. Sesboüé, Jésus-Christ l’unique Médiateur, Paris 1988, 74-75).

Powyższa teologia odkupienia, oparta na swoistej koncepcji sprawiedliwości Bożej, która musi poprzedzać Jego miłosierdzie, jest w gruncie rzeczy obca chrześcijańskiemu, czyli nowotestamentalnemu rozumieniu ofiary. Nie o to też chodziło św. Anzelmowi. To prawda, że jego teoria zadośćuczynienia jest zbyt jurydyczna i jednostronna, ale – z drugiej strony – w pewnym stopniu tłumaczy, dlaczego dzieło odkupienia człowieka nie było zwyczajną amnestią, zarządzoną przez Boga skinięciem ręki, lecz dokonało się na Krzyżu. Anzelmowi zależy na podkreśleniu znaczenia ludzkiej wolności w spotkaniu z Bogiem. To właśnie z racji poszanowania wolności człowieka Bóg nie chce odpuszczać winy jedynie jakimś zewnętrznym wobec ludzi dekretem. Nie chce traktować człowieka tak, jak gdyby ten nie był tak naprawdę odpowiedzialny za swoje czyny. Miłość Boga traktuje poważnie ludzkie wybory oraz wynikające z nich konsekwencje. To, co zostało przez człowieka zniszczone, winno być przez niego naprawione. W Jezusie ludzkość ponosi odpowiedzialność za swój grzech. Celem tego nie jest jednak nakłonienie zagniewanego Boga do pojednania, ale włączenie ludzkiej wolności w Boży dar nowej sprawiedliwości. Człowieczeństwo Chrystusa nie jest biernym narzędziem w rękach Boga, ale aktywnym podmiotem pojednania ludzi z Bogiem.

Anzelm z Canterbury pokazuje, że – jak to zauważa J. Ratzinger – „żyjemy nie tylko bezpośrednio dzięki Bogu, lecz także jedni dzięki drugim i ostatecznie dzięki temu jednemu, który żył dla nas wszystkich” (Wprowadzenie w chrześcijaństwo, Kraków 1994, 226). To bycie „dla” drugich opisywane jest jako dar, oddanie się, miłość, a także jako ofiara, wyrzeczenie, przyjęcie cierpienia. Na krzyżu miłość człowieka Jezusa do Boga przybiera formę ofiary ekspiacyjnej złożonej za grzechy ludzi: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 10,45). Połączenie dobrowolnej „służby” i „okupu” wskazuje na to, że ofiary ekspiacyjnej Jezusa nie należy rozumieć w sensie zapłaty, której domaga się srogi Ojciec, ale w perspektywie tego rodzaju jedności pomiędzy wszystkimi ludźmi, która sprawia, że czyn (ofiara) jednego człowieka może mieć znaczenie dla innych. Św. Paweł wskazuje na tę perspektywę, kiedy stwierdza: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,19).

Cierpienie Boga Ojca

Wstępująca perspektywa śmierci Jezusa, który jako nowy Adam udziela Bogu dobrowolnej, pozytywnej odpowiedzi, byłaby niepełna bez wskazania na linię zstępującą: od Boga Ojca ku ludzkości. Innymi słowy, oddolne spojrzenie na ofiarę Krzyża wymaga, z drugiej strony, perspektywy doksologicznej, w której wszystko zaczyna w Bogu Ojcu i do Niego z powrotem prowadzi. To przecież Ojciec jest początkiem całego planu zbawienia. A jeśli konkretna historia jednania Boga z ludźmi nie dokonuje się bez cierpienia, wyrzeczenia i ofiary, to trzeba powiedzieć, że pierwszym, kto w sposób wolny przyjął cierpienie jest Bóg Ojciec. Niezrozumienie tego faktu znajdowało się niejednokrotnie u podstaw interpretowania krzyżowej ofiary Jezusa jako woli surowego, a nawet okrutnego Boga sprawiedliwości. Zauważmy, że sam Chrystus zaprasza nas, abyśmy dostrzegli w Jego cierpieniu na krzyżu tajemnicze cierpienie Ojca. „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9) – to zapewnienie Jezusa byłoby mylące, gdyby Ukrzyżowany nie objawiał nam Boga, który cierpi. Jeśli Krzyż jest kulminacją objawienia, to trzeba w nim widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca. A miłość ta jest miłością cierpiącą. Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.

Ofiara krzyżowa ma konstytuujący ją wymiar zstępujący: miłość Ojca przychodzi na pomoc człowiekowi. Bóg uznaje jednak – jak to już zostało powiedziane – wymóg naprawienia przez człowieka tego, co on sam zniszczył. To naprawianie, które dokonało się w ludzkiej ofierze Jezusa, nie oznacza jednak, iż Bóg Ojciec przyjął postawę zagniewanego sędziego. Wręcz przeciwnie, to Ojciec jako pierwszy przyjął ciężar związany z tą ofiarą. Innymi słowy, każde ludzkie cierpienie Jezusa, jak i cierpienie wszystkich innych ludzi, zostało poprzedzone przez cierpienie Ojca. Ukrzyżowany nie jest ofiarą woli Ojca, gdyż to Ojciec jako pierwszy wszedł na drogę krzyżową. Bóg Ojciec przyjmuje odkupieńczą ofiarę Syna, ale najpierw sam cierpi dając nam swego Syna: „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).

Te dwa aspekty, wstępujący i zstępujący, nie tylko nie są sprzeczne, ale nawzajem się warunkują. J. Galot stwierdza: „Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką maturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga” (Il mistero della sofferenza di Dio, Roma 1990, 174). Nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości.

Pluralizm w teologii jest nie tylko dopuszczalny, ale wręcz nieunikniony

Jakie miejsce w Bożych planach zbawczych zajmują inne religie? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w analogii do odpowiedzi na pytanie, czy dzieci nieochrzczone będą zbawione: Nie wiem, czy będą zbawione, zapewne tak; na pewno wiem, że Bóg będzie wobec nich sprawiedliwy i miłosierny. I to jeszcze wiem, że Kościół zawsze przywiązywał wielką wagę do tego, żeby dzieci rodziców wierzących nie umierały bez chrztu.

Tekst z książki: Wierność i obietnica. 65 rozmów, Kraków 2010 ARCANA, s. 352-355.

Jakie miejsce we współczesnej teologii Kościoła katolickiego zajmuje teologia pluralizmu religijnego?

 Taki głosiciel Ewangelii, „który nie uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ludzkim ciele, jest zwodzicielem i Antychrystem” (2 J 7). Myślę, że analogicznie jak Apostoł Jan rozróżniał Chrystusa i Antychrysta, należy rozróżniać teologię i antyteologię. Myśl religijna, nawet ta uprawiana przez profesorów teologii katolickiej, której celem jest relatywizacja prawdy o Jezusie Chrystusie, jedynym Zbawicielu ludzi, jest antyteologią. I rozumiem, że nie tej myśli dotyczy pytanie.

Czy w ogóle istnieje coś takiego jak „teologia pluralizmu religijnego”? Ustalmy na początku, że nie wolno nam odpowiadać na to pytanie ani pod wpływem naszych przyzwyczajeń konserwatywnych, ani w podporządkowaniu się współczesnym dyktatom mentalności agnostycznej i narzucanym przez nią regułom politycznej poprawności. „Teologia pluralizmu religijnego” jest czymś autentycznym albo nieautentycznym, pożądanym albo szkodliwym – w zależności od tego, czy służy Chrystusowi, czy też tworzy zamęt utrudniający światu uwierzenie w Chrystusa.

Odpowiedzi na to pytanie należy szukać analogicznie, jak odpowiadamy na pytanie o pluralizm wewnątrz teologii katolickiej. Z wielką jasnością mówi o tym święty Tomasz z Akwinu: „Fides non est de enuntiabili, sed de re. Res autem est eadem, quamvis enuntiabilia sint diversa” (De veritate q.14 a.12). Mówiąc po prostu: Wiara nie polega na samym tylko uznaniu prawdziwości sformułowań dogmatycznych, jest przylgnięciem do Bożej Rzeczywistości. Teologia (teologia w znaczeniu szerokim, również kerygma i katecheza) zajmuje się wypowiadaniem tej Rzeczywistości w ludzkim języku. I rozumie się samo przez się, że wypowiada ją różnorodnie, zatem pluralizm jest w teologii nie tylko dopuszczalny, ale jest wręcz nieunikniony.

Ale uwaga: Uprawianie antyteologii nie jest żadnym teologicznym pluralizmem, tylko sianiem zamętu. Teologia tylko wtedy jest teologią, kiedy naprawdę opisuje i zgłębia Bożą Rzeczywistość, tak jak została nam ona objawiona w Jezusie Chrystusie. Jeśli tę Rzeczywistość fałszuje i dostosowuje do ludzkich pożądań („tak jak ich świerzbią uszy”, 2 Tm 4,3), to nawet jeżeli odwołuje się obficie do Pisma Świętego i Ojców Kościoła, jest antyteologią i trzeba się przed nią bronić.

Czy religie niechrześcijańskie posiadają objawienie, tzn. czy jakieś elementy ich doktryny zostały dane wprost przez Boga działającego w historii? A może one same – w całym swym podstawowym kształcie są objawione?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, dobrze jest nie przeoczyć tego, że Pismo Święte radykalnie dystansuje się wobec religii pogańskich. „Wszyscy bogowie pogan to ułuda, Pan zaś stworzył niebiosa” (1 Krn 16,26; 1 Krl 18,25-29; Ps 96,5; 115,4-8; Jr 10,11; Rz 1,23-25; 1 Kor 8,4).

Dobrze jest też pamiętać o tym, że już starożytni poganie podpowiadali Kościołowi męczenników, że „nie ma żadnej różnicy, czy nazwiemy Boga Zeusem, jak robią Grecy, czy nadamy mu inne imię, używane przez Egipcjan albo przez mieszkańców Indii” (Orygenes, Przeciw Celsusowi, 1,24). A jednak chrześcijanie – odpowiadał na tę pojednawczą propozycję Celsusa Orygenes – „wolą ponieść śmierć, niż nazywać Boga imieniem Zeusa albo nadać Mu imię wywodzące się z innego języka” (1,25). I wyjaśnia Orygenes, że pogańskie wyobrażenia o Bogu są tak uwikłane w różne ubliżające Mu treści mitologiczne, że nie dałyby się od nich oddzielić.

O tym wszystkim trzeba pamiętać, jeśli chce się w duchu wierności Chrystusowi wydobywać z Tradycji Ojców ich intuicje na temat chrześcijan przed Chrystusem (por. św. Justyn, Apologia, 1,46,2), albo na temat niewidzialnego Kościoła, wcześniejszego niż księżyc i gwiazdy, który dzięki przyjściu do nas Syna Bożego stał się widzialny (por. Hermas, Pasterz, wizja 2,4,1; Tzw. Drugi List Klemensa do Koryntian, 14).

Rzecz jasna, uwagi te niekoniecznie dotyczą judaizmu, religii niewątpliwie objawionej, ani islamu, religii głęboko zanurzonej w prawdzie objawionej, przejętej od judaizmu i chrześcijaństwa.

Jeszcze jedno dopowiem: Nigdy dość przypominania, że im serdeczniej wierzymy w Pana Jezusa, tym głębiej czujemy się zobowiązani do okazywania szacunku i tolerancji nie tylko wyznawcom religii niechrześcijańskich, ale również samym religiom. Bardzo zgadzam się z tym komentatorem modlitw w Asyżu, który napisał, że „wskazywały one chrześcijanom grań, która oddziela przepaść nietolerancji od przepaści relatywizmu. <Być razem, żeby się modlić>, to było odrzucenie nietolerancji względem innowierców; z tym jednak zastrzeżeniem, iż nie miała to być <wspólna modlitwa>, co stanowiło przypomnienie rozbieżności między religiami i ostrzeżenie przed relatywizmem”.

Jakie miejsce w planach Bożych zajmują inne religie? Czy są one tylko dobrem starożytnych kultur, czy też można je uznać za środki zbawcze ustanowione przez Boga dla prowadzenia ludzi do ostatecznego celu? Czy rację miał św. Klemens Aleksandryjski pisząc na przełomie II i III wieku, że „Zbawiciel jest polifoniczny (πολύφωνός) i wieloraki w sposobach działania (πολύτpοπος) dla zbawienia ludzi” (Protreptikos, I, 8, 3, Sch 2, 62)? Czy faktycznie Zbawiciel jest polifoniczny i „politropiczny dla zbawienia ludzi, wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan?

Przede wszystkim w rozmowach i poszukiwaniach na ten temat unikajmy takiej manipulacji, jakiej ofiarą padł Autor tego pytania. Manipulacje wprowadzają zamęt w nasze poszukiwania prawdy. W odnośnym tekście św. Klemens napisał: „Zbawiciel dla ratowania ludzi korzysta z wielu głosów i wielu sposobów (πολύφωνός kai polutropoς). Przez groźby upomina, przez naganę nawraca, przez żal lituje się, śpiewem zachęca, przemawia przez krzew, ponieważ ci ludzie potrzebowali znaków i cudów. Ogniem odstrasza ludzi, wyprowadzając płomień z kolumny jako znak łaski lub grozy: posłusznym – światłość, nieposłusznym – ogień” (tłum. Jan Sołowaniuk, w: Apologie, Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy, t. 44, Warszawa 1988 s. 122).

O tym, że Bóg chce zbawić „wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan”, wyraźnie poucza słowo Boże: Bóg żywy „jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących” (1 Tm 4,10; por. 2,4). Warto zauważyć subtelną równowagę tego pouczenia, osiągniętą za pomocą zestawienia wyrazu „wszystkich” z wyrazem „zwłaszcza”.

Jakie miejsce w Bożych planach zbawczych zajmują inne religie? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w analogii do odpowiedzi na pytanie, czy dzieci nieochrzczone będą zbawione: Nie wiem, czy będą zbawione, zapewne tak; na pewno wiem, że Bóg będzie wobec nich sprawiedliwy i miłosierny. I to jeszcze wiem, że Kościół zawsze przywiązywał wielką wagę do tego, żeby dzieci rodziców wierzących nie umierały bez chrztu.

W podobnych czterech punktach kształtuje mi się odpowiedź na pytanie, czy obrzędy oraz instytucje religii niechrześcijańskich są miejscem działania mocy zbawczej Chrystusa. Po pierwsze, nie wiem. Po wtóre, zapewne tak. Po trzecie, Chrystus Pan potrafi ze swoją mocą zbawczą dotrzeć i na pewno dociera do żywych wyznawców tych religii. Po czwarte, biada nam, gdybyśmy zaczęli lekceważyć Chrystusowy nakaz głoszenia Ewangelii wszystkich ludziom i wszystkim narodom.

Według jakiego kryterium oceniać wyższość lub niższość danej religii? Co pozwala nam uznać, że np. religie monoteistyczne są lepsze od religii politeistycznych, a np. chrześcijaństwo od islamu?

Już cytowałem biblijną odpowiedź na pierwsze z tych pytań (1 Krn 16,26). Jednak od czasów Woltera europejski laicyzm wciąż na nowo oskarża religie monoteistyczne, że wskutek przypisywania sobie prawdziwości oraz misji uniwersalistycznej stanowią zwyrodnienie zdrowej religijności pogańskiej i stały się zarzewiem wojen i nienawiści. Oskarżenia te powtarzają nieraz ludzie skądinąd poważni. „Uznaniu wielkości Jahwe – pisze np. Georges Minois (Kościół i wojna, Warszawa 1998 s.20) – towarzyszy odrzucenie innych bogów, a tym samym fanatyzm i nieprzejednanie, które bezustannie będą znajdowały wyraz w późniejszych poglądach na jedynego Boga”.

Półtora roku temu, jesienią 2002, sąd francuski uniewinnił pisarza nazwiskiem Michel Huellebecq, oskarżonego „o to, że oczernił islam i przypisał mu powodowanie nienawiści rasowej. Podczas procesu, Huellebecq stwierdził bez wahania, że wszystkie religie monoteistyczne są brutalne i głupie; ich święte teksty nie są dokumentami miłości, lecz głoszą nienawiść” (Communio 2003 nr 6 s.54).

Rzecz jasna, również w odniesieniu do tego zarzutu „bądźmy gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od nas uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15). Zarazem odradzam wdawania się w dyskusje, która religia jest lepsza, a która gorsza, która wyższa, a która niższa. My wierzymy w Chrystusa ukrzyżowanego, który dla jednych jest zgorszeniem, a dla innych głupstwem – dla nas zaś mocą Bożą i mądrością Bożą (por. 1 Kor 1,23n).

„Zbawienie dam temu, kto tęskni za nim”

Wierzę w to, że inne religie poza religią katolicką mają w sobie moc prowadzenia ludzi ku zbawieniu. Myślę, że przekonanie o wyjątkowości katolicyzmu byłoby zarozumiałością z mojej strony. Nie znam przecież dokładnie religii innych niż chrześcijaństwo. Wiem o nich co nieco, ale nie wgłębiałam się w nie na tyle, aby się o nich wypowiadać. Jakie miałabym  podstawy do uznawania wyższości katolicyzmu? Myślę, że głęboko można zaangażować się tylko w jedną religię, więc tak naprawdę nikt nie może „porównać” wielu religii, ponieważ zawsze patrzy się z perspektywy religii wyznawanej. Może mógłby porównać je ateista, ktoś pozbawiony potrzeby religijności, ale cóż wart byłby sąd osoby, która nie wierzy ani w Boga ani w zbawienie? Zatem każdy sąd osoby religijnej będzie subiektywny. Katolik wierzy, że jego religia zaprowadzi go do zbawienia, a muzułmanin, że jego. I ja się z tym zgadzam. Czy sprawiedliwy byłby taki Bóg, który zarezerwował możliwości zbawcze tylko dla wyznawców jednej religii?

To moje przekonanie o równości zbawczych zdolności wielu religii jest we mnie tak zakorzenione, że nawet nie wiem, kiedy powstało. Nie przypominam sobie czasu, kiedy myślałam, że zbawić się może tylko katolik, albo tylko chrześcijanin. To było dla mnie oczywiste, że wyznawcy innych religii także będą zbawieni. Nie pamiętam żadnych zmagań wewnętrznych, żadnych dylematów związanych z tym tematem. Podobnie zresztą jak w kwestii powszechnego zbawienia – to było dla mnie jasne jakby od zawsze. Nie były to tematy, o których rozmyślałam, w przeciwieństwie na przykład do problemów wcielenia czy odkupienia, a zatem nie mam w głowie żadnych argumentów dla poparcia moich intuicyjnych wewnętrznych przekonań. Chyba raczej wolałabym zadać pytanie drugiej stronie, tej przekonanej o wyjątkowości katolicyzmu: jak uzasadnić  uprzywilejowanie katolików w dostępie do zbawienia? Czy taka postawa nie stoi w sprzeczności z uniwersalną miłością Boga do całego świata?

Boska Prawda absolutna znajduje odzwierciedlenie w wielu religiach. Jednak nie oznacza to, że nauczanie jakiejś poszczególnej religii jest jednoznaczne z Prawdą czy Bogiem. Bóg przekracza każdą religię, wszystkie wierzenia ujęte w słowa. W katolicyzmie Absolut odbija się i ukazuje ludziom w jeden sposób, w judaizmie – w nieco inny. Żadna religia nie jest całą prawdą o Bogu. Każdy wyznawca religii powinien mieć na tyle skromności i pokory, aby to zrozumieć.  Bogu nie chodzi o to, żebyśmy mieli o Jego sprawach doskonałą wiedzę. Jemu chodzi o to, żeby ta ułomna, niedoskonała wiedza, czy też raczej wiara, którą mamy, działała w nas dla naszego zbawienia. Nie tyle chodzi o to, w co się wierzy, ale jak ta wiara zmienia człowieka, jak drąży w głąb jego wnętrza, jak dociera do jego serca i zmienia je w serce pełne miłosierdzia, upodabniając tym samym człowieka do Boga. Żadne wierzenia czy rytuały nie mają wartości zbawczej jeśli nie prowadzą do pewnych skutków, których Bóg oczekuje: do pomnożenia miłości.

Stary Testament często przez usta swoich proroków wypowiada się przeciwko religijnej obłudzie, która polega na tym, że wierzymy zanadto w zbawczą moc rytuału jako takiego, a nasze serca pozostają z kamienia. Rytuał i wierzenia są pomocą w zbawieniu, ale nie są magicznym sposobem przenoszenia nas do nieba. Poczytajmy choćby Izajasza (Iz 1, 10-17):

Słuchajcie słowa Pańskiego, wodzowie sodomscy, 
daj posłuch prawu naszego Boga, ludu Gomory! 
«Co mi po mnóstwie waszych ofiar? – 
mówi Pan. 
Syt jestem całopalenia kozłów 
i łoju tłustych cielców. 
Krew wołów i baranów, 
i kozłów mi obrzydła. 
Gdy przychodzicie, by stanąć przede Mną, 
kto tego żądał od was, 
żebyście wydeptywali me dziedzińce? 
Przestańcie składania czczych ofiar! 
Obrzydłe Mi jest wznoszenie dymu; 
święta nowiu, szabaty, zwoływanie świętych zebrań… 
Nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości. 
Nienawidzę całą duszą 
waszych świąt nowiu i obchodów; 
stały Mi się ciężarem; 
sprzykrzyło Mi się je znosić! 
Gdy wyciągniecie ręce, 
odwrócę od was me oczy. 
Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, 
Ja nie wysłucham. 
Ręce wasze pełne są krwi. 
Obmyjcie się, czyści bądźcie! 
Usuńcie zło uczynków waszych 
sprzed moich oczu! 
Przestańcie czynić zło! 
Zaprawiajcie się w dobrem! 
Troszczcie się o sprawiedliwość, 
wspomagajcie uciśnionego, 
oddajcie słuszność sierocie, 
w obronie wdowy stawajcie!

Bóg nie może ścierpieć świąt i uroczystości, obrzydłe mu są ofiary, On chce tylko tego, aby ludzie zmienili się na lepsze, odwrócili się od zła. Gdyby istniał jakiś prorok katolicki, czy nie przemawiałby jak Izajasz: Bóg ma dość waszych powtarzanych bezmyślnie wyznań wiary, klepanych pacierzy, święconych jajek, procesji i pielgrzymek. On chce przemiany naszego serca, metanoi w stronę miłości, przemiany naszego życia. Każda religia, która to osiąga, zbawia człowieka. O co bowiem będziemy pytani na sądzie, czyli w miejscu przejścia do życia wiecznego? O ilość złożonych ofiar? O wyznanie wiary w dogmaty katolickie? O ilość odmówionych pacierzy? O ilość odbytych nabożeństw? Nie. Będziemy tam pytani o naszą miłość do bliźniego i tylko to zadecyduje, w jakim stopniu będziemy zbawieni już teraz, a ile jeszcze mamy w sobie do przemiany i uzdrowienia.

Pomiędzy inkluzywizmem a pluralizmem, czyli Schuberta Ogdena mówienie o Jezusie Chrystusie

Deklaracja Dominus Iesus – choć krytykowana z różnych stron – przyczynia się jednak do ożywienia owocnej dyskusji na temat zbawienia człowieka w Jezusie Chrystusie. Czasem wydawało się, że oto powróciliśmy do IV wieku, kiedy to ponoć przekupki na targu w Konstantynopolu kłóciły się o chrystologiczne prawdy. Deklaracja przypomniała to, co Paweł Apostoł wyraził następująco: „Jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich” (1 Tm 2,5). Jak jednak rozumieć tego rodzaju naukę? A co ze zbawieniem ludzi niewierzących, a nawet werbalnie odrzucających Jezusa jako Zbawiciela? Co chrześcijanin powinien myśleć o innych religiach oraz ich wartości w perspektywie zbawienia? Wśród wielu udzielanych odpowiedzi warto zwrócić też uwagę na propozycję Schuberta Ogdena. Aby jednak lepiej ją zrozumieć, zarysujmy najpierw panoramę opinii w interesującej nas kwestii.

Kościół, Jezus i Bóg

Opinie dotyczące relacji pomiędzy różnymi religiami a Jezusem Chrystusem i Kościołem można by uporządkować – za Peterem Schinellerem[1] – poprzez odniesienie do czterech zasadniczych perspektyw:
1. uniwersum eklezjocentryczne, chrystologia ekskluzywna;
2. uniwersum chrystocentryczne, chrystologia inkluzywna;
3. uniwersum teocentryczne, chrystologia normatywna;
4. uniwersum teocentryczne, chrystologia nie-normatywna.

W powyższym schemacie mamy do czynienia z trzema światopoglądami: eklezjocentrycznym, chrystocentrycznym i teocentrycznym, oraz z czterema chrystologiami: ekskluzywną, inkluzywną, normatywną i nie-normatywną[2], przy czym te dwie ostatnie można by określić jako dwa typy chrystologii pluralistycznej.

Opcja „uniwersum eklezjocentryczne, chrystologia ekskluzywna” – w swojej skrajnej postaci – ogranicza możliwość zbawienia do tych, którzy wyznają Jezusa Chrystusa w Kościele. W tej perspektywie jedynym autentycznym poznaniem Boga byłoby poznanie Go w Jezusie Chrystusie głoszonym w sposób nieomylny przez Kościół. Bóg innych religii byłby w gruncie rzeczy idolem. Tego rodzaju ekskluzywizm, oparty na restrykcyjnej interpretacji aksjomatu: „Poza Kościołem nie ma zbawienia”, został przez Magisterium Kościoła oficjalnie odrzucony. Warto tutaj wspomnieć list świętego Oficjum do arcybiskupa Bostonu (8 VIII 1949 ) w sprawie członków „St. Benedicts Center” i „Boston College”, którzy w sposób rygorystyczny tłumaczyli zasadą extra Ecclesiam nulla salus, a mianowicie twierdzili, że nie może być zbawienia dla tych, którzy nie są katolikami lub katechumenami. Święte Oficjum stwierdza m.in., że jeśli człowiek znajduje się w stanie nieprzezwyciężalnej ignorancji co do roli i misji Kościoła, to Bóg przyjmuje dobre czyny i pragnienia człowieka jako pośredni (implicite) wyraz woli podążania za Bogiem i Jego zbawczym planem (zob. DS 3866-3873). Innymi słowy, zbawienia nie można ograniczać do tych, którzy bezpośrednio i wyraźnie (explicite) wyrażają swoją przynależność do wspólnoty Kościoła. Jeden z rygorystów- ekskluzywistów, Leonard Feeney, został nawet ekskomunikowany w roku 1953. Jako reprezentanta chrystologii ekskluzywnej wymienia się często Hendricka Kraemera, holenderskiego protestanta, który uważał, że religie niechrześcijańskie nie są przygotowaniem do Ewangelii, ale przeszkodą do przezwyciężenia[3].

Perspektywa eklezjocentryczna nie musi jednak wiązać się z heretyckim ekskluzywizmem. Można podkreślać konieczną i konstytutywną „mediację” (pośrednictwo) Kościoła w ekonomii zbawienia i w ten sposób stawiał Kościół w centrum, choć trzeba przy tym pamiętać, że takie eklezjalne centrum jest zawsze czymś zależnym od Chrystusa jako głowy, czymś podtrzymywanym przez Niego. W tym sensie niektóre fragmenty Deklaracji Dominus Iesus są – zresztą za II Soborem Watykańskim – eklezjocentryczne.

Kategoria „uniwersum chrystocentryczne, chrystologia inkluzywna” odrzuca jednak czynienie z Kościoła miary zbawienia innych ludzi. Zwolennicy tej opcji podkreślają, że Kościół jest misterium całkowicie względnym wobec tajemnicy Chrystusa. A zatem to Jezus Chrystus musi stać w centrum refleksji nad zbawieniem człowieka. Chrystocentryzm oraz inkluzywizm znajdujemy na przykład w transcendentalnej teologii Karla Rahnera. Zauważa on, że chrześcijanin wierzy, iż Jezus jest zbawieniem wszystkich, a zatem nie może uważać, że zbawienie niechrześcijan dokonuje się – jeżeli się dokonuje – za sprawą Bożego miłosierdzia, ale niezależnie od Chrystusa[4]. Z drugiej strony trzeba pamiętać o powszechnej i rzeczywiście działającej w świecie nadnaturalnej Bożej woli zbawienia. Powstaje zatem pytanie: W jaki sposób Jezus Chrystus jest obecny w niechrześcijanach? Rahner odpowiada, że Jezus jest obecny poprzez swojego Ducha: „Możemy słusznie powiedzieć – zauważa teolog – że w tej mierze, w jakiej powszechne działanie Ducha jest z założenia ukierunkowane na kulminacyjny punkt swojego historycznego pośrednictwa, innymi słowy, w tej mierze, w jakiej wydarzenie Chrystusa jest przyczyną celową udzielenia Ducha światu, ów Duch jest z założenia i wszędzie Duchem Jezusa Chrystusa, wcielonego Słowa Bożego”[5]. Dlatego Rahner stara się na różne sposoby pokazać obecność Chrystusa wszędzie tam, gdzie człowiek jest rzeczywiście religijny, co więcej, również tam, gdzie człowiek nie jest w sposób świadomy religijny, ale dokonuje fundamentalnych aktów, jak np. bezwarunkowa miłość lub nadzieja przyszłości absolutnej.

Rahner stwierdza: „Chrześcijanie nie uważają niechrześcijan za ludzi, którzy przyjęli błąd za prawdę, bo byli głupsi, gorsi lub nieszczęśliwsi, lecz za tych, którzy mocą powszechnej, Boskiej woli zbawienia są już w głębi swego wnętrza lub mogą być ułaskawieni łaską, których łaska ta już w głębi ducha pyta, czy chcą przyjąć Boga, i którzy tylko nie uświadomili sobie jeszcze refleksyjnie tego, że są już powołani przez Boga wiekuistego do trynitarnego żywota”[6]. Ta obecność Boga – Jezusa Chrystusa w sercach tych, którzy Go jeszcze nie rozpoznali, Rahner nazywa chrześcijaństwem anonimowym. Wielu dostrzegło w tej koncepcji swego rodzaju „konia trojańskiego”, który miał się przyczynić do rozwodnienia chrześcijańskiego orędzia i osłabienia ducha ewangelizacji. Ale Rahnerowi zupełnie nie o to chodziło. Opisał on natomiast teologicznie sytuacje człowieka, który nie uważa się za wierzącego chrześcijanina, a nawet werbalnie odrzuca chrześcijaństwo, ale pomimo to działa w nim łaska Boża, która zawsze jest łaską Chrystusową. Na tym właśnie polega chrystocentryzm i chrystologia inkluzywna, za którą opowiada się również Deklaracja Dominus Iesus.

Jednak coraz częściej tradycyjnemu chrystocentryzmowi przeciwstawia się perspektywę teocentryczną, a inkluzywizm chce się zastąpić pluralizmem. Zwolennicy tej „kopernikańskiej rewolucji” w teologii twierdzą, że uczciwy dialog chrześcijaństwa z innymi religiami wymaga od chrześcijan odrzucenia przekonania o dziele Jezusa jako konstytutywnym i uniwersalnym elemencie zbawienia. Zbawienie byłoby więc możliwe również poza oddziaływaniem Chrystusowej łaski. Innymi słowy, zbawia Bóg, ale nie zawsze poprzez Chrystusa. W tej teocentrycznej opcji można – jak już powiedzieliśmy – wyróżnić dwie chrystologie: normatywną i nienormatywną. W pierwszym przypadku „Jezus Chrystus, nie będąc uznawanym za koniecznego do zbawienia, uważany jest za wzorzec pośrednika zbawienia”[7]. Teocentryczną chrystologię normatywną głosili np. Paul Tillich[8] czy też Ernst Troeltsch. Ten ostatni stwierdził, że chrześcijaństwo posiada absolutny charakter dla chrześcijan, tak jak inne religie są absolutne dla swoich wyznawców[9].

Jednak dla innych, jak np. dla Johna Hicka, misja Jezusa nie tylko nie jest konstytutywna dla zbawienia każdego człowieka, ale nie jest też normatywna[10]. Jezus nie tylko nie jest żadną normą dla np. buddystów, hinduistów czy też muzułmanów, ale nawet dla chrześcijan nie może być normą absolutną. Centrum, wokół którego krążą wszystkie religie głoszące zbawienie, jest Bóg, o którym niewiele możemy powiedzieć. Ten Bóg objawia się na wiele równorzędnych sposobów, między innymi objawił się w historii Jezusa z Nazaretu. Hick stwierdza – nawiązując do filozofi i Kanta – iż nie można dotrzeć do ostatecznej rzeczywistości samej w sobie. Człowiek może ją jedynie widzieć przez różne „okulary”. Jednak to, co widzi, nie jest rzeczywistością taką, jaka ona naprawdę jest w sobie, ale jedynie pewnym jej odbiciem, możliwym do ujęcia przez nasze władze poznawcze. Stąd Hick wyprowadza tezę, że Jezus Chrystus jest jedynie jedną z wielu manifestacji ostatecznej Rzeczywistości w sobie, czyli Boga. Utożsamianie historycznej postaci Jezusa z Nazaretu z Bogiem żyjącym nie może – zdaniem Hicka – być inaczej rozumiane niż swego rodzaju metafora. Chrystus jest zatem tylko figurą – tak jak wielu innych geniuszy religijnych – tego, co absolutne. W ten sposób Hick chce przezwyciężyć wszelkie chrystologie inkluzywne, które uważa za bezużyteczne.

Podsumowując nasze dotychczasowe rozważania, można stwierdzić, że jedynie paradygmat chrystologii inkluzywnej czyni zadość dwóm fundamentalnym aksjomatom chrześcijańskiej wiary, a mianowicie powszechnej woli zbawczej Boga oraz koniecznej mediacji Jezusa Chrystusa, będącego nieodwołalnie Głową Kościoła. Ekskluzywizm podkreśla tę drugą prawdę, ale zapomina o pierwszej; pluralizm zaś czyni na odwrót.

Czwarta droga Schuberta Ogdena

Schubert Ogden, profesor teologii w Southern Methodist University, odrzuca ekskluzywizm i pluralizm, ale nie jest też do końca usatysfakcjonowany inkluzywizmem typu rahnerowskiego. Proponuje czwartą drogę. Zauważa, że jeśli to, co zazwyczaj nazywa się inkluzywizmem, określiłoby się jako „monistyczny inkluzywizm”, to jego propozycję można by nazwać „pluralistycznym inkluzywizmem”[11].

Dlaczego jednak Ogden jest krytyczny wobec inkluzywizmu? Autor przyznaje, że opcja ta różni się znacząco od ekskluzywizmu tym, że przyjmuje możliwość zbawienia każdej istoty ludzkiej bez względu na jej przynależność do takiej czy innej religii. Z drugiej jednak strony, inkluzywizm jest podobny do eskluzywizmu w swoim – zdaniem Ogdena – monistycznym przekonaniu, że tylko chrześcijaństwo jest formalnie prawdziwą religią. A zatem, jeśli nawet mówi się, że niechrześcijanie mogą być zbawieni przez Chrystusa w sposób anonimowy poza widzialnymi granicami Kościoła i że każda religia przemieniona wewnętrznie przez łaskę Chrystusa może być – w pewnym sensie – drogą zbawienia, to jednak ostatecznie istnieje tylko jedna możliwość zbawienia, a mianowicie ta związana konstytutywnie z chrześcijaństwem. I to właśnie nie podoba się Ogdenowi. Czy tego rodzaju wątpliwości i zarzuty nie prowadzą jednak do pluralizmu? Ogden twierdzi, że nie. Aby nie popaść w to, co autor odrzuca jako monizm, nie trzeba – jego zdaniem – twierdzić, że obecnie jest wiele prawdziwych religii, ale wystarczy przyjąć, że może być… Innymi słowy, może być tak, że jakaś inna niż chrześcijaństwo religia jest formalnie prawdziwa.

Wyjaśniając tę tezę, Ogden odwołuje się do chrystologii. Chrześcijański monizm widzi w Jezusie kogoś, kto konstytuuje możliwość zbawienia, gdy tymczasem dla Ogdena Jezus nie konstytuuje takiej możliwości, ale jest jej reprezentantem. Nasz teolog odwołuje się zatem do rozróżnienia pomiędzy reprezentatywnym i konstytutywnym wydarzeniem. Rozumienie wydarzenia Jezusa jako konstytutywnego dla zbawienia zakłada, że nie było żadnej możliwości zbawienia, dopóki to wydarzenie nie nastąpiło. Jeśli jednak rozumiemy historię Jezusa jako wydarzenie reprezentatywne, to przyjmujemy, że możliwość zbawienia istniała przed tą historią. Śmierć i zmartwychwstanie Jezusa nie tyle ukonstytuowały możliwość zbawienia, co stanowią ostateczną deklarację takiej możliwości.

Ogden odwołuje się tutaj do rzeczywistości sakramentalnej. Na przykład przy zawieraniu małżeństwa rolą księdza (pastora) nie jest konstytuowanie małżeństwa, ale zadeklarowanie (reprezentowanie) zaistnienia więzi małżeńskiej. Nasz teolog odwołuje się też do chrztu św. Powstaje pytanie: czy w sakramencie chrztu stajemy się dziećmi Bożymi, którymi nie byliśmy wcześniej? Czy nie jest raczej tak, że chrzest nie mógłby mnie uczynić dzieckiem Boga, jeśli nie byłbym nim już z racji swego człowieczeństwa? Dla Ogdena nasze dziecięctwo Boże nie jest ukonstytuowane w sakramencie chrztu, ale jest zadeklarowane. Analogicznie następca króla nie staje się królem dopiero w momencie koronacji, ale zaraz po śmierci poprzednika, nawet jeśli uroczysta koronacja jest wymagana do zatwierdzenia tego faktu. Chrzest czyni realnym to, co – choć w swej istocie jest już rzeczywistością przed chrztem – nie stanowi realności dla ludzi, którzy nie zobaczą znaku. Chrzest wprowadza nas w to, co już istnieje, ale jest dla nas niewidoczne. Bóg nie ukochał nas w momencie śmierci swego Syna, ale w tej śmierci objawił nam miłość istniejącą od początku. Innymi słowy, Jezus Chrystus nie jest konstytuowaniem miłości Boga do człowieka, ale jej manifestacją. Chrześcijanie są zatem świadomi sytuacji, w której tak naprawdę znajdują się wszyscy ludzie. Nie jest natomiast tak, że chrześcijanie znajdują się w radykalnie innej sytuacji niż niechrześcijanie[12].

Ogden podkreśla, że jedyną przyczyną zbawienia jest odwieczna miłość Boga, która jest źródłem i celem wszystkiego, co możliwe. Żadne zatem historyczne wydarzenie, nawet wydarzenie Jezusa Chrystusa, nie może być przyczyną zbawienia w sensie koniecznego warunku samej możliwości zbawienia. Na odwrót, każde wydarzenie zbawcze jest konsekwencją tego jedynego koniecznego warunku możliwości zbawienia, jaką jest Boża wszystko-ogarniająca miłość[13]. Ogden za Tillichem odrzuca taką interpretację krzyżowej śmierci Jezusa, która w jego posłuszeństwie upatruje przyczynę zbawczej przychylności Boga wobec człowieka. Bóg Ojciec nie jest kimś, kto musi zostać pojednany. Wręcz przeciwnie, Bóg jest kimś, kto jest odwiecznie pojednany i jako taki pragnie, abyśmy to my pojednali się z Nim. Ogden zauważa, że również opowiadający się za inkluzywizmem K. Rahner widzi w Passze Jezusa raczej konsekwencję niż przyczynę powszechnej zbawczej woli Boga. Rzeczywiście, Rahner podkreśla, że teoria zadośćuczynienia nie może prowadzić do idei jakiejś fundamentalnej zmiany w nastawieniu Boga Ojca do ludzi w wyniku męki i śmierci Syna[14].

Ogden przyznaje jednak, że Rahner trwa przy nauce o możliwości zbawienia intuitu meritorum Christi (ze względu na przewidziane zasługi Chrystusa). Tym samym opowiada się za chrystologią konstytutywną, w której Jezus Chrystus jest przyczyną zbawienia. Rahner powiada, że chociaż wydarzenie Jezusa nie jest przyczyną sprawczą zbawczej woli Boga, to jednak jest tej woli – jak już zauważyliśmy – przyczyną celową i dlatego konstytuuje ostateczny i nieodwracalny prasakrament zbawienia całego świata. Ogden z uznaniem odnosi się do koncepcji Rahnera, widząc w niej najbardziej dojrzały owoc chrystologii konstytutywnej oraz opcji inkluzywnej. Jednak nie jest przekonany do końca. Zauważa po prostu, że werbalne konstrukcje Rahnera w gruncie rzeczy odpowiadają koncepcji chrystologii reprezentatywnej: „Jeśli istnieje jakaś realna, a nie tylko werbalna różnica pomiędzy tym, że wydarzenie Chrystusa nie jest sprawczą przyczyną zbawczej woli Boga, a tym, iż jest ono przyczyną celową, to uważam – pisze Ogden – że wydarzenie Chrystusa nie jest prawdziwie konstytutywne dla zbawienia, ale jedynie reprezentatywne, podobnie jak wszystkie sakramenty są w istocie reprezentatywne”[15].

Nasuwa się tu jednak pytanie, które stawia sam Ogden: czy wobec tego Jezus nie jest w sensie ścisłym Zbawicielem, a jedynie prorokiem głoszącym zbawienie pochodzące od Boga? Czy chrystologia reprezentatywna nie redukuje osoby Jezusa do świadka niosącego wieść o zbawieniu? Odpowiadając na te pytania, Ogden po raz kolejny odwołuje się do sakramentu chrztu św. Wydarzenie Chrystusa tak jak chrzest nie konstytuuje samej możliwości zbawienia (brak rozumienia tej kwestii doprowadził np. do teorii limbusu), ale ostatecznie reprezentuje tę możliwość. Różnica między chrztem a wydarzeniem Chrystusa jako takim polega na tym, że chrzest reprezentuje możliwość indywidualnego zbawienia jednostce, a Chrystus reprezentuje taką możliwość w sposób uniwersalny całemu światu. Z tego ponadto wynika, że chrzest jest czymś zależnym od Chrystusa. Można powiedzieć, że wydarzenie Chrystusa konstytuuje chrzest. Jezus Chrystus jest prasakramentem. Nie znaczy to, że Jezus jest konstytutywny dla możliwości zbawienia, ale – z drugiej strony – nie musimy negować tego, iż Chrystus jest konstytutywny dla specyficznie chrześcijańskiego rozumienia tej możliwości.

Dlatego Jezus nie jest tylko prorokiem lub świętym, gdyż żaden prorok lub święty nie może być konstytutywny dla wiary lub religii w taki sposób, w jaki Chrystus jest konstytutywny dla chrześcijaństwa. Założyciele innych religii głosili jakąś naukę, prawo, mądrość, i ta nauka stała się podstawą religii. W przypadku Jezusa jest inaczej: On sam jako taki konstytuuje chrześcijaństwo. Jezus Chrystus reprezentuje miłość Boga, konstytuując słowo i sakramenty: chrześcijańskie „środki zbawienia”. Dlatego – zdaniem Ogdena – nie trzeba uważać Jezusa jedynie za proroka, ale można i należy mówić o Nim jako o Zbawicielu w tym właśnie znaczeniu, że Jego rola w specyficznie chrześcijańskiej ekonomii zbawienia nie jest tylko reprezentatywna, ale konstytutywna.

Ogden podsumowuje: „Istota czwartej opcji polega na podkreślaniu, że sama możliwość zbawienia, którą należy odróżnić od specyficznie chrześcijańskiej reprezentacji zbawienia, jest ukonstytuowana jedynie i w sposób wystarczający przez pierwotną i odwieczną miłość Boga. (…) Możliwość zbawienia, która jest ostatecznie re-prezentowana przez Jezusa Chrystusa, jest od zawsze już ukonstytuowana dla każdego grzesznika przez Boże bycie miłością”[16]. Jeśli chrześcijańskie świadectwo o tej miłości jest prawdziwe, wówczas nie tylko chrześcijaństwo, ale i inne religie mogą być prawdziwe w tej mierze, w jakiej reprezentują tę Bożą miłość. W tej perspektywie chrześcijanie mogą nazywać ludzi doświadczających Bożej miłości „anonimowymi chrześcijanami”. Chodzi bowiem o miłość, którą ostatecznie reprezentuje Chrystus. Czwarta opcja Ogdena różni się zatem od inkluzywizmu tym, że nie przyjmuje wydarzenia Jezusa Chrystusa jako konstytutywnego dla samej możliwości zbawienia, a od pluralizmu tym, że nie głosi, iż de facto istnieje wiele prawdziwych religii. Z tego, że może być wiele prawdziwych religii, nie wynika bowiem, że właśnie tak jest. Jeśli jednak to, co reprezentuje Chrystus, jest prawdziwe, wówczas istnieje przynajmniej jedna prawdziwa religia, a skoro tak, to może ich być wiele.

Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem…

Czy rzeczywiście propozycja Ogdena jest oryginalna i stanowi rzeczywistą alternatywę dla inkluzywizmu i pluralizmu? Od pluralizmu dzieli czwartą opcję cienka granica zawieszenia sądu co do prawdziwości innych religii. Sam jednak Ogden zauważa, że jego opcja może przejść w pluralizm, jeśli okazałoby się, iż rzeczywiście inne religie też re prezentują odwieczną i powszechną miłość Boga. W gruncie rzeczy ogdenowska teoria jest bardzo bliska teocentryzmowi i chrystologii normatywnej. Koncepcji chrystologii inkluzywnej Ogden przeciwstawia przede wszystkim swoją chrystologię reprezentatywną. Jednak z jednej strony chrystologia ta ma kłopoty ze wskazaniem, czym istotnie różni się obecność Boga w Chrystusie od jakiejkolwiek innej obecności[17]. Z drugiej strony zaś – jeśli chrystologię tę rozumieć w duchu Chalcedonu – to czy rzeczywiście różni się ona w sposób istotny od modelu zaproponowanego np. przez Rahnera. Można się zgodzić z Ogdenem, że ostatecznym Źródłem zbawienia jest odwieczna miłość Boga. Ale cóż oznacza właściwie mówienie o tej Bożej miłości? Czyż nie to, że Bóg ma możliwość wejścia we wspólnotę miłości z człowiekiem, czyli zbawienia go, ponieważ odwiecznie miał możliwość Wcielenia? Ojcowie Kościoła nie bali się mówić: „Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem”. A zatem, jeśli Bóg nie mógłby stać się człowiekiem, nie przestając być Bogiem, jak to się de facto dokonało w Jezusie, to człowiek nie mógłby stać się Bogiem, a więc nie mógłby zostać przebóstwiony, czyli zbawiony. Miłość Boga do grzeszników, o której tak wiele mówi Ogden, byłaby pustym słowem, gdyby odwiecznie nie oznaczała tego, co historycznie zrealizowało się w Jezusie, czyli możliwości, jaką ma Bóg, bycia solidarnym z człowiekiem aż do końca. W tej perspektywie Jezus Chrystus reprezentuje miłość Boga, ale ta reprezentacja jest zarazem warunkiem możliwości tej miłości, czyli jej elementem konstytutywnym. Czyż nie o tym mówi nam np. List do Efezjan: „W Nim bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa (…). Nam oznajmił tajemnicę swej woli według swego postanowienia, które przedtem w Nim powziął dla dokonania pełni czasów, aby wszystko na nowo zjednoczyć w Chrystusie jako Głowie” (1,4-5.9-10).

Czwarta opcja Ogdena w niedostatecznym stopniu uwzględnia trynitarny wymiar historii zbawienia, w tym prawdę o relacjach w Trójcy immanentnej jako odwiecznym fundamencie historii zbawienia. Jezus Chrystus reprezentuje w sposób definitywny te relacje, ale może to czynić, ponieważ jest zarazem jednym z Trzech w Bogu, którzy je konstytuują. H. Ott zauważa, że jeśli kwestia zbawienia dotyczy w gruncie rzeczy prawdy o możliwości naszego spotkania z Bogiem, to jeżeli spotkanie z Jezusem oznacza spotkanie z Bogiem, to rozróżnienie na to, co „reprezentatywne”, i to, co „konstytutywne”, przestaje być realne[18]. W perspektywie międzyosobowego spotkania, spotkania pomiędzy Bogiem a człowiekiem, to, co reprezentatywne, jest zarazem konstytutywne. Nie można się spotkać z substytutem osoby. Jeśli spotykając Jezusa, rzeczywiście spotykamy Boga, to Jezus jest Bogiem, a zatem konstytuuje zbawienie. To prawda, że źródłem relacji jest Bóg Ojciec, ale nie byłby On tym źródłem bez Syna, który mógł i de facto stał się człowiekiem. To Bóg zbawia człowieka, ale nie mógłby tego czynić, gdyby jeden z Trzech w Bogu nie miał możliwości stania się człowiekiem. A zatem odwieczna możliwość Wcielenia, która zrealizowała się w nikim innym, jak tylko w Jezusie Chrystusie, jest konstytutywnym elementem zbawienia. Jezus reprezentuje tę możliwość stania się przez Boga człowiekiem, ale skoro człowiekiem nie może stać się ani Bóg Ojciec, ani Duch Święty, to tym samym Jezus konstytuuje samą możliwość zbawienia.

Trzeba docenić dobre intencje Ogdena, który – jak wielu innych teologów – szuka języka dialogu we wspólnym z członkami innych religii mówieniu o Bogu i zbawieniu. Nasz autor jest zaangażowany w dialog pomiędzy chrześcijanami i buddystami. Kiedy ma się przyjaciół buddystów, trudno powiedzieć im, że ich religia nie jest prawdziwa, a jedynie posiada pewne ziarna prawdy. Czy z tego jednak wynika, że trzeba im mówić, iż ich religia jest albo może być prawdziwa? Chrześcijańska teologia religii szuka na to pytanie zadowalającej odpowiedzi…

[1] Zob. J. P. Schineller, Christ and Church. A Spectrum of Views, [w:] Theological Studies 37 (1976), 545-566.

[2] Zob. J. Dupuis, Gesu Cristo incontro alle religioni, Assisi 1989, s. 140.

[3] Zob. H. Kraemer, The Christian Message in a non-Christian World, London 1947.

[4] Zob. K. Rahner, Podstawowy wykład wiary, Warszawa 1987, s. 255.

[5] Tamże, s. 259. 6 K. Rahner, O możliwości wiary dzisiaj, [w:] id., O możliwości wiary dzisiaj, Kraków 1965, s. 26.

[7] Międzynarodowa Komisja Teologiczna, Chrześcijaństwo a religie, nr 12, [w:] Chrześcijaństwo a religie, red. I. Ledwo, K. Pek, Lublin – Warszawa 1999, 17.

[8] Zob. P. Tillich, Systematic Theology, vol. II, Chicago 1957.

[9] E. Troeltsch, The Place of Christianity among the World Religions, [w:] Christianity and Other Religions, red. J. Hick, B. Hebblethwaite, Philadelphia 1980.

[10] Zob. J. Hick, God Has Many Names, London 1980; Problem of Religious Pluralism, London 1985.

[11] Zob. Sch. M. Ogden, Is There Only One True Religion or Are There Many?, Dallas 1992, X.

[12] Ogden odwołuje się tutaj do C. Boff, Theology and Praxis: Epistemological Fundations, Maryknoll, 1987, s. 122. Clodovis Boff pozostaje jednak dla Ogdena tradycyjnym inkluzywistą, gdyż podkreśla, że Jezusa trzeba opisywać w porządku konstytutywnym, a nie tylko reprezentatywnym.

[13] Zob. Sch.M. Ogden, Is There Only…, s. 92.

[14] K. Rahner, Schriften zur Theologie, vol. XII, Zurich 1975, s. 262.

[15] Sch.M. Ogden, Is There Only…, s. 95.

[16] Tamże, s. 99.

[17] Zob. W. J. Hill, The Three-Personed God. The Trinity as a Mystery of Salvation, Washington 1988, s. 200.

[18] Zob. H. Ott, Ogden Schubert M.: Is There Only One True Religion or Are There Many, [w:] Theologische Literaturzeitung 11 (1994), 975-976.

Różnorodność religii jako problem teologiczny – opcje i szanse pluralistycznej teologii religii

Zwolennik hipotezy pluralistycznej nie może twierdzić, że posiada wiedzę co do równości religii w kwestii ich objawienia i znaczenia soteriologicznego na podstawie jakiegoś oglądu wyższego rodzaju. Ta równość jest postulowana o wiele bardziej probabilistycznie i na drodze induktywnej.

Perry Schmidt-Leukel

Fragment wykładu wygłoszonego w 1994 roku podczas sympozjum we Freising k. Monachium, tłumaczenie z niem.: ks. prof. Ignacy Bokwa

0. Uwagi wstępne

0.1. Definicja hipotezy pluralistycznej

John Hick, jeden z najbardziej zaangażowanych i przekonanych przedstawicieli tak zwanej „pozycji pluralistycznej” w teologii religii[1], definiuje tę pozycję w następujący sposób: „Pogląd, że wielkie religie świata ucieleśniają rozmaite percepcje i wyobrażenia i odpowiednio do tego różne odpowiedzi na to, co rzeczywiste (the Real) lub to, co bezwarunkowe (the Ultimate), i że w każdej z nich, niezależnie od siebie nawzajem, następuje przemiana ludzkiej egzystencji od skoncentrowania na sobie samym w skoncentrowanie na tym, co rzeczywiste”[2]. Prościej – i jak zauważa Hick – „wyrażone w terminologii chrześcijańsko-teologicznej”: „Istnieje wielość Bożych objawień, która umożliwia wielość form ludzkiej odpowiedzi o walorze zbawczym”[3].

0.2. Charakter hipotezy

Pogląd ten jest hipotezą teologiczną. Określenie go mianem hipotezy teologicznej implikuje trzy istotne aspekty.

Po pierwsze, teza pluralistyczna stawia twierdzenie, które domaga się określenia prawdziwości – czyli odniesienia do prawdy w sensie teorii korespondencji. Innymi słowy, usiłuje ona sformułować wypowiedź trafnie odnoszącą się do rzeczywistości. Nie jest więc ona w pierwszej linii sformułowaniem jakiejś reguły dla praktyki wzajemnych relacji pomiędzy poszczególnymi religiami w ramach społeczności pluralistycznych czy też artykulacją maksymy teoretycznej z zakresu teorii działania czy też etyki, ani też rodzajem postmodernistycznego wyznania religijnego czy też kulturowego relatywizmu.

Po drugie, określenie jej mianem hipotezy oznacza, że nie rości ona sobie prawa do prawdziwości w sposób apodyktyczny. Nie twierdzi się więc, że wiadomo z całą pewnością, że właśnie tak, jak o tym mówi hipoteza, lecz jedynie, że istnieją podstawy, które przemawiają za możliwą prawdziwością hipotezy. Zwolennik hipotezy pluralistycznej nie może twierdzić, że posiada wiedzę co do równości religii w kwestii ich objawienia i znaczenia soteriologicznego na podstawie jakiegoś oglądu wyższego rodzaju. Ta równość jest postulowana o wiele bardziej probabilistycznie i na drodze induktywnej.

Po trzecie, określenie mianem hipotezy teologicznej zawiera roszczenie, że w przypadku jej prawdziwości jest ona zgodna z podstawowymi założeniami wiary chrześcijańskiej. Więcej nawet, że podwyższa ona stopień jasności (Plausibilität) chrześcijańskich przekonań podstawowych, ponieważ hipoteza pluralistyczna prowadzi całość teologicznej interpretacji faktów religijnoteologicznych ku wyższej koherencji.

0.3. Możliwość krytycznej oceny

Z tych trzech właściwości pozycji pluralistycznej wynikają bezpośrednio odnoszące się do niej pytania krytyczne.

Pierwszy kompleks pytań wynika z charakteru hipotetycznego, bowiem – jak to już zostało powiedziane – teza chce być wprawdzie prawdziwą, może się jednak okazać, że jest fałszywa: Jak wygląda więc problem jej możliwej prawdziwości? Czy teza jest sama w sobie logicznie konsystentna, czy też zawiera być może ukryte sprzeczności? Odkrycie nielikwidowalnych sprzeczności zademonstrowałoby w jasny sposób fałszywość tezy, przy czym wewnętrzna konsystencja nie jest jeszcze wystarczającym warunkiem jej możliwej prawdziwości. W przypadku, gdy teza okaże się konsystentna, należy postawić kolejne pytanie: czy jest ona rzeczywiście koherentna z danymi empirycznymi, czy też istnieją być może fakty, które się jej sprzeciwiają.

Po drugie, jaki sens ma powyższa hipoteza? To znaczy: Jakie są podstawy, które prowadzą do postawienia tej hipotezy? Co chce ona wyjaśnić? Jakie są jej zalety w stosunku do konkurujących, alternatywnych modeli objaśniających względnie pozycji religijnoteologicznych?

Po trzecie, w końcu musi zostać przebadany chrześcijańsko-teologiczny charakter tezy. Jest ona rzeczywiście zgodna z zasadniczymi założeniami wiary chrześcijańskiej? Pytania, które należałoby postawić w tym kontekście, są obciążone szczególną trudnością, mianowicie: Co należy właściwie do kręgu zasadniczych założeń chrześcijańskich? Od początku jest jasne, że hipoteza pluralistyczna nie jest zgodna ze wszystkimi ujęciami, które znajdują swe miejsce i są – oraz były – reprezentowane w chrześcijaństwie i przez chrześcijan – jak również to, że nie są one kompatybilne ze wszystkimi założeniami, które są przyjmowane w religiach niechrześcijańskich. Jest jednak rzeczą w sposób oczywisty wątpliwą, czy te założenia, którym hipoteza pluralistyczna przeczy w sposób wyraźny, są dla wiary chrześcijańskiej konieczne i esencjalne. Wystarczy jedynie wspomnieć, jak różnorodne i dyskusyjne są odpowiedzi w ramach teologii chrześcijańskiej na pytania o istotę chrześcijaństwa. W takim razie wyraźną staje się trudność tego trzeciego kompleksu pytań pod adresem hipotezy pluralistycznej. Przede wszystkim hipoteza pluralistyczna sprzeciwia się założeniu, że chrześcijaństwo jest wyższe w stosunku do innych religii, zaś żadna religia nie może być zaakceptowana jako z nią równouprawniona[4]. Powstaje jednak pytanie, czy dla wiary chrześcijańskiej jest istotne i konieczne to, by samą siebie określać jako lepszą od innych form wiary, uwielbienia Boga i nadziei zbawienia.

W stosunku do określenia pluralistycznej teologii religii jako hipotezy teologicznej wydaje mi się, że wraz z tymi trzema kompleksami pytań została wyczerpująco opisana przestrzeń, w której porusza się dyskusja odpowiadająca jej przedmiotowi. Dlatego chciałbym zaprosić przeciwników hipotezy pluralistycznej do określenia statusu względnie ściślejszego przedmiotu ich krytyki: Czy, po pierwsze, wątpią oni w wewnętrzną logiczną konsystencję hipotezy, względnie w jej koherencję z faktami religijnohistorycznymi, czy też, po drugie, stawiają oni pod znakiem zapytania zdolność objaśniającą i przekonywującą tezy, czy też, po trzecie, czy i z powodu których uznanych za koniecznie istotne podstawowych założeń chrześcijaństwa skłanialiby się ku twierdzeniu o niemożności pogodzenia go z hipotezą pluralistyczną?

Moje poniższe wywody dzielę na dwie części. W części pierwszej chciałbym naszkicować Państwu przede wszystkim te wyjaśnienia dotyczące pojęcia wiary, które doprowadziły Johna Hicka do hipotezy pluralistycznej. Nawiązując do tego w części drugiej, przedstawię centralne implikacje hipotezy pluralistycznej. W obu częściach podkreślę związek z zasadniczymi problemami teologicznymi, tak, że, wychodząc poza wyłączne zajęcie się Hickiem, staną się zrozumiałe ogólniejsze opcje teologiczne hipotezy pluralistycznej i jej szanse w stosunku do rozwoju chrześcijańskiej teologii religii. Zarówno opcje jak i szanse posiadają, każda z nich, centralny focus: opcja centralna, opowiadająca się za hipotezą pluralistyczną, wynika z racjonalności wiary, zaś centralna szansa hipotezy pluralistycznej polega na teologicznym uznaniu wartości różnorodności religijnej.

1. Pluralistyczna teologia religii jako konsekwencja pojęcia wiary u Johna Hicka

1.1. Uzasadnienie pojęcia wiary

1.1.1. Horyzont problematyki Faith and Knowledge

W świecie filozofii religii i teologii John Hick uzyskał międzynarodową sławę dzięki wydanemu po raz pierwszy w roku 1957 dziełu Faith and Knowledge. Rozwinięta w tym dziele epistemologia wiary stanowi podstawę dla wszystkich dalszych refleksji i prac Hicka z zakresu filozofii religii, co potwierdził on w przedmowie do opublikowanego w roku 1988 czwartego wydania Faith and Knowledge[5]. W Faith and Knowledge chodzi o istotę wiary i to na tle trzech wielkich problemów teologii fundamentalnej doby współczesnej. które chciałbym pokrótce wymienić: (1) zastąpienie informacyjno-teoretycznego modelu Objawienia przez model komunikacyjno-teoretyczny, względnie odpowiadająca sobie zmiana rozumienia wiary – od wyrażanego w twierdzeniach na personalistyczne; (2) wywołana przez filozofię analityczną krytyka religii pomiędzy kognitywistyczną a nie-kognitywistyczną interpretacją wiary, a więc pytanie, czy i w jakim stopniu artykulacja wiary zawiera odnoszące się do rzeczywistości twierdzenia dotyczące prawdy („factual troth claims”), i (3) pytanie o racjonalność względnie uzasadnienie wiary w obliczu prawie powszechnie akceptowanego poglądu, że tradycyjne dowody na istnienie Boga nie są w stanie udowodnić istnienia Boga w sposób zmuszający do uznania tego istnienia.

1.1.2. Określenie wiary

W kontekście tak określonej problematyki Hick opisuje wiarę jako przynależne doświadczeniu religijnemu poznanie samoobjawienia się Boga i odpowiedź na nie. Punktem wyjścia jest pogląd teologiczny, że „Objawienie nie polega na przekazaniu prawd religijnych, lecz na otwierających przystęp do rzeczywistości samego siebie aktach Boga wewnątrz ludzkiej historii”[6]. Stąd wiara jest osobową odpowiedzią na to samoobjawienie. W wierze człowiek rozpoznaje obecność Boga i otwiera się na nią. Twierdzenia teologiczne nie stanowią treści Objawienia, lecz są ludzkimi i zgodnie z możliwościami rozumnymi artykulacjami wiary.

Pojęta jako odpowiedź na samoobjawienie się Boga wiara może być określona jako element interpretatywny doświadczenia religijnego[7]. Ponieważ Bóg objawia się w i poprzez wydarzenia historyczne, Jego Objawienie może zostać przyjęte jedynie przez odpowiednie wytłumaczenie tych wydarzeń. Bowiem wydarzenia historyczne są same w sobie zawsze ambiwalentne. Mogą one być widziane i przeżywane również jako zdarzenia czysto naturalne. Ich interpretacja jako wyrazu obecności Boga zachodzi w i przez wiarę.

Jest ważne to, że według Hicka ten interpretatywny sposób działania wiary nie jest wyłącznie i nie pierwszorzędnie sekundalnym aktem refleksji. W następującej później refleksji nad wiarą jest wymagany przede wszystkim rozum. Sama zaś wiara jest sposobem przeżywania względnie doświadczania. Każde ludzkie doświadczenie jest zdaniem Hicka postrzeganiem intrerpretującym. Doświadczamy zawsze czegoś „jako czegoś” określonego. I na tym „doświadczaniu-jako-czegoś” („experiencing-as”) polega element interpretatywny. W swojej najczęściej nieświadomej działalności nasza świadomość usiłuje ustalić znaczenie („signifficance”) doświadczonych przedmiotów czy sytuacji. Gdyby ich znaczenie było od początku jednoznaczne, nie byłoby podstawy, by rozróżniać pomiędzy interpretacją a znaczeniem. Na wszystkich płaszczyznach ludzkiego doświadczenia znaczenie według Hicka pozostaje dwuznaczne, tak, że doświadczenie zachodzi zawsze na sposób określonej, lecz nie zawsze koniecznie poprawnej interpretacji.

1.1.3. Określenie doświadczenia religijnego

Hick rozróżnia trzy zasadnicze płaszczyzny znaczenia, które nakładają się częściowo na siebie[8].

Na pierwszym, prawie najniższym poziomie, chodzi o znaczenie fizykalne naszych doznań zmysłowych. Na tym poziomie doświadczenia interpretujemy w normalnym przypadku nasze doznania zmysłowe tak, jakby składały one świadectwo o obiektywnym, materialnym otoczeniu. Doznania zmysłowe byłyby możliwe do interpretacji również w sensie solipsyzmu (uwaga tłum.: solipsyzm – krańcowa forma idealizmu subiektywnego, głosząca: istnieję tylko ja sam, a wszystko inne jest moim złudzeniem; znam i mogę znać swoje stany tylko w chwili obecnej, a nie w przeszłości lub przyszłości). Niemożność zanegowania solipsyzmu pokazuje, że nasze zwyczajne doświadczenie jest ukonstytuowane przez określoną, niekoniecznie prawdziwą interpretację, mianowicie przez nie-solipsystyczne, lecz realistyczne wytłumaczenie doznań zmysłowych.

Na tę zasadniczą płaszczyznę znaczenia fizykalnego nakłada się drugi poziom – znaczenia moralnego. Tzn., określone sytuacje są doświadczane nie tylko w sensie znaczących informacji o naszym otoczeniu materialnym, lecz jednocześnie również jako istotne etycznie. Widok rannego na poboczu drogi ukazuje nam nie tylko ciało i kości leżące na ziemi, lecz jest to spontaniczne przeżycie moralnie apelatywne. W tym przypadku doznajemy bezpośredniego moralnego obowiązku pomocy. Również tutaj zachodzi w każdym bądź razie doświadczenie na sposób określonej, niekoniecznie poprawnej interpretacji. Moralne znaczenie określonej sytuacji może być mianowicie równie dobrze zakwestionowane jak jej znaczenie fizykalne. Moralny czy też raczej „amoralny” solipsyzm jest w jednakowym stopniu niezbity jak fizykalny.

Trzecia płaszczyzna znaczenia jest w końcu płaszczyzną religijną. Na nowo pokrywa się ona z dwoma pozostałymi. Tzn. sytuacyjne doznania są przeżywane zarówno jako fizykalne, jak i moralne i ponadto jeszcze jako religijne istotne. Przekazują one nie tylko rzeczywistość otoczenia materialnego i pewnego wyzwania moralnego, lecz przekazują one także obecność Boga, Jego panowania i Jego woli. Również i tu oznacza to, że obecność Boga i pochodzący z niej apel są doświadczane i nie tylko wnioskowane w sposób następczy. Mimo to chodzi o oddziaływującą na doświadczenie, jednak niekonieczną interpretację. Ateistyczna negacja realnego znaczenia religijnego naszych doznań sytuacyjnych nie może być odparta w sposób konieczny, podobnie jak i negacja znaczenia moralnego i fizykalnego. W tym sensie wiara religijna jest elementem interpretatywnym w doświadczeniu znaczenia religijnego względnie – mówiąc krótko – w doświadczeniu religijnym.

W tym opisie natury wiary stara się Hick o uwzględnienie biblijnych i pozabiblijnych świadectw na temat wiary, które donoszą zawsze o doznaniu Boga lub o doświadczeniu życia w zrozumiałej sama przez się relacji do Boga i które nie przedstawiają wiary świadków jako rezultatu wnioskowania spekulatywnego. Jednocześnie z tego rozumienia wiary wynikają dalsze, istotne konsekwencje.

1.2. Konsekwencje tego pojęcia wiary[9]

1.2.1. Wiara jest wolna

Ponieważ na każdej z trzech płaszczyzn znaczenia i doświadczenia istnieją różne możliwości interpretacji, istnieje coś takiego jak kognitywna wolność wyboru. Ten wybór nie jest jednak jednakowo prosty na wszystkich płaszczyznach. Na najniższym poziomie znaczenia fizykalnego istnieje silna, naturalna tendencja do interpretacji realistycznej. Stąd jest dla solipsysty rzeczą niezwykle trudną ukształtowanie jego codzienności zgodnie z jego interpretacją solipsystyczną. W przeciwieństwie do tego z łatwością przychodzi ignorowanie znaczenia moralnego, chociaż i tutaj nie ma prawdziwej równowagi w postaci alternatywnych możliwości wyjaśniania. Również poważni przestępcy znają nierzadko coś takiego jak moralne zobowiązanie. Czymś jeszcze łatwiejszym wydaje się konsekwentne pomijanie poostrzegania znaczenia religijnego. Na tej płaszczyźnie można oczywiście mówić w sposób uzasadniony o wolności wiary. Kto jednak uwzględnia perspektywę wiary i kto żyje wiarą, dla tego religijne doświadczenie obecności Boga może przybrać subiektywnie charakter równie zobowiązujący jak doświadczenie realnego świata zewnętrznego.

1.2.2. Wiara ma znaczenie praktyczne

Aspekt wolności kognitywnej posiada szczególne znaczenie w takim stopniu, w jakim stanowi on skuteczną interpretację w wymiarze praktycznym. Znaczenie jest według Hicka zawsze znaczeniem jakiejś rzeczy czy sytuacji dla nas. I to w takim sensie, że w oparciu o to znaczenie możemy działać. Praktyczna różnica polega na tym, czy nasza interpretacja zgadza się ze znaczeniem, czy też nie. Zasada ta obowiązuje na każdym z trzech poziomów znaczenia. W tym sensie wiara jako interpretatywny element doświadczenia religijnego ma aspekt wybitnie praktyczny. Jednak, podkreślając praktyczne znaczenie wiary, Hick nie chce sprzeciwiać się nie-kognitywistycznemu rozumieniu wiary w sensie takim, jak głoszą to Hare, Braithwaite czy Phillips. Zdaniem Hicka komponenta praktyczna zakłada o wiele bardziej, że interpretacja w swoich założeniach wychodzi od rzeczywistej prawdy. Innymi słowy, tylko wtedy, gdy jestem przekonany o zgodności mojej ubranej w doświadczenie interpretacji z realnymi treściami, mogę też na podstawie tego wyjaśnienia działać. Kto wierzy, że może chodzić po rozżarzonych węglach, ten jest też w stanie to uczynić. Jeśli tego nie czyni, to prawdopodobnie dlatego, że nie jest on przekonany o tym, że jego wiara, iż żar węgli w niczym mu nie zaszkodzi, zgadza się faktycznie z rzeczywistością. Jego wiara okazuje się jako słuszna, jeśli zda pomyślnie test, a chodzący po węglach rzeczywiście pokona naczynie z żarem bez szwanku[10].

1.2.3. Wiara implikuje twierdzenia o rzeczywistości

Analityczni krytycy religii kwestionowali fakt, że wierze w Boga może w ogóle przysługiwać takie znaczenie odnoszące się do rzeczywistości. Byłoby to możliwe jedynie w przypadku – twierdzili – gdyby można było podać określone treści, które mogłyby potwierdzić wiarę w Boga jako prawdziwą lub dowieść jej fałszywości. Gdyby twierdzenie dotyczące istnienia Boga było do uzgodnienia z każdą możliwą treścią, wtedy to twierdzenie o istnieniu Boga utraciłoby automatycznie swoje znaczenie. Przynajmniej swoje znaczenie dla nas. Nie byłoby bowiem żadnej stwierdzalnej różnicy, czy Bóg istnieje, czy też nie. Wszystko byłoby sobie równe, nieważne byłoby, kto ma rację – ateista czy wierzący. Ani w jednym, ani w drugim przypadku kosmos nie byłby inny. Wobec takiego wyzwania nie-kognitywiści, jak np. John Wisdom, który w swojej początkowej paraboli ogrodników opowiadał się za tym, by zarówno wiary, jak i ateizmu nie rozumieć w sensie odnoszących się do rzeczywistości twierdzeń dotyczących prawdy, lecz jako ekspresjonistyczny wyraz różnych odczuć w stosunku do życia, John Hick zdecydowanie się temu sprzeciwił w swojej słynnej tezie o „eschatologicznej weryfikacji”. W tezie tej nie chodzi o, jak zostało to źle zrozumiane, usiłowanie wyjaśnienia sporu pomiędzy ateistami a wierzącymi poprzez przesunięcie go na czas eschatonu. O wiele bardziej Hick chce przez to ukazać, że sporny problem pomiędzy wierzącymi a ateistami już w tym miejscu nie polega na różnicy odczuć, lecz jest problemem różnicy założeń co do faktycznej struktury rzeczywistości. Odnosząca się do rzeczywistości różnica pomiędzy założeniami polega na tym, że wiara w Boga zawiera przekonanie, że w eschatonie Bóg wprowadzi człowieka w stan najwyższej szczęśliwości. To przekonanie może być prawdziwe, może być jednak fałszywe. Jeśli jest prawdziwe, to wzięty całościowo kosmos jest czymś innym (mianowicie skierowany ku innemu celowi) niż w przypadku fałszywości tego przekonania. I ta różnica jest zasadniczo bardziej doświadczalna. Wiara w Boga nie może być więc zgodna z jakąkolwiek treścią. Jeśli po śmierci człowiek osiąga uszczęśliwiający cel zbawczy, to jego wiara zostaje zweryfikowana. Jeśli zaś po śmierci nie ma żadnej dalszej egzystencji, to wiara przynajmniej w tego Boga była fałszywa.

1.3. Racjonalność wiary

 



[1] Por. notkę bibliograficzną; Perry Schmidt-Leukel, Das Pluralistische ModelI in der Theologie der Religionen, w: “Theologische Revue” 89 (1993) 353–364. W kwestii umieszczenia pluralistycznej teologii religii w szerszym kontekście problematyki fundamentalnoteologicznej por.: P. Schmidt-Leukel, Demonstratio christiana, w: H. Döring. A. Kreiner, P. Schmidt-Leukel, Den Glauben denken. Neue Wege der Fundamentaltheologie (QD 147), Freiburg i.Br. 1993.


[2] ,,(…) the view that great world faiths embody different perceptions and conceptions of, and correspondingly different responses to, to Real or the UItimate, and that within each of them independently the transformation of human existence from self-centeredness to reality-centeredness is taking place”. John Hick, art. Religious Pluralism, w: M. Eliade (red.), The Encyclopedia of Religion, t. 12, New York – London 1987, 331. Najszerzej wyłożył Hick swoje poglądy w: John Hick, An Interpretation of Religion. Human Responses to the Transcendent, London 1989.


[3] “In Christian theologicaI terms, there is a plurality of divine revelations. making possible a pluraIity of forms of saving human response”. John Hick, A Philosophy of Religious Pluralism, w: tenże, Problems of Religious Pluralism, London 1988, 34. Tłumaczenie niemieckie tego ważnego artykułu można znaleźć jako: John Hick, Eine Philosophie des religiösen Pluralismus, w: MThZ 45 (1994), 301–318.


[4] Por. np. Karl Rahner, Das Christentum und die nichtchristIichen Religionen, w: Schriften zur Theologie V, Einsiedeln-Zurich-Koln 1964, 139: „Chrześcijaństwo pojmuje siebie jako przeznaczona dla wszystkich religia absolutna. która nie może uznać żadnej innej obok siebie jako równouprawnionej. To twierdzenie jest dla pojmowania chrześcijaństwa przez samo siebie zrozumiałe samo w sobie i zasadnicze”.


[5] I to niezależnie od poczynionych przezeń zmian w zakresie określonych pozycji teologicznych: “Whilst my own subsequent writings in the philosophy of religion have proceeded in a natural trajectory from the epistemology of Faith and Knowledge, the purely theological part of the book reflects a more traditional position than now seems to me sustainable. ( … ) But the theology, whether old or new, does not affect the basic epistemological argument”. Preface to the 1988 Reissue of the Second edition, w: J. Hick, Faith and Knowledge, London 1988, wyd. 4, (bez podania strony).


[6] “According to this alternative view revelation consists, not in the divine communication of religious truths, but in the self-revealing actions of God within human history”. Tamże, 27.


[7] Por. zwł. tamże, 93–148, jak również J. Hick, Philosophy of Religion, wyd. 4, Englewood Cliffs 1990, 56–67.


[8] Por. zwł.: J. Hick, Faith and Knowledge, dz. cyt., 95–119; tenże, Religious Faith as Experiencing-as, w: tenże, God and the Universe of Faiths, London 1988, wyd. 3, 37–52; tenże, Seeing-as and Religious Experience, w: tenże, Problems of Religious Pluralism, dz. cyt., 16–27; tenże, An Interpretation of Religion, dz. cyt., 129–171; tenże, Religious Experience: Its Nature and Validity, w: tenże, Disputed Questions, London 1993, 17–33.


[9] Por. w tym względzie zwł.: J. Hick, Faith and Knowledge, dz. cyt., 120–211; tenże, Religion as Fact-asserting, w: tenże, God and the Universe of Faiths, dz. cyt., 18–36; tenże, Eschatological Verification Reconsidered, w: tenże, Problerns of Religious Pluralism, dz. cyt., 110–128; tenże, An Interpretation of Religion, dz. cyt., 172–230; tenże, Religious Realism and Non-Realism, w: tenże, Disputed Questions, 3–16.


[10] Przykład ten podaje sam Hick w: J. Hick, The Second Christianity, London 1983, wyd. 3, s. 62.

Czy katolicy będą w niebie sami?

Ks. Józef Tischner w rozmowie o różnych wyobrażeniach nieba powiedział, że „katolicy w niebie będą mieli specjalne miejsce odgrodzone wysokim murem od reszty. Bo katolikom do pełni szczęścia potrzebne jest to, żeby myśleli, że są w niebie sami”. Na uwagę prowadzącego rozmowę, że czterysta lat wcześniej za takie żarty wylądowałby na stosie, odpowiedział: „Pewnie dlatego Pan Bóg przysłał mnie na świat teraz, a nie czterysta lat temu”. Owszem, dzisiaj za takie żarty nikt na stosie nie wyląduje, ale czy faktycznie przytoczony na początku żart stał się całkowicie nieaktualny? Czy rzeczywiście nie sądzimy już, że jako katolicy będziemy w niebie sami? A jeśli, mówiąc szerzej, wyznawcy Chrystusa nie mieliby tam być sami, to dzięki czemu, na jakiej podstawie mieliby tam się znaleźć ci, którzy w Niego nie wierzą?

Zgodnie z dominującym przez wiele stuleci poglądem, zwanym dziś ekskluzywizmem, jedyne prawdziwe poznanie Boga to poznanie Go w Jezusie Chrystusie głoszonym w sposób nieomylny przez jedyny Kościół. Ekskluzywizm zakłada, że jeśli w niechrześcijanach – ale nie w ich religiach – działa łaska Boża, to zawsze jest to łaska Chrystusowa.

Impulsem swoistej rewolucji w katolickim myśleniu o innych religiach stał się Sobór Watykański II. To przede wszystkim dzięki niemu zaczęto stopniowo postrzegać inne religie jako drogi zbawienia, a kultury inne niż europejska – jako narzędzia godne dzieła inkulturacji Ewangelii. Rodziło się jednak pytanie: skoro inne religie mają wartość zbawczą, to na czym ona polega i jakie są relacje pomiędzy ich drogami do Boga a drogą chrześcijańską?

Radykalnej odpowiedzi udzielili zwolennicy stanowiska zwanego pluralistycznym. Przyjmują oni, że Bóg objawia się na wiele równorzędnych sposobów, między innymi w Jezusie z Nazaretu. Zdaniem pluralistów, a zwłaszcza „ojca” tego nurtu – prezbiterianina Johna Hicka – konieczny jest przewrót kopernikański w teologii, który ma polegać na rezygnacji chrześcijaństwa z jakichkolwiek roszczeń do wyższości wobec innych religii.

Ekskluzywizm, porzucony już w oficjalnym nauczaniu Kościoła, oraz pluralizm są sobie radykalnie przeciwstawne. Pierwszy wyklucza jakąkolwiek wartość zbawczą innych religii, drugi wszystkie religie stawia na tym samym poziomie.

Pomiędzy tymi skrajnościami mieści się stanowisko, które określa się jako inkluzywistyczne, przy czym nie jest ono jednorodne. Przedstawicieli inkluzywizmu łączy przekonanie, że jeśli inne religie mają wartość zbawczą, to wynika to z realnej obecności w nich Chrystusa. Do tego stanowiska zasadniczo należy również oficjalne nauczanie Kościoła, choćby wyrażone w 2000 r. w słynnej deklaracji Kongregacji Nauki Wiary Dominus Iesus. Problem jednak w tym, że o ile dla tego dokumentu zbawcza wartość innych religii wynika z tego, że w wyznawcach innych religii jest obecny Bóg Jezusa Chrystusa, chociaż oni Go jeszcze nie rozpoznali, o tyle Raimon Panikkar czy Michael Amaladoss, teologowie katoliccy z Indii, mogą się zgodzić jedynie z tym, że jest to Bóg Chrystusa. Ta subtelna różnica językowa ma ogromne znaczenie teologiczne, co dobrze widać na przykładzie ewolucji myśli Panikkara.

Wczesna twórczość tego hinduskiego teologa w zasadzie mogłaby być uznana za wyraz czystego inkluzywizmu. Uważał on bowiem, że prawdziwym punktem spotkania chrześcijaństwa i hinduizmu jest Chrystus tradycji chrześcijańskiej, że tak dalece, jak hinduizm jest prawdziwą religią, Chrystus jest już w nim obecny i działa, a hinduizmowi brakuje jedynie kontaktu z pełnią objawienia Chrystusa, którą ma chrześcijaństwo. Problem jednak w tym, że hinduizm mógł uznać chrześcijańską tezę o Chrystusie, ale jedynie rozumianym jako symbol Bóstwa, a nie jako Bóg wcielony w konkretnego człowieka, Jezusa z Nazaretu. Dlatego Panikkar z czasem zaczął mówić o żywej obecności w hinduizmie nie Jezusa, ale tej Tajemnicy, którą chrześcijanie nazywają Chrystusem. To oznaczało, że chodzi tu o Chrystusa niekonstytutywnie związanego z Jezusem z Nazaretu i nie w pełni w Nim objawionego, ale oznaczającego coś więcej niż Jezus. Tak więc można powiedzieć, że „Jezus jest Chrystusem”, ale nie, że „Chrystus jest Jezusem”. Chrystus to „nieznana Rzeczywistości”, która przyciąga wszystkich innych ludzi, nazywana jest wielością imion i tylko chrześcijanie nadają jej imię Chrystusa. Oznaczałoby to, że stoimy przed koniecznością rezygnacji z uznawania Jezusa za pełne objawienie Boga.

Chociaż Panikkarowi można postawić wiele zarzutów, na pewno cenne jest dostrzeżenie przez niego faktu, że Chrystus jest „większy” od Jezusa z Nazaretu. Jak bowiem pokazuje Amaladoss, przyjęcie takiego przekonania wcale nie musi prowadzić do radykalnych czy niechrześcijańskich wniosków. Teolog ten podejmuje krytykę teologii zachodniej, której zarzuca, że koncentrując się na boskości Jezusa Chrystusa, nie dość docenia Jego człowieczeństwo. Tymczasem dwie natury Jezusa Chrystusa – zgodnie z doktryną Soboru Chalcedońskiego (451) – nie tylko są nierozdzielne, ale i niezmieszane, co ma znaczyć, że można powiedzieć, iż Jezus całkowicie jest Chrystusem, ale nie jest całym Chrystusem. Historyczny Jezus z Nazaretu nie wyczerpuje pełni Boskiego Słowa, wcielonego w Jezusa, a więc inne religie mogą znać Słowo na innej drodze objawienia, co nie oznacza, że wszystkie religie mają taką samą wartość.

Oczywiście istnieją też próby szukania innych rozwiązań. Schubert M. Ogden czy Paul F. Knitter uważają, że podstawową wadą inkluzywizmu jest ukryte założenie, iż tylko chrześcijaństwo jest formalnie prawdziwą religią. Gdy zaś jako chrześcijanie wchodzimy w dialog z wyznawcami innych religii, zakładając, że posiadamy pełnię Bożej prawdy, a inni jedynie jej skrawki, to automatycznie traktujemy ich jako mniej niż my zdolnych do poznania prawdy i Boga.

Moim zdaniem John Hick nie w pełni ma rację, gdy twierdzi, że to dopiero sformułowana przez niego teza pluralistyczna jest przewrotem kopernikańskim w teologii. Faktycznie nastąpił on wtedy, gdy chrześcijańscy teologowie zdali sobie sprawę, że nie mogą patrzeć na świat religii z pozycji ekskluzywizmu. Przykład teologii azjatyckiej pokazuje, że nowa chrześcijańska wizja świata religii będzie powstawać w wyniku gigantycznego wysiłku teologicznego zmierzającego do reinterpretacji podstawowych twierdzeń naszej wiary czy też zwrócenia uwagi na te ich aspekty, które w przeszłości zostały zaniedbane. Ta reinterpretacja nie powstanie jednak z dnia na dzień, a podczas jej dokonywania z pewnością trudno będzie uniknąć błędów.

Istotne jednak jest, by w trakcie jej tworzenia wszystkie strony tej w gruncie rzeczy rozmowy o Bogu przestrzegały zasady podmiotowego, nie zaś instrumentalnego traktowania oponenta, to znaczy szanowania go, uwzględniania jego poglądów, próbowania zrozumienia jego argumentacji, nieprzyjmowania z góry określonych założeń co do jego poglądów, życzliwości. To właśnie w ramach takiej rozmowy mogą zostać ustalone granice pluralizmu, bez administracyjnego ich wyznaczania.

Zasady te powinny być stosowane nie tylko do zwolenników określonych poglądów teologicznych, ale również do Magisterium Kościoła, ważnego uczestnika dialogu w tej sprawie. Warto w pełny i wyważony sposób przedstawiać stanowisko Magisterium. Niestety, w mediach często na pierwszy plan wybijają się sankcje nakładane na poszczególnych teologów, a w cieniu pozostaje co prawda w wielu wypadkach swoisty, ale jednak dialog z tymi teologami. Dlatego ważne jest, by teologowie profesjonalni w większym stopniu je propagowali, przedstawiając nie tylko krytykę skierowaną pod adresem tych teologii, ale również doceniane przez Magisterium pozytywne strony różnych teologii. Watykańskiego centrum nie można traktować jako opresyjnego hamulcowego powstrzymującego rozwój teologii. Mimo wszystko można tu mówić o dialogu „teologii watykańskiej” ze wspomnianymi teologami. Chociaż jest to dialog niełatwy, pełen napięć, a często i zwykłego niezrozumienia, w wielu wypadkach prowadzi on do korekty stanowisk, a przed dotychczasową teologią otwiera nowe horyzonty, prowadzi do pluralizmu teologicznego, który akceptowany jest przez Magisterium Kościoła.

W drodze do Emaus

Wykład Michała Wilka (portal biblijny Orygenes) na temat opowiadania o uczniach z Emaus (Łk 24, 13-33).

Grzech pierworodny – teologia przez Darwina pisana?

„Myślę również, że Darwin rzucił wyzwanie podstawowemu sposobowi, w jaki był opowiadany chrześcijański narratyw. Przed Darwinem snuliśmy opowieść wiary chrześcijańskiej mówiąc o ludziach, który zostali stworzeni doskonale na obraz Boży, którzy jednak wypowiedzieli Bogu posłuszeństwo i upadli w grzech, niszcząc w ten sposób cały porządek stworzenia. Ludzie nie mogli zbawić samych siebie. Próbowało uczynić to prawo i próbowali prorocy, a w końcu Bóg wkroczył w świat w swoim własnym czasie w postaci zbawcy-wybawiciela. I to jest historia Jezusa, który zapłacił cenę za grzech na krzyżu i w ten sposób odtworzył upadłe stworzenie ku temu, czym miało być w zamierzeniu na samym początku. To w zasadzie jest teologia wcielenia i odkupienia, którą opowiadaliśmy przez lata.

Ale to nie działa i nie jest prawdą. Nigdy nie byliśmy stworzeni doskonale na obraz Boga. Stworzono nas jako jednokomórkowe jednostki życia i ewoluowaliśmy przez ponad cztery i pół do pięciu miliardów lat przez różne etapy, aż w końcu osiągnęliśmy samoświadomość. Jesteśmy ludźmi zorientowanymi na przetrwanie, ponieważ nie przeszlibyśmy przez ten ewolucyjny proces, gdybyśmy nie byli zorientowani na przetrwanie. Jesteśmy przez to radykalnie skoncentrowanymi na sobie, zorientowanymi na przetrwanie stworzeniami i musieliśmy takimi być, by wygrać ewolucyjną batalię. Ale w pewnym momencie wygraliśmy tę batalię, bo teraz nie mamy już wrogów poza samymi sobą, więc zwracamy nasze instynkty przetrwania przeciwko sobie nawzajem – na przykład w ludobójstwie. To, co doprowadziło nas do dominacji w świecie, nie wystarcza, by doprowadzić nas do następnego etapu, jakikolwiek by on nie był. Darwin sugeruje, że nikt z nas nie musi być wybawiony z upadku, który nigdy nie miał miejsca, ani nie musi być mu przywrócony status, którego nigdy nie miał. Cały ten sposób opowiadania chrześcijańskiego narratywu po prostu nie działa”.

To słowa, uważanego za liberalnego, amerykańskiego biskupa Kościoła Episkopalnego Johna Shelby’ego Sponga (http://dstp.rel.pl/?p=2098).

Czy J. Spong ma rację? Czy Darwin swoją teorią ewolucji unieważnił chrześcijańską naukę o grzechu pierworodnym? Czy zresztą przyjęcie tej nauki albo jej odrzucenie ma jakiekolwiek znaczenie dla wiary? Kardynał Joseph Ratzinger uważał, że trzeba przyjmować realne istnienie grzechu pierworodnego: „Bo jeżeli się tego nie dostrzega, że człowiek jest wyalienowany nie tylko ekonomicznie i społecznie (a więc niezależnie od samego siebie), nie rozumie się konieczności Chrystusa Odkupiciela. W ten sposób cała struktura wiary jest zagrożona. Niemożliwość zrozumienia i przedstawienia «grzechu pierworodnego» jest jednym z poważniejszych problemów teologii i współczesnego duszpasterstwa”[1]. Przypadek biskupa J. Sponga pokazuje, że obecny papież ma rację. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że episkopalny biskup zakwestionował grzech pierworodny, jego poglądy teologiczne, mimo że należy do Kościoła bliskiego katolicyzmowi, sprawiają wrażenie mających mało wspólnego z chrześcijaństwem (por. wywiad U katolików byłbym ekskomunikowany). Co ciekawe, już Wincenty Granat zauważał, że negacja grzechu pierworodnego prowadzi do przekonania, że Chrystus nie wyzwala nas ze stanu grzechu, a jedynie daje przykład, jak mamy uwalniać się od grzechów osobistych[2]. Wydaje się, że biskup J. Spong przebył właśnie taką drogę. Sprawa grzechu pierworodnego i jego pojmowania nie jest zatem tak błaha, jak mogłoby się wdawać na pierwszy rzut oka.

Trudno zaprzeczać, że interpretacja nauki o grzechu pierworodnym jako mówiącej o upadku doskonałego człowieka była obecna w nauczaniu Kościoła. Czyż nie o tym świadczy wypowiedź Piusa XII z 1950 r., że w odniesieniu do poligenizmu nie przysługuje taka swoboda wypowiedzi jak w odniesieniu do teorii ewolucji?

„Nie wolno bowiem wiernym Chrystusowym trzymać się takiej teorii, w myśl której przyjąć by trzeba albo to, że po Adamie żyli na ziemi prawdziwi ludzie nie pochodzący od niego, drogą naturalnego rodzenia, jako od wspólnego wszystkim przodka, albo to, że nazwa „Adam” nie oznacza jednostkowego człowieka, ale jakąś nieokreśloną wielość praojców. Już zaś zupełnie nie widać, jakby można było podobne zdanie pogodzić z tym, co źródła objawionej prawdy i orzeczenia kościelnego Nauczycielstwa stwierdzają o grzechu pierworodnym, jako pochodzącym z rzeczywistego upadku jednego Adama i udzielającym się przez rodzenie wszystkim ludziom, tak iż staje się on grzechem własnym każdego z nich”[3].

Co prawda nie ma tu mowy o doskonałości człowieka, takiej jak rozumie ją J. Spong, ale teorię ewolucji dość trudno wkomponować w to nauczanie papieskie.

Ale trzeba też powiedzieć, że od czasu tej wypowiedzi teologowie katoliccy dokonali ogromnego wysiłku intelektualnego, by na nowo zinterpretować pojęcie grzechu pierworodnego. Owszem, niektórych ten wysiłek prowadził do przekonania o tym, że uzasadniony jest monogenizm, czyli przekonanie, że na początku dziejów pojawiła się tylko jedna para prarodziców, którą Bóg wyposażył w cechy właściwe dla człowieka. Tak uważał np. Leo Scheffczyk, który mimo to dopuszczał możliwość przedyskutowania idei poligenizmu, jeśli oznaczałaby ona, że grzech pojawił się w nielicznej wspólnocie zamieszkującej na niewielkim obszarze. Jednak inni próbowali ideę grzechu pierworodnego wpisać w teorię ewolucji. Zoltan Alszeghy i Maurizio Flick uważali, że człowiek mógł wyłonić się z hominidów (organizmów niższych) w wielu liniach rodowych. Mogli istnieć ludzie, którzy nie doszli jednak do pełnej dojrzałości intelektualnej i moralnej. Z tej wspólnoty pierwszy osobnik dochodzi do pełni rozwoju, który zapewnia mu zdolność do wyboru między dobrem i złem. To był moment, w którym ewolucja miała się wznieść na nadprzyrodzony poziom, lecz wtedy pojawił się grzech. W innych jednostkach, które egzystują jeszcze w stanie przedświadomości, skutkuje to zablokowaniem pędu do ewolucji nadprzyrodzonej. Teologom tym zarzucano jednak, że stan sprawiedliwości pierwotnej istniał tylko wirtualnie, nie zaś faktycznie. Z kolei Karl Rahner najpierw opowiadał się za monogenizmem, by w końcu przejść na pozycje poligenizmu. Uważał, że również gdy przyjmie się poligeniczny początek ludzkości, można przyjąć istnienie podmiotu, indywidualnego bądź kolektywnego, który jako pierwszy stał się winny grzechu wprowadzającego świat w sytuację zła. To zaś powinno skłaniać Magisterium Kościoła do odstąpienia od kwestionowania poligenizmu. Również Raymund Schwager uważał, że u zarania ludzkości stoi pierwotna wspólnota. Również według niego grzech pierworodny nie miał miejsca na początku gotowej ludzkości, ale miał udział w procesie hominizacji i tym samym zagnieździł się w naturze ludzkiej. Grzechem jest pozostanie człowieka w naturalności, która w obliczu wezwania do otwarcia się na to, co Nadprzyrodzone, staje się niezgodna z naturą człowieka[4].

W związku z nauką o grzechu pierworodnym biskup J. Spong uważa, że Kościół katolicki jest antyintelektualny: „…większość wspólnot chrześcijańskich prezentuje sposób myślenia przednowoczesny. Rozmowa o uratowaniu człowieka z upadku, który nigdy nie miał miejsca, nie ma żadnego sensu w świecie, który poznał ustalenia Darwina” (http://tygodnik.onet.pl/32,0,78970,5,artykul.html).

W sytuacji, gdy zna się wysiłek teologów katolickich zmierzający do interpretacji grzechu pierworodnego w świetle teorii ewolucji, trudno jednak traktować tę uwagę jako coś więcej niż tylko złośliwość.

Jednak to, że w ostatnich latach ten wysiłek zdaje się słabnąć, powinno martwić, a jednocześnie skłaniać teologów do podjęcia tego problemu. Bo chociaż jasne jest, że teologii nie może pisać Darwin, zwłaszcza w sytuacji, gdy teoria ewolucji ciągle jest hipotezą (fakt, że bardzo prawdopodobną), to trudno też nie brać jej pod uwagę. Nauka o grzechu pierworodnym jest bowiem jednym z tych miejsc, w których najmocniej ścierają się nauki przyrodnicze i nauki teologiczne, i niedobrze byłoby pozostawić to pole niezagospodarowane.

 


[1] J. Ratzinger, Raport o stanie wiary. Rozmowa Vittorio Messori’ego przeprowadzona w 1984 roku z ks. kardynałem Josephem Ratzingerem – prefektem Kongregacji Nauki Wiary – obecnym papieżem Benedyktem XVI, Marki 20052, s. 70.

[2] W. Granat, Bóg Stwórca, aniołowie, człowiek, Lublin 1961, s. 362.

[3] Humani generis, nr 30.

[4] Więcej na temat prób pogodzenia nauki o grzechu pierworodnym z teorią ewolucji: Tomasz Stwora, Próby interpretacji nauki o grzechu pierworodnym w świetle teorii ewolucji w teologii katolickiej, „Studia Ełckie” 14 (2012), s. 453–468 (http://studia-elckie.pl/studia-elckie-on-line/14-2012/).

O grzechu pierwszych ludzi w świetle odwiecznej życzliwości Boga: perspektywa ekumeniczna

O tzw. grzechu pierworodnym napisano już całe biblioteki ksiąg i rozpraw naukowych. Tradycyjna doktryna spotyka się z coraz większym niezrozumieniem i uważana jest często za bajkę dla dzieci. Teorie i hipotezy teologów różnych wyznań chrześcijańskich noszą na sobie znamię większego lub mniejszego prawdopodobieństwa. Wciąż szukamy wyjaśnień bardziej wiarygodnych. Trzeba dzisiaj również pytać, czy i w jaki sposób dzieje początków ludzkości można ukazać w ramach ewolucjonistycznej wizji świata, która stała się dziedzictwem współczesnej nauki.

W przeżywaniu wiary wciąż uczymy się żyć z pytaniami, na które nie znajdujemy definitywnej odpowiedzi. Dlatego warto wsłuchiwać się w to, co o prawdach wiary mają do powiedzenia inni chrześcijanie – w tym także o najbardziej pierwotnym upadku ludzi, opisanym w Księdze Genesis.

 1. Słowo o narracji Księgi  Rodzaju

Księga Rodzaju opisuje postacie i wydarzenia, które w symboliczny sposób ukazują początki, upadek i grzeszną sytuację całej ludzkości. Postacie Adama i Ewy mogą mieć charakter indywidualny, a zarazem ukazują jedność i dzieje całego rodzaju ludzkiego, a nie tylko tych dwojga pierwszych ludzi. Samo użycie hebrajskiego słowa adām bez rodzajnika (człowiek, ludzkość) tchnie pierwotnym uniwersalizmem, gdyż odnosi się ono do wszystkich ludzi. Pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju dotyczą nas wszystkich, naszego pochodzenia i życia w obecności Boga. Jego dobroć powołuje do istnienia człowieka, Adama i Ewę, mężczyznę i kobietę, stworzonych na obraz i podobieństwo Stwórcy: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26; zob. 5,1-2).

W redakcji Księgi Rodzaju bibliści odróżniają tradycję kapłańską, późniejszą (Rdz 1,1-2,4a) oraz tradycję jahwistyczną, starszą (Rdz 2,4b-3,24). Jahwistyczna podkreśla fakt, że mężczyzna, „człowiek” (hā ’adām, z rodzajnikiem!), potrzebuje partnerki: „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc” (2,18). Natomiast według wersji kapłańskiej, Bóg stwarza ludzkość jako całość, wspólnotę i wielką rodzinę oraz nakazuje: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (1,28). Tu słowo adam (bez rodzajnika) nie oznacza mężczyzny ani poszczególnej pary ludzi, ale całość rodzaju ludzkiego jako mężczyzn i kobiet, stworzonych na obraz i podobieństwo Boże.

Istota ludzka została w ten sposób określona w kategoriach relacji i dialogu z Bogiem. Ikoniczny status każdego człowieka mówi o jego wielkiej godności, a tym samym wyznacza jego specjalny stosunek do Boga, do innych ludzi i do przyrody. W późniejszej interpretacji tej godności pojawi się myśl, że kto zniszczy jedno życie to tak, jakby zniszczył całą ludzkość, a kto ocali życie jednego człowieka, to jakby ocalił cały rodzaj ludzki. Ludzie stworzeni na obraz Stwórcy, mają być w Jego imieniu troskliwymi i mądrymi zarządcami reszty stworzenia, a w ten sposób dopełniać Jego stwórcze dzieło. Ludzkość cieszy się uprzywilejowaną pozycją w stosunku do reszty stworzenia, ale zgodnie z wolą Stwórcy ciąży na niej odpowiedzialność za jego losy. W swoim istnieniu jest całkowicie zależna od Niego.

Opowieść Księgi Rodzaju odznacza się świeżością i sugestywną barwnością języka. Ukazuje, iż nieposłuszeństwo i grzeszny opór wobec nakazów Boga odbija się negatywnie na losie innych ludzi. Księgi Starego Testamentu mówią o wtargnięciu grzechu w świat wskutek winy człowieka i niewłaściwego użytku jego wolności. Akcentują powszechną grzeszność ludzi: „nie ma człowieka, który by nie grzeszył” (1 Krl 8,46), „nauczyliście się (!) postępować przewrotnie” (Jr 13,23). Nie wiążą jednak tego stanu bezpośrednio z pierwszą parą prarodziców. Tym bardziej myśl o przekazywaniu grzechu na potomnych przez fizyczne zrodzenie jest zgoła obca nauce Starego Testamentu. Nie sugerują tego również ani Ewangelie, ani Apokalipsa.

Doświadczenie upadku i utraty będzie stale rozwiewać nasze ludzkie złudzenia, pouczać za każdym razem jaka jest rzeczywista różnica między dobrem i złem. Nie kryjmy się jak Adam i Ewa (zob. Rdz 3,8-10) przed obecnością Boga i nie uciekajmy od Niego. I nie zrzucajmy instynktownie winy na innych lub na samego Stwórcę (zob. Rdz 3,12-13)!

Z natury swej jesteśmy istotami śmiertelnymi. Jedną z destruktywnych konsekwencji nieposłuszeństwa Bożym nakazom jest bolesne przeżywanie samego faktu śmierci jako nieuchronnego losu człowieka, niepewnego swojej pozagrobowej przyszłości: „wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19). Nie jest to śmierć człowieka, który pełen pokoju ducha odchodzi do przodków „syty życia” (Rdz 25,7). Nie przeżywamy śmierci jako normalnego i spokojnego dopełnienia swoich dni w wierności względem Boga, lecz jako wydarzenie niepokojące, któremu tak często towarzyszy cierpienie i ból.

 2. Upadek w górę?

 Oto jak współczesny brytyjski fizyk, anglikański duchowny i teolog, John Polkinghorn, odczytuje dzisiaj biblijną opowieść o Adamie i Ewie, o ich upadku i jego konsekwencjach:

 Interesujące w tej mitologicznej historii jest właśnie między innymi (…): to był upadek w górę! To zdobycie nowej formy wiedzy. Grzeszny charakter tego czynu zawiera się w słowach wyszeptanych przez węża: „Daj mi ten owoc! Poznasz dobro i zło. Nie będziesz już potrzebować Boga”. Źródłem grzechu jest odmowa uznania, że jesteśmy istotami potrzebującymi naszego Stwórcy. Myślę, że chwila, gdy nasi przodkowie zyskali samoświadomość i świadomość Boga, była upadkiem w górę, ale potem odwrócili się oni od Boga, zwrócili ku sobie – i to był błąd. Oczywiście nie sprowadzili w ten sposób śmierci na świat, bo była ona obecna od milionów lat, a raczej coś, co nazwałbym śmiertelnością. Posmutnieli, bo stali się świadomi przemijania i nieuchronnej śmierci. Mit o Adamie i Ewie to potężna historia. Ale jeśli interpretuje się go przez gadające węże i tym podobne, to… to jest po prostu śmieszne.[1]

 Nie wolno zapominać, że wąż jest symbolem grzechu, śmierci i mocy zła. Przekleństwo rzucone na niego przez Boga (Rdz 3,14-15) sugeruje długie zmaganie między dobrem i złem, z którego ludzkość wyjdzie w końcu zwycięsko. W interpretacji Ojców Kościoła wątek ten nazwany został „Protoewangelią”, obietnicą zbawienia, które miało przyjść przez „niewiastę” (Maryję) i jej „potomstwo” (Chrystusa).

Skoro wspomniałem o anglikańskim teologu, to warto dodać jeszcze kilka słów o radykalnym poglądzie, który reprezentuje John Shelby Spong, emerytowany obecnie biskup anglikańskiego Kościoła episkopalnego w Stanach Zjednoczonych. Odrzuca on stanowczo samo pojęcie grzechu pierworodnego (original sin). Stwierdza m.in., że „nie było czegoś takiego, jak doskonałe stworzenie”, że „nie można upaść z pozycji doskonałości, jeżeli jej się nigdy nie posiadało”. Co więcej: „Nie można też być uratowanym z upadku, który nigdy się nie zdarzył…”. Dlaczego? „Rozmowa o uratowaniu człowieka z upadku, który nigdy nie miał miejsca, nie ma żadnego sensu w świecie, który poznał ustalenia Darwina. Myślę, że chrześcijaństwo znalazło się w takim miejscu historii, że potrzebuje intelektualnej rewolucji równej XVI-wiecznej Reformacji. (…) Musielibyśmy uciec od opowieści o chrześcijaństwie jako o ratowaniu przez Boga grzesznych ludzi z upadku”[2]. Jest to rzeczywiście stanowisko bardzo liberalne.

Powróćmy jednak do naszych rozważań. Uniwersalistyczna lekcja Księgi Rodzaju jest wyraźna: Bóg nie pozostawia nikogo samemu sobie w stanie upadku i zagubienia. Ewa pozostanie „matką wszystkich żyjących” (Rdz 3,20). Nieposłuszna para zostanie troskliwie obleczona „odzieniem ze skór” (Rdz 3,21). Nieposłuszeństwo nie udaremnia Jego troski, życzliwości i miłosierdzia względem ludzi, stworzonych na Jego obraz. Nawet Kain, pierworodny syn Adama i Ewy, morderca swego młodszego brata Abla, otrzymuje od Boga tajemnicze znamię, trwałą cechę przynależności do wspólnoty ludzkiej, żeby mógł uniknąć krwawej zemsty: „aby go nie zabił nikt, kto go spotka” (Rdz 4,15). To bardzo konkretny przykład życzliwości Boga, która rozjaśnia bezdroża i mroki ludzkiej winy. Fakt godny zapamiętania. A przecież chodzi faktycznie o winę większą niż nieposłuszeństwo prarodziców!

Pomimo upadku Bóg nie przestał miłować ludzi. Powszechna życzliwość Boga nadal będzie promieniować w dziejach ludzkości i każdej poszczególnej istoty ludzkiej. O niezwykłej godności człowieka przypomni później psalmista w swoim hymnie mądrościowym. Jego pełne zadumy pytanie przekazywane jest przez wieki pokoleniom ludzi wierzących:

Czymże (…) jest człowiek, że o nim pamiętasz,
czym jest syn człowieczy, że go masz w opiece?
Stworzyłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
uwieńczyłeś go chwałą i dostojeństwem.
Dałeś mu władzę nad dziełami rąk Twoich,
wszystko złożyłeś u jego stóp … (Ps 8,5-7).

 3. Życzliwość i przyjaźń Boga względem wszystkich ludzi.

 Za każdym razem, gdy ludzie opowiadać się będą przeciwko Bogu i sobie nawzajem, taka grzeszna sytuacja wymagać będzie oczyszczenia, naprawy i nowego początku, którego On sam będzie za każdym razem inicjatorem. Świadczy o tym przymierze z całą ludzkością i całym stworzeniem zawarte z Noem i jego synami po tym wydarzeniu, które Biblia nazywa potopem (Rdz 6-9). W przymierzu tym ma uczestniczyć na zawsze cała ludzkość. To kolejny wyraz troski i miłości Stwórcy do wszystkich ludzi. Przymierze „z wszelką istotą żywą (…) na wieczne czasy” ma charakter powszechny, trwały, prawdziwie kosmiczny (Rdz 9,9-10.12-13).

Obietnica dotyczy całej ludzkości, która stanowi jedną całość i ma uczestniczyć we wszystkich dobrodziejstwach, jakimi Stwórca obdarzać będzie swoje stworzenia. Późniejsze przymierza zawarte z Abrahamem (Rdz 17) oraz Izraelitami na Synaju (Wj 24) nie usuwają ani nie pomniejszają znaczenia pierwotnego przymierza Noego z Bogiem, a przez niego z wszystkimi ludźmi. W świetle tego wydarzenia należy odtąd rozumieć sytuację ludzi żyjących przed i poza wspólnotą Izraela jako narodu wybranego, który rozpoczął swoje dzieje wraz z powołaniem Abrahama. Specjalny wybór ze strony Boga w niczym nie pomniejsza powszechnej życzliwości i przyjaźni Boga względem wszystkich ludzi.

Pomimo przymierza z Noem dzieje upadku ludzkości nie ustały. Tekst biblijny nawiązuje do starej legendy o pochodzeniu różnych języków i opowiada o budowie wieży Babel (Rdz 11,1-9). Dumna próba przełamania ludzkich możliwości i ograniczeń prowadzi do zerwania więzi między ludźmi, ich rozproszenia i utraty wspólnego języka. Na tym tle głębszego sensu nabiera wybór Abrahama (i Sary!) do realizacji Bożego planu w dziejach ludzkości. Oboje staną się przodkami ”wielkiego narodu” (Rdz 12,2), ale wskutek ich szczególnego przymierza z Bogiem ”będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi” (w. 3). Pamięć o rodzinie Abrahama jako błogosławieństwie dla wszystkich narodów powracać będzie później jak echo, zwłaszcza w nauce proroków (zob. Rdz 28,14; Iz 19,23-25; Jer 4,2). Ci, którzy zostali wybrani mają służyć Bogu w doprowadzeniu także innych ludów do Niego. Ich odpowiedź na wezwanie Boga będzie wzorem dla wszystkich ludzi wiary na całej ziemi (zob. Hbr 11,8-12).

To ważny rys wczesnego uniwersalizmu Biblii. Intymna relacja ludzi z Bogiem nie ogranicza się jedynie do rodu Abrahama oraz jego potomków, rozpoczynających dzieje narodu wybranego. Bóg Izraelitów jest i pozostanie na zawsze Bogiem życzliwym dla wszystkich innych ludzi i troszczącym się o nich. Wspomniany już pierworodny syn Adama i Ewy, Kain, przeklęty przez Boga za zabójstwo swego brata Abla, prowadzi z Nim dialog i otrzymuje znak ochronny (Rdz 4,9-15).

W sumie jest to wczesna i pocieszająca wizja dziejów całej ludzkości, dająca nadzieję na przyszłe ocalenie winowajców. Powszechności ludzkiej winy przeciwstawiony zostaje uniwersalizm miłości i troski Boga, którego tradycja chrześcijańskiego Wschodu od wieków nazywa Bogiem miłującym ludzi (Philánthropos, Čelovekolubiec) niezależnie od ich grzeszności.

 4. Teologia prawosławna o tzw. grzechu pierworodnym

 W przeciwieństwie do teologii katolickiej i protestanckiej, teologia prawosławna odnosiła się zazwyczaj z rezerwą do poglądu o niezwykłej doskonałości człowieka przed upadkiem. Nie uczy ona wprawdzie o jakichś brakach pierwszego człowieka, z drugiej strony nie uważa go jednak za absolutnie doskonałego. Teologowie prawosławni zwracają uwagę na fakt, że człowiek, stworzony na obraz Boży, powołany został do realizowania w sobie podobieństwa Bożego; ze stanu bezgrzeszności i niewinności pierwotnej miał przejść do stanu cnoty i świętości, zdobywanych na drodze współpracy wolnej woli z łaską Bożą.

W konsekwencji, nie absolutyzując pierwotnej doskonałości człowieka, Kościół prawosławny od początku był mniej surowy w ocenie następstw pierwszego upadku. Teologowie prawosławni uczyli, że skażeniu uległa fizyczna i duchowa natura człowieka; jego umysł i wola zostały osłabione, jednakże nie został on całkowicie pozbawiony łaski Bożej. Obraz Boży w człowieku został zdeformowany przez grzech i zaciemniony, ale nie zniszczony. Niezniszczalność obrazu Bożego, jego obecność w samych głębinach ludzkiego upadku i grzechu, stanowi do dzisiaj jedną z najbardziej zasadniczych intuicji antropologii prawosławnej.

Trzymając się wiernie idei synergizmu (por. 1 Kor 3,9), prawosławie odrzuca wszelkie interpretacje grzechu pierworodnego, które naruszałyby tę podstawową prawdę i w konsekwencji nie zostawiałyby miejsca na naukę o wolności człowieka. Teologowie prawosławni z naciskiem podkreślają również kosmiczny zasięg skutków grzechu pierwszych ludzi. Wskutek upadku jednego człowieka, będącego cząstką kosmosu, nie tylko ludzkość, ale także całe stworzenie, zostało poddane śmierci i skażeniu (por. Rz 8, 19-22).

Różnice w interpretacji grzechu pierworodnego między Kościołem wschodnim i zachodnim zaznaczyły się już na początku V w., podczas kontrowersji między św. Augustynem i Pelagiuszem na temat zgładzenia grzechu pierworodnego oraz sensowności chrztu dzieci. Całe zagadnienie skoncentrowało się wówczas wokół tekstu z listu do Rzymian 5,12. Podczas gdy teologia zachodnia rozbudowała naukę o grzechu pierworodnym w oparciu o błędny przekład słów eph’ho pántes hémarton przez in quo omnes peccaverunt (w tym znaczeniu, że wszyscy w jakiś sposób uczestniczyli w grzechu Adama i ponoszą zań odpowiedzialność), Kościół wschodni nigdy nie odnosił eph’ho do Adama, lecz do śmierci: eph’ho (=thanato) pántes hémarton, z powodu której (=śmierci) wszyscy zgrzeszyli, albo: ponieważ wszyscy zgrzeszyli. Pierwszy wprowadził na Wschodzie tłumaczenie „eph’ho” przez „ponieważ” prawdopodobnie sam patriarcha Focjusz.

Obydwa gramatycznie poprawne rozwiązania występują de facto w greckiej tradycji patrystycznej. Wschodni Ojcowie Kościoła nie sprzyjali interpretacji tego tekstu w tym sensie, że wszyscy ludzie stali się winni grzechu Adama i że ponoszą zań odpowiedzialność. Stwierdzali przede wszystkim, że wszyscy dziedziczą skażenie i śmierć i że wszyscy popełniają grzechy osobiste. Jak przekonamy się na podstawie dalszych refleksji, jest to inna interpretacja myśli patrystycznej niż ta, którą w swoim teście przedstawiła w sposób chyba zbyt uogólniający i rezolutny Marta Przyszychowska („pokażę Wam teraz, co Ojcowie naprawdę mówili o udziale ludzkości w grzechu Adama”!).

Aktualne dyskusje wokół problemu grzechu pierworodnego, podejmowane przez teologów katolickich, nie znalazły głębszego rezonansu po stronie prawosławnej. Ogół teologów prawosławnych nadal odnosi się z dużą dozą nieufności do współczesnej krytyki historycznej, szczególnie biblijnej. Trzymają się raczej sformułowań tradycyjnych, usiłując przede wszystkim wniknąć głębiej w naukę Ojców greckich. W teologii prawosławnej można wyróżnić kilka grup interpretacji grzechu pierworodnego.

 a) Grzech pierworodny jako stan dziedzicznej winy

 Według nauki teologów prawosławnych, zwłaszcza dawniejszych, grzech pierworodny jest nie tylko stanem skażenia natury ludzkiej, lecz polega również na dziedziczeniu prawdziwej i rzeczywistej winy. Jakkolwiek Pismo święte nie wyjaśnia sposobu dziedziczenia grzechu pierworodnego, sam fakt dziedziczności stanowi, według tradycyjnej nauki prawosławnej, jedną z podstawowych prawd wiary chrześcijańskiej.

Grzech pierworodny dziedziczony jest nie tylko jako osobista wina Adama, lecz także jako grzeszny stan (katástasis hamartías, grechovnost’) natury ludzkiej, w którym i z którym człowiek przychodzi na świat. Stan ten staje się z kolei źródłem grzechów osobistych. O ile w przypadku Adama dobrowolny grzeszny czyn uprzedził stan grzechu, u jego potomków stan grzeszny uprzedza ich grzeszne czyny. Główną trudność w wyjaśnieniu istoty grzechu pierworodnego teologowie prawosławni widzą w tym, że nie występuje w nim element wolnej woli. Większość z nich unika wszelkich prób interpretacji uważając, że zaciemniają one jedynie samą prawdę, którą należy przyjąć aktem wiary.

Wśród poglądów tej grupy teologów prawosławnych na szczególną uwagę zasługuje sofiologiczna koncepcja grzechu pierworodnego wysunięta przez wybitnego teologa rosyjskiego Sergiusza Bułgakowa (1871-1944). Nie zadowala się on tradycyjnym ujęciem zagadnienia powszechności grzechu pierworodnego opartym na teorii dziedziczności tego grzechu, popełnionego przez Adama jako reprezentanta całej ludzkości. Według Bułgakowa, można uważać grzech Adama w pewnym sensie za osobisty grzech każdego człowieka, dobrowolnie przezeń popełniony. W tym celu należy oprzeć się na dwóch przesłankach: a) na antropologicznej doktrynie o ontycznej jedności całego rodzaju ludzkiego, nazywanej również nauką o wielojedności (mnogojedinstvo) i wszech-człowieku (vsečelovek); b) na prawdzie o swobodnej decyzji ludzkiego ja, będącej przejawem jego stworzonej wolności.

Wskutek odpowiedzialnej i kierowniczej pozycji człowieka w przyrodzie oraz ontycznej jedności rodzaju ludzkiego, grzech Adama posiadał nie tylko ogólnoludzki, ale wręcz kosmiczny zasięg. Zdaniem Bułgakowa, ludzkość stanowi wieloosobową całość, jedną w stworzeniu i w upadku, w odkupieniu i zmartwychwstaniu, w Adamie i w Chrystusie. Nie tylko wszyscy są za wszystkich winni, ale wszyscy stanowią jedno, tak iż każdy czyn poszczególnego człowieka jest równocześnie czynem całej, wielojednej ludzkości. Przekazywanie grzechu pierworodnego nie jest następstwem zjawiskowej dziedziczności urzeczywistniającej się w czasie, lecz wynikiem odwiecznej, ontycznej jedności natury ludzkiej, jej stworzonej współistotności (jedinosuščija). W ten sposób antropologiczny postulat jedności całego rodzaju ludzkiego wyjaśnia rozprzestrzenianie się grzechu pierworodnego na całą naturę ludzką. W stwierdzeniach tych dostrzec można pewne podobieństwo do poglądu teologów katolickich, o których będzie mowa w ostatnim punkcie rozważań.

Jeśli natomiast chodzi o osobiste uczestnictwo potomków Adama w jego grzechu (o którym świadczy ustanowiona przez Kościół praktyka chrztu dzieci), fakt osobistej grzeszności, winy i odpowiedzialności każdego człowieka da się wytłumaczyć jedynie przy pomocy idei tzw. priemirnogo grechopadenija, tj. upadku, który dokonał się w metahistorii, na granicy obecnego grzesznego świata. To zaskakujący i niełatwy do wyjaśnienia moment w wywodach rosyjskiego teologa. Upadek Adama miał miejsce w innym porządku świata, istniejącym jeszcze przed pojawieniem się czasu. Popełniając grzech pierworodny, Adam zgrzeszył jako wszech-człowiek (Ewa w tym rozumowaniu zostaje pominięta, nie był to bowiem jeszcze, w pierwszej połowie XX wieku, czas logiki inkluzyjności i języka inkluzywnego!). Każdy z ludzi współuczestniczył i współdziałał w tym grzechu metafizycznym, który na nowo realizuje się na samym progu życia, na granicy indywidualnej egzystencji ludzkiej, w momencie stworzenia duszy.[3]

Decyduje o tym sama ludzka wola życia w świecie skażonym przez grzech, mocą której dusza jednoczy się z ciałem, a w ten sposób, wskutek solidarności z Adamem, osobiście uczestniczy w jego upadku. Grzech pierworodny nie powtarza się, lecz na nowo realizuje się w każdej nowej osobie, należącej do jednej i tej samej natury ludzkiej. Ponieważ to uczestnictwo w upadku Adama dokonuje się na granicy czasu, a nie w czasie, dusza nie zachowuje o nim psychologicznego wspomnienia; zachowuje jedynie w sobie wspomnienie ontyczne, wyrażające się skażeniem jej natury, poczuciem grzeszności i odpowiedzialności za ten stan.[4]

 b) Grzech pierworodny jako dziedziczna śmiertelność

 Większość teologów prawosławnych, szczególnie współczesnych, nie przyjmuje nauki o stanie winy, wynikającym z grzechu pierworodnego. Uważają oni, że człowiek dziedziczy po Adamie skażenie i śmiertelność, a nie jego winę[5]. Potomkom prarodzica nie należy przypisywać grzechu jako aktu osobowego. Grzech pierworodny to dziedziczenie śmiertelności. Grzeszność człowieka jest jej skutkiem.

Niektórzy współcześni teologowie prawosławni dopatrują się podstaw takiej interpretacji w nauce Ojców Kościoła. Należy zwrócić specjalną uwagę na poglądy św. Cyryla Aleksandryjskiego, głównego przedstawiciela szkoły aleksandryjskiej w V wieku oraz Teodoreta z Cyru, typowego reprezentanta szkoły antiocheńskiej. Cyryl z Aleksandrii ujmuje grzech pierworodny nie w kategoriach indywidualnej, dziedzicznej winy, lecz jako sytuację powszechnego skażenia (phthorá) natury ludzkiej, którego kresem jest śmierć. Wszyscy ludzie uczestniczą wprawdzie w tej samej naturze, wywodzącej się od pierwszych rodziców, jednakże poszczególny człowiek nie ponosi, według Cyryla, odpowiedzialności za ich upadek ani nie dziedziczy ich winy. Grzech pierworodny jest jakoby zarazą śmiertelności i grzeszności, którą dotknięty jest cały rodzaj ludzki i od której wybawia go jedynie Chrystus[6].

Również Teodoret z Cyru nie interpretuje grzechu pierworodnego w sensie dziedziczenia winy pierwszych rodziców przez ich potomków, lecz w kategoriach dziedzicznej śmiertelności, będącej źródłem grzechów osobistych: „Śmierć, z powodu której wszyscy zgrzeszyli, przeszła na wszystkich ludzi; każdy człowiek podlega prawu śmierci nie przez grzech prarodzica, lecz z powodu swoich własnych grzechów”[7].

Myśl Ojców greckich o grzechu Adama oraz jego następstwach przebiega więc po linii innej niż myśl augustyńska. Zgodne świadectwo obydwu omówionych autorów z V w., współczesnych św. Augustynowi, jest tym bardziej doniosłe, że należeli oni do dwóch przeciwnych szkół egzegetycznych oraz do dwu różnych obozów podczas kontrowersji chrystologicznych. Ich zgoda w egzegezie tekstu do Rz 5,12 wskazuje, że mamy do czynienia z ogólnie przyjętym w V wieku na Wschodzie poglądem na grzech pierworodny[8].

Tradycja wschodnia, wyrażona w greckiej myśli patrystycznej, pojmuje go przede wszystkim jako dziedziczną śmiertelność, będącą następstwem upadku Adama, a która z kolei staje się przyczyną grzechów osobistych. Śmiertelność, czyli skażenie i zepsucie uważano w starożytności chrześcijańskiej za chorobę kosmiczną, która trzyma ludzkość w swym władaniu. Śmierć czyni grzech nieuniknionym. Koncepcja ta nie mówi o ponoszeniu dziedzicznej winy za aktualny grzech prarodzica.

Decydującą rolę odegrał w tej interpretacji grecki oryginał fragmentu Listu do Rzymian: „Dlatego, tak jak przez jednego człowieka grzech przyszedł na świat, i przez grzech śmierć, tak też na wszystkich ludzi przeszła śmierć, bo/ponieważ [ze względu na śmierć, eph’ho] wszyscy zgrzeszyli” (Rz 5,12). Śmierć była „zapłatą za grzech” (Rz 6,23), jaką otrzymał Adam. Jest również odpłatą i karą dla tych, którzy grzeszą tak jak on. Tekst Apostoła Pawła nie stwierdza, że potomkowie Adama są winni tak samo jak on, jeżeli nie zgrzeszą podobnie jak on. Natura ludzka ponosi jedynie konsekwencje upadku Adama.

Grzech prarodziców można pojmować wyłącznie jako ich grzech osobisty. Bizantyjscy autorzy, z Focjuszem włącznie, widzieli w powyższym tekście Apostoła jedynie konstatację moralnego podobieństwa między prarodzicem a innymi grzesznikami. Między Adamem a jego potomkami istnieje solidarność w śmierci, tak jak istnieje solidarność w życiu między Chrystusem zmartwychwstałym a ludźmi: „jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy zostaną ożywieni” (1 Kor 15,22).

Tego rodzaju interpretacja grzechu pierworodnego posiada charakter egzystencjalny i jest bliska współczesnej refleksji nad śmiercią oraz instynktem samozachowawczym (S. Kierkegaard, M. Heidegger). Istnienie ludzkie jest ustawicznie zagrożone wskutek śmiertelności i stąd jednostka musi podjąć walkę o swą egzystencję. Walka ta staje się przyczyną egoizmu i grzechów osobistych, które z kolei prowadzą do śmierci[9]. W ten sposób usprawiedliwiony byłby gramatyczny sens tekstu do Rz 5,12; „śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli”. Umieramy więc nie dlatego, że ponosimy osobistą winę za grzech Adama. Konieczność śmierci pociąga za sobą wolę samozachowania, lęk i niepokój, które z kolei stają się głównymi przyczynami zamknięcia w sobie, egoizmu, nienawiści i zazdrości. Z powodu nich człowiek staje się indywidualistą, skłonnym do uważania swoich egoistycznych pragnień za normalny cel ludzkiego życia. Pragnienia te są jedynie konsekwencją perwersji spowodowanej przez śmierć i skażenie.

Prostota rozumowania i jasność myśli cechujące tę interpretację Ojców greckich czynią ją, według wielu współczesnych teologów prawosławnych, szczególnie doniosłą dla aktualnych prób pojmowania grzechu pierworodnego. W przeciwieństwie do koncepcji augustyńskiej, wyjaśniającej dziedziczenie winy prarodziców drogą naturalnego rodzenia, interpretacja Ojców greckich jest bardziej zrozumiała dla człowieka współczesnego. Wskutek jedności ludzkiej natury dziedziczymy jej upadły stan, podległy skażeniu i śmierci.

Idąc za myślą Apostoła Pawła ta grupa teologów prawosławnych mówi o dziedzicznej śmiertelności jako konsekwencji upadku pierwszych ludzi. Tymczasem, jak już wspomniałem, katolicka teologia współczesna podkreśla przede wszystkim fakt, że z natury swej jesteśmy istotami śmiertelnymi (twarde prawo ewolucji i zmiany pokoleń), a następstwem nieposłuszeństwa pierwszych ludzi jest natomiast bolesne przeżywanie samego faktu śmierci.

 c) Grzech pierworodny jako dezintegracja osobowości

 Rosyjski teolog prawosławny Wiktor Niesmiełow (1863-1920) uczył, że ulegając wpływom złego ducha prarodzice chcieli osiągnąć pełnię istnienia i rozwoju nie według porządku wyznaczonego przez Boga, lecz przez magiczne spożycie owoców z zakazanego drzewa. Nie dokonało się to z powodu ich pychy i złości, lecz wskutek tragicznej pomyłki podporządkowania ducha ciału i jego wymaganiom. Byli bardziej ofiarami niż sprawcami grzechu. Wskutek tego nie została wprawdzie zmieniona sama natura ludzka, lecz nastąpiła grzeszna modyfikacja zafałszowująca sposób istnienia człowieka i jego osobowości. Zakłócone zostały jego relacje do Boga, innych ludzi i całej przyrody, nacechowane odtąd lękiem przed prawem śmierci i koniecznością przemijania[10].

Tradycja prawosławna przekazuje ideał duchowej czystości, integralności, prostoty i jedności istnienia. W języku cerkiewno-słowiańskim określa się ją mianem scalającej mądrości (celomudrie, od gr.słowa sophrosýne). Według Pawła Florenckiego (1882-1937), grzech pierworodny jest wewnętrzną dezintegracją, rozkładem osobowości człowieka, brakiem ontycznej jedności i spoistości bytu, rozbiciem i fragmentaryzacją człowieczeństwa, która wyraża się wolą istnienia dla siebie samego. Ilustracją tego stanu jest opisany w Ewangelii fakt wyrzucania złego ducha z człowieka opętanego przez Jezusa. Na pytanie, jakie jest jego imię, czyli ukryta istota, zły duch odpowiada: „Na imię mi Legion, bo jest nas wielu” (Mk 5,9). Słowa te mówią o stanie wewnętrznego podziału, rozdrobnienia, perwersji i deprawacji.

W człowieku upadłym rozbita zostaje autentyczna świadomość osobowa. Nie polega ona jedynie na świadomości siebie samego, ale na otwartości względem innych, którzy podzielają jedną i tę samą naturę ludzką. Poprzez otwartość człowiek urzeczywistnia swoją osobową odrębność. Prawem życia nie jest opozycja w stosunku do innych osób, lecz dążenie do zjednoczenia. Człowiek wewnętrznie rozbity żyje w stanie skażenia (rastlënnost’, rastlenie), który jest przeciwieństwem czystej i „scalającej mądrości”. Stan skażenia pozbawia go wewnętrznej integralności i jedności, a tym samym skazuje na ustawiczną niestałość i brak równowagi ducha, zarówno w sobie samym jak i w relacji do innych ludzi[11].

Tego rodzaju koncepcja ma również charakter egzystencjalny. Ukazuje ona grzech pierworodny nie tyle jako dezintegrację w samej naturze człowieka, ile przede wszystkim jako zranienie w relacjach z Bogiem i ludźmi.

 d) Świadectwo antropologicznego optymizmu

 W sumie można stwierdzić, że w prawosławiu grzech pierworodny pojmowany jest jako coś przygodnego i akcydentalnego. Dlatego tradycja wschodnia skłania się od wieków ku myśli, że wcielenie Chrystusa dokonałoby się niezależnie od upadku człowieka, gdyż odkupienie nie jest jedynym celem Wcielenia; miałoby ono miejsce nawet wtedy, gdyby grzech nie zaistniał w dziejach ludzkości[12].

Prawosławna koncepcja grzechu pierworodnego nacechowana jest swoistym optymizmem antropologicznym. Wynika on przede wszystkim z podkreślenia przez teologów prawosławnych faktu niezniszczalności obrazu Bożego w człowieku, co z kolei wyjaśnia możliwość relacji pomiędzy Bogiem a człowiekiem nawet po upadku oraz możliwość odkupienia upadłej natury ludzkiej. Po upadku człowiek zachowuje nadal wolną wolę i pozostaje zdolny do pragnienia dobra.

Przezwyciężenie konsekwencji grzechu pierworodnego dokonuje się jednak nie o własnych siłach ludzkości, lecz dzięki Wcieleniu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, nowego Adama. Według teologów wschodnich, formuła Credo o „chrzcie na odpuszczenie grzechów” odnosi się jedynie do chrztu dorosłych, który był normalną praktyką we wczesnym Kościele i który rzeczywiście „odpuszcza” grzechy. Zasadnicze znaczenie chrztu jako paschalnej tajemnicy „przejścia” jest pozytywne: dzieci są chrzczone nie po to, aby „odpuścić” ich nie istniejące grzechy, lecz by dać im nowe i nieśmiertelne życie, zapoczątkowane przez zmartwychwstanie Chrystusa – życie, którego nie mogą im przekazać śmiertelni rodzice. Właśnie ta perspektywa nowego i nieprzemijającego życia może uwalniać ludzi od lęku przed śmiercią oraz od konieczności grzesznej walki o byt.

 5. Czy poligenizm biologiczny da się pogodzić z nauką o grzechu pierworodnym?

 W kontekście ekumenicznych rozważań nad upadkiem pierwszych ludzi i jego następstwami nie mogę pominąć milczeniem jeszcze jednego ważnego zagadnienia. Obecny okres w teologii jest czasem intensywnego poszukiwania sposobu interpretacji tradycyjnej prawdy o grzechu pierworodnym, zwłaszcza w konfrontacji z osiągnięciami nauk przyrodniczych. Chodzi o dyskutowane przez wiele dziesięcioleci zagadnienie mono- i poligenizmu. Tradycyjna nauka opierała się przez stulecia na doktrynalnych założeniach monogenizmu biologicznego, czyli pochodzenia ludzkości od jednej pierwotnej pary ludzkiej. Ta nauka napotyka od lat szereg trudności wynikających z postępu badań egzegetycznych oraz z osiągnięć nauk przyrodniczych.

Nic dziwnego, że jesteśmy świadkami kształtowania się, zwłaszcza w teologii katolickiej, śmiałych prób pogodzenia poligenizmu z nauką o grzechu pierworodnym. Klasyczna teoria monogenizmu budzi poważne wątpliwości. Samo prawdopodobieństwo monogenizmu biologicznego zostało mocno zachwiane. Za wysoce prawdopodobną uważa się możliwość pochodzenia ludzkości – w obrębie jednej populacji – od więcej niż jednej pary. Widać to na przykładzie wybitnego teologa Karla Rahnera i ewolucji jego poglądów. Najpierw bronił on biologicznego i teologicznego monogenizmu, a po kilkunastu latach dowodził, że nie istnieje żaden motyw, który zobowiązywałby magisterium Kościoła do mieszania się w kontrowersje na temat poligenizmu. Podmiotem grzechu pierworodnego może być bowiem ludzkość prehistoryczna, humanitas originans, złożona z więcej niż jednej pary ludzkiej[13].

Faktem jest, że problemem poligenizmu zajmowali się niemal wyłącznie teologowie katoliccy. Trudno dopatrzyć się śladów żywszego zainteresowania tym problemem wśród teologów protestanckich, a jeszcze trudniej u teologów prawosławnych. Tymczasem zagadnienie to stało się jednym z głównych motywów skłaniających do nowej interpretacji grzechu pierworodnego.

Nie tutaj miejsce, aby szczegółowo zająć się tym pasjonującym problemem[14]. Ograniczam się do najbardziej charakterystycznych cech interpretacji wysuwanych w toczących się debatach. Prób tych jest wiele. Teolog nie musi za wszelką cenę bronić ani monogenizmu, ani poligenizmu. Uzasadnionym dezyderatem w odniesieniu do nauki o grzechu pierworodnym jest wszakże to, aby nie pojmować solidarności ludzi w grzechu w świetle założeń czysto biologicznych. W ten sposób podważalibyśmywiarygodność tej nauki, która ma charakter ściśle teologiczny, w gruncie rzeczy niezależny od różnych teorii homogenezy. Samo zagadnienie mono- i poligenizmu oraz jego rozstrzygnięcie należą przede wszystkim do kompetencji nauk przyrodniczych. Jak dotąd nie mamy jednoznacznych i wiążących danych o samych początkach dziejów ludzkości.

Z teologicznego punktu widzenia istotne znaczenie ma biblijna nauka o jedności rodzaju ludzkiego i niezmiennej życzliwości Stwórcy wobec wszystkich ludzi. Nawet zadowalające rozwiązanie problemu mono-i poligenizmu nie dodałoby tym samym egzystencjalnego znaczenia samej nauce o upadku pierwszych ludzi. Cieszmy się z faktu, że Sobór Watykański II (Konstytucja Gaudium et spes, 13) nie usankcjonował potrydenckiej koncepcji grzechu pierworodnego, pozostawiając zagadnienie otwartym dla dalszych dociekań i debat.

W swoim czasie interesowałem się sugestywnym, jakkolwiek kontrowersyjnym poglądem holenderskiego jezuity, Pieta Schoonenberga. On sam zaliczał swoją koncepcję do teorii poligenizmu biologicznego i teologicznego[15]. Według niego, przekaźnikiem grzechu pierworodnego nie jest biologiczne zrodzenie, lecz pośrednictwo historyczne jako rzeczywistość socjologiczna. Chodzi o stan grzechu, który należy pojmować przede wszystkim w świetle sytuacji spowodowanej przez grzechy popełnione w dziejach ludzkich. Pierwotny upadek nie wiąże się z jednym czynem grzesznym na początku dziejów, lecz jest historią grzechów ludzkich poprzedzających pojawienie się na świecie każdego z ludzi. Grzechy te determinują egzystencjalną sytuację każdego człowieka jeszcze przed jego narodzeniem i przed wszelką osobistą decyzją. W nawiązaniu do Ewangelii można powiedzieć, że w tym właśnie znaczeniu grzech pierworodny jest „grzechem świata” (J 1,29) – sumą wszystkich grzechów ludzkich, wzajemnie ze sobą powiązanych, które osiągnęły swój moment szczytowy w ukrzyżowaniu i odrzuceniu Jezusa Chrystusa. Fakt odrzucenia Chrystusa nieuchronnie pogrąża – przed wszelką osobistą decyzją – wszystkich ludzi w sytuacji grzechu. Grzech świata utożsamia się z egzystencjalnym, grzesznym usytuowaniem człowieka i aktualizuje się w każdym akcie jego grzechu osobistego. Grzechy osobiste są dobrowolną ratyfikacją tak pojętego grzechu pierworodnego, nieuniknioną z powodu grzesznego usytuowania człowieka w grzesznym świecie.

Rzecz godna uwagi: Schoonenberg nawiązał w tym kontekście do myśli, którą odnalazł u Orygenesa, iż grzech pierworodny realizuje się przez szeroko pojęty proces „edukacji” (motio educationis, w przeciwieństwie do motio generationis św. Tomasza z Akwinu)[16]. Każdy człowiek przychodzi na świat z brakiem łaski z tej racji, że z winy przodków przerwane zostało pośrednictwo największych wartości duchowych i moralnych. Pogląd tego jezuity jest wyciągnięciem ostatecznej konsekwencji z twierdzenia, że egzystencjalny proces swoistej „edukacji” każdego człowieka rozpoczyna się już nawet na kilka wieków przed jego narodzeniem.

Podsumujmy: w dotychczasowych próbach reinterpretacji początkowego upadku pojawia się podstawowe przekonanie, iż od początku dziejów ludzkich grzech pochodzi z wolnej woli ludzkiej i że określa tym samym zawiniony stan wszystkich ludzi przed Bogiem, uprzedzając wszelką osobową decyzję człowieka. Zasadniczy problem polega na wyjaśnieniu tej winy ludzkości, uprzedzającej osobiste czyny konkretnego człowieka. Nie muszą tego wysiłku usprawiedliwiania winy podejmować w takiej samej mierze ci teologowie prawosławni, którzy pojmują grzech pierwszych ludzi w sensie dziedzicznego stanu śmiertelności czy dezintegracji osobowości człowieka.

Teologowie katoliccy uciekają się natomiast do pewnych przesłanek współczesnej antropologii. W jej świetle każdy konkretnyczłowiek jest wewnętrznie, niejako pre-osobowo, zdeterminowany przez czyny innych ludzi wskutek „egzystencjalnego współistnienia” (das existenziale Mitsein der Menschen)[17]. Dzieje grzesznej ludzkości oraz historycznie uwarunkowane okoliczności determinują go w jego egzystencji i wolności. Istnieje pewnego rodzaju egzystencjalna zasada jedności całego rodzaju ludzkiego (pisali o niej, przypominam, także teologowie prawosławni!). Zasada ta naświetla sposób rozumienia wewnętrznej pre-determinacji człowieka przez całe dzieje ludzkości, jakkolwiek nie wiąże się ona z fizyczno-biologicznym pochodzeniem wszystkich ludzi od jednaj pary przodków ani z ich wyjątkową rolą w dziejach ludzkich.

Tak więc w refleksji współczesnej podkreśla się stanowczo tę właśnie zasadę jedności całego rodzaju ludzkiego – jedności niezależnej od biologicznej jedności pochodzenia genealogicznego, którą akcentował przez wieki monogenizm biologiczny i teologiczny. Debaty wokół poligenistycznych początków ludzkości pokazały, że nie musimy przyjmować istnienia jedynego sprawcy pierwotnego upadku.

*                      *

*

Nie dziwię się Annie Connolly, kiedy z pozycji osoby szczerze wierzącej wysuwa pod adresem tradycyjnej koncepcji pierwotnego upadku człowieka szereg pytań, wątpliwości i własnych sugestii. W takiej czy innej mierze wszyscy mamy podobne trudności. Bywa często tak, że tradycyjnie pojmowanym grzechem pierworodnym Adama i Ewy usiłuje się usprawiedliwić wiele spraw, które nie mają z nim nic wspólnego. Staje się on wówczas wygodnym alibi dla wielu codziennych sytuacji życiowych.

Kto zagłębi się w dzieje doktryny o upadku pierwszych ludzi ten dostrzeże z jednej strony ludzką bezradność w interpretacji tego pra-wydarzenia, a z drugiej ustawiczne i uparte poszukiwanie wyjaśnień bardziej wiarygodnych. Są one potrzebne zwłaszcza w czasach krytycznej mentalności kształtowanej przez osiągnięcia nowoczesnej nauki. Powstało już wiele teorii i hipotez. W przyszłości powstaną zapewne jeszcze inne, może bardziej zadowalające.

W swoich rozważaniach usiłowałem skoncentrować się na biblijnej idei jedności całego rodzaju ludzkiego oraz odwiecznej życzliwości Boga wobec wszystkich ludzi. Nie należy zapominać, że w gruncie rzeczy to nie ludzki grzech znajduje się w centrum dziejów ludzkości, lecz wszech-ocalające, zbawcze dzieło Jezusa Chrystusa, którego nazywamy z tego powodu Zbawicielem świata. Kiedy Jan Chrzciciel zobaczył po raz pierwszy Jezusa do niego przychodzącego, wypowiedział znamienne i dalekowzroczne słowa: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29: grzech w liczbie pojedynczej!). Jest nad czym się zastanawiać i  dyskutować!



[1] Upadek w górę. Rozmowa z Johnem Polkinghornem, „Polityka”  nr 51/52, 19-26 grudnia 2009, s. 102-106, cyt. 106. Wyróżnienie moje, W.H.

[2] John Shelby Spong, U katolików byłbym ekskomunikowany, „Tygodnik Powszechny” nr 51, 16 grudnia 2012, s. 18-19. Rozmowa z Piotrem Włoczykiem zatytułowana przez Redakcję: „Chrześcijaństwo ultraliberalne”.

[3] S. Bułgakow, Nevesta Agnca. O bogočelovečestve, čast’ III, Pariž 1945, reprint by Gregg International, Westmead 1971, s. 198-204; tenże, Kupina nieopalimaja. Opyt dogmatičeskogo istolkovanija nekotorych čert v pravoslavnom počitanii Bogomateri, Pariž 1927, s. 30-31, 47-50.

[4] Bulgakov zastrzega się, że jego nauka nie ma nic wspólnego z orygenesowską teorią o preegzystencji dusz. Upadek każdego człowieka dokonuje się na granicy czasu ludzkiego życia, a więc nie w wieczności i jeszcze nie w czasie.

[5] Konsekwentnie, wśród tych teologów prawosławnych, którzy nie ulegli wpływom myśli zachodniej, nie przyjął się pogląd, że dzieci zmarłe bez chrztu, a więc splamione grzechem pierworodnym, będą potępione lub umieszczone w tzw. limbus puerorum..

[6] In Rom. Commentarium, PG 75, 781-790, zwłaszcza zaś 788-790. Cyryl podaje również interpretację grzechu pierworodnego o zabarwieniu jurydycznym w sensie naśladownictwa winy Adama; śmierć jest karą za grzechy osobiste (PG 74, 784).

[7] Zob. jego komentarz do Listu do Rzymian (PG 82, 100). Podobną interpretację spotykamy u św. Jana Chryzostoma oraz Maksyma Wyznawcy. – Fakt, że śmiertelność przekazywana jest drogą dziedziczenia, nie może być, zdaniem Teodoreta, powodem do potępienia małżeństwa. Sama w sobie, śmiertelność nie jest grzechem, lecz konsekwencją upadku, za który nie jesteśmy odpowiedzialni. In Ps. 50, 7. PG 80, 1244. Przez małżeństwo nie przekazuje się winy, lecz jedynie stan śmiertelny, który z kolei pociąga za sobą grzechy osobiste.

[8] Zob. J. Meyendorff, Eph’ho (Rom 5, 12) chez Cyrille d’Alexandrie et Theodoret, „Studia Patristica”, vol. IV, Berlin 1961, s. 157-161, zwłaszcza s. 158.

[9] Por. bardzo charakterystyczny tekst Teodoreta (PG 82, 100).

[10] V. I. Nesmelov, Nauka o čeloveke, t. 2: Metafizika žizni i christianskoe otkrovenie, Kazań 1905, angielskie wyd. fototypiczne Westmead, Farnborough 1971, s. 242-258.

[11] P. Florensky, La colonne et le fondement de la vérité. Traduit du russe par C. Andronikoff, Lausanne 1975, s. 123-125 (Septième Lettre: Le péché).

[12] Zob. J. Meyendorff, Teologia bizantyjska. Historia i doktryna, przeł. J. Prokopiuk, Warszawa 1984, s. 185-191.

[13] Zob. co już w połowie ubiegłego wieku pisał Karl Rahner najpierw w obronie monogenizmu (Theologisches zum Monogenismus. W: Schriften zur Theologie, Bd. 1, Einsiedeln…1954, s. 253-322), korygując potem swój pogląd: Erbsünde und Evolution, „Concilium“ 3:1967, s. 459-465 (tekst polski: Grzech pierworodny a ewolucja, „Concilium” 2-3: 1966-67, nr 1-10, s. 288-295); Erbsünde und Monogenismus. W:  K. H. Weger, Theologie der Erbsünde, Freiburg i. Br. 1970, s. 176-223 (=ekskurs do książki Wegera).

[14] Zob. W. Hryniewicz, Monogenizm i poligenizm. Zarys problematyki teologicznej.  W: Zarys filozofii przyrody ożywionej, pod red. S. Mazierskiego, Lublin 1980, s. 321-338.

[15] P. Schoonenberg,  L’homme et le péché, Paris1967, s. 225-254.

[16] P. Schoonenberg, Der Mensch in der Sünde. W:  Mysterium salutis. Grundriss heilsgeschichtlichen Dogmatik, Bd 2, Einsiedeln 1967, s. 845-941, zwł. s. 933; tenże, Quelques remarques à propos de la discussion actuelle sur le péché originel, «IDO-C» 4: 1968, s. 1-17, zwł. s. 14.

[17] Określenie wprowadzone przez P. Schoonenberga oraz L. Borosa (przekład polski: Mysterium mortis. Człowiek w obliczu ostatecznej decyzji, Warszawa 1974, s. 132-150), a rozwinięte potem przez K. H. Wegera (zob. wyżej przypis 12).

Kilka refleksji o grzechu pierworodnym

Polskie określenie „grzech pierworodny” brzmi dla mnie jakoś dziwnie: kto właściwie miałby urodzić ten grzech? Jest to raczej grzech pierwszy, pierwotny, popełniony na początku czasów. Grzech pierwotny to wejście zła w świat. Pierwszy grzech spowodował lawinę dalszego zła, którego człowiek stał się niewolnikiem. Z błędnego koła grzechu człowiek nie potrafił wyzwolić się sam, dlatego Bóg musiał się wcielić, aby „wykupić” nas z tej niewoli. Chrystus jest drugim Adamem – choć to określenie nie jest chyba najszczęśliwsze, skoro Adam sprowadził zło na świat, a Chrystus je pokonał. Raczej jest chyba przeciwieństwem Adama, ratownikiem Adama, ale nie jego powtórką. Gdzie ponadto w tym odkupieniu podziała się Ewa? Kto jest drugą Ewą? Przecież w opowieści o Edenie zgrzeszyli oboje: Adam i Ewa. Czy mówiąc, że Chrystus jest drugim Adamem, nie odbieramy Ewie prawa do Jego łaski?

Kwestia budząca na ogół wewnętrzny sprzeciw ludzi myślących to obarczenie człowieka na wieki grzechem, który popełniło dwoje ludzi, Adam i Ewa. Czy Bóg nie powinien raczej ukarać tylko tych dwoje, a ich potomstwu znów dać rajską sytuację? Jednak nie chodzi o to, że Bóg mści się na dalszych pokoleniach. Eden to opowieść mityczna, w której Adam i Ewa to archetypy każdego człowieka. Innymi słowy, każdy z nas, postawiony w sytuacji rajskiej popełniłby ten sam grzech, który popełnili Adam i Ewa. Mit o raju jest odpowiedzią na dręczące człowieka pytania: dlaczego Bóg stworzył niedoskonały świat, dlaczego musimy cierpieć, dlaczego jest zło, a nie tylko dobro. Mit ten jest próbą wytłumaczenia przyczyn ułomności naszego życia i jego dualistycznego charakteru.

Kolejne nieporozumienie, to wyznawane w starożytności przekonanie, że grzech pierworodny rozprzestrzenia się przez stosunki seksualne. Stąd wniosek, że matka Jezusa musiała być dziewicą, skoro Jezus nie podlegał powszechnemu zniewoleniu grzechem. Seks jako metoda prokreacji oczywiście przenosi geny, czyli „oprogramowanie” człowieka. Skażeni rodzice wydają na skażony świat skażone dzieci. To jasne. Jednak błędem jest mniemać, że przyczyną grzechu jest seks. Seks jest zwykłą czynnością życiową, która może być grzeszna, jak wszystko inne, ale nie musi. Bóg „zaplanował” dla ludzi taką metodę prokreacji i nakazał nam się rozmnażać. Uznał swe dzieło za dobre i warte powielania i za takie my też musimy je uznać. Jesteśmy dobrzy w naszej istocie, w naszej podstawie bytu, w naszym najgłębszym istnieniu. Wyszliśmy od dobra i ku dobru zmierzamy. Punkt wyjścia nie jest jednak dokładnie tam, gdzie punkt dojścia. Zbadajmy zatem najpierw punkt wyjścia tak, jak opisuje go Księga Rodzaju.

Bóg umieścił człowieka w ogrodzie Eden, gdzie zasadził dla niego wiele drzew, w tym dwa drzewa specjalne: drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. Owoce z drzewa poznania dobra i zła były  śmiertelne i Bóg zakazał ich spożywania. Wąż, zwierzę stworzone przez Boga, był bardzo przebiegły. Mówi on Adamowi i Ewie, że zjedzenie owocu nie spowoduje śmierci, ale korzyść: poznają bowiem dobro i zło, jak zna je Bóg. Ewa, skuszona obietnicą „wiedzy”, skosztowała zakazanego owocu i dała go Adamowi. Otworzyły się ludziom oczy i poznali, że są nadzy. Poznali, co to wstyd. Bóg dowiedziawszy się o złamaniu zakazu, przeklina węża, wprowadza nieprzyjaźń między mężczyznę a kobietę, przeklina całą ziemię. Odtąd los człowieka staje się ciężki i znojny, pełen trudu i cierpień. Bóg wygnał Adama i Ewę z Edenu w obawie przed tym, aby czasem nie skosztowali owoców z drzewa życia, które dają życie wieczne. Przed ogrodem postawił Pan cherubów, którzy mieczem strzegli drogi do drzewa życia. Odtąd żyje człowiek na wygnaniu i tęskni do raju. Powrót do raju, gdzie życie było łatwe i miłe, gdzie Bóg gawędził przyjacielsko z człowiekiem, jest od wieków marzeniem człowieka zmęczonego życiem, ponoszącego klęski, cierpiącego, nierozumiejącego siebie, świata i sensu swej kruchej egzystencji.

Dlaczego wiedza o dobru i złu miała być niebezpieczna? Czy pierwsi ludzi nie mieli tej wiedzy, to znaczy nie odróżniali dobra od zła? Żyli, ale nie wiedzieli, czy jest im dobrze czy źle. Nie wiedzieli także, czy Bóg jest dobry, ani czy oni sami są dobrzy. Życie takie nie satysfakcjonowało ich. Mimo, że widzieli Boga, że żyli w dostatku i bez wysiłku, chcieli czegoś więcej. Wiedzieli, że czegoś nie wiedzą. Bóg sam im to oznajmił. Zastanawiali się, kim jest Bóg i w czym ich przewyższa. Chcieli Go poznać, bo czuli, że czegoś im brakuje. Bóg ze swej strony nie ukrył przed nimi drzewa poznania. Postawił je w ogrodzie i wyraźnie je opisał. W swej wszechwiedzy mógł także z pewnością przewidzieć, że jakieś podstępne stworzenie, jak wąż, przekona ludzi do złamania zakazu. Bóg spodziewał się złamania zakazu. Spodziewał się jednak także powrotu ludzi do raju, bowiem stoi tam ciągle drzewo życia. Na razie bramy ogrodu pozostały zamknięte i są pilnie strzeżone, ale powrót jest zawsze możliwy. Bóg nie zniszczył ogrodu i drzewa życia. Ta potencja zawsze jest aktualna.

Świat rozpadł się na pół. Dualizm obecny jest w naszym życiu i dotyczy wszystkich naszych spraw. Każda rzecz pozytywna ma swój cień, swój negatyw. Dzięki temu wiemy  już niezawodnie, jaka jest różnica między dobrem  a złem. Wiedza to niełatwa, opłacona często doświadczeniem zła na własnej skórze. Dużo wiedzy to dużo trosk, jak mówi Kohelet. „Bo w wielkiej mądrości – wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy – przysparza i cierpień” (Koh 1, 18) Opis świata Koheleta jest właśnie opisem świata po upadku. Podobnie jak pierwsza szlachetna prawda Buddy: wszystko jest cierpieniem.

Wracając jednak do tradycji judaistycznej, myślę, że właśnie Księga Koheleta najlepiej opisuje świat po upadku. Co ciekawego mówi nam o świecie Kohelet? Marność nad marnościami i pogoń za wiatrem. Cechą życia jest pustka i brak celu. A przynajmniej tak się człowiekowi wydaje. Człowiek jest stworzeniem niezaspokojonym, ciągle nieusatysfakcjonowanym. Bez końca musi podejmować wysiłki, aby utrzymać się przy życiu. A pod koniec życia stwierdza, że były to wysiłki próżne i nie przyniosły oczekiwanej satysfakcji. Człowiek wiecznie poszukuje szczęścia, ale jest to cel nieosiągalny. Wątpi zatem w siebie, w sens swego istnienia. „Bo wszystkie dni jego są cierpieniem, a zajęcia jego utrapieniem”. (Koh 2, 23) Dualizm świata poetycko przedstawia Kohelet w wierszu, który można by nazwać „Jest czas na wszystko”. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas burzenia i budowania, płaczu i śpiewu, szukania i tracenia, zachowania i wyrzucania, milczenia i mówienia, miłowania i nienawiści, wojny i pokoju. Losem człowieka jest niewiedza co do istoty świata, Boga i siebie samego. „Nie pojmie człowiek dzieł, jakich dokonuje Bóg od początku aż do końca” (Koh 3, 11) Mądrość nie jest dla człowieka w pełni dostępna, tajemnice istnienia są niezgłębione.

Świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek podlega uciskom i cierpieniom. Los człowieka porównuje Kohelet do losu zwierzęcia. Śmierć spada na niego znienacka, a losu swego człowiek nie przewidzi. Człowiek lęka się starości i śmierci. Kiedy się przerwie srebrny sznur i stłucze czara złota, wróci proch człowieka do ziemi.

Tak właśnie widzieli świat egzystencjaliści. Jest to sposób widzenia świata wyzwalający człowieka, ponieważ jest dojmująco prawdziwy. Widzenie świata jako koła cierpień, a siebie jako jego cząstki, pozwala nam spojrzeć na samych siebie łagodnie i z wyrozumiałością, przestać od siebie oczekiwać niemożliwego: a to tego, by wszystko pojąć, a to tego, by dużo osiągnąć, a to tego, by być zawsze szczęśliwym. Pozwala nam zauważyć własną bezsiłę i kruchość, a jednocześnie zdziwić się, że mimo to jakoś żyjemy, jakoś udaje nam się przetrwać, a nawet czasem doznać radości. Niektórym też pozwala zauważyć jakąś siłę, która musi nas wspierać, aby nasza egzystencja była możliwa. Siłę, która nas nieskończenie przewyższa i sprzyja nam. Postawa Koheleta pozwala zadziwić się cudami zwykłego życia materialnego, które na co dzień nam umykają, nie zwracamy na nie uwagi. Jeśli bowiem zacznę moje rozważania od jakiegoś „dna”, najgorszej możliwej sytuacji, wtedy samo to, że moje ciało żyje, oddycha, przetwarza pokarmy, komunikuje się – okazuje się niezrozumiałym i wspaniałym cudem, wprawiającym niemal w ekstazę i zachwycenie. Zatem stan upadku ewidentnie czegoś nas uczy. Bez świadomości zła nie ma świadomości dobra.

Zatem Bóg pozwolił człowiekowi „poddać się marności”. „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych”. (Rz 8, 19) Zatem św. Paweł sugeruje tutaj, że to Bóg poddał ludzi marności i grzechowi. Jednak od tego poddania nieodłączna jest nadzieja na wyzwolenie. „Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie”. (Rz 11, 32) Czyli jednak dochodzimy do wniosku, że nieposłuszeństwo i upadek miało swój ukryty cel. Dziwi się też temu św. Paweł: „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11, 33) Człowiek zapewne musiał przejść jakąś drogę od początkowej rajskiej kondycji, poprzez wygnanie z raju, życie w świecie skażonym przez zło, aby wreszcie osiągnąć wyzwolenie z niewoli grzechu. Poprzez przejście tej ciężkiej drogi człowiek ulega transformacji, dojrzewaniu duchowemu. W rezultacie jest bliższy Bogu niż w Edenie. Człowiek wraca do pierwotnej jedności z Bogiem przemieniony tak, że Bóg jest bardziej dla niego zrozumiały. Człowiek musi przejść tą drogę, aby poznać Boga. Czy raczej: poznawać. Czy poznawanie to kiedyś się kończy? Mam nadzieję, że nie, i jak uczył Grzegorz z Nyssy, wspinamy się wciąż na nowe stopnie poznania Boga jakby po wędrującej w górę spirali. Tak też można wyobrazić sobie przejście od raju, poprzez upadek, aż do wybawienia. Wybawienie jest powtórzeniem rajskiej sytuacji na wyższym poziomie spirali duchowej.