Archiwum kategorii: Teologia

Szczere udawanie

Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jak w tytule. Niezbędne, przynajmniej dla tych, którzy stracili już dziewiczo-pogańskie rozumienie wieczności jako ciągnącego się w nieskończoność czasu, ale jeszcze nie porzucili niechrześcijańskiego pojmowania wieczności jako „czasu przed czasem”. Być może potrzebne i tym, co przyjęli już byli błogosławioną i wyzwalającą prawdę o misteryjnym splataniu się wieczności i czasu. I o tym, że ślubny warkocz Oblubienicy został ufryzowany jeszcze „przed wiecznymi czasami” (2Tm 1,9) czy „przed założeniem świata” (Ef 1,4), jak nieporadnie, choć w Duchu Świętym, wyraził był autor natchniony plan matrymonialny Boskiego Oblubieńca powzięty względem ludzkości nie w czasie zaprzeszłym, lecz w wieczności (rym niezamierzony, ale „na miejscu”).

[Na marginesie, odrobinę „dialogowo-międzyreligijnie niepoprawnie”: czy jest coś piękniejszego od warkocza i od Boga-Fryzjera damskiego? Która religia ma wiecznie młodego Pana Młodego, i która może pościć po tym, jak odszedł on przygotować swojej – na razie pomarszczonej, ale dzięki miłosnemu liftingowi już młodniejącej – Oblubienicy niebiańskie „M-∞”?].

Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons

Szczerze powiedziawszy, nie mamy rozumowego pojęcia o wieczności, ale za to mamy przez wiarę przyjęte objawienie tej tajemniczej syntezy czasu i wieczności. Wiemy „już”, że zostaliśmy przewidziani przez Ojca „równocześnie” (nieortodoksyjnie plączę czas z wiecznością, ale nie sposób tego uniknąć, gdy pisze się z „wnętrza czasu”) z odwiecznym zrodzeniem Syna; ani na „moment” później. „Zrodzeni” z Ojca – co z tego, że inaczej niż Syn, jeśli ze względu na tę samą przyszłość? – jako wolni i zarazem „zbawialni”, a zatem koniecznie żyjący w czasie, który stanowi nic mniej niż łaskę realizowania wolności i przyjmowania zbawienia, gdyby została ona źle wykorzystana. A skoro tak, to „zachodzi ścisła odpowiedniość – cytuję jeden z dokumentów Międzynarodowej Komisji Teologicznej – między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu”.

Spoglądając „z góry” wieczności na łez padół, wolno więc powiedzieć, że wszystko jest już pewne. Nawet jeśli zaraz trzeba z poziomu ziemskiej depresji dodać, że w czasie nic jeszcze nie zostało przesądzone z tego, co w niebie „już” postanowione. Ot, kolejny paradoks (i rym), kamień potknięcia dla wielu. Puka Bóg do Jakuba, a ten nieboraczek zmuszony jest udawać zdziwienie; że niby jak to, taki Wielki Jakub do takiego malutkiego Kubusia się pochyla, i że kielich goryczy wychyla do dna, aż po krzyż? Że może nie godzi się, żeby Bóg był tak bardzo miłością, jakby był Bogiem. I że jak to, jest więc wariant „B”, gdy „A” nie wypalił? A przecież co Kubuś się nauczył, to Jakub umie: że żadnej „opcji B” nie było, nawet jeśli w czasie alternatywa „A” spaliła na panewce; wie z objawienia, że – raz jeszcze zacytuję maksymę Wyznawcy – już „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons

A jednak nie należy odrzucać tej niezbędnej „dozy sztuczności” w relacji człowieka z Bogiem. W ogóle warto byłoby przywrócić do łask słowo „konwenans”, a kindersztubę przejawiać także w życiu duchowym. Bycie sobą kończy się wyborem Pepsi, a poddanie się pewnej „pozorowanej grze” paradoksalnie przywraca człowiekowi naturalność. Człowiek niby to odgrywa przewidzianą w wieczności rolę, a w realu staje się sobą. Przy okazji stawiam więc, zgodnie z prawem felietonisty, niedowodliwą ale zarazem nieobalalną tezę, że trendy dzisiejszej pobożności zanadto bazują na naturalności kosztem sztuczności, skutkiem czego w modzie jest egzaltacja, a prostolinijność – nie jest trendy.

Praktycznie: należałoby zacząć od zaaranżowania spotkania z Bogiem. Wyuczone pozy będą jak najbardziej na miejscu, a wyszukane sposoby medytowania nad Pismem Świętym – pozwolą wiać Duchowi, kędy chce. Zero spontaniczności, by mogła realizować się Bosko-ludzka wolność. Ale przede wszystkim chodzi o szczerą nieszczerość serca; oczekiwanie na łaskę, jakby się nie tylko nie należała (co jest prawdą), ale i jakby Bóg nie czuł się „zmuszony” swoją miłością, by w sposób wolny ją darowywać. Nie spodziewanie się tego, co zapowiedziane; dziękczynienie, gdy obiecanka okazuje się nie być cacanką. Szczerze udawane zdziwienie, gdy odwieczna miłość iskrzy w czasie w wyszukanych aranżacjach darowanej łaski.

I koniecznie dużo niedomówień. Z obu stron, Boskiej i ludzkiej. Wszak i pogańscy małżonkowie planujący nocną konsumpcję wzajemnej miłości, potrafią nie wprost komunikować swoje zamiary, a nawet odgrywać romantyczną komedię pt. „Niby nic, a tak to się zaczyna”. Swego rodzaju gra wstępna, może najbardziej skuteczna. Podobnie Bóg i człowiek umawiający się na duchowe tête-à-tête – potrzebują wielu niedopowiedzeń, zanim wypowiedzą: „ad rem”.

Tak, szczere udawanie jest dla dusz początkujących nieodzowne. Im więcej autentyzmu w tej sztuczności, tym szybciej osiągnie się wyżyny świętości. A tam, być może, zaświta w końcu w uświęconej głowie, że jest możliwe – i odtąd już nieodzowne – szczere nieudawanie. Bo od szczerości wszystko się zaczęło – to dzięki świętym tajemnica Bożego planu odsłoniła się przed grzesznymi i zaprosiła do szczerego udawania. Potrzeba było Niepokalanego Kopciuszka, by pokalańcy pojęli, że Bóg spotyka się z człowiekiem, a czas zespala z wiecznością. Musiał ktoś żyć „całkiem w czasie”, by stać się „pełnym łaski” odwiecznej. Nie ma Boga bez człowieka, a Bogarodzicy bez Boga.

Przy czym, co ważne, również w stosunku do Niewiasty, Boski Książe zachował się kurtuazyjnie. Ten, który już w Niej mieszkał, przybył do Niej z poselstwem w osobowej „karecie anioła” (korzystam z ilustracji o. Piotra Kurkiewicza), a ten, przynajmniej na niektórych ikonach Zwiastowania, nie pojawił się bez kwiata w ręce, jak przystało na wizytę u kobiety. Póty ludzkie rekwizyty, póki człowiek żyje w czasie.

Sławomir Zatwardnicki

Drugi koniec kija na charyzmatyków

Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons

Pojawiają się ostatnio tu i ówdzie komentarze dotyczące ruchu charyzmatycznego, zgodnie zresztą z „nową religijną tradycją”: ilekroć pojawia się pewien czarnoskóry rekolekcjonista głoszący na stadionie, tylekroć lud katolicki dzieli się na tych „za” i na tych „przeciw”, z pominięciem tych co to widzą „plusy dodatnie, plusy ujemne”. Różnie tylko formułuje się linię podziału.

Można się okopać według modelu: albo jesteś za ruchem (nie mylić z partią) pentekostalnym, albo za ugrupowaniem tradsów. Tertium non datur. Świadomie używam języka wziętego z polityki, bo tu i tam panuje ta sama logika „zerojedynkowa”. Jak to kiedyś zauważył Maciej Rybiński, społeczeństwo zostało tak upolitycznione, że postrzega całą rzeczywistość w kategoriach prostego wyboru pomiędzy partiami rządzącą i opozycyjną. „Każdą wypowiedzią, każdym poglądem, każdą oceną zajmujemy stanowisko polityczne. Nie ma zjawiska, sprawy, problemu, do których można mieć stosunek po prostu racjonalny”. Z takiego świata – dodawał felietonista – „drogi ucieczki nie ma, chyba że w milczenie, a i tak otoczenie chciałoby wiedzieć, przeciwko komu albo za kim się milczy”.

Ponieważ moje milczenie mogłoby być odczytane „za, a nawet przeciw”, zabieram głos, by wyrazić swój stosunek charyzmatyczno-racjonalny za czymś, a nawet przeciw czemuś. Odniosę się jednak do innego kryterium podziału, jaki był się zalągł w głowach niektórych samozwańczych analityków współczesnej religijności. Otóż chodzić ma o konflikt tendencji fideistycznych z chrześcijaństwem racjonalnym; nie muszę chyba dodawać, po której stronie już nawet nie czai się, ale atakuje fideizm, a po której i dlaczego nie po charyzmatycznej stronie trwa jedynie słuszny katolicyzm. Podpisałbym się pewnie pod powyższą diagnozą, gdyby nie dwa „małe ale”: po „pierwsze primo”, charyzmatycy nie są fideistami, a po „drugie primo” – ich krytyków trudno uznać za racjonalnych, jak wykazały ich racjonalistyczne, ale nie racjonalne „kulą w płot” diagnozy.

Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons

Oskarżać kogokolwiek dziś, w dobie powszechnego niedostatku wiary, o tendencje fideistyczne, jest, delikatnie mówiąc, nie do końca racjonalne, a być może jest nawet przejawem niebywałej wprost wiary, zresztą nieracjonalnej (a więc fideizm?). Jak to pisał Mistrz Chesterton: „na taki brak rozsądku pozwolić sobie mogą tylko racjonaliści”. Jako zwolennik kalania własnego gniazda miałbym ochotę „wtrącić swoje trzy grosze z uwzględnieniem stopy inflacji, powiedzmy od razu trzy złote” (Rybiński) krytyki pod adresem charyzmatyków, ale czy mogę? Bo skoro toczy się wojna (nie hybrydowa), trzeba jednak stanąć za jedną ze stron, albo lepiej przeciw drugiej. Za tą, która rzekomo zawłaszcza katolicyzm, choć w praktyce parafialnej bywała dotąd pacyfikowana; a przeciw tej, która oskarża.

Fideiści mają ponoć gonić za cudami! Mówiąc Dobrowolskim: „niesamowite, co?”. Można by dodać nawet, że podobni są w tym Izraelitom współczesnym Jezusowi, któremu z kolei – „niestety, niestety, niestety” – daleko było do ganienia ich za to! Dziś jednak pragnienie Boga żywego ma być fideizmem, racjonalna postawa polegałaby na tym, żeby Bogu odmówić możliwości działania, albo ograniczyć Boskie ingerencje do poddanych surowemu sprawdzianowi, jaki dokonuje się np. w maryjnych sanktuariach. Poza takimi przypadkami Bóg (deistyczny w takim razie) nie ingeruje, ewentualnie raz na dwa lata, i to tylko w Lourdes. Na marginesie, samo racjonalistyczne pojęcie cudu jest antychrześcijańskie: Bóg zaingerował na pewno jedynie w tych przypadkach, których nie daje się wytłumaczyć rozumowo. Jaki Bóg, taka zapchajdziura.

Śpieszę jednak donieść (to również autodonos), że nie taki fideista wierzący, jak wierzy racjonalista. Z doświadczenia wiem, że również charyzmatykom nie jest łatwo uwierzyć, że „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8) miałby uzdrawiać jak dwadzieścia wieków temu; i temu służy charyzmatyczne przepowiadanie mające obudzić w słuchaczach wiarę, której brakuje dziś wszystkim: fideistom również, a racjonalistom z całą pewnością. Ci ostatni z pozycji wyższości widzą w charyzmatycznych spotkaniach jedynie emocje, żadnego działania Bożego. Być może mają rację, ale po Wiechowemu „przypuszczam, że wątpię”. W świecie wiary pełnej paradoksów być może to właśnie oni są owymi ludźmi zmysłowymi, którzy nie pojmują tego, co jest z Bożego Ducha (por. 1Kor 2,14)?

Przy okazji przypomniała mi się anegdotka opowiadana przez Nicky Gumbela, tego od kursów Alfa (protestantyzacji i pentekostalizacji Kościoła Katolickiego – ciąg dalszy). Cytuję z pamięci, ale chyba w miarę wiernie. Otóż w gazecie ukazał się komunikat treści: „Wszystko wskazuje na to, że Bóg opuścił swój Kościół” (dopowiedzenie dla wrażliwego katolickiego czytelnika: chodziło o Kościół anglikański). W reakcji pojawił się komentarz: „No cóż, nie jest to może sytuacja komfortowa, ale będziemy musieli sobie jakoś z tym faktem poradzić”. I radzą sobie racjonaliści, dopóki Bóg nie okaże się niebezpiecznie żywy i mniej nadęty intelektualnie niż oni. Podejrzany, bo nazbyt przychylny pentekostalizmowi, papież Franciszek prosił: „nie zamykajcie Ducha Świętego w klatce”. Jeśli pokusa taka grozi charyzmatykom, do których apel był skierowany, co powiedzieć o niecharyzmatykach? Może: dajcie się uwolnić Duchowi Świętemu?

W każdym razie wszyscy potrzebujemy nowego exodusu z kazamat, w których tkwimy. Nie da się zrozumieć dzisiejszej rzeczywistości bez spojrzenia na wczoraj. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, w którymś momencie historii dokonało się rozdzielenie (zamiast rozróżnienia) łaski i natury, dotąd widzianych w jedności; ukształtowała się wizja „dwukondygnacyjna”: naturalnego parteru oraz „dobudowanego” na nim pierwszego piętra nadnatury. Stąd niektórzy zamieszkali w tym, co doczesne (wolnoć Tomku w parterowym domku), inni z kolei uciekli na piętro pierwsze, jakby dało się rezydować „w powietrzu”. Jeśli gdzieś szukać fideistów, to ewentualnie wtedy i tam. Na parterze znaleźli się przodkowie sekularystów.

Dziś jednak mamy do czynienia z inną sytuacją. Ponieważ rzeczywistość ma swoją realną autonomię, dół upomniał się o swoje prawa. Zatem lokatorzy pierwszego piętra zeszli na parter, po czym zostali sprowadzeni do parteru, mówiąc językiem zapaśniczym, a stało się to, ponieważ stracili kontakt z „mocą z wysoka”. Właśnie w błędnym pojmowaniu relacji przyrodzone-nadprzyrodzone tkwi źródło współczesnego sekularyzmu zagrażającego również wierze. Jaka w tej sytuacji pokusa staje przed ludźmi wierzącymi? Że zapomniawszy o różnicy między nadprzyrodzonym a przyrodzonym, w skrajnej reakcji na rozdzielenie, które między nimi dokonało się wcześniej, teraz będą próbowali na siłę „sprowadzać” górę na dół, a skutkiem tego mieszać to, co nadnaturalne z naturalnym; innymi słowy, mylić sacrum z profanum, „unaturalniać” nadnaturalne lub „uświęcać” to, co naturalne.

Jeśli chcieć znaleźć kij na charyzmatyków, to właśnie tu go należy szukać. W praktyce charyzmatycy to nie fideiści, już prędzej w nowej mutacji messalianie; jak tamci wczorajsi „utożsamili łaskę Ducha Świętego z psychologicznym doświadczeniem jej obecności w duszy” (List KNW Orationis formas), tak ci dzisiejsi ryzykują podobną tendencją, tyle że rozciągają to doświadczenie również na ciało. Zresztą, dusza czy ciało, biblijnie na jedno wychodzi: chodzi o „ciało i krew” zamiast ducha. Czy oznacza to jednak, że ideałem ma się stać niedoświadczalne chrześcijaństwo, które znajduje swoich wyznawców we współczesnych racjonalistach? Tacy wejdą – jeśli wejdą – ostatni do Królestwa Bożego. Wyprzedzają ich ludzie niewierzący, dla których jest oczywiste, że Bóg nie doświadczany niczym się nie różni od bożków, którzy nie istnieją.

Bardziej racjonalne byłoby uwzględnić, że łaska działa „dwupoziomowo”: w głębi ducha, ale też i w całej osobie człowieka. Wystarczy dokonać podziału – ludzie racjonalni lubią przecież takie naukowe rozróżnienia – na „łaskę podnoszącą” oraz „łaskę leczniczą” (określenia za dogmatykiem o. Piotrem Liszką); pierwsza z nich kieruje do celu nadprzyrodzonego, a druga działa uzdrawiająco czy uwalniająco (powiedzmy wprost: charyzmatycznie) w tym, co przyrodzone. Należy uwzględnić i to, i tamto. Istnieje dziś wielka potrzeba uwzględniania obu poziomów, o czym świadczy pentekostalizm, nawet jeśli czyni to przeakcentowując jeden z wymiarów działania Ducha Świętego.

Kij się zawsze znajdzie. Niedobrze, gdy kija szuka ten, kto sam potrzebuje przetrzepania duszy, źle, gdy gania on za niewłaściwym kijem, a najgorzej, gdy zapomina, że każdy kij ma dwa końce.

Sławomir Zatwardnicki

Lizanie trupa

Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest nas dwóch, i nie możemy dojść do zgody: gdy pierwszy z radością wita każdą ekumeniczną jaskółkę, drugi cieszy się, gdy ta odlatuje na zimę; ten darzy uczuciem sympatii chrześcijan niekatolików, a tamten nazywa ich chłodno „braćmi heretykami”. Weźmy ostatnie wydarzenia: ekumenicznie gorący emocjonował się dialogiem ekumenicznym, ale w odpowiedzi spotkał się z lodowatym wzrokiem zapowiadającym „ciche dni”, w czasie których jedyną dopuszczalną możliwością komunikacji okaże się, jak zawsze, słowo pisane. Tym razem otrzymał kopertę z felietonem o następującej treści:

„Od lizania trupa robi się zimno w język” – co mnie tak śmieszy w tym turpistycznym (trupistycznym chyba) powiedzonku, które padło z ust redaktatora prowadzącego program „Chłodnym okiem”? Chyba nie sam absurd, ale dopiero zestawienie w jednym „czarnym humorze” dwóch skojarzeń, poważnego (denat) i rozrywkowego (lizanie loda).

Grzechem zaniedbania felietonisty byłoby nie wykorzystać nadarzającej się okazji i skojarzenia, które się było nasunęło. Jak mawiał pewien wykładowca, skoro już wykroczyłem w myślach, mogę też zgrzeszyć w słowach. Byleby się przyznać do winy: otóż do naukowych publikacji „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik) ten bon-mocik, od którego przywołania rozpocząłem, pasuje jak, nie przymierzając, kremacja do niewiary w ciała zmartwychwstanie.

Wiele szkód może nie powodują ekumeniści, ale na pewno zimno im się robi w język, gdy przystępują do lizania trupa tych doktryn, które niepotrzebnie wskrzeszają zamiast pozwolić im na wieczny odpoczynek. Cytowałem już kiedyś Chestertona – według którego protestantyzm jest żywy wyłącznie jako negacja, ale nie jako pozytywna doktryna – i ulegnę pokusie, by zrobić to raz jeszcze: „w każdej praktycznie kwestii doktrynalnej, w której reformacja postawiła Rzym w stan oskarżenia, Rzym został od tamtej pory uniewinniony zgodnym werdyktem całego świata”.

Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Tak jest z podstawowym przekonaniem o usprawiedliwieniu jedynie z łaski, od którego zależy „być albo nie być” protestantyzmu. By Bóg mógł być pierwszy, człowieka przed usprawiedliwieniem nie mogło być – dlatego sprowadzono go do kamienia, drewna czy zwłok. Zdaje się, że nawet w toczonym przez robaki umrzyku więcej można by dostrzec oznak życia wewnętrznego. Otóż uporczywie, po przyjęciu chrztu, w zgodzie z całym światem, powątpiewam w zbawienie, które uśmierca człowieka (a przy okazji Boga oskarża o skłonności do nekrofilii).

Tak, ja wiem, że jeśli dobrze pogrzebać, to odkopanemu trupowi można włożyć w usta „ekumenicznie poprawne” sprostowanie. Wtedy okaże się, że ani reformatorzy nie mówili tego, co usłyszeli katolicy, ani Sobór Trydencki nie sprzeciwił się protestanckim poglądom, bo te znał jedynie z drugiej ręki. Tylko trzeba dobrze lizać, tak żeby odpowiednio chłodno odnieść się do języka tego Kościoła, któremu obiecano asystencję Ducha Świętego (może Duch doznał schizofrenii i po równo działał i tu, i tam?). To zdaje się jeden z grzechów głównych, o jaki można oskarżyć katolickich ekumenistów. Dzięki nim wiemy, że podzieleni chrześcijanie po prostu inaczej rozkładali teologiczne akcenty.

Luter przewraca się w grobie, plecami do ekumenistów. Z akcentem na „plecami”. A żywi ekumeniści potykają się o zdrowy rozsądek, który gdzieś po drodze do siebie zgubili. Ten zdrowy rozsądek nie pozwala nieoświeconym chrześcijanom przyjąć do wiadomości, że są mądrzejsi od swoich przodków, których podzieliło „totalne nieporozumienie”, ot zrozumiały w minionych czasach niedostatek komunikacji. Ale może „nie tyle brakuje im zdrowego rozsądku, ile wiary koniecznej do przyjęcia tego cudu, który dokonał się tam, gdzie kwestia, która poróżniła obie strony, okazała się jednak łączyć” (Sławomir Zatwardnicki).

Tu następuje podpis, a pod nim postscriptum:

PS. Bez obrazy, drogi bracie katoliku. Ten czarny pijar to tylko czarny humor. Trupy z szafy obowiązkowo najlepiej byłoby wyciągnąć i pogrzebać. A jeśli nie wypada grzebać, trzeba to co wypada z szafy przytulić do ortodoksyjnej doktryny, z której zaczerpnie trochę ciepła.

I co takiemu odpisać? Jak z takim dojść do zgody? Proszę o ekumeniczną radę.

Sławomir Zatwardnicki

Czy dobry Bóg jest wszystkiemu winien? O Bożej Opatrzności i wolnej woli człowieka słów kilka

Gdy stajemy wobec tzw. sytuacji granicznych (porażka, choroba, śmierć) zawsze znajdzie się katolik, który powie: „Bóg tak chciał”, „wola Boża”, itp. Czy jednak takie „pocieszenie” jest odpowiedzią (zgodną z prawdą?), jakiej w danej chwili potrzebuje człowiek? Czytaj dalej Czy dobry Bóg jest wszystkiemu winien? O Bożej Opatrzności i wolnej woli człowieka słów kilka

Krytyczna recenzja recenzji

Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons
Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nic tak bardzo nie przestrasza i nie rozśmiesza równocześnie jak przeczytana recenzja własnej książki. Straszne jest to widmo wieży Babel, która wyrasta pomiędzy autorem i recenzentem: drugi niewiele, by nie powiedzieć nic, zrozumiał, z tego, co pierwszy napisał, i co przeraża pierwszego i każe mu się pytać, czy aż tak mało komunikatywnie wyraził był to, co wyraził? (Oczywiście przy założeniu, że recenzent napisał rzeczywiście to, co autor przeczytał, że on napisał).

W związku z tym moja rada: konsekwentny katolik – czy to autor, czy recenzent – powinien w postscriptum, niekoniecznie drobnym maczkiem pisanym, zastrzegać się, że z powodu grzechu pierworodnego być może nie udało się adekwatnie uchwycić w słowa swojej czy cudzej myśli. Ale czy to nie byłoby w przypadku recenzenta przyznaniem się do tego, że projektuje się własne czytamisię na rzeczywistą treść lektury?

Nie każdy krytyk jest Andrzejem Horubałą, który przed napisaniem recenzji dokładnie i być może po wielokroć czyta nie tylko recenzowaną, ale i pozostałe pozycje autora. A potem – przed wydaniem wyroku – dokonuje literacko-ignacjańskiego „rozeznania duchów”. Powiedzmy wprost: krytycy tego typu to gatunek zagrożony. W przypadku naukowców – prawdopodobnie całkiem wymarły. Stąd na kolanie (zamiast na kolanach) pichcenie fast-omówień formalnie trzymających się naukowego schematu. Groby pobielane.

SanDiegoCityCollegeLearningResource - bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons
SanDiegoCityCollegeLearningResource – bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przestrasza, że intelekt tych teologów, których wyuczono klasycznej definicji prawdy (Tomaszowe Veritas est adaequatio intellectus et rei), tak relatywistycznie koresponduje z rzeczywistością. Można jeśli nie stracić wiarę w poznawalność prawdy, to na pewno uwierzyć w zdolności umysłu do projektowania wyobrażeń i uznawania ich za prawdę. Science-fiction, z akcentem na science i na fiction.

Gdy czytam naukawe recenzje swoich publikacji, łapię się za głowę (swoją i recenzenta), bo w głowie (mojej) się nie mieści, że napisałem te wszystkie mądre rzeczy, które tak wypełniły głowę recenzenta i jego recenzję, że brakło w niej miejsca na coś i kogoś poniżej zakładanego przez niego poziomu. Stałbym się może w swoich oczach mądrzejszy wprost proporcjonalnie do ilości liter przed nazwiskiem recenzenta, gdybym tylko się w lustrze recenzji rozpoznawał. Robiąc dobrą minę do złej gry, mógłbym napisać, że widzę się w gabinecie krzywych luster.

Robiąc złą minę do złej gry musiałbym donieść, że to recenzent odbija się w recenzji, a nie autor i jego książka. Przepyszna to, choć ciężkostrawna zabawa dla autora, wydłubywać te rodzynki, które dotyczą rzeczywiście tego, co napisał, z tego zakalca recenzenta, który nie oparł się pokusie uprawiania swojej literatury. Działa to chyba na zasadzie kamyka wrzuconego do wody: książka jest tym kamykiem, a recenzyjne kręgi rozchodzą się na wszystkie strony na zasadzie dalekich skojarzeń. Świadczy to zapewne o inteligencji krytyka, któremu wszystko ze wszystkim się kojarzy; i odpowiada to bez wątpienia prawdzie rzeczywistości, której poszczególne aspekty łączą się jedne z drugimi.

Choć, z drugiej strony, przypomina to nieco klasyczny odruch Pawłowa. Albo nawet swego rodzaju „intelektualny odruch fizjologiczny”. Uderz młoteczkiem w kolanko, a reakcją mięśnia czworogłowego uda będzie wyprostowanie nogi w stawie kolanowym. Uderz książeczką w przeguby umysłu, a odezwie się mięsień dwupółkulowy głowy. I kopnie autora właśnie przez to, że recenzent zadaje ciosy i pochwały w próżnię.

Żeby ułatwić sprawę, w jednej z moich ostatnich książek, dodałem wcale nie maczkiem pisane „Posłowie. Ściągę dla recenzentów i krytyków”. Niechże nawet krytykują, byle z sensem. Nie wiem, czy ktoś skorzystał z tych podpowiedzi, na pewno jeden z recenzentów odwołał się do mojego wybiegu. A przy okazji uległ pokusie recenzowania posłowia kosztem książki. W związku z tym wieża Babel zyskała nową architekturę: interpretację posłowia niekoniecznie adekwatną do tego, co autor napisał w swojej ściądze.

Na recenzję samej książki zabrakło już miejsca, wszak nawet naukowe publikacje mają swoją ograniczoną objętość. Zawsze jednak można będzie przecież do książki wrócić. Recenzenci mają w zwyczaju, jak sami piszą, sięgać wielokrotnie do raz tylko recenzowanych książek. Gdy wracają do domu, wracają przecież również do książek mieszkających na półkach. Trochę jak w tej anegdotce zapisanej we Wspomnieniach moich pamiętników Jerzego Dobrowolskiego:

Pan w radio zawsze mówi: „Niestety, nasza audycja zbliża się powoli do końca, ale wrócimy jeszcze niejednokrotnie do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia”. Potem już nigdy nie wracają do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia, natomiast puszczają jakieś inne audycje, które niestety również zbliżają się powoli do końca.

Mógłbym napisać „antyściągę”, w której podpowiadałbym utytułowanemu recenzentowi, czego nie napisałem, ale niestety nie wznoszę się aż tak wysoko, w naukową dziedzinę ułudy, by odpowiednie dać projektowanej rzeczy słowo. Następnym razem zostawię jednak krytykom prócz ściągi jeszcze „bryk do ściągi”. A jeśli i to nie pomoże, rzucony na kolana napiszę krytyczną recenzję recenzji.

Być może właśnie przed chwilą ją napisałem. Jeśli trafiłem „kulą w płot”, czyli „młoteczkiem w kolano”, proszę krytykowanych o jakąś ściągę, bym następnym razem wiedział, jak należy pisać. Jak wieża Babel, to Babel.

Sławomir Zatwardnicki

Ślimak Słupnik

Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest taki kawał, który przytaczam pierwszy i ostatni raz, obiecuję: „Siedzi facet w oknie na czwartym piętrze, a tu ślimak wpełza na parapet; pstryknął więc nieproszonego gościa, tak że ten spadł na ziemię. Mijają trzy lata, dzwonek do drzwi; koleś otwiera, a tam ślimak siedzi na dzwonku i mówi: „Ty, gościu, to przed chwilą – co to miało znaczyć?”. To samo pytanie mógłby zadać w tej chwili czytelnik bloga – odpowiadam więc: sezon ogórkowy, który niniejszym uważam za rozpoczęty.

Przykro mi to przyznawać, ale do tej pory nie myślałem o tym, że ślimaki uprawiają zawodową wspinaczkę. Może gdzieś tam kiedyś rzucił mi się w oczy jakiś mały mięczak amator, ale dopiero dziś, gdy mój wzrok padł na tego dorodnego twardziela w skorupie, jakich sporo na każdym cmentarzu, zadumałem się nieco głębiej nad behawiorem brzuchonogów. Żeby jednak zejść na głębię, trzeba odbić się od powierzchni, stąd moje rozpoczynające pytanie:

Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons
Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy ślimak, który wpełza na drzewo ma… ten tego, wszystko po kolei w swojej ślimaczej głowie? Może ktoś ze starszych czytelników podpowie, czy zawsze ślimaki „tak miały”? Czy też jest to znak czasów: ślimaczy gatunek ekstremalnego sportu, który ma na celu zabić ból egzystencjalny? Akrobatyczny popis na zielonym drapaczu chmur. Może ta „palma” wyrosła z grzechu dzieci Bożych, ze względu na który całe stworzenie „zostało poddane marności” (Rz 8,20)?

Albo jest to znak protestu, samobójstwo przeciw czemuś lub dla zwrócenia uwagi na coś? Kto wie, może dotarły do uszu ślimaka (mój Boże, ja nawet nie jestem pewny, czy ten „brat mniejszy” ma narząda słuchu?!) informacje o ekologicznej encyklice papieskiej, a czyn jego był po prostu kolejnym głosem dołączającym się do chóru samozwańczych komentatorów Franciszka? Albo muszlowiec oponował przeciw psychicznemu mobbingowi, jakiego dopuszczają się nauczyciele wykorzystujący bezbronnego ślimaka do matematycznych zadań („Ślimak wspina się na drzewo o wysokości…, z prędkością…”)?

Możliwe, że nie trzeba aż tak dalekich interpretacji, a zachowanie ślimaka daje się tłumaczyć utylitarystycznymi pobudkami; byłby to może po prostu przemyślany, choć powolny ruch ze strony ślimaka unikającego w ten sposób podeptania. Choć zdaje się brakło konsekwencji – kiedyś trzeba będzie przecież zejść, chyba że wcześniej umrze się z głodu albo pragnienia. A skoro o tym mowa: nurtuje mnie pytanie, skąd tyle wilgoci w takim ślimaku, że stać go na targanie się razem z całym dobytkiem, ale bez prowiantu, na tak długą drogę? Że nie wysycha ten jednogarbiec, który nie jest wielbłądem – to chyba rodzaj cudu dokonującego się na oczach tych, co to mają oczy, ale nie widzą!

„Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze/ Chwalmy śpiewem i tańcem cuda te fantastyczne” – śpiewała Anna Szałapak. Na swój sposób i to stworzenie odzwierciedla doskonałość Stwórcy, który chroni „biedne domki ślimaków”. Z kolei papież ateizmu mógłby w tym wdrapaniu się na drzewo dostrzec przygotowanie do skoku ewolucyjnego – do tej pory bowiem ślimakom nie udało się jeszcze opanować powietrza, a po zwycięstwie nad ogródkami działkowymi przydałoby się trochę więcej „przestrzeni życiowej”.

Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons
Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons

Moim zdaniem jednak nie należy szukać rozwiązania naturalnego tam, gdzie jest prawdopodobne, że w grę wchodzą czynniki nadnaturalne. Stawiam na to, że ten pozorny mięczak to w rzeczywistości twardziel asceta, który jeśli do tej pory nie porzucił jeszcze całego swojego mienia, które przywiązało się do jego pleców, to tylko dlatego, że uczyni to dopiero gdy dopełni swojej drogi krzyżowej na drzewo.

Taki święty Słupnik. Ślimak Słupnik.

Sezon ogórkowy niniejszym uważam za zamknięty. Obiecuję.

Sławomir Zatwardnicki

Śmierdzące miłosierdzie

Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons
Water closet (WC) with septic tank and infiltration (4216249567).jpg, źródło: Wikimedia commons

Bardzo ciekawa jest ta prawidłowość, która daje się schwytać siatką paradoksu: otóż to ci, którzy ostatecznego zbawienia oczekiwali nie w historii, ale w eschatologii, właśnie w doczesności poświęcali się z miłości do innych. Tego samego Boga, który miał stać się ich udziałem w chwale nieba, na ziemi dostrzegali w obliczu potrzebującego pomocy bliźniego. I odwrotnie: świeckie mesjanizmy, które pojawiają się jak grzyby po deszczu wypłukującym wiarę, nie potrafią sprawić, żeby powołane przez nie instytucje działające rzekomo w służbie innym miewały „ludzką twarz” – są tak ludzkie, że aż nieludzkie.

Warto by zastanowić się tym wszystkim Marxom (Reinhardom) zafascynowanym nauką społeczną Kościoła, w jaki sposób i czy w ogóle jest możliwe zrealizowanie jej postulatów w świecie niechrześcijańskim? Jeśli, jak pisał Benedykt XVI, „miłość (caritas) jest fundamentem nauki społecznej Kościoła”, to należy być jednak świadomym „wykolejeń i ogołocenia z sensu, na które bywała i nadal bywa wystawiana miłość, z czym łączy się ryzyko opacznego jej pojmowania, odłączania od działań etycznych i w każdym wypadku uniemożliwienia jej prawidłowej oceny” (Caritas in veritate).

W związku z tym autor encykliki wskazywał na potrzebę „łączenia miłości z prawdą nie tylko we wskazanym przez św. Pawła kierunku, «veritas in caritate» (Ef 4, 15), ale również w odwrotnym i komplementarnym kierunku — «caritas in veritate»”. Kiedyś trzeba było przypominać o miłości, by prawda nie zabiła; dziś chrześcijanie trąbić mają o prawdzie, bez której miłość się wypacza. Niewdzięczne to zadanie, które powoduje, że w „licytacji na miłość” (specjalność zwłaszcza polityków przed wyborami) nie mają wierzący szans – przynajmniej po ludzku rzecz rozpatrując.

Jak idee mają swoje konsekwencje, tak również polityka państwa ma swoje owoce, przy czym żeby ocenić ich wartość, należy schylić się: im bliżej ziemi, tym lepiej, choć można ich szukać również jakieś 0,7 m nad ziemią, a dokładnie nad posadzką toalety. W mieszkaniu gminnym, sponsorowanym lekką ręką urzędnika z ciężko zarabianych pieniędzy podatników; bez jakiejkolwiek ofiary ze strony urzędnika, za to z przymusowych ofiar innych. Jeśli można mówić o jakimkolwiek poświęceniu, to jedynie współmieszkańców kamienicy, którym dane jest mieszkać z dotowanym lokatorem, który swoją obecność zaznacza fetorem wydostającym się z legalnie okupowanego lokum.

Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons
Psychodidae species.jpg, źródło: Wikimedia commons

Są to „perwersje państwa dobroczynnego” (© Maciej Rybiński). Śmierdzi z daleka rzekoma wielkoduszność państwa – albo zamienia się w pomoc bezduszną, albo w duszącą, jak w tym przypadku. Raz w nieprawdziwym miłosierdziu wpuszczony do lokalu alkoholik – nie wpuszcza nieproszonych gości, nawet jeśli miałaby to być ekipa remontująca zepsutą kanalizację. Jeśli wpuszcza, to w maliny, umawiając się na kolejne terminy i obowiązkowo ich nie dotrzymując. I co zrobisz takiemu? Żona pijącego może przestać prać uzależnionemu bieliznę czy dzielić z nim łóżko. Współuzależnieni mieszkańcy kamienicy pozbawieni są tych możliwości.

Paradoks polega na tym, że to samo państwo, które rzekomo przeciwdziała alkoholizmowi (PARPA), pomaga trwać uzależnionemu w nałogu! Nie pozwala mu sięgnąć dna, chyba że dna butelki, którą mu pośrednio funduje. Jeśli „państwo, którego biurokracja opiekuje się biednymi tak troskliwie, że zamyka im tą opieką całkowicie drogę do podjęcia próby indywidualnego wzbogacenia się na własną rękę”, jest zdaniem cytowanego wyżej felietonisty „państwem opętanych ideologicznie głupców”, to państwo niańczące alkoholików jest państwem wprost patologicznym.

Można by użyć epitetu „państwo współuzależnione”, ale byłoby to z obrazą dla współuzależnionych, których prócz „haju” z ratowania uzależnionego dosięgają negatywne skutki życia z nałogowcem.

Sławomir Zatwardnicki

Prowokuję, prorokuję

Łóżko drewniane.JPG, źródło: Wikimedia commons
Łóżko drewniane.JPG, źródło: Wikimedia commons

Duch Święty wieje w osobach małżonków – nie jedynie w duszach, ale w duchowo-cielesnym mężu i duchowo-cielesnej żonie. Stają się jedno nie tylko w ciele, i nie wyłącznie w duszy; ale: w ciele i duszy. Duch miłości prowadzi męża i mężynę do komunii, oddają się sobie nawzajem w „ucieleśnionym duchu” czy „uduchowionym ciele”. Miłość małżeńska niejedno ma imię, ale przynajmniej dwa: agape i eros.

„W rzeczywistości eros i agape – miłość wstępująca i miłość zstępująca – nie dają się nigdy całkowicie oddzielić jedna od drugiej”, a im bardziej „znajdują właściwą jedność w jedynej rzeczywistości miłości, tym bardziej spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle” (Benedykt XVI, Deus caritas est). Nie wolno ich rozdzielać, muszą się łączyć; wysiłek „uduchawiania” erosa przez agape może u niektórych wynikać z manichejskich pozostałości, i paradoksalnie może być działaniem „z ciała” właśnie.

Ten „skropiony wodą święconą” pogański atawizm – lekceważenie erosa – bazuje na nieporozumieniu: chrześcijaństwo miałoby polegać na odwróceniu wcześniejszej sytuacji, gdy to eros dosiadał człowieka. A tymczasem erosa należy nie kropić, ale chrzcić, i to najlepiej przez zanurzenie w Duchu Świętym. A nie kastrować „po katolicku”, w „białych rękawiczkach” metod naturalnego planowania rodziny, które stają się sztucznym planowaniem erosowi, kiedy Duch Święty może sobie pozwolić w nim się ujawnić.

Wrocław, Apartament urządzony - fotopolska.eu (247434).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wrocław, Apartament urządzony – fotopolska.eu (247434).jpg, źródło: Wikimedia commons

Bóg jednak nie przypadkiem łączy miłość z seksualnością; w pragnieniu (nie czytaj: w pożądaniu) żony, największym w dni płodne, należy dostrzec łaskę. Swego rodzaju czas „pocieszenia”, który ułatwia podjęcie decyzji o współżyciu i pozwala bez lęku spojrzeć w przyszłość rodzicielstwa. Okres „strapienia” przeżywanego w Panu nadejdzie potem, gdy przyjdzie czas pielęgnowania owocu miłości. Strapienie od ducha złego nadciąga razem ze zmarnowaną szansą na „współstworzenie” z Bogiem nie tylko ciała, ale i nieśmiertelnej duszy dziecka.

„W czasie strapienia nigdy nie robić [żadnej] zmiany, ale mocno i wytrwale stać przy postanowieniach i przy decyzji, w jakiej się trwało w dniu poprzedzającym strapienie, albo przy decyzji, którą się miało podczas poprzedniego pocieszenia. Bo jak w pocieszeniu prowadzi nas i doradza nam duch dobry, tak w strapieniu – duch zły, a przy jego radach nie możemy wejść na drogę dobrze wiodącą do celu” (Ćwiczenia duchowne, nr 318).

W pełni władz umysłowych i nie pod wpływem „szaleństwa erosa” posłużyłem się językiem Ignacego z Loyoli. Daje się odczytać „w Duchu” analogia między regułami rozeznawania duchów podanymi przez świętego, a (współ)życiem małżeńskim. Warto byłoby podglądnąć dusze chrześcijańskich małżonków stroniących od cielesnych zbliżeń w dni płodne, czy przypadkiem nie doradza im duch zły; ojciec kłamstwa potrafi przecież usprawiedliwić ich porażkę rzekomym zwycięstwem ducha nad ciałem.

Sławomir Zatwardnicki

Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Wydaje się, że lepsza od prób odgadnięcia tajemnicy, na czym polega podobieństwo człowieka do Boga, który go stworzył na swój obraz, i który w końcu sam stał się człowiekiem, byłaby zgoda na paradoks. Czytaj dalej Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Mało cielesne Boże Ciało

474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie
474_images_aktualnosci_thumb_medium675_380.jpg, źródło: Parafia Matki Bożej Królowej Aniołów na Bemowie

O prawdziwości powiedzenia „O Maryi nigdy dość” przekonałem się w czasie pisania książki poświęconej Matce Bożej; jakiegokolwiek aspektu Jej tajemnicy dotknąć, można pisać bez końca. Maryja jest jak rzeka, u której kresu znajduje się ocean boskości stający się Jej wiecznym źródłem (w Boskich prawidłach wywróconych na właściwą stronę źródłem jest cel). Dzięki temu Maryja staje się Bogiem, choć nie przestaje być człowiekiem. Bo przecież jeśli Atanazy miał rację, że „Syn Boży stał się człowiekiem, aby uczynić nas Bogiem”, to symetryczność tej akcji-reakcji najdoskonalszy wyraz znajduje w Niej. Ale nie z powodu Jej przebóstwienia, lecz raczej ze względu na ową nieutracalną „ludzkość” Wniebowziętej, z której Wcielony wziął to, co ludzkie, ludzkie słowa nie nadążają w pochwałach (uwielbieniach, jak chciałby św. Alfons Maria de Liguori) Matki Bożej, które cisną się na usta i klawiaturę Jej czcicielom. Czytaj dalej Mało cielesne Boże Ciało