Archiwa tagu: stworzenie

Pod prąd czasu, z prądem wieczności

Clock at St James' church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons
Clock at St James’ church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons

Chrystus wyzwala z wszelkiej niewoli, również z myślenia uwięzionego w czasie. Przy czym wszystko odbywa się zgodnie z Boską pedagogią, a zatem również z uwzględnieniem reguł czasu, nawet jeśli „nawrócenie czasu” skutkować będzie z kolei wywróceniem tych reguł na „Boską stronę”. Można by, prostując nieco drogi historii zbawienia, rozróżnić trzy etapy, których z kolei nie wolno rozdzielać.

Boże Objawienie dokonało po pierwsze uwolnienia z uwięzienia w rzekomo wiecznym czasie – ukazując cel całej rzeczywistości, która w czasie zmierza do wypełnienia odwiecznego Bożego planu. W ten sposób stworzone świat i czas okazały się pierwszą łaską niezbędną do zrealizowania „pełni łaski”, kiedy to Bóg stanie się „wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Czas jest drogą, po której pielgrzymujemy jako ludzie, a z nami cały świat, przestrzeń w której realizuje się łaska „dla naszego zbawienia”.

Drugi etap wiąże się z wejściem Boga na świat i w ludzką historię, które z kolei staje się wyjściem Wcielonego (wświatowionego, wczasowionego), otwarciem możliwości działania „pod prąd” czasu oraz z eschatycznym „prądem”. Gdyby nie to, co stało się „w pełni czasu”, Syn Boży nie mógłby „powrócić do przyszłości” oraz przywrócić przeszłości przyszłość; a tak Chrystus działa „przed i po Chrystusie”. Zjednoczenie czasu i wieczności w Osobie Wcielonego powoduje perychorezę ziemskiej historii i niebieskiego szabatu, która mimo że ujawni się w pełni dopiero w wieczności, to już teraz sprawia, że „historia ludzkości nie jest całkowicie doczesna, lecz związana ściśle z wiecznością” (Piotr Liszka).

Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons
Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy w takim razie Syn Boży stałby się człowiekiem również, gdyby Adamowie i ich potomstwo nie zgrzeszyli? Kto gdyba, ten babcię z wąsami myli z dziadkiem. Zastanawianie się, jak Bóg działałby, gdyby – jest postrzeganiem wieczności z wnętrza czasu; domalowywaniem lub goleniem Bogu wąsów. Nie było wariantu B, panaceum aplikowanego, gdy pomysł A spalił na panewce, od początku Bóg realizował plan B, bowiem, jak to wyznał, maksymalnie skupiając historię stworzenia i zbawienia w soczewce wieczności, św. Maksym Wyznawca: „zostaliśmy stworzeni w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

W każdym razie właśnie w sposobie wyzwolenia z grzechu odkrywa się algorytm działania Odwiecznego w czasie, Boga w człowieku. „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” w tak Bosko-ludzki, odwieczno-historyczny sposób. Zbawienie w „pełni czasu” umożliwia Bogu zbawienie czasu i człowieka w czasie. Owocami Paschy karmią się owce, w tym najpiękniejsza z nich, Maryja. „Łaski pełna”, bo odkupiona ze względu na przyszłe zasługi Syna, może stać się Matką Zbawiciela przez swoje fiat, bez którego Zbawca nie dokonałby naszego i Jej odkupienia.

Stworzenie jest pierwszym aktem zbawienia, a zbawienie nowym stworzeniem. Adam znajduje swoje zbawienie w Nowym Adamie, z kolei na obraz Drugiego Adama i w Nim został stworzony pierwszy człowiek (por. Kol 1,15-17). Ze względu na przyszłe Nowe Przymierze, związek „jednego ciała” pomiędzy Chrystusem a Kościołem, Bóg może zawiązywać przymierze przeszłe, z narodem wybranym. Ponieważ Zbawca Oblubieniec złączy się ze swoją odkupioną Oblubienicą, Stwórca odbija obraz tej przyszłej tajemnicy już w stworzeniu męża i mężatki. Stworzone małżeństwo potrzebuje zbawienia, i zostaje podniesione do godności sakramentu „Nowego Przymierza, ponieważ oznacza jego łaskę i jej udziela” (KKK 1617).

Kto ma uszy nie z tego świata, niech słucha o sprawach przekraczających ten świat; kto ma oczy nie z tego czasu, niech widzi wieczność która była wkroczyła (czas zaprzeszły) w czas. Przy czym właśnie to wkroczenie zostanie dopełnione w „czasie zaprzyszłym”. Trzeci bowiem etap (czy jeszcze w czasie, czy już w wieczności?) polega na wejściu czasu i stworzenia do wieczności Stwórcy, czyli na exodusie ze starego czasu i pierwszego stworzenia. Ze względu na tę eschatyczną rzeczywistość, która z perspektywy czasu jest jeszcze przed nami, a z wnętrza wieczności działa w czasie, wiara już teraz może być jej poręką i dowodem (por. Hbr 11,1).

Bóg działa „pod prąd” czasu, bo „z prądem” wieczności. Stworzenie czasu to pewnego rodzaju „rozciągnięcie” wieczności, żeby odwieczna Boża decyzja usynowienia człowieka mogła się zrealizować za zgodą i we współpracy z tym, który powinien być tym najbardziej zainteresowany. A jeśli okazuje się zainteresowany mniej niż stworzenie, które „z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8,19), wtedy ze względu na Boże miłosierdzie czas wydaje się niemiłosiernie dłużyć. Inaczej syn marnotrawny „nie mógłby zapewne znaleźć litosierdzia” (Michał Bałucki).

Sławomir Zatwardnicki

Przypowieść o trzeźwieniu

Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons

Trend ściągania wszystkiego, co duchowe, na poziom psychiki, czyli „ciała i krwi”, wolno odwrócić. Można by to zrobić w duchu quasistarotestamentowym: oko za oko, ząb stały za mleczaka, konfesjonał za kozetkę. Bez naruszania tajemnicy spowiedzi powiedzmy, że chodziłoby o śmiertelny grzech psychologizowania tego, co duchowe. Ale, w ramach nowotestamentowego miłosierdzia chrześcijańskiego wobec innych a sprawiedliwego rachunku sumienia swojego, można by psychologiczne obserwacje wykorzystać do budowy przypowieści. Na przykład: odnosząc perypetie chorych związków międzyludzkich do relacji człowieka z Bogiem, której proces zdrowienia dokonuje się w zbawczej historii.

Gdyby komuś się chciało, mógłby w ten sposób pisać całe księgi, a nawet dokonać interpretacji Księgi Ksiąg pod tym kątem. Tu niech wystarczy mały przykład, zaczerpnięty z toksycznych układów osób współuzależnionych. Osoby takie mają problemy z zachowaniem równowagi między zależnością a niezależnością, i dlatego miotają się od uzależnienia do skrajnej niezależności. Jednak „przeciwieństwem współuzależnienia jest współzależność”, czyli dar „znajdowania zdrowej równowagi pomiędzy zależnością a niezależnością” (R. Hemfelt, F. Minirth, P. Meier), a nie anarchiczna niezależność.

Tej zrównoważonej postawy zabrakło Adamowi i Ewie, którzy pomylili wolność z totalną autonomią od Boga, w efekcie czego wpadli w sidła nałogowego grzechu. Jako Dorosłe Dzieci Adama, pisałem już o tym kiedyś, ponosimy konsekwencje wyboru prarodziców. Jak oni nie potrafimy „iść prosto”, lecz poruszamy się od latarni do latarni, od bezwolności w relacji z Bogiem (kompulsywna religijność naturalna), aż do destrukcyjnej emancypacji od wszelkiego wpływu Boga (ateistyczne trendy).

Akt stwórczy w naszej przypowieści, tłumaczę na osobności, po odprawieniu tłumów przypadkowych czytelników, należy widzieć właśnie jako „dobry start” do osiągnięcia celu: zdrowej na wieczność relacji człowieka z Bogiem. Stworzenie otrzymuje dar niezależności w takim stopniu, by móc w wolności budować swoją zależność od Boga. Na tyle jest sobą, żeby móc się ofiarować drugiemu, a właściwie „Drugiemu Jednemu w Trzech”, i jednocześnie by móc przyjmować miłość od Trójjedynego. Zbawienie, jeśli jego rozumienia nie będziemy zawężać do wyzwolenia od nałogu grzechowego, należy widzieć jako przebóstwienie, czyli ostateczne „skonsumowanie” tej miłości, która została zainicjowana przez Boga już w akcie stwórczym, a która dopełni się w ostatecznym podarowaniu się Boga nam, a nas Bogu. Jednak nasza z Trójcą wieczna perychoreza dokonać się może jedynie wtedy, gdy zostaniemy uwolnieni wcześniej od poadamowego problemu.

Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Na razie pozostawaliśmy bezsilni, i nawet pojęcie stworzenia zostało wykrzywione w krzywym lustrze butelki współuzależnienia. A zatem proces zbawczego trzeźwienia musi oznaczać również sięgnięcie w przeszłość. Z perspektywy czasu widać, jak wielkiego wysiłku Siła Większa od nas samych musiała dokonać, żeby doprowadzić nas do przytomności, a zatem do samych siebie i do Boga, który jest tak inny od nas, że aż możemy być na Jego obraz i podobieństwo. Do tej pory cechował nas bowiem sposób myślenia, który przedstawiam za autorami książki Miłość to wybór. O terapii współuzależnień: „Jeśli przerywana linia mojego okręgu pokryje przerywaną linię twojego, to razem stworzymy ciągłą linię okręgu. Moja półosoba potrzebuje twojej półosoby po to, by utworzyć całość”.

Nie tak jest jednak w Trójcy, nie tak: ani Ojciec nie jest trzecią częścią osoby, ani Syn, ani Duchowi też nie brakuje dwóch trzecich, a razem są Jednym. Podobnie Bóg, który odwiecznie przewidział nasz udział w życiu Trójjedynego, musi być „kompletny” sam w sobie, żeby nie szukając spełnienia samego siebie – móc wejść w relację z ludźmi, którzy nie są nim. Potrzeba było także całkowitej transcendencji, żeby można było pozwolić sobie na immanencję bez ryzyka „zlania” się ze światem. Dlatego Objawienie przypomniało o nieskończonej różnicy między Stwórcą a stworzeniem, a ponieważ ono próbowało „rozpuszczać” Boga w świecie, a siebie w Bogu (panteizm), teraz potrzeba było terapeutycznej separacji, zanim miało się dokonać zdrowe zjednoczenie.

Jeśli współuzależniony szuka własnej tożsamości w związku z innym poszukującym własnej tożsamości współuzależnionym, każdy z nich zostaje wchłonięty przez tożsamość drugiego. Z kolei współzależność człowieka z Bogiem jest możliwa tylko wtedy, gdy ten pierwszy zostaje wyrwany z pułapki współuzależnienia, a Drugi pozostaje rozpoznany jako szczęśliwy sam w sobie, nieskończenie trzeźwy, bo wolny od jakiegokolwiek poszukiwania potwierdzenia w człowieku. Dopiero relacja człowieka z chrześcijańskim Bogiem Trójjedynym prowadzić może do totalnego zjednoczenia na wieczność, z jednoczesnym poszanowaniem autonomii obu stron, Boskiej i ludzkiej.

Dlatego, jak wskazuje jeden z dokumentów Kongregacji Nauki Wiary, należy pamiętać, że „człowiek w swojej istocie jest stworzeniem i stworzeniem pozostanie na wieki, nigdy więc nie będzie możliwe wchłonięcie ludzkiego «ja» przez «Ja» Boskie, nawet w najwyższych stanach łaski”. A jednak człowiek pozostający człowiekiem stanie się Bogiem, bo „Chrystus daje nam siebie, czyniąc nas uczestnikami swojej Boskiej natury, bez naruszania natury stworzenia, w której On sam uczestniczy przez Wcielenie”. Dlatego jedynie „w chrześcijaństwie ponad wszelką miarę, bez unicestwiania w morzu Absolutu osobowego «ja», z zachowaniem statusu stworzenia, spełniają się wszystkie pragnienia zawarte w modlitwie innych religii” (Orationis formas). Tęsknoty pozachrześcijańskie to wyraz typowego dla współuzależnionych „myślenia życzeniowego”.

A teraz, jeśli to nie duchowość ma zostać wchłonięta przez psychologię, ale psychologia z zachowaniem jej tożsamości ma zostać przyjęta przez duchowość, należałoby dokonać reinterpretacji powyższej przypowieści i wskazać na niewystarczalność użytych psychologicznych obrazków z życia wziętych. Pozostawiam to już czytelnikom, podpowiadając jedynie, że relacja człowieka z Bogiem zakłada jednak niedostępną psychologii różnicę między „partnerami”. Trzeba bowiem pamiętać, że „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe” (Sobór Laterański IV). Świadomość podobnego, bo pochodnego „niepodobnego podobieństwa” należy zachować w przechodzeniu od przypowieści psychologicznej do rzeczywistości duchowej.

Sławomir Zatwardnicki

Szczere udawanie

Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jak w tytule. Niezbędne, przynajmniej dla tych, którzy stracili już dziewiczo-pogańskie rozumienie wieczności jako ciągnącego się w nieskończoność czasu, ale jeszcze nie porzucili niechrześcijańskiego pojmowania wieczności jako „czasu przed czasem”. Być może potrzebne i tym, co przyjęli już byli błogosławioną i wyzwalającą prawdę o misteryjnym splataniu się wieczności i czasu. I o tym, że ślubny warkocz Oblubienicy został ufryzowany jeszcze „przed wiecznymi czasami” (2Tm 1,9) czy „przed założeniem świata” (Ef 1,4), jak nieporadnie, choć w Duchu Świętym, wyraził był autor natchniony plan matrymonialny Boskiego Oblubieńca powzięty względem ludzkości nie w czasie zaprzeszłym, lecz w wieczności (rym niezamierzony, ale „na miejscu”).

[Na marginesie, odrobinę „dialogowo-międzyreligijnie niepoprawnie”: czy jest coś piękniejszego od warkocza i od Boga-Fryzjera damskiego? Która religia ma wiecznie młodego Pana Młodego, i która może pościć po tym, jak odszedł on przygotować swojej – na razie pomarszczonej, ale dzięki miłosnemu liftingowi już młodniejącej – Oblubienicy niebiańskie „M-∞”?].

Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons

Szczerze powiedziawszy, nie mamy rozumowego pojęcia o wieczności, ale za to mamy przez wiarę przyjęte objawienie tej tajemniczej syntezy czasu i wieczności. Wiemy „już”, że zostaliśmy przewidziani przez Ojca „równocześnie” (nieortodoksyjnie plączę czas z wiecznością, ale nie sposób tego uniknąć, gdy pisze się z „wnętrza czasu”) z odwiecznym zrodzeniem Syna; ani na „moment” później. „Zrodzeni” z Ojca – co z tego, że inaczej niż Syn, jeśli ze względu na tę samą przyszłość? – jako wolni i zarazem „zbawialni”, a zatem koniecznie żyjący w czasie, który stanowi nic mniej niż łaskę realizowania wolności i przyjmowania zbawienia, gdyby została ona źle wykorzystana. A skoro tak, to „zachodzi ścisła odpowiedniość – cytuję jeden z dokumentów Międzynarodowej Komisji Teologicznej – między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu”.

Spoglądając „z góry” wieczności na łez padół, wolno więc powiedzieć, że wszystko jest już pewne. Nawet jeśli zaraz trzeba z poziomu ziemskiej depresji dodać, że w czasie nic jeszcze nie zostało przesądzone z tego, co w niebie „już” postanowione. Ot, kolejny paradoks (i rym), kamień potknięcia dla wielu. Puka Bóg do Jakuba, a ten nieboraczek zmuszony jest udawać zdziwienie; że niby jak to, taki Wielki Jakub do takiego malutkiego Kubusia się pochyla, i że kielich goryczy wychyla do dna, aż po krzyż? Że może nie godzi się, żeby Bóg był tak bardzo miłością, jakby był Bogiem. I że jak to, jest więc wariant „B”, gdy „A” nie wypalił? A przecież co Kubuś się nauczył, to Jakub umie: że żadnej „opcji B” nie było, nawet jeśli w czasie alternatywa „A” spaliła na panewce; wie z objawienia, że – raz jeszcze zacytuję maksymę Wyznawcy – już „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons

A jednak nie należy odrzucać tej niezbędnej „dozy sztuczności” w relacji człowieka z Bogiem. W ogóle warto byłoby przywrócić do łask słowo „konwenans”, a kindersztubę przejawiać także w życiu duchowym. Bycie sobą kończy się wyborem Pepsi, a poddanie się pewnej „pozorowanej grze” paradoksalnie przywraca człowiekowi naturalność. Człowiek niby to odgrywa przewidzianą w wieczności rolę, a w realu staje się sobą. Przy okazji stawiam więc, zgodnie z prawem felietonisty, niedowodliwą ale zarazem nieobalalną tezę, że trendy dzisiejszej pobożności zanadto bazują na naturalności kosztem sztuczności, skutkiem czego w modzie jest egzaltacja, a prostolinijność – nie jest trendy.

Praktycznie: należałoby zacząć od zaaranżowania spotkania z Bogiem. Wyuczone pozy będą jak najbardziej na miejscu, a wyszukane sposoby medytowania nad Pismem Świętym – pozwolą wiać Duchowi, kędy chce. Zero spontaniczności, by mogła realizować się Bosko-ludzka wolność. Ale przede wszystkim chodzi o szczerą nieszczerość serca; oczekiwanie na łaskę, jakby się nie tylko nie należała (co jest prawdą), ale i jakby Bóg nie czuł się „zmuszony” swoją miłością, by w sposób wolny ją darowywać. Nie spodziewanie się tego, co zapowiedziane; dziękczynienie, gdy obiecanka okazuje się nie być cacanką. Szczerze udawane zdziwienie, gdy odwieczna miłość iskrzy w czasie w wyszukanych aranżacjach darowanej łaski.

I koniecznie dużo niedomówień. Z obu stron, Boskiej i ludzkiej. Wszak i pogańscy małżonkowie planujący nocną konsumpcję wzajemnej miłości, potrafią nie wprost komunikować swoje zamiary, a nawet odgrywać romantyczną komedię pt. „Niby nic, a tak to się zaczyna”. Swego rodzaju gra wstępna, może najbardziej skuteczna. Podobnie Bóg i człowiek umawiający się na duchowe tête-à-tête – potrzebują wielu niedopowiedzeń, zanim wypowiedzą: „ad rem”.

Tak, szczere udawanie jest dla dusz początkujących nieodzowne. Im więcej autentyzmu w tej sztuczności, tym szybciej osiągnie się wyżyny świętości. A tam, być może, zaświta w końcu w uświęconej głowie, że jest możliwe – i odtąd już nieodzowne – szczere nieudawanie. Bo od szczerości wszystko się zaczęło – to dzięki świętym tajemnica Bożego planu odsłoniła się przed grzesznymi i zaprosiła do szczerego udawania. Potrzeba było Niepokalanego Kopciuszka, by pokalańcy pojęli, że Bóg spotyka się z człowiekiem, a czas zespala z wiecznością. Musiał ktoś żyć „całkiem w czasie”, by stać się „pełnym łaski” odwiecznej. Nie ma Boga bez człowieka, a Bogarodzicy bez Boga.

Przy czym, co ważne, również w stosunku do Niewiasty, Boski Książe zachował się kurtuazyjnie. Ten, który już w Niej mieszkał, przybył do Niej z poselstwem w osobowej „karecie anioła” (korzystam z ilustracji o. Piotra Kurkiewicza), a ten, przynajmniej na niektórych ikonach Zwiastowania, nie pojawił się bez kwiata w ręce, jak przystało na wizytę u kobiety. Póty ludzkie rekwizyty, póki człowiek żyje w czasie.

Sławomir Zatwardnicki

Ślimak Słupnik

Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ślimak.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest taki kawał, który przytaczam pierwszy i ostatni raz, obiecuję: „Siedzi facet w oknie na czwartym piętrze, a tu ślimak wpełza na parapet; pstryknął więc nieproszonego gościa, tak że ten spadł na ziemię. Mijają trzy lata, dzwonek do drzwi; koleś otwiera, a tam ślimak siedzi na dzwonku i mówi: „Ty, gościu, to przed chwilą – co to miało znaczyć?”. To samo pytanie mógłby zadać w tej chwili czytelnik bloga – odpowiadam więc: sezon ogórkowy, który niniejszym uważam za rozpoczęty.

Przykro mi to przyznawać, ale do tej pory nie myślałem o tym, że ślimaki uprawiają zawodową wspinaczkę. Może gdzieś tam kiedyś rzucił mi się w oczy jakiś mały mięczak amator, ale dopiero dziś, gdy mój wzrok padł na tego dorodnego twardziela w skorupie, jakich sporo na każdym cmentarzu, zadumałem się nieco głębiej nad behawiorem brzuchonogów. Żeby jednak zejść na głębię, trzeba odbić się od powierzchni, stąd moje rozpoczynające pytanie:

Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons
Common snail.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy ślimak, który wpełza na drzewo ma… ten tego, wszystko po kolei w swojej ślimaczej głowie? Może ktoś ze starszych czytelników podpowie, czy zawsze ślimaki „tak miały”? Czy też jest to znak czasów: ślimaczy gatunek ekstremalnego sportu, który ma na celu zabić ból egzystencjalny? Akrobatyczny popis na zielonym drapaczu chmur. Może ta „palma” wyrosła z grzechu dzieci Bożych, ze względu na który całe stworzenie „zostało poddane marności” (Rz 8,20)?

Albo jest to znak protestu, samobójstwo przeciw czemuś lub dla zwrócenia uwagi na coś? Kto wie, może dotarły do uszu ślimaka (mój Boże, ja nawet nie jestem pewny, czy ten „brat mniejszy” ma narząda słuchu?!) informacje o ekologicznej encyklice papieskiej, a czyn jego był po prostu kolejnym głosem dołączającym się do chóru samozwańczych komentatorów Franciszka? Albo muszlowiec oponował przeciw psychicznemu mobbingowi, jakiego dopuszczają się nauczyciele wykorzystujący bezbronnego ślimaka do matematycznych zadań („Ślimak wspina się na drzewo o wysokości…, z prędkością…”)?

Możliwe, że nie trzeba aż tak dalekich interpretacji, a zachowanie ślimaka daje się tłumaczyć utylitarystycznymi pobudkami; byłby to może po prostu przemyślany, choć powolny ruch ze strony ślimaka unikającego w ten sposób podeptania. Choć zdaje się brakło konsekwencji – kiedyś trzeba będzie przecież zejść, chyba że wcześniej umrze się z głodu albo pragnienia. A skoro o tym mowa: nurtuje mnie pytanie, skąd tyle wilgoci w takim ślimaku, że stać go na targanie się razem z całym dobytkiem, ale bez prowiantu, na tak długą drogę? Że nie wysycha ten jednogarbiec, który nie jest wielbłądem – to chyba rodzaj cudu dokonującego się na oczach tych, co to mają oczy, ale nie widzą!

„Grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze/ Chwalmy śpiewem i tańcem cuda te fantastyczne” – śpiewała Anna Szałapak. Na swój sposób i to stworzenie odzwierciedla doskonałość Stwórcy, który chroni „biedne domki ślimaków”. Z kolei papież ateizmu mógłby w tym wdrapaniu się na drzewo dostrzec przygotowanie do skoku ewolucyjnego – do tej pory bowiem ślimakom nie udało się jeszcze opanować powietrza, a po zwycięstwie nad ogródkami działkowymi przydałoby się trochę więcej „przestrzeni życiowej”.

Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons
Achatina5.jpg, źródło: Wikimedia commons

Moim zdaniem jednak nie należy szukać rozwiązania naturalnego tam, gdzie jest prawdopodobne, że w grę wchodzą czynniki nadnaturalne. Stawiam na to, że ten pozorny mięczak to w rzeczywistości twardziel asceta, który jeśli do tej pory nie porzucił jeszcze całego swojego mienia, które przywiązało się do jego pleców, to tylko dlatego, że uczyni to dopiero gdy dopełni swojej drogi krzyżowej na drzewo.

Taki święty Słupnik. Ślimak Słupnik.

Sezon ogórkowy niniejszym uważam za zamknięty. Obiecuję.

Sławomir Zatwardnicki

Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Wydaje się, że lepsza od prób odgadnięcia tajemnicy, na czym polega podobieństwo człowieka do Boga, który go stworzył na swój obraz, i który w końcu sam stał się człowiekiem, byłaby zgoda na paradoks. Czytaj dalej Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Jeśli w poprzednim tekście „Od odbóstwienia do ubóstwienia” rzekło się „a”, teraz trzeba będzie powiedzieć „be”. Całym zdaniem: ewolucja jest „be”. Czytaj dalej Od Boga Stwórcy do bożka ewolucji

Od odbóstwienia do ubóstwienia

Być może nie wszyscy ludzie, jednak wszystkich zapewne epok pytali o pochodzenie świata, w słusznej intuicji, że w początku tkwić musi ziarno prawdy o końcu – celu stworzenia. Wszystkie udzielane odpowiedzi obarczone były mniejszymi lub większymi (raczej to drugie) błędami: czy to panteizmu mieszającego Boga i świat, czy manichejsko-gnostycznego dualizmu rozdzielającego złą materię od dobrego ducha, czy w końcu materializmu nie widzącego potrzeby istnienia przyczyny „spoza świata” dla powstania świata. Czytaj dalej Od odbóstwienia do ubóstwienia

Dziś felietonu nie będzie

„Przeczytawszy Ewangelię, celebrans rzekł: – Drodzy parafianie, dziś kazania nie będzie, ponieważ mam wam coś do powiedzenia”. Zacytowawszy tę „anegdotkę niepoświęconą”, którą znalazłem u ks. Jana Kracika, chciałbym przeprosić drogich Czytelników, że dziś felietonu teologicznego nie napiszę, bo mam coś ważnego do przekazania.

Händkakk 2014.JPG, źródło: Wikimedia commons
Händkakk 2014.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, warto więc zanim człek się zajmie szczegółowymi kwestiami teologicznymi, wznieść się najpierw na poziom metateologiczny, by z „lotu ptaka” (sowy?) dostrzec ogólne tendencje, które naznaczyły dotychczasowe poszukiwania zrozumienia wiary. Będą ono wciąż o sobie dawały znać w tym, w czym diabeł tkwi, skoro do tej pory w historii właśnie dzięki nim mógł on machać swoim ogonem.

Historia powtarza się, ale nigdy tak samo, dlatego należy zachować czujność, by „wyłapać” naukę o pewnych prawidłowościach zagłuszonych przez różnorodność właściwą zmiennej historii oraz pedagogii Objawienia – tylko dla takiego ucznia historia est magistra vitae. Nie jest przypadkiem, że Bóg najpierw objawił siebie, a dopiero potem odkrył przed człowiekiem znaczenie stworzenia – bo dopiero cień Tajemnicy Boga rzuca światło na całą rzeczywistość.

Nic zatem dziwnego, że błędne interpretacje odkrywanej przed człowiekiem Tajemnicy dotyczyły zrazu tego, co pierwsze i najważniejsze: misterium Boga w Trójcy oraz misterium Wcielonego. Po okresie „tradycyjnych” herezji trynitarnych czy chrystologicznych nastąpiło z kolei „przestawienie wajchy” – diabeł zaczął mieszać ogonem w rzeczywistości stworzonej przez Boga i będącej w relacji z Nim.

Nie chcąc przedłużać „felietonowego kazania, którego nie ma”, pomijam prześledzenie rewolucyjnego wpływu objawienia się Trójjedynego na postrzeganie człowieka i świata (ta rewolucja zresztą musi być kontynuowana). Wybieram drugą z hierarchicznie najważniejszych prawd wiary – tajemnicę Boga, który stał się człowiekiem, aby dzięki niej uzyskać „optykę inkarnacyjną”, czyli taki sposób „postrzegania świata i rozumienia życia, który wszystko stara się widzieć, postrzegać i rozumieć przez pryzmat tajemnicy Wcielenia” (ks. Jerzy Szymik)

Jeśli jest prawdą, że wszystko zostało stworzone w Chrystusie i dla Chrystusa (por. Kol 4,16-17), w takim razie wolno i trzeba szukać „odbicia” dwunaturowości Wcielonego wszędzie tam, gdzie ma się do czynienia ze sprawami Bosko-ludzkimi. I konsekwentnie należy założyć, że w nich ujawnią się te same błędne tendencje, które pojawiły się wcześniej jako zafałszowane interpretacje Misterium Boga-Człowieka.

By się przed nimi chronić, należy „wyłapać” błędne tendencji, jakie ujawniły się w zetknięciu z Misterium Wcielenia. Kto ma uszy do słuchania, niech słucha nie tylko ortodoksji. Nie jesteśmy „skazani na herezję”, nasza sytuacja różni się od tej, w jakiej się znalazł pewien mężczyzna, bohater anegdotki zanotowanej przez Jerzego Waldorffa w Uszach do góry, który modlił się słowami: „Dziękuję Ci, Panie Boże, żeś mi dał talent, ale dlaczego taki mały!”.

Za Psalmistą trzeba by powiedzieć: „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62,12). Dla przykładu, echo tego, co Bóg wypowiedział w Jezusie, dochodzi do głosu w tajemnicy Pisma Świętego (podwójne autorstwo, z czego wynikają dwa wymiary, Boski i ludzki), Kościoła (jako rzeczywistości Bosko-ludzkiej), relacji wiary i rozumu (synteza nadprzyrodzonego z przyrodzonym), stosunku Bożej łaski do natury ludzkiej – wszystkie one należy „usłyszeć” z inkarnacyjnej perspektywy.

Jeszcze jedna uwaga: historia, o której się mówi, że kołem się toczy, posuwa się jednak naprzód (co nie musi oznaczać postępu!). Dziś w głowie się nie mieści, że przekupki na targu kłócić się mogły o natury Chrystusa, ale do codzienności należy postrzeganie świata jako całkowicie autonomicznego względem Boga, co jest jedynie i aż herezją: zanegowaniem Boskiego „wymiaru” rzeczywistości, który nabywa ona na mocy swojego odniesienia do Boga.

Wydaje się, że z Bożego dopustu okres „ortodoksji i herezji religijnych” minął, a nastał czas „ortodoksji i herezji świeckich” czy przynajmniej nie wprost religijnych. Jednak by nie ulegać tym drugim heterodoksjom, trzeba wracać do ortodoksji już sformułowanej. Problem w tym, że się ich nie traktuje poważnie dziś, co oznacza, że być może i wczoraj nie znalazły one dostatecznego posłuchu. W każdym razie rewolucji idącej od Objawienia towarzyszy w czasie kontrrewolucja niewystarczającego przyjęcia tego, co objawione. Można by zawołać: „idzie stare” w tym znaczeniu, że to, co nadchodzi nowego, zawiera w sobie zawsze jakąś interpretację (ortodoksyjną lub przeciwnie; świadomą bądź nie) tego, co „stare”.

Dlatego wszelkie kontrowersje naszych, które się pojawiają w naszych czasach, wolno i nawet trzeba widzieć z perspektywy chrystologii, nawet jeśli nie dotyczą one wprost Chrystusa. Jeśli poprzednie doktrynalne rozróżnienia można „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie” (G.K. Chesterton), to dziś również warto posłużyć się tym samym narzędziem w ratowaniu współczesności.

Dziś felietonu nie było; był metafelieton. Czasem trzeba zamilczeć, by wygłosić kazanie. A w czasie operacji wolno mówić tylko to, co trzeba powiedzieć.

Sławomir Zatwardnicki

Eko-wyzwania dla papieża Franciszka

Inauguracja pontyfikatu przyniosła papieski program troski o stworzenie, o środowisko, o bliźniego i nas samych. Obejmuje on integralnie: ekologię przyrodniczą, ekologię człowieka i ekologię duchową.

Gdy prezentuję tematy typu „Problematyka ekologiczna w nauczeniu Kościoła” czy „Eko-tematy w perspektywie chrześcijańskiej” zwykle na końcu pojawia się pytanie: jakiej mierze chrześcijańskie propozycje może odegrać znaczącą rolę pośród wielu współczesnych systemów, prądów, nurtów myślowych, które często całkowicie odmiennie mówią o Bogu, człowieku i przyrodzie?

grafika-inauguracja-hom1Teraz mam dodatkowy argument w postaci nauczania Papieża Franciszka.  Oto bowiem ekolodzy i chrześcijańscy ekolodzy usłyszeli z jego ust ważne słowa. Już inauguracja jego pontyfikatu przyniosła nam papieski program troski o stworzenie, o środowisko, o bliźniego i nas samych. Zadanie „powołania strzeżenia stworzenia”, o jakim mówił, jest trudne i wymagające. Tym bardziej, że obejmuje również ekologię człowieka, zwłaszcza najuboższych i tych najbardziej narażonych na zło zniszczenia. A jej bazą jest ekologia duchowa, troska o nasze serca, aby nienawiść, zazdrość, pycha nie zanieczyszczały naszego życie! Zatem integralnie: ekologia przyrodnicza, ekologia człowieka i ekologia duchowa!

Oczywiście wiemy, że to jedynie uzupełnia dotychczasowe nauczanie Kościoła. Tym bardziej, że za nami pontyfikaty dwóch wielkich Papieży, którzy mocno angażowali się w ekologię świata…

Bł. Jan Paweł II głosił cywilizację miłości opartej na prymacie osoby nad rzeczą, etyki nad techniką, opcji, aby „bardziej być” przed „więcej mieć”. Mocno angażował się w nauczanie o moralnym wymiarze kryzysów świata, również kryzysu ekologicznego i wspólnie z Patriarchą Bartłomiejem podpisał historyczną deklarację „O obowiązku szanowania świata stworzonego”. Ogłosił św. Franciszka z Asyżu patronem ekologów a podróżując po świecie ze czcią całował Matkę Ziemię. Do Polaków w Zamościu wołał z zaangażowaniem: Piękno tej ziemi skłania mnie do wołania o jej zachowanie dla przyszłych pokoleń. Jeśli kochacie tę ojczystą ziemię, niech to wołanie nie pozostanie bez odpowiedzi! Jego myśl w tych tematach można opisać poprzez koncepcję ecologia humana, gdzie troska o przyrodę i ochronę środowiska jest też troską o stworzenie i łączy się z ochroną przestrzeni socjalnej, kulturowej, duchowej, ze środowiskiem wartości, gdzie sens, prawda, dobro, piękno wyznaczają środowisko i przestrzeń autentycznego rozwoju.

Benedykt XVI uznał ruch ekologiczny za „wołanie o świeże powietrze” i pytał o „współczesne arki Noego” czyli jakiś rodzaj wysp, oaz do których człowiek będzie mógł uciec „w których w kontraście do całego zniszczenia wokół nas znowu staje się widoczne piękno świata i piękno życia”. Nie bał się mówić o poważnych tematach ekologicznych, o wykorzystaniu zasobów energetycznych planety, zmianach klimatycznych, zanieczyszczeniu rzek i warstw wodonośnych, zanikaniu różnorodności biologicznej, deforestacji. Głosił potrzebę „solidarności międzypokoleniowej i wewnątrzpokoleniowej” oraz wołał „Jeśli chcesz krzewić pokój, strzeż dzieła stworzenia”. Treść orędzia z 1 stycznia 2010 r. skłoniła znawców Kościoła do okrzyknięcia go najbardziej „zielonym” papieżem w historii. Pozostaje też po nim 2400 ogniw fotowoltaicznych na dachu auli Pawła VI zapewniających tani, czysty prąd dla Watykanu.

grafika-inauguracja-hom2Jednak początek pontyfikatu papieża Franciszka według mnie przynosi pewną „wartość dodaną”. Jest nim coś, co my franciszkanie, nazywany „kazaniem św. Franciszka” – nawiązując do historii, gdy to Francesco razem z bratem Ginepro szli przez miasto modląc się w ciszy, życzliwie traktując wszystkich napotkanych, pomagając potrzebującym i tak głosili swe kazanie.

Również papież Franciszek swe słowa mocno uzupełnia ważnymi gestami, prostotą i pokorą w relacjach z innymi. I to, jak widać, jest odbierane z dużą sympatią i akceptacją.

Czy papieski język dobrych gestów i życzliwości dla innego ma szanse na upowszechnienie? – pytają niektórzy zwłaszcza w Polsce, we Włoszech, i wszędzie tam, gdzie hierarchia kościelna wybiera inny styl. Czy dzięki papieżowi Franciszkowi upowszechni się nauczenie społeczne Kościoła w tematyce ekologicznej?

Paradoksalnie bowiem w ojczyźnie Jana Pawła II jego bogate nauczanie w tych tematach i jego teologia stworzenia jest prawie nieznane, a nawet pomijane w omówieniach poszczególnych dokumentów.  Sama zaś ekologia i działalność ekologiczna jest często uważana za lewacką i „mało katolicką”.

Święty Franciszek z Asyżu kiedyś przypomniał Kościołowi „zakurzone karty Ewangelii” dając wyjątkowe świadectwo prawdy o świecie zapisanej zarówno w i Księdze Objawienia, jak i Księdze Przyrody.  Oby świadectwo Ojca Świętego Franciszka pomogło nam dziś zmierzyć się z kryzysami naszych czasów.