Archiwum kategorii: Autorzy

Eko-wyzwania dla papieża Franciszka

Inauguracja pontyfikatu przyniosła papieski program troski o stworzenie, o środowisko, o bliźniego i nas samych. Obejmuje on integralnie: ekologię przyrodniczą, ekologię człowieka i ekologię duchową.

Gdy prezentuję tematy typu „Problematyka ekologiczna w nauczeniu Kościoła” czy „Eko-tematy w perspektywie chrześcijańskiej” zwykle na końcu pojawia się pytanie: jakiej mierze chrześcijańskie propozycje może odegrać znaczącą rolę pośród wielu współczesnych systemów, prądów, nurtów myślowych, które często całkowicie odmiennie mówią o Bogu, człowieku i przyrodzie?

grafika-inauguracja-hom1Teraz mam dodatkowy argument w postaci nauczania Papieża Franciszka.  Oto bowiem ekolodzy i chrześcijańscy ekolodzy usłyszeli z jego ust ważne słowa. Już inauguracja jego pontyfikatu przyniosła nam papieski program troski o stworzenie, o środowisko, o bliźniego i nas samych. Zadanie „powołania strzeżenia stworzenia”, o jakim mówił, jest trudne i wymagające. Tym bardziej, że obejmuje również ekologię człowieka, zwłaszcza najuboższych i tych najbardziej narażonych na zło zniszczenia. A jej bazą jest ekologia duchowa, troska o nasze serca, aby nienawiść, zazdrość, pycha nie zanieczyszczały naszego życie! Zatem integralnie: ekologia przyrodnicza, ekologia człowieka i ekologia duchowa!

Oczywiście wiemy, że to jedynie uzupełnia dotychczasowe nauczanie Kościoła. Tym bardziej, że za nami pontyfikaty dwóch wielkich Papieży, którzy mocno angażowali się w ekologię świata…

Bł. Jan Paweł II głosił cywilizację miłości opartej na prymacie osoby nad rzeczą, etyki nad techniką, opcji, aby „bardziej być” przed „więcej mieć”. Mocno angażował się w nauczanie o moralnym wymiarze kryzysów świata, również kryzysu ekologicznego i wspólnie z Patriarchą Bartłomiejem podpisał historyczną deklarację „O obowiązku szanowania świata stworzonego”. Ogłosił św. Franciszka z Asyżu patronem ekologów a podróżując po świecie ze czcią całował Matkę Ziemię. Do Polaków w Zamościu wołał z zaangażowaniem: Piękno tej ziemi skłania mnie do wołania o jej zachowanie dla przyszłych pokoleń. Jeśli kochacie tę ojczystą ziemię, niech to wołanie nie pozostanie bez odpowiedzi! Jego myśl w tych tematach można opisać poprzez koncepcję ecologia humana, gdzie troska o przyrodę i ochronę środowiska jest też troską o stworzenie i łączy się z ochroną przestrzeni socjalnej, kulturowej, duchowej, ze środowiskiem wartości, gdzie sens, prawda, dobro, piękno wyznaczają środowisko i przestrzeń autentycznego rozwoju.

Benedykt XVI uznał ruch ekologiczny za „wołanie o świeże powietrze” i pytał o „współczesne arki Noego” czyli jakiś rodzaj wysp, oaz do których człowiek będzie mógł uciec „w których w kontraście do całego zniszczenia wokół nas znowu staje się widoczne piękno świata i piękno życia”. Nie bał się mówić o poważnych tematach ekologicznych, o wykorzystaniu zasobów energetycznych planety, zmianach klimatycznych, zanieczyszczeniu rzek i warstw wodonośnych, zanikaniu różnorodności biologicznej, deforestacji. Głosił potrzebę „solidarności międzypokoleniowej i wewnątrzpokoleniowej” oraz wołał „Jeśli chcesz krzewić pokój, strzeż dzieła stworzenia”. Treść orędzia z 1 stycznia 2010 r. skłoniła znawców Kościoła do okrzyknięcia go najbardziej „zielonym” papieżem w historii. Pozostaje też po nim 2400 ogniw fotowoltaicznych na dachu auli Pawła VI zapewniających tani, czysty prąd dla Watykanu.

grafika-inauguracja-hom2Jednak początek pontyfikatu papieża Franciszka według mnie przynosi pewną „wartość dodaną”. Jest nim coś, co my franciszkanie, nazywany „kazaniem św. Franciszka” – nawiązując do historii, gdy to Francesco razem z bratem Ginepro szli przez miasto modląc się w ciszy, życzliwie traktując wszystkich napotkanych, pomagając potrzebującym i tak głosili swe kazanie.

Również papież Franciszek swe słowa mocno uzupełnia ważnymi gestami, prostotą i pokorą w relacjach z innymi. I to, jak widać, jest odbierane z dużą sympatią i akceptacją.

Czy papieski język dobrych gestów i życzliwości dla innego ma szanse na upowszechnienie? – pytają niektórzy zwłaszcza w Polsce, we Włoszech, i wszędzie tam, gdzie hierarchia kościelna wybiera inny styl. Czy dzięki papieżowi Franciszkowi upowszechni się nauczenie społeczne Kościoła w tematyce ekologicznej?

Paradoksalnie bowiem w ojczyźnie Jana Pawła II jego bogate nauczanie w tych tematach i jego teologia stworzenia jest prawie nieznane, a nawet pomijane w omówieniach poszczególnych dokumentów.  Sama zaś ekologia i działalność ekologiczna jest często uważana za lewacką i „mało katolicką”.

Święty Franciszek z Asyżu kiedyś przypomniał Kościołowi „zakurzone karty Ewangelii” dając wyjątkowe świadectwo prawdy o świecie zapisanej zarówno w i Księdze Objawienia, jak i Księdze Przyrody.  Oby świadectwo Ojca Świętego Franciszka pomogło nam dziś zmierzyć się z kryzysami naszych czasów.

„Zstąpił do piekieł”, czyli dokąd i po co?

Zawarta w Apostolskim Wyznaniu Wiary, odnosząca się do Chrystusa, formuła „zstąpił do piekieł” wskazuje dość tajemniczy moment Paschy Chrystusa. Co konkretnie ona oznacza? Do jakich piekieł zstąpił Jezus w Wielką Sobotę i co takie zstąpienie miało na celu? Aby odpowiedzieć na te pytania, warto najpierw zastanowić się, jaka jest podstawa biblijna tego zstąpienia i jak mogło być ono rozumiane w czasach Chrystusa.

Od Biblii do Credo

Podstawa biblijna nie jest zbyt obszerna, bo są nią jedynie dość enigmatyczne teksty z listów św. Pawła i św. Piotra: Rz 10, 7; Ef 4, 8–10; 1P 3, 19–20, 1P 4, 6. W przypadku św. Pawła jest to o tyle ciekawe, że teksty o tym zstąpieniu to jedyne wzmianki o zaświatach, jakie znajdujemy u niego. Teksty te zdają się oznaczać pójście Jezusa do świata zmarłych pomiędzy Wielkim Piątkiem i Niedzielą Wielkanocną w celu obdarzenia ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie. Są to jednak wypowiedzi dość wieloznaczne, a sam wyraz „piekło” nie zostaje w nich użyty (użyte słowa greckie to abussos – otchłań, katotera mere tes ges – niższe części ziemi, phulake – więzienie). Nic więc dziwnego, że jako oficjalna formuła określająca ten aspekt dzieła Chrystusa, wyrażenie „zstąpienie do piekieł” przyjęło się w nauce Kościoła dopiero w roku 359. Pojawiło się mianowicie w czwartej formule z Sirmium, zredagowanej przez Marka z Aretuzy, i w V w. weszło na stałe do Apostolskiego Wyznania Wiary (Zdzisław Kijas, Niebo, czyściec, piekło, s. 535).

Warto jednak zastanowić się, czym był ten świat zmarłych. Problem w tym, że pojawiające się w greckiej wersji wyznania wiary greckie wyrażenie katelthonta eis ta katotata niekoniecznie oznacza zstąpienie do piekieł. Tak naprawdę chodzi tu o dół, a słowo katotata koresponduje z katotera (niższe) z Ef 4, 9. Przyjęte w tłumaczeniu łacińskim wyrażenie descendit ad infernos (Sobór Laterański IV, 1215 r.) sugeruje piekło. W tekście greckim chodzi jednak o starotestamentowy Szeol (gr. Hades), nie zaś piekło we właściwym sensie, takim, w jakim dzisiaj jest rozumiane.

Kraina zmarłych u Izraelitów

Czy jednak ta różnica terminologiczna jest istotna? Czy nie chodzi tu w gruncie rzeczy o to samo? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba poświęcić trochę uwagi poglądom Izraelitów, zwłaszcza tych współczesnych Jezusowi, na los człowieka po śmierci.

Generalnie wiara ta sprowadzała się do przekonania, że zmarli trafiają do Szeolu, krainy umarłych. Był on rozumiany jako jednakowo smutny i jednakowo beznadziejny dla wszystkich, dla dobrych, mniej dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszystkich pozbawiał on nadziei i wykluczał możliwość poprawy (Kijas, s. 488). W Szeolu nie było już wyraźnych podziałów na dobrych czy złych, lepszych czy gorszych. Literatura kanoniczna nie odważyła się dzielić ludzi w zaświatach, nie nagradzała dobrych i nie karciła złych. Uczyła raczej, że przeznaczenie jednych i drugich jest identyczne (Kijas, s. 485). Dość ogólna idea Bożej kary spotykającej niegodziwców pojawia się we wczesnych tekstach Starego Testamentu (zob. Pwt 32, 22; Iz 33, 14). Wyraźna koncepcja piekła jako jeziora czy otchłani ognia, gehenny zarysowała się stosunkowo późno, w grecko-rzymskim okresie historii Izraela. Wtedy też pojawiła się koncepcja łona Abrahama jako miejsca, gdzie prawi czekali na dzień sądu. Do tej właśnie idei mógł się odwoływać Jezus w przypowieści o bogaczu i Łazarzu (Łk 16, 19–31), choć trzeba brać pod uwagę, że mogło tu chodzić o odwołanie się do popularnych wśród słuchaczy poglądów, by przekazać naukę o konsekwencjach złego używania bogactwa, nie zaś opis zaświatów.

Konsekwencje zstąpienia do Szeolu

Oszczędne i dość nieprecyzyjne wypowiedzi Biblii, a także grecka wersja wyznania wiary wskazują zatem, że Jezus zstąpił do Szeolu, krainy zmarłych, nie zaś do miejsca kary, piekła. Jednak to miejsce, do którego zstąpił, to miejsce beznadziei i odcięcia od Boga. Ciekawe jest to, co w tym kontekście mówi Gisbert Greshake (Życie silniejsze niż śmierć, s. 145n). Zdaniem tego teologa zstąpienie Jezusa do piekieł oznacza doświadczenie przez Niego Szeolu. A Szeol to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, opuszczenia przez Boga. Jest to kraina, w której człowiek przestał chwalić Boga, a Bóg zapomniał o człowieku, a zatem taka, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem.

Jezus swoim zstąpieniem pokonał Szeol. Poszedł do świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie. Zdaje się jednak, że najistotniejsze jest tutaj przywrócenie Szeolu Bogu, doprowadzenie do tego, że przywrócona została komunikacja między Bogiem a ludźmi. Oto sam Bóg pojawia się tam, w miejscu największego oddalenia od Boga, by wyprowadzić z niego ludzi do Boga. Triumfowi Szeolu nad życiem przeciwdziała miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Syna. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu zatem Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).

Szeol na ziemi

Ciekawe jest to, co o rozumieniu śmierci i Szeolu mówi Gerhard von Rad: „Izrael był w posiadaniu jakiegoś znacznie bardziej wszechstronnego i bardziej kompleksowego wyobrażenia o śmierci, które nie jest bynajmniej łatwe do opisania. Nasze wyobrażenie, w przeciwieństwie do tamtego, jest niezwykle proste: stan śmierci rozpoczyna się z chwilą wygaśnięcia życia psychicznego. Zdaniem Izraela jednak domena śmierci sięgała znacznie głębiej w sferę życia. Słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów już są pewnym rodzajem śmierci. Kto jest chory do tego stopnia, że jego ważne funkcje życiowe znacznie zostają ograniczone, ten już znajduje się w stanie śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, w których modlący się poświadczają, iż umarli już byli w Szeolu, ale zostali stamtąd «wyrwani» przez Jahwe. Szeol ma jednak również pewien aspekt ofensywny; wciska się wszędzie na obszar życia” (cyt. za Kijas, s. 484). Czy w tej sytuacji może dziwić, że Jezus na krzyżu przeżywał Szeol jako doświadczenie oddzielenia od Ojca: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34)?

Myślę, że w tej sytuacji można jednak przyjąć, że człowiek może także niejako dobrowolnie oddać się temu Szeolowi na ziemi, uczynić go niejako swoją wizję świata, pragnąć i przyczyniać się do rozszerzenia Szeolu. Ogarnia on tych, którzy sami oddają się śmierci, zrywając komunikację z Bogiem i ludźmi. Szaleńcze szerzenie śmierci to przypadek nie tylko zbrodniarzy dawnych i współczesnych, ale i zwykła pogarda dla innych, brak miłości, a wręcz chęć zniszczenia innych. Wtedy również o komunikacji z Bogiem nie może być mowy, bo „jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1J 4, 20). Człowiek może być w Szeolu już na ziemi.

Bóg w ciemnej dolinie śmierci

Czy jednak człowiek, zwłaszcza po zstąpieniu Jezusa Chrystusa do Szeolu, jest w stanie odciąć się od Boga? Czy jest w stanie stworzyć sobie Szeol, w którym Boga by nie było? Ciekawy jest w tym aspekcie znany Psalm 23. Warto go przytoczyć.

(1) Psalm. Dawidowy.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
(2) Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
(3) orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach
przez wzgląd na swoje imię.
(4) Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza.
(5) Stół dla mnie zastawiasz
wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem;
mój kielich jest przeobfity.
(6) Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy.

Wiadomo, że jest to psalm ufności, który wyraża radość z niezmiennej opieki, troski i dobrobytu, jakiego doświadczamy od Boga. Wiemy również, że wyraża on ufność w opiekę Boga w najtrudniejszych doświadczeniach życiowych, gdyż „chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23, 4). Zazwyczaj ten wers interpretuje się tak, że tą ciemną doliną są dla człowieka wszystkie trudne sytuacje życiowe, zwłaszcza te sprowadzające się do przemocy zewnętrznej, gdyż w w. 5 jest mowa o przeciwnikach.

Jest to słuszna interpretacja. Michał Wilk wskazuje, że psalm dzieli się na dwie części, wersy 1–3, wersy 4–5, oraz podsumowanie (w. 6). Początek pierwszej części wskazuje, że Bóg troszczy się o człowieka, opiekuje się nim, wskazuje najlepsze drogi i nigdy nie pozostawia go samego; przeciwnie – podąża za nim i chroni przed niebezpieczeństwami. Początek drugiej części wskazuje na to samo: Bóg gwarantuje bezpieczeństwo stworzeniu i podąża tam, gdzie idzie człowiek.

Czy jednak ciemną dolinę należy rozumieć jako wyłącznie trudności życiowe czy zagrożenie ze strony wrogów? Jak zwraca uwagę Albert Gorzkowski, występujący tu rzeczownik złożony należy tłumaczyć jako „ciemna dolina śmierci” lub „najciemniejsza dolina” (Cóż stanie się, Panie, jeśli spytam?, s. 60n). Z kolei Michał Wilk proponuje tłumaczenie „dolina cieni śmierci”. Tak czy inaczej może tu chodzić, jak wskazuje Zdzisław Kijas (Niebo, czyściec, piekło, s. 19), o biblijny Szeol, który dla ludzi tamtych czasów był krajem ciemności i cienia śmierci.

Jednak psalm wskazuje, że Bóg nie pozostawia człowieka w Szeolu. W. 4 mówi o tym, że Bóg podąża za człowiekiem również do Szeolu (potwierdzeniem tego jest zstąpienie Jezusa do piekieł). Psalm wyrażałby więc przekonanie, że Bóg towarzyszy jako pasterz człowiekowi (kij jako narzędzie obronne, laska jako narzędzie pozwalające na kierowanie stadem) we wszystkich sytuacjach życiowych, które można nazwać Szeolem, wtedy, gdy pogrąża on się w ciemnej dolinie śmierci, gdy swoją wolnością niejako buduje piekło na ziemi. Bóg jest z człowiekiem, by ustrzec go przed ulęknięciem się zła. Jeśli z kolei wspomniany w w. 6 dom Pana miałby oznaczać świątynię czy ziemię Izraela, to i tak są to miejsca obecności Boga.

Psalm 23 można więc odczytywać jako wyrażający ufność w wyprowadzenie przez Boga z Szeolu, krainy śmierci, krainy braku komunikacji z Bogiem do krainy życia, krainy obecności Boga. Wyprowadzenie to może dokonać się w tym życiu we wszelkich sytuacjach, gdy znajdujemy się w ciemnej dolinie śmierci, ale być może również poza granicą doczesności. Nadzieję na to daje zstąpienie Chrystusa do otchłani. Ponieważ Jezus zstąpił do Szeolu, nawiązał komunikację z Bogiem. Jest więc nadzieja, że w sytuacji, gdy człowiek wybierze stan bez komunikacji z Bogiem, w swoim piekle spotka jednak Boga, który być może będzie w stanie go z niego wyprowadzić.

Jak rozumieć ofiarę Chrystusa

Ofiara Chrystusa jest jedną z najbardziej kluczowych kwestii chrześcijaństwa. W zależności od tego jak ją interpretujemy, podpisujemy się pod określonym obrazem Boga. Albo też być może w zależności od obrazu Boga, jaki nosimy w sobie, różnie interpretujemy ofiarę Chrystusa. Według mnie ofiara Chrystusa nie polega na zadowoleniu Ojca ze śmierci Syna. Jej istotą nie jest cierpienie, męka i śmierć. Bóg chrześcijan nie łaknie krwawych ofiar, aby darować ludziom winy i dać im zbawienie. Bóg chrześcijan nie pragnie też cierpienia swoich stworzeń. Jego celem jest uwolnienie świata od cierpień. Niestety ofiara Chrystusa była przez wieki rozumiana jako pełna analogia do Starotestamentowych ofiar rytualnych, polegających na zabijaniu zwierząt ofiarowanych Jahwe. Nie świadczy to najlepiej o obrazie Boga, jaki mają niektórzy chrześcijanie. Dobra nowina chrześcijaństwa gdzieś się w tym podejściu zagubiła. Należy zatem na nowo zanalizować i zinterpretować koncepcję ofiary Chrystusa.

Dla zrozumienia idei ofiary w chrześcijaństwie konieczne jest zapoznanie się z kultami ofiarniczymi innych religii, w których istotnym elementem kultu było składanie ofiary. Weźmiemy tu pod uwagę religie Indii, Ameryki prekolumbijskiej oraz  rozmaitych ludów europejskich i azjatyckich.

Obraz boga w religiach ofiarniczych

Ofiarami składanymi bóstwom były zabijane i spalane zwierzęta, czasem ludzie, pokarmy, napoje, w tym napoje odurzające. Ofiary miały trzy podstawowe cele: przebłaganie za złe uczynki (prośba o przebaczenie), prośba o spełnienie życzeń ludzkich oraz dziękczynienie za otrzymane dobra. W jaki sposób zabijanie, unicestwianie ofiar miało zapewnić satysfakcję bogów? Uważano, że bogowie potrzebują ofiar w postaci pożywienia dla wzmocnienia ich sił witalnych, dla podtrzymania bądź uprzyjemniania ich życia. Byli to bogowie, którzy bywali głodni, spragnieni, znudzeni (dlatego potrzebowali rozrywek lub alkoholu). Bogowie byli łasi na komplementy i chętnie słuchali pochwał na swój temat. Jeśli człowiek chciał dostać cokolwiek od boga, musiał mu za to w jakiś sposób zapłacić. Tą zapłatą była ofiara. Bogowie bowiem nie byli bezinteresowni, nie zależało im na szczęściu ludzi. Zależało im na własnym szczęściu i sytości. Nie współczuli ludziom z powodu ich ofiar w postaci zabijanych dzieci, z powodu ich cierpień. Cierpienie ludzkie nie liczyło się dla bogów. Było konieczną ceną ofiary. Bogowie udzielali ludziom swej mocy za odpowiednią zapłatą. Zapłatą tą często było ludzkie życie. Uśmiercony człowiek lub zwierzę stawali się pokarmem boga. Układ człowieka z bogami polegał na wymianie świadczeń. Bóstwa nie przejawiały miłości do człowieka i nie zależało im na ludziach. Ludzie byli środkami do zaspokojenia ich własnych potrzeb. Nie były to bóstwa całkiem wszechmogące i czysto duchowe. Żywiły się materią, a ich moc zależała w pewnej mierze od człowieka.

Uświęcający sens rytuałów ofiarnych

Na pewno nie rozumiemy dzisiaj do końca sensu ofiar rytualnych. Odkrywczą interpretację kultów ofiarniczych przedstawiają Henri Hubert i Marcel Mauss w Eseju o naturze i funkcji ofiary.

Główna ich teza polega na tym, że ofiara jest rozwiniętą formą podstawowego aktu religijnego – konsekracji. Postawą religii jest podział na rzeczy świeckie i święte, profanum i sacrum, a ofiara jest środkiem komunikacji między tymi dwoma światami. Ta komunikacja zachodzi za pośrednictwem żertwy, czyli rzeczy niszczonej w czasie ceremonii.

Ofiary pokutne, ekspiacyjne, błagalne przywracają utracony związek między bogiem a człowiekiem, przywracają zerwane przymierze. Przymierze jest zrywane przez grzechy, a zatem potrzebna staje się ofiara przebłagalna, aby grzechy zostały przebaczone i bóg znów sprzyjał człowiekowi.

Ofiara (sacrifice) zawsze sugeruje konsekrację. W każdym obrzędzie ofiarnym przedmiot przechodzi z dziedziny świeckiej do religijnej, jest konsekrowany, poświęcony. Żertwa (victim) jest czymś innym na końcu obrzędu niż na początku. Jest uświęcona: wchodzi do stanu łaski, wychodzi ze stanu grzechu.

Ofiarujący – ten, kto doznaje korzyści ze złożenia ofiary, nie ma bezpośredniego kontaktu z bogiem, potrzebuje zatem żertwy, która nabrawszy cech świętości ma dostęp do bóstwa. Żertwa jest pośrednikiem w kontakcie człowieka z bóstwem.

Cechą każdej ofiary jest wyrzeczenie się czegoś, aby coś uzyskać. Ofiara nie jest bezinteresowna. Dwie strony wymieniają wzajemne usługi. Bogowie potrzebowali świeckich, jak i na odwrót. Świeckość podtrzymywała świętość.

Ofiara Chrystusa także jest środkiem komunikacji między dwoma światami: ludzkim i boskim. Ma ten sam cel, co ofiary z zabijanych rytualnie zwierząt: uzyskać kontakt z sacrum, uświęcić siebie. Jednak sposób osiągnięcia tego celu jest w chrześcijaństwie inny. To Bóg wykazuje inicjatywę, Bóg ofiaruje dar ludziom.

Rozumienie ofiary Chrystusa w chrześcijaństwie

Powszechnie podzielany pogląd co do ofiary Chrystusa wygląda następująco: Bóg Ojciec nie był zadowolony z ofiar, jakie składali Mu Izraelici w postaci zwierząt. Dla Jego przebłagania za grzechy potrzebna była inna ofiara: nieskalana i święta. Taką charakterystykę posiadał tylko Chrystus, Syn Boży. Ludzie zabijając Go złożyli Ojcu ofiarę z Syna. Ojciec był nią usatysfakcjonowany i odtąd nie chciał już więcej ofiar, bo otrzymał ofiarę doskonałą – życie Swego Syna. Odtąd Syn siedzi po prawicy Ojca i jest na wieki źródłem przebłagania, a co za tym idzie zbawienia ludzi. Pogląd ten jest wielkim uproszczeniem i zafałszowaniem przesłania chrześcijaństwa. Bóg Ojciec jawi się tu jako ktoś odrębny od postaci Syna, ponieważ Syn musi złożyć Mu siebie w ofierze. Ojciec i Syn są w chrześcijaństwie jednością, czyli mają wspólne interesy i nie rozdzielają się na darczyńcę i darobiorcę. Takie oddzielenie dwóch postaci Boskich skutkuje w teologii poglądami jakoby miłosierny Syn chronił wiernych przed gniewem sprawiedliwego Ojca. A przecież Syn jest „w drużynie” Ojca, mają jeden cel: zbawienie ludzi.

Takie „tradycyjne” podejście do ofiary Chrystusa prowadzi do wniosku, że Ojciec pragnął śmierci Syna i ta śmierć dała Mu satysfakcję. Bez tej śmierci nie przebaczyłby ludziom. Dochodzimy do kuriozalnych wniosków, że posłał Syna, aby Go otrzymać zabitego przez ludzi w ofierze. Nawet zaczyna nam się wydawać, że Bóg pragnął męczeńskiej śmierci Syna i że bez cierpień ofiara nie byłaby ważna. Tymczasem św. Paweł wyraźnie mówi, że gdybyśmy znali Pana chwały, nie zabilibyśmy Jego Syna. Zabiliśmy Go przez to, że Go nie rozpoznaliśmy.

Bóg Izraela miał dość ofiar ze zwierząt. Kazał ludziom zastanowić się, jaki miałby mianowicie odnosić z nich pożytek. Bóg Izraela nie chciał, żeby myślano o Nim jako o Bogu, który jest głodny krwi i ciała ofiar. On chciał, żeby ludzie zmienili o Nim zdanie. Żeby myśleli, że On pragnie tylko ich miłosierdzia. Dlatego to On dał ludziom dar (ofiarę) w postaci Syna, który przyszedł nam obwieścić, jaki jest nasz Bóg Ojciec. Ludzie jednak odrzucili ten dar, nie chcieli słyszeć, że Bóg ma wobec nich większe wymagania niż przestrzeganie rytuałów. Woleli iść na łatwiznę, dalej zabijać owieczki i mieć resztę z głowy. Dlatego droga Jezusa nie odpowiadała im, wymagała za dużo pracy wewnętrznej.

To nie myśmy złożyli dar (ofiarę) Bogu, ani Bóg nie złożył daru sam sobie, ale Bóg złożył dar nam w ofierze. Tym darem był On sam. Na tym polega ofiara Chrystusa.

Jednak zabiliśmy Bożego wysłannika, odrzucając Boży dar. Nie rozpoznaliśmy w Nim świętego Pańskiego, samego Boga. Bóg się jednak nie poddawał. Nie zraziło Go odrzucenie Jego daru przez ludzi. Pokazał nam przez zmartwychwstanie Jezusa, że ten Jego dar ciągle żyje, ciągle jest aktualny, ciągle jest dla nas źródłem łaski. Możemy Boga zabić, a On w nas będzie wierzył, On nas nie porzuci – na tym polega wieczne przymierze, „łaska na wieki”. Tak jak Hiob zaręczał, że nawet jeśli Bóg go zabije, On nie przestanie Mu wierzyć, tak teraz Bóg nas zapewnia, że nie przestanie nam pomagać nawet, jeśli będziemy Go odrzucać, nawet jeśli Go zabijemy. Bo Bóg chce, żebyśmy mieli o Nim dobre mniemanie: że jest cierpliwy, wyrozumiały, współczujący, dobrze nam życzy, nigdy nas nie opuści. Bóg nie chce, żebyśmy o Nim myśleli jak o bogach żądających ofiar na przebłaganie, ofiar za pomyślne załatwienie naszych spraw, ofiar na podziękowanie. On jest Ojcem bezinteresownym. Chce tylko nas, naszych serc pełnych miłosierdzia. Miłosierdzie czyni warunkiem kontaktu z sobą, nie ofiarę.

Bóg nie potrzebuje od ludzi ofiar, to raczej On nas obdarza. Św. Paweł mówi tak na Areopagu: „On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko”. (Dz 17, 24-25) To Bóg jest dawcą. My możemy dać Mu jedynie to, że Jego dary przyjmiemy. On tylko tego pragnie.

Znaczenie Zmartwychwstania dla chrześcijaństwa i ludzkości

Zmartwychwstanie Jezusa ma znaczenie uniwersalne, gdyż pokonał On w nim śmierć, największego wroga życia, a każdy człowiek został powołany do życia i chce żyć. W zmartwychwstaniu pojednał On ziemię z Niebem i Niebo z ziemią. Pokonał istniejącą przepaść między tymi rzeczywistościami, czego nikt inny nie mógł dokonać.

Fragmenty rozdziału pochodzą z książki: ks. Marian Rusecki, Pan zmartwychwstał i żyje . Zarys teologii rezurekcyjnej, IW PAX, Warszawa 2006.

V. ZNACZENIE ZMARTWYCHWSTANIA DLA CHRZEŚCIJAŃSTWA I LUDZKOŚCI

Zmartwychwstanie Jezusa ma znaczenie uniwersalne, gdyż pokonał On w nim śmierć, największego wroga życia, a każdy człowiek został powołany do życia i chce żyć. W zmartwychwstaniu pojednał On ziemię z Niebem i Niebo z ziemią. Pokonał istniejącą przepaść między tymi rzeczywistościami, czego nikt inny nie mógł dokonać. Tylko On jako Wcielony Syn Boży, który oddał swoje życie w ofierze za nas, mógł dokonać takiego dzieła, gdyż w rezurekcji wstępuje do Nieba, otwiera niejako jego Wrota. On jako pierwszy „Ziemianin”, Historyczny Człowiek wkracza w nową rzeczywistość, będącą celem powołania każdego człowieka.

Zmartwychwstanie Jezusa posiada szczególne znaczenie dla chrześcijaństwa, które powstało na mocy tego aktu, i to ono stanowi osnowę jego trwania i działania. Zmartwychwstania Jezusa nie można rozpatrywać tylko w kategoriach „dowodu” Jego Bóstwa i mesjańskiego posłannictwa, choć i taki charakter posiada, ani też w wymiarze „nagrody” za wypełnienie funkcji Sługi Jahwe, za kenozę, przykład proegzystencjalnej postawy wobec ludzi tamtego czasu czy idealnego życia, posłuszeństwa Bogu Ojcu i spełnianie Jego woli (czego się nie neguje).

To wydarzenie, kulminacyjne w historii zbawienia, kryje w sobie dwojakie znaczenie: Jezus swoim życiem, działalnością, ofiarniczą śmiercią oraz zmartwychwstaniem wypełnił obietnice mesjańskie dotyczące ludzi nie tylko tamtych czasów, ale przyszłych, oraz iż staje się jedynym i uniwersalnym pośrednikiem zbawienia.

W tej perspektywie konsekwencje rezurekcji Jezusa muszą być pokazane w sposób uszczegółowiony, by nie pozostać na poziomie ogólnikowych stwierdzeń. W tym celu ukażę najważniejsze implikacje Zmartwychwstania dla powstania chrześcijaństwa i jego funkcjonowania w dziejach, w których partycypuje Zmartwychwstały w religii przezeń założonej i promieniuje w sposób objawieniowozbawczy na całe dzieje. Odnosi się to nie tylko do tych, którzy już w Niego uwierzyli, ale też tych, którzy poszukując Prawdy, sensu życia, finalnego spełnienia się, mogą uwierzyć, by posiąść życie wieczne.

Bardzo ważną konsekwencją Zmartwychwstania jest uzasadniona wiara w powszechne zmartwychwstanie i udział w życiu wiecznym. W świetle Zmartwychwstania niejako rodzi się nowe spojrzenie na człowieka, którego można nazwać homo paschalis, człowiek paschalny. Stanowi to podstawę do swoistej antropologii paschalnej ukazującej nowy aspekt bytowania człowieka. Zmartwychwstanie Chrystusa otwiera nadto możliwość finalnego spełnienia się historii i dziejów. Bez tej perspektywy, którą otworzył Zmartwychwstały, dzieje byłyby zamknięte w immanencji świata, w jakimś sensie nie spełnione, a nawet bezsensowne. Chrystus zmartwychwstały przełamał bowiem barierę między tym a tamtym światem i zbudował most umożliwiający przejście z tej rzeczywistości do innej. Wreszcie w chwale Zmartwychwstania będzie uczestniczyć cały świat, całe stworzenie, cały kosmos. Syn Boży poprzez Wcielenie włączył bowiem świat materialny w proces zbawczy. W Zmartwychwstaniu ciało Jezusa Zostało przebóstwione. Na tej podstawie można wnosić, że świat materialny będzie również uczestniczyć w finalnej odnowie.

1. WIARA PASCHALNA I NOWE ODKRYCIE HISTORII JEZUSA

Zagadnieniu wiary paschalnej oraz historii Jezusa trzeba jeszcze poświęcić trochę uwagi, wobec utrzymywania się jednostronnych poglądów na ten temat. Wprawdzie wiele zagadnień z tej dziedziny podejmowałem przy omawianiu różnych teorii i hipotez związanych z problematyką zmartwychwstania, ale były one rozproszone. Dlatego istnieje potrzeba ich zsyntetyzowania, które umożliwi bardziej całościowe ich widzenie.

A) KWESTIA WIARY PASCHALNEJ

Wbrew poglądom R. Bultmanna, W. Marxsena i ich zwolenników, że wiara w Chrystusa pierwszych gmin chrześcijańskich powstała dopiero na skutek refleksji nad zbawczym znaczeniem Krzyża, trzeba stwierdzić, że powstała ona jeszcze przed wydarzeniami Paschy. W Ewangeliach wyraźnie stwierdza się, że wiele osób nie tylko szło za Nim, ale i uwierzyło w Jego misję, choćby na przykładzie taumaturgicznych realizacji Królestwa Bożego; To dlatego był obdarowywany różnymi tytułami chrystologicznymi, np.: Nauczyciel, Prorok, Syn Dawida, Syn Boży, Mesjasz, Syn Człowieczy, które miały znaczenie transcendentne. Gdy do tego dodać wiarę apostołów, którzy byli świadkami całej publicznej działalności Jezusa, wyznanie Piotra w imieniu uczniów Jezusa, to ten wniosek wydaje się całkowicie uprawniony.

Twierdzenia wielu autorów protestanckich, że Ewangelie nie zawierają prawdy historycznej, bo są jedynie świadectwami wiary anonimowych gmin chrześcijańskich, są bezpodstawne. W ich optyce, pierwotne chrześcijaństwo tworzyło dopiero „historię Jezusa”, która nie ma podstaw w rzeczywistości. To ewangeliści, będący kompilatorami różnych tradycji, w gruncie rzeczy by ją dopiero tworzyli, co przeczy relacjom naoczności owych świadków życia i działalności Jezusa. Czy byli oni fantastami, kłamcami? Tego rodzaju poglądy zrywają całkowicie więź między historią a wiarą. Ta ostania stałaby się utopią bez historycznych podstaw.

Trzeba stwierdzić, że przedwielkanocna wiara uczniów nie była jeszcze w pełni dojrzała i przeszła kryzys w czasie męki i śmierci Jezusa. Może niektórzy z uczniów zwątpili w Mistrza, może zlękli się represji tych, którzy po to skazali na śmierć Nazarejczyka, by zamknąć ostatecznie „sprawę Jezusa” uważającego się za Chrystusa. Jednakże zamierzenie Sanhedrynu (jak i zwątpienie uczniów) okazało się całkowicie bezpodstawne.

Po Zmartwychwstaniu następuje eksplozja wiary w Chrystusa. Jednakże nie dokonało się to automatycznie.

Fakt zmartwychwstania nawet dla najbliższych uczniów Jezusa był zaskoczeniem (widać tu kryzys wiary paschalnej). Przewyższał ich wyobrażenie o możliwości zmartwychwstania Jezusa, mimo Jego staurologicznych i rezurekcjonistycznych zapowiedzi, iż umrze i zmartwychwstanie. Nie rozumieli też w pełni Pism dotyczących Mesjasza, chociaż je znali. Dopiero odkrycie pustego grobu i spotkania z Nim naprowadziły ich na myśl, że On znów żyje, tak jak mówiły o tym Pisma, i tak jak On sam to przepowiadał.

Na skutek chrystofanii – z uczniów zalęknionych, załamanych stają się nagle świadkami rzeczywistego Zmartwychwstałego. Nastąpiła w nich niesamowita metamorfoza, co może jedynie tłumaczyć rezurekcją Chrystusa. Odtąd zdolni są do wszystkiego, nawet oddania życia za wiarę w Niego. Odtąd widzą w Nim Mesjasza, Pana, Zbawiciela, Pantokratora. Od tego momentu oni już w pełni iw w sposób bezgraniczny uwierzyli. I to właśnie nazywamy wiarą paschalną, chociaż ma ona szersze odniesienie – nie tylko dla dziejów chrześcijaństwa (o czym będzie mowa), ale i relektury historii Jezusa.

Konkludując ten wątek rozważań trzeba stwierdzić, że bez Jezusa historii nie byłoby Chrystusa wiary.

B) ZBAWCZA RELEKTURA HISTORII JEZUSA

Fakt, że Jezus historycznie istniał nie stanowi żadnego problemu dla Jego zwolenników, uczniów oraz przeciwników, których w owym czasie było więcej, a rekrutowali się oni z tzw. starszyzny żydowskiej. Zasadnicze zarzuty przeciw Jezusowi dotyczyły Jego świadomości mesjańskiej, która wyrażała się w tym, że jest równy Bogu, przypisuje sobie Boskie prerogatywy, czyni dzieła, które może czynić tylko Bóg.

Apostołowie i inni uczniowie, którzy niejako wstępnie zawierzyli Jezusowi, nie do końca jeszcze rozumieli głębię posłannictwa Jezusa. Czasami byli niepojętni i Jezus wyjaśniał im powtórnie sens swojego nauczania i działania. Nie do końca pojmowali sens błogosławieństw, rozmnożenia chleba, wskrzeszenia Łazarza, znaku w Kanie, znaku Jonasza oraz zapowiedzi śmierci i zmartwychwstania – a nawet Tym się gorszyli, np. Piotr.

Dopiero po Zmartwychwstaniu i Zesłaniu Ducha Świętego zaczęli sobie przypominać to wszystko, co słyszeli i widzieli, gdy byli z Nim. Ta anamneza dotyczyła nie tylko przypomnienia sobie wydarzeń przedpaschalnych, ale i głębszego rozumienia ich sensu; idzie tu o ich zbawcze zinterpretowanie. Dokonało się to dopiero w świetle Zmartwychwstania, wypełnienia się Pism w Jego Osobie, przy pomocy Ducha Świętego, który został im zesłany.

Oznacza to, że nie tworzyli oni historii Jezusa, lecz ją w sposób zbawczy zinterpretowali. Co nie znaczy, że dokonali tego w sposób nieumotywowany. Interpretacja nie musi oznaczać deformacji.

Jako przykład można tu podać fakt śmierci Jezusa na krzyżu. Jest to fakt historyczny, ale bez podania jego zbawczej interpretacji, oczywiście w świetle wielu przesłanek biblijnych, nauki samego Jezusa, śmierć ta byłaby tylko informacją bez większego znaczenia.

W świetle Zmartwychwstania odżyła cała historia Jezusa, a więc Jego nauczanie jako Boskiego Emisariusza, oraz dzieła przezeń dokonane. Historia Jezusa staje się wiarygodna w sensie objawieniowozbawczym. Jezus historii i Chrystus wiary to Jedno łączące się w Osobie Jezusa Chrystusa. On istnieje nadal dzięki Zmartwychwstaniu a Jego dzieło trwa w Kościele.

2. POWSTANIE KOŚCIOŁA

W tradycyjnej eklezjologii apologetycznej przyjmowano tezę, ze Jezus Chrystus założył Kościół, ale był on ujmowany przede wszystkim w kategoriach społeczno-jurydycznych, w związku z czym eksponowano te inicjatywy i czynności Jezusa, które prowadziły do ustanowienia instytucjonalnych struktur Kościoła, a więc prymatu i apostolatu. Takie ujęcie było jednak zbyt wąskie i nie odpowiadało całej naturze Kościoła jako pochodzącego od Chrystusa. Było jednak reakcją na protestanckie, liberalne i modernistyczne kwestionowanie widzialnych struktur Kościoła.

Zauważmy także, że wyrażenia, iż Jezus założył czy zbudował Kościół, nie są precyzyjne. Były one oczywiście adekwatne przy rozumieniu Kościoła jako instytucji, bo tę można założyć, powołać do istnienia czy konstytuować, jednak gdy Kościół rozumiany jest jako wspólnota Boga z ludźmi, którzy uwierzyli Bogu w Jezusie Chrystusie, to jego genezę trzeba widzieć w powoływaniu, zapraszaniu do wiary i pozytywnej odpowiedzi ludzi na apel Wcielonego Słowa. W wyniku tego zaczęła się rodzić wspólnota interpersonalna (komunia wiary, nadziei i miłości) o podwójnym powiązaniu: Boga z wierzącymi w Niego (wymiar wertykalny Kościoła) oraz braci w wierze między sobą (wymiar horyzontalny), przy czym inicjatywa zawsze należy do Chrystusa. Stąd Kościół rodzi się i powstaje na drodze wiary, czyli świadomego i dobrowolnego zawierzenia Bogu w Jezusie Chrystusie. Kościół rodzi się stale w ciągu wieków, gdy idzie o nowych jego członków (permanentna eklezjogeneza), ale to nie oznacza, że w Kościele nie ma struktur instytucjonalnych ustanowionych przez Chrystusa. To dzięki nim bowiem owa eklezjogeneza może się dokonywać ciągle i Kościół może zachować swoją tożsamość, choć oczywiście nie tylko dzięki nim.

Mówiąc o inicjatywach i działaniach Chrystusa zmierzających do powstania Kościoła, trzeba mieć stale na uwadze dwuwymiarową działalność Jezusa, zmierzającą równocześnie do budowania Kościoła widzialnego, historycznego i zarazem nadprzyrodzonego. Gdyby Chrystus zmierzał tylko do ustanowienia instytucji, wówczas Kościół byłby strukturą społeczno-prawną. Natomiast gdyby tworzył rzeczywistość tylko niewidzialną, nie byłaby ona uchwytna historycznie, stanowiąc bliżej nieokreślone, mistyczne, a nawet mityczne „zjawisko”.

W myśli teologicznej powstało wiele poglądów na genezę Kościoła. Wśród nich dadzą się wyróżnić rozwiązania zawężone i jednostronne oraz integralne (pomijam tu poglądy naturalistyczne, które negują Chrystusową genezę Kościoła).

W opinii niektórych teologów średniowiecznych (np. Duns Szkot) i współczesnych (np. J. A. Möhler, G. Braun) Kościół zaistniał, podobnie jak zbawienie, już w momencie inkarnacji Słowa. Wtedy powstała już Bosko-ludzka rzeczywistość będąca „miejscem” zbawienia, którym jest zarówno osoba Jezusa Chrystusa, jak i Jego dzieło – Kościół. Ostatecznie Jezus inkorporował się w Kościół po swoim zmartwychwstaniu, tworząc społeczne Ciało Chrystusa. Podczas inkarnacji Syna Bożego, mocą Ducha Świętego, wcielił się w jednostkową naturę ludzką, a po zmartwychwstaniu – w społeczną naturę ludzką. Teoria ta jednak w zbyt małym stopniu uwzględnia znaczenie całokształtu życia i działalności Jezusa dla powstania Kościoła.

Według poglądów niektórych teologów protestanckich i katolickich, przyjmowanych głównie w teologii dogmatycznej, podkreślano, że Kościół powstał na Krzyżu. Za św. Ambrożym i innymi utrzymywano, iż Kościół niejako wypłynął z przebitego boku Jezusa (wydaje się jednak, że na metaforze trudno budować teorię eklezjogenetyczną).

Dzisiaj zagadnienie to ujmuje się szerzej i mówi się o paschalnej genezie Kościoła, co jest słuszne o tyle, że wydarzenia paschalne mają decydujące znaczenie dla jego powstania. Jednakże ten pogląd w zbyt małym stopniu uwzględnia przedwielkanocną eklezjotwórczą działalność Jezusa Chrystusa.

We współczesnej teologii fundamentalnej mówi się o integralnej (syntetycznej) teorii genezy Kościoła[1], która uwzględnia także Wcielenie i Krzyż, ale obejmuje całe życie i działalność Jezusa, od Wcielenia do Zesłania Ducha Świętego. Pamiętać przy tym trzeba, że cała działalność Jezusa zmierzała do wydarzeń paschalnych, które są jej ukoronowaniem. Nadają jej też ostateczny sens.

W tej perspektywie można powiedzieć, że całe życie Jezusa zmierzało do ustanowienia Kościoła, który ostatecznie powstał na skutek wydarzeń paschalnych.

W koncepcji tej wychodzi się od Wcielenia, w którym nastąpiło połączenie Boskiej i ludzkiej natury, warunkujące pełnię objawienia i zbawienia w Jezusie Chrystusie, trwającym i aktualizującym się w dziejach Kościoła i poprzez Kościół. Natura Wcielenia określa też naturę Kościoła, jest on bowiem rzeczywistością Bosko-ludzką.

Kolejnym punktem eklezjogenezy było nauczanie Jezusa rozumiane jako zwoływanie (ekklesia). Jezus na początku swojej publicznej działalności jawił się przede wszystkim jako Nauczyciel, Zwiastun Dobrej Nowiny, Jako Słowo Wcielone, przekazywał On słowo, które miało moc skutecznego apelu, wezwania, zaproszenia, zwoływania wspólnoty słuchaczy, uczniów, apostołów. We wszystkich Ewangeliach wyraźnie widać, że w efekcie nauczania Jezusa powstawała wspólnota wiary, czyli tych, którzy w Niego uwierzyli, zwłaszcza grupa apostołów, stanowiąca jakby przedpaschalny zaczyn Kościoła. Słowo Jezusa miało niewątpliwie wymiar wspólnototwórczy, eklezjotwórczy, związany z łaską, a nie czysto naturalny, co zresztą wynika z osoby Boga-Człowieka. Już na tej podstawie można stwierdzić, że owocem działania Słowa było powstanie wspólnoty nie tylko naturalnej, ale i religijnej, zbawczej.

Podobny charakter mają również dzieła Jezusa, które trzeba rozumieć szeroko i ujmować jako eklezjalną proegzystencję Jezusa. Najpierw należy wymienić te, które na kartach Ewangelii wysuwają się na plan pierwszy i wyrażają się w postawie Jezusa. Chodzi tu o Jego stosunek do wszystkich ludzi z Jego otoczenia, objawiający się w słowach i czynach Jezusa. Jest On miłosierny i łaskawy wobec słabych i grzeszników, przebaczający, zjednujący ich dla Królestwa Bożego, jest przyjacielem biednych, chorych, cierpiących i skrzywdzonych, ale bywa też surowy wobec obłudników, faryzeuszy, niesprawiedliwych oraz krzywdzicieli ludzi, zwolenników czystego formalizmu religijnego. Postawa Jezusa wobec ludzi i świata ma również charakter wspólnototwórczy, czyli eklezjotwórczy. W Jezusie rozpoznają ludzie bliskość Boga i tworzą z Nim wspólnotę. W Jego nauczaniu i postawie spełniają się proroctwa mesjańskie, zwłaszcza proroka Izajasza. Z Nim i w Nim realizuje się Królestwo Boże.

Jedną z pierwszych kościołotwórczych inicjatyw Jezusa było realizowanie obietnic Bożych dotyczących Królestwa Bożego na ziemi. Idea Królestwa Bożego była znana już w Starym Testamencie i stanowiła ona rzeczywiste zapoczątkowanie Kościoła, była prekościołem i zapowiedzią mesjańskiego królestwa. Już na etapie Starego Testamentu, u podstaw formowania się najpierw Ludu Bożego, a potem Królestwa Jahwe, legły liczne wydarzenia mocy Bożej (cuda). Słowo Jahwe i Jego potężne czyny dokonywane w historii narodu wybranego, zwłaszcza w okresie wyjścia z niewoli egipskiej, przejścia przez pustynię i wej­ścia do Kanaanu, stanowiły wezwanie do wiary i tworzenia wspólnoty religijnej związanej z Jahwe, przyczyniały się też do powstawania wiary o wymiarze społecznym i były oparciem dla niej w okresie późniejszym. W zebraniach liturgicznych opowiadano i wspominano (anamneza uobecniająca) nie tylko cudowne dzieło stworzenia, ale także zbawcze czyny Jahwe, w których w sposób niezwykły przychodził On z pomocą, ratował, ocalał, zbawiał. Były więc niejako stałym fundamentem wspólnotowej wiary. Królestwo Boże Starego Przymierza nie miało charakteru definitywnego, dlatego Jezus już na początku swojej pub­licznej działalności głosił jego nadejście i w czynach mocy Bożej zaczynał je realizować. Właściwe Królestwo Boże nadeszło wraz z Nim, a w pełni urzeczywistniło się w Jego męce, śmierci i zmartwychwstaniu, jednakże Jezus zaczął je urzeczywistniać już w cudownych czynach, które były zarazem jego znakami rozpoznawczymi. Ekspresywną odmianą tych znaków były cuda-egzorcyzmy i cuda-uzdrowienia. W nich też zostało przezwyciężone królestwo szatana. W tym też duchu Jezus interpretował swoje cudowne czyny. Królestwo Boże zakresowo jest szersze od Kościoła, gdyż obejmuje ono także eschatyczną sferę zbawienia, niemniej otrzymało ono pewien kształt doczesny i historyczny, i w tym znaczeniu Kościół stanowi ziemską fazę tego Królestwa jako jego początek. Budowanie Królestwa Bożego na ziemi, czyli Kościoła, jest jedną z pierwszych inicjatyw eklezjotwórczych Jezusa.

Ekezjotwórczy charakter miało też powołanie przez Jezusa Chrystusa grupy uczniów, zwłaszcza apostołów. Ich osobiście wybrał: wyjaśniał im głoszone prawdy oraz objaśniał znaczenie dokonywanych dzieł. Ustanowił Dwunastu, udzielił im misji nauczania, uświęcania i pasterzowania. Z grona Dwunastu w sposób szczególny wyróżnił Szymona Piotra, którego uczynił swoim widzialnym zastępcą na ziemi. Jemu dał obietnicę prymacjalną, zmienił mu imię z Szymona na Piotr – oznaczające opokę, fundament widzialnej budowli, modlił się o jego wytrwanie w wierze, a po swoim zmartwychwstaniu przekazał mu władzę prymacjalną. Fakt przekazania urzędu prymacjalnego Piotrowi i misyjnego mandatu apostołom po zmartwychwstaniu świadczy, że otrzymana przez nich od uwielbionego Chrystusa władza, czy raczej misja, nie ma charakteru wyłącznie jurydycznego, ale w jakimś sensie nadprzyrodzony i zbawczy, co wynika z faktu, że w Zmartwychwstaniu dokonała się pełnia objawienia i zbawienia[2]. Oznacza to również, że posługa apostołów i Piotra będzie zbawczo skuteczna. Powołanie Dwunastu z Piotrem na czele, nadanie im mandatu misyjnego oraz sukcesja w apostolacie i prymacie, a także gwarancja istnienia Kościoła do końca świata ma charakter eklezjotwórczy.

Również Ostatnia Wieczerza, mająca ścisły związek z wydarzeniami paschalnymi, odgrywa znaczącą rolę w genezie Kościoła. W jej trakcie zostało zawarte Nowe Przymierze, co Jezus wyraźnie stwierdza po konsekracji wina: „To jest Krew nowego i wiecznego przymierza”. Swoją śmierć określił On jako ofiarę ekspiacyjną za wszystkich: „To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana” (Mk 14, 24). Ustanowiona Eucharystia staje się centrum życia Kościoła, a Dwunastu zostaje dopuszczonych do udziału w Nowym Przymierzu. Równocześnie Jezus ustanawia sakrament kapłaństwa: „To czyńcie na moją pamiątkę” (Łk 22, 19). Kapłani Chrystusa będą kontynuować dzieło Chrystusa i aktualizować je w dziejach, a właściwie poprzez nich i ich posługę będzie działać nadal sam Chrystus.

Eklezjotwórczą rolę posiada również Krzyż. Jezus Chrystus jako Wcielony Syn Boży był świadomy, że miał dokonać dzieła pojednania człowieka (ludzkości) z Bogiem, o czym wyraźnie świadczy Jego staurologiczna świadomość. W śmierci na krzyżu Jezus złożył ofiarę przebłagalną i dokonał dzieła odkupienia. Na Krzyżu zostało zawarte ostatecznie Nowe Przymierze i powstało Królestwo Boże – elementy na wskroś eklezjorodne. Odkupiona ludzkość staje się zatem nowym Ludem Bożym – Kościołem. Z Krzyża czerpią zbawczą moc sakramenty św. Dzięki Krzyżowi i aplikacji jego skutków, zwłaszcza w chrzcie i Eucharystii, człowiek uzyskuje nową jakość ontyczną, bowiem jest nie tylko stworzony, ale i odkupiony. Owoce Krzyża i Zmartwychwstania są podstawą przemiany człowieka, jego przebóstwienia i permanentnej eklezjogenezy.

Finalnym faktem eklezjogenezy jest zmartwychwstanie Jezusa, w którym sfinalizowało się dzieło zbawienia, polegające na możliwości uczestnictwa każdego człowieka w życiu Bożym i zjednoczeniu z Bogiem. A stało się to za sprawstwem Chrystusa w Zmartwychwstaniu. Dzięki niemu powstała też ugruntowana wiara paschalna, ożyła historia Jezusa przedpaschalnego, (o czym mówiłem wyżej) głębsze stało się jej rozumienie w perspektywie Paschy i historii zbawienia, której Jezus jest centrum. On jest pełnią czasów, Panem dziejów, Pantokratorem, do Niego zmierzały wszystkie czasy i Nim żyją czasy późniejsze aż do paruzji. On jest osnową dziejów.

Kościół rzeczywiście jawi się jako ostatni etap historii zbawienia, a Chrystus uwielbiony jest w nim obecny w sposób duchowy, a jako Głowa Mistycznego Ciała – współkonstytuuje go. Oczywiście Kościół powstał ostatecznie z wydarzenia Krzyża i Zmartwychwstania, w rezultacie czego może skutecznie działać zbawczo w dziejach aż do skończenia świata. Ta eklezjorodna anamneza dokonuje się jednak zawsze przy aktywnym udziale Ducha Świętego, którego Chrystus obiecał posłać Kościołowi. To zagadnienie rozwinę w następnych partiach pracy.

3. PEŁNIA OBJAWIENIA DUCHA ŚWIĘTEGO

Duch Święty, trzecia Osoba Trójcy Świętej, jest równy w istocie i istnieniu z Bogiem Ojcem i Bogiem Synem. Jednakże Jego obecność w historii zbawienia była objawiana stopniowo, chociaż uczestniczył w realizacji zbawczego planu od samego początku. Jego działanie manifestuje się już przy stworzeniu świata (Ruah Jahwe) i człowieka. W Starym Testamencie inspiruje słowo Boże kierowane do synów Izraela, dynamizuje je i pomaga – by było przyjęte jako słowo pochodzące od Boga. On mówił przez proroków, jak wyznajemy to w Credo. Izajasz zapowiada siedem darów Ducha Świętego oraz że na Mesjaszu spocznie Duch Pański (Iz 11, 1–3; 61, 1n). Namaszczenie Jezusa Duchem w synagodze nazaretańskiej nawiązuje do proroctwa Izajasza, że jest Namaszczonym, czyli Mesjaszem, w którym mieszka Duch. Wcielenie Syna Bożego dokonało się mocą Ducha.

Duch manifestuje także swoją obecność przy chrzcie Jezusa w Jordanie, kiedy rozpoczyna się publiczne działanie Mistrza z Nazaretu. Jezus naucza mocą Ducha. Jednakże Duch nie jest jeszcze w pełni rozpoznawany jako trzecia Osoba Trójcy Świętej.

Pełne Jego objawienie i przyjście zapowiada Jezus w mowie wieczernikowej. Zapowiada Jego „zstąpienie na ziemię” w dniu Pięćdziesiątnicy. Wskazuje też na Jego rolę: On będzie pomagać i prowadzić do poznania całej Prawdy oraz aktualizować zbawcze dzieło Jezusa. Dokona się to po zmartwychwstaniu Jezusa. To uwielbiony Chrystus posyła Ducha do swego Kościoła i świata.

Tradycyjna eklezjologia apologetyczna i dogmatyczna ujmowała Kościół i udział w nim Ducha w sposób raczej statyczny, określając bardziej jego struktury niż dynamizm działania w świecie, w różnych kulturach i czasoprzestrzeni. Jan Paweł II w encyklice Dominum et Vivificantem zdaje się przezwyciężać owe wiekowe nawyki i łączy eklezjologię statyczno-strukturalną z dynamiczno-otwartą·

W Dominum et Vivificantem Papież nie poświęca zbyt wiele uwagi widzialnym strukturom Kościoła, słusznie suponując, iż problematyka ta jest znana powszechnie, co nie oznacza, że je całkowicie pomija (por. DeV nr 25). Jednak o wiele większy nacisk kładzie na dynamiczny wymiar Kościoła, który nie tylko kiedyś powstał, ale się rodzi w nowych członkach poprzez wiarę i chrzest, stale się rozwija i wzrasta, utrwala się w dziejach i w kulturach poprzez inkulturację, wnosząc odwieczne i ciągle nowe wartości objawieniozbawcze.

W dalszych rozważaniach uwzględnię obecność Parakleta, Zbawcy, w Kościele aż do jego wypełnienia się w Eschatosie, zwłaszcza w słowie Bożym, w sprawowaniu sakramentów św., kiedy dokonuje się aktualizacja i aplikacja zbawczych dzieł Boga dokonanych w Jezusie Chrystusie, a następnie dążenie do pełnej jedności chrześcijan, dialogiczne otwarcie Kościoła na świat oraz eschatyczny wymiar Kościoła Chrystusowego. Jak się wydaje, są to najważniejsze elementy historycznej i współczesnej eklezjogenezy, choć nie wszystkie, gdyż o niektórych Papież mówi tylko pośrednio[3].

A) DZIAŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO W KOŚCIELE

Obecność Ducha Świętego w Kościele Jan Paweł II wiąże z zesłaniem Go na apostołów. Jego zesłanie i stała obecność w Kościele implikowana i uwarunkowana była – jak często podkreśla Ojciec Święty – „odejściem” Jezusa w śmierci i zmartwychwstaniu (DeV nr 13; 14 i inne). W Pięćdziesiątnicę drzwi Wieczernika zostały otwarte i apostołowie wychodzą, by dawać świadectwo o zbawczym działaniu Boga w Jezusie Chrystusie (nr 25). Świadek w znaczeniu biblijnym to osoba, która nie tylko słyszała i widziała jakieś zdarzenie i może je w miarę dokładnie zrelacjonować, ale która pozostaje w wewnętrznej łączności z zaświadczanym przedmiotem (w naszym wypadku z Jezusem Chrystusem), co łączy się z pełnym zrozumieniem jego istoty, a nie z mało znaczącymi szczegółami.

Wyjście apostołów z Wieczernika oznacza, że nastał czas Kościoła i czas Ducha Świętego, który będzie się teraz w sposób szczególny udzielać (DeV nr 25). On ma permanentnie przypominać to, czego Jezus Chrystus nauczał, i prowadzić Kościół do poznania pełnej prawdy (DeV nr 4, 6, 22). Skoncentrujemy się teraz tylko na tych dwóch zadaniach Parakletosa w Kościele.

Przypomnienie tego, czego Chrystus nauczał, to anamneza. Anamneza w znaczeniu biblijnoteologicznym to nie tylko przypomnienie czy wspomnienie o zdarzeniach przeszłych, co też oczywiście ma miejsce, ale przede wszystkim to aktualizacja, zwłaszcza w zebraniach liturgicznych, tychże wydarzeń. W ten sposób nauczanie Jezusa jest ciągle aktualne. Jego słowa nie przemijają, zachowują walor uniwersalny i ponadczasowy. Są zawsze aktualne i skutkują zbawczo.

Jest to widoczne w nauce Soboru Watykańskiego II, zwłaszcza w Konstytucji o liturgii i w Konstytucji o Objawieniu Bożym. Według nauki tego soboru, wszędzie tam, gdzie czytane lub głoszone jest słowo Boże, tam od wewnątrz działa łaska Ducha, pozwalająca nam zrozumieć sens nauki Chrystusa.

Równocześnie Duch Ojca i Chrystusa prowadzi do poznania pełni Prawdy, zwłaszcza zbawczej (DeV nr 22, 6). Oznacza to z jednej strony, że nasze ludzkie poznanie jest zawsze aspektowe. Mysterium salutis, w tym i Kościół, jest dane tylko w częściowym poznaniu, ale stale się pogłębiającym dzięki światłu Ducha Świętego. Poznawanie więc tej dziejowej Prawdy zawartej w Bogu, od Niego pochodzącej i Jej aplikacja do życia wszystkich ludzi, choćby implikacyjnie przynależnych do Kościoła, jest procesem (DeV nr 62, 64). Ułatwić ma nam to Duch Prawdy. On ma nas doprowadzić do poznania pełni zbawczej Prawdy. Jest to jednak proces, być może trwający do końca dziejów.

Z tego wynika, że nie znamy w pełni tej prawdy ani w odniesieniu do Kościoła, ani poszczególnych religii i narodów, ani historii i dziejów. Dlatego Jan Paweł II podkreśla, że winniśmy się poddawać inspiracjom Ducha, by dochodzić stopniowo – wbrew myślicielom i ideologiom relatywizującym prawdę w ogóle – do poznania całej Prawdy, której źródłem i normą jest sam Bóg, ujawniający ją w ekonomii i historii zbawienia (DeV nr 6,  22, 64).

Duch Święty jest obecny w słowie Bożym głoszonym w Kościele. Jego działanie powoduje rozliczne skutki egzystencjalne w życiu osoby ludzkiej (przezwyciężanie kryzysów egzystencjalnych, odnajdywanie sensu życia, przemianę egzystencji osobowej, jej ukierunkowanie ku finalnemu spełnieniu się, uświęcenie) oraz w życiu społecznym (kościelnym). Duch jest źródłem (fons vivus) i dawcą życia (DeV nr 10). On ubogaca Kościół swoimi darami, odnawia go, czyni zawsze młodym, wyposaża w dary hierarchiczne i charyzmatyczne. Głoszone słowo Boże, któremu towarzyszy łaska, rodzi wiarę i gromadzi wspólnotę wierzących (DeV nr 25, 26, 51). Jest to ważny składnik eklezjogenezy.

Duch Święty jest obecny i działa zarówno w sakramencie Kościoła, jak i w pozostałych sakramentach. Te dwa rodzaje sakramentalności trzeba zdecydowanie odróżnić. Kościół jako sakrament jest znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia w Bogiem i jedności rodzaju ludzkiego (DeV nr 62, 64). Jest prasakramentem wobec siedmiu sakramentów, z którego wypływają i biorą moc zbawczą. Kościół bowiem stale wyrasta z paschalnej tajemnicy Jezusa Chrystusa, która jest źródłem sakramentów i skuteczności ich zbawczego działania. Poprzez sakramenty Kościół spełnia swoją posługę wobec człowieka. Jak głosi Jan Paweł II: w tajemnicy sakramentów ujawnia się dzieło Chrystusa aktualizowane przez Ducha (De V nr 64). On podczas ich sprawowania przychodzi i powoduje u przyjmujących je skutki nadprzyrodzone. Sakramenty oznaczają łaskę i jej udzielają. Kościół jest ich widzialnym szafarzem, a Duch niewidzialnym dawcą życia nadprzyrodzonego.

Przez chrzest, w którym dokonuje się obmycie w Krwi Chrystusa z grzechu pierworodnego, następuje włączenie we wspólnotę Kościoła, oczywiście za sprawą działania Trójcy, w której szczególną rolę odgrywa Duch Boży (DeV nr 9). W bierzmowaniu to Duch obdarza mocą wiary i czyni bierzmowanego świadkiem wiary. Samo zesłanie Ducha Świętego w Pięćdziesiątnicę jest uważane za bierzmowanie Kościoła, jego umocnienie, by istniał aż do skończenia świata, co jest również warunkowane obecnością w nim Chrystusa zmartwychwstałego (DeV nr 30).

Eucharystia jest sakramentem, w którym w Wieczerniku dokonuje się antycypacja wydarzeń paschalnych, a sprawowana na pamiątkę Pana gromadzi i buduje wspólnotę eklezjalną. Ma więc wybitnie charakter eklezjotwórczy. Buduje komunię z Bogiem i z ludźmi, co dzieje się przy czynnym udziale Ducha. Za jego sprawą dokonuje się przemiana darów chleba i wina w Ciało i Krew, co wyraża epikleza drugiej modlitwy eucharystycznej: „Uświęć zatem te dary łaską Ducha Twojego, aby stały się dla nas Ciałem i Krwią naszego Pana, Jezusa Chrystusa” (por. DeV nr 62).

W świetle powyższych stwierdzeń można by wyprowadzić wniosek o epiklezie eklezjologicznej (gr. epzklezis = wezwanie), o której się mówi w teologii wschodniej. Oznacza ona, że Duch gromadzi wspólnotę Kościoła, zwłaszcza wokół Eucharystii, i przyczynia się zarówno do umacniania jej jako całości, jak i poszczególnych członków.

Duch Święty działa również w sakramencie pokuty i pojednania – przekonuje świat o istnieniu grzechu. Jego rola, zwłaszcza w dzisiejszym świecie, jest znacząca, gdyż w wielu społeczeństwach pod wpływem ideologii materialistycznej, liberalnej, agnostycznej, postmodernistycznej zanika świadomość zła i grzechu. Stąd Duch obdarowuje człowieka sumieniem, budzi je, by każdy był człowiekiem sumienia. W sakramencie pojednania jedna On człowieka z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą[4]. Wzmacnia go wewnętrznie, chroni przed rozpaczą, odnawia, czyni nowym stworzeniem. Przyczynia się do jego rozwoju, dojrzewania do pełni osobowej, by był pełnym członkiem Mistycznego Ciała (por. DeV nr 27–48).[5]

Jan Paweł II w różnych miejscach Dominum et Vivificantem mówi o ekumenizmie jako naglącej potrzebie naszej doby. Rozbicie chrześcijan nie tylko zmniejsza skuteczność  ewangelizacji, ale i osłabia wiarygodność Kościoła wobec świata. Stąd modlitwa Jezusa „aby stanowili jedno” jest dziś szczególnie aktualna. Duch Święty jest dawcą jedności, dlatego trzeba Go stale przyzywać. On daje siłę do przełamywania barier dzielących wyznania, narosłych poprzez wieki oporów i uprzedzeń, przezwyciężania przerostów ludzkich ambicji. On odnawia serca, budzi sumienia; rozgrzewa, co jest zimne, gromadzi, co jest rozproszone. On jest Darem Miłości i Zasadą Życia chrześcijan w miłości i pokoju (DeV nr 59; 62). Przyjmując Go, jako dar jedności i życia w miłości, przyczyniamy się do urzeczywistnienia się pełni Kościoła Chrystusowego.[6]

B) DZIAŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO W ŚWIECIE I RELIGIACH

Kościół, którym w sposób niewidzialny kieruje Duch Święty, jest otwarty na całą rzeczywistość, na świat. Tę otwartość i jego dialogiczne nastawienie powoduje Paraklet. Jan Paweł II powołuje się na dokument Vaticanum II – konstytucję Gaudium et spes, który warto przytoczyć: „Wspólnota [uczniów Chrystusa] składa się z ludzi, którzy zespoleni w Chrystusie prowadzeni są przez Ducha Świętego w swym pielgrzymowaniu do Królestwa Ojca i przyjęli orędzie zbawienia, aby przedstawić je wszystkim. Z tego powodu czuje się ona naprawdę ściśle złączona z rodzajem ludzkim i jego historią” (KDK 1) oraz „Duch Boży… przedziwną opatrznością kieruje biegiem czasu i odnawia oblicze ziemi” (KDK 26).

Teksty te z jednej strony wyraźnie świadczą o związkach Kościoła ze światem, a z drugiej zaś o roli trzeciej Osoby Trójcy Świętej. Nie może więc istnieć jakaś dychotomia między Kościołem a światem, zamknięcie się w getcie, lęk przed światem, jakiś izolacjonizm, co prowadziłoby do alienacji i nieskuteczności misji Kościoła w świecie, do którego został przecież posłany. Ze swojej natury, oczywiście dzięki obecności w nim Ducha Chrystusowego, który kieruje dziejami – musi być otwarty na całą rzeczywistość, świat, różne kultury, mentalność narodów, gdyż tylko pod tym warunkiem może mieć coś do powiedzenia światu. Musi więc poznawać kultury, systemy wartości, osiągnięcia i zagrożenia oraz dążyć do wprowadzenia tych wartości, których sam świat dać nie może. To ułatwia proces inkulturacji; by nie niszcząc nic z tego, co jest autentycznym osiągnięciem tego świata, ubogacać go wartościami Chrystusowymi.

Kościół prowadzony przez Ducha i w Duchu do finalnej pełni wnosi w świat nadzieję, jakiej on nie ma w sobie. Świat, zamknięty w immanencji poprzez materialistyczne i niereligijne wizje, jest światem bez nadziei, której progu sam przekroczyć nie może. Świat bez Boga, zamknięty w sobie, nie ma finalnej przyszłości, poza tą, jaką może stworzyć sam człowiek. Możliwości człowieka i ludzkości są zawsze ograniczone, choćby koniecznościowym prawem śmierci, nie mówiąc o takich sprawach, jak problem prawdy i fałszu, dobra i zła, sprawiedliwości i niesprawiedliwości, braterstwa i zniewolenia, różnic klasowych, miłości i nienawiści, cierpienia duchowego i fizycznego, a przede wszystkim związanych z losem człowieka, czyli sensem i celem jego egzystencji.

Nierozstrzygalne kwestie na gruncie nauki i filozofii są rozstrzygalne w świetle wiary i nadziei w Kościele kierowanym przez Ducha Świętego. Przykładem tego jest cierpienie, zarówno fizyczne, jak i duchowe, które jest zawsze bolesne, trudne do przezwyciężenia i zrozumienia. Najczęściej podkreśla się jego bezsens. W Jezusie ukrzyżowanym odkrywa się przed nami zbawczy sens cierpienia. W tym duchu św. Paweł włączał swoje cierpienie w mękę Jezusa, tak czyniło setki tysięcy chrześcijan, zwłaszcza męczenników, tak też swoje dolegliwości i bóle łączył Jan Paweł II z Chrystusem cierpiącym za nas.

Ten wielki sens cierpienia widoczny w życiu Jana Pawła II oddziaływał w sposób wręcz niewiarygodny, niemal cudowny na miliony, także ludzi chorych, cierpiących, biednych. Jego cierpienia jednały i zbliżały ludzi do siebie, nie tylko chrześcijan, ale i przedstawicieli innych religii, a nawet niewierzących. Okazuje się, że cierpienie nie musi być przekleństwem, bezsensem, że zyskuje inny wymiar.

Męka Jezusa i Jego śmierć zakończyły się triumfem – Zmartwychwstaniem. W świetle wiary – partycypacja w cierpieniach i śmierci Jezusa rodzi nadzieje na nowe przyszłe życie. Jeśli więc na życie ludzkie, historię, dzieje patrzymy zgodnie z Bożym planem zbawienia, to wszystko ma sens, zmierza do określonego finału, do sensownego spełnienia się. Absurdy tego świata, jego bezsens tworzy sam człowiek – jeśli przestaje się liczyć z Bogiem.

Jednakże i te absurdy, nonsensy i bezsensy przezwycięża Chrystus zmartwychwstały oraz wierzący w Niego. W sposób niemal naoczny ujawnia to Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty, setki świętych kanonizowanych w ostatnim czasie i miliony zbawionych, choć niekanonizowanych. Za ich pośrednictwem też się modlimy o dobra dla nas i świata.

Kościół żyje wiarą, nadzieją i miłością, staje się znakiem nadziei dla świata i o niej ma zaświadczać, stając się signum elevatum in nationes (DeV nr 66, 42, 34, 38).

Duch Święty prowadzi więc do doskonalenia człowieka, ludzkości, świata, do jego przemiany. Dzieła też w religiach. Na ten punkt trzeba zwrócić szczególną uwagę, gdyż nie tylko przedstawiciele pluralistycznej teologii religii (np. J. Hick, P. Knitter), ale i niektórzy teologowie katoliccy, mówiąc o pozainstytucjonalnym (tzn. poza Kościołem instytucjonalnym) działaniu Ducha odrywają je i od Chrystusa, i jakby od Jego dzieła[7]. Jak gdyby On działał „na własną rękę”[8]. Oznaczałoby to działanie Ducha poza Objawieniem Chrystusowym i zasięgiem Jego zbawczego oddziaływania, co jest nie do przyjęcia.

Wspomniano już, że Jezus jest jedynym Zbawicielem świata i Jego zbawcze dzieło obejmuje także wyznawców innych religii. Wyznawcy religii pozachrześcijańskich mogą się zbawić w ramach własnych religii, ale ich wiara, życie religijne, praktyki są dopełniane zbawczą łaską Chrystusa (choć wyznawcy tych religii nie znają Chrystusa i o tym nie wiedzą) właśnie poprzez działanie Ducha Świętego. Jest jedna zbawcza ekonomia Boża, którą objęta jest cała ludzkość. Paraklet nie tworzy własnej ekonomii zbawienia i nie działa odrębnie poza Ojcem i Synem.

4. REZUREKCJA JEZUSA PODSTAWĄ NASZEGO ZMARTWYCHWSTANIA

Człowiek jest świadom tego, że sam, własnymi siłami nie może zrealizować swych najgłębszych pragnień egzystencjalnych. Stąd człowiek (ludzkość) oczekuje pomocy z ze­wnątrz, od Kogoś, od Bytu Transcendentnego, Boga Zbawiciela, który sam jest wieczny i ma moc ocalenia człowieka. Z teologicznego – i nie tylko – punktu widzenia nie ma autosoteriologii, czyli że człowiek nie może się zbawić sam. Iluzją okazują się świeckie eschatologie (pozytywistyczne, scjentystyczne, marksistowskie), że nauka, postęp, ideologia, system polityczny, partia może człowieka uczynić szczęśliwym, długowiecznym, nieśmiertelnym. Tak mogło się zdarzać tylko w mitach. Mitem jest autosoteriologia w różnych jej wydaniach.

Między naszym a tzw. innym światem istnieje przepaść nie do przekroczenia przez człowieka i jego twory, które – tak, jak on – są ograniczone, skończone, niezdolne do osiągnięcia rzeczywistości nadprzyrodzonej.

Tę przepaść mógł jedynie pokonać Jezus Chrystus. Wcielony Syn Boży łączy w sobie Niebo z ziemię, świat Boski z historią i człowiekiem. Został On uprawniony ontologicznie do zbudowania mostu między tymi dwoma światami.

Jezus przez śmierć i zmartwychwstanie otworzył człowiekowi dostęp do „domu Ojca” (J 14, 2), do życia i do udziału w życiu Boga. On wszedł pierwszy do niebieskiej Ojczyzny, aby umocnić wiarę i nadzieję, że jako wierzący w Niego, również do niej wejdziemy (por. Łk 24, 46–49). Jezus stał się „Pierworodnym spośród umarłych” (Kol 1, 18) i wszedł jako pierwszy do nowego świata.

Jezus zmartwychwstały wzywa zatem i zaprasza człowieka do dialogu, do odpowiedzi na Jego dzieło odkupienia i zbawienia, zaprasza do pójścia drogą, która prowadzi do życia wiecznego. On bowiem jest Prawdą, Drogą i Życiem (por. J 14, 6), jest „zmartwychwstaniem i życiem”, a „kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie” (J 11, 25). Warunkiem zatem wejścia na tę drogę życia z Bogiem, czyli zbawienia, jest nasza odpowiedź na to zaproszenie, odpowiedź wiarą. Przez nią człowiek otrzymuje udział i dostęp do tajemnicy nowego życia.

Zmartwychwstanie Jezusa przynosi zatem rozwiązanie problemu życia wiecznego osoby ludzkiej, czyli zbawienia, który pojawia się przed każdym człowiekiem, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym. Jako przedmiot naszej wiary – jest ostateczną podstawą naszej nadziei na życie wieczne, jest zasadą i źródłem naszego przyszłego zmartwychwstania.

W czasach finalnych, ostatecznych, nastąpi odnowa człowieka – wszystkich wartości oraz ich triumf nad anty­wartościami. W tym duchu można zasadnie mówić, że w Jezusie zmartwychwstałym w sposób nowy i definitywny otwiera się przyszłość i nadzieja na totalną przemianę egzystencji ludzkiej oraz jej historycznych uwikłań, z których część jest zaprzeczeniem zbawczej woli Boga oraz soterycznych działań Chrystusa. Jego zmartwychwstanie jest rękojmią, że w końcu czasów życie zwycięży śmierć, prawda kłamstwo, miłość nienawiść.

Ta nadzieja nie odnosi się tylko do duszy i ducha ludzkiego, jest też nadzieją na przekształcenie i przemienienie naszego ciała. Nic nie jest z tej nadziei wyłączone – oprócz zła. Świadectwa Pisma św. mówią z całą mocą wiary o przyszłym zmartwychwstaniu także ciała, nie opisując bliżej, w jaki sposób się to dokona, i jak będzie ono wyglądało. Będzie to nowe stworzenie niepodległe prawom fizycznym naszego świata[9].

Wiara Żydów w zmartwychwstanie ciał została potwierdzona przez Jezusa. Jego zmartwychwstanie stworzyło obiektywne podstawy do wiary w perspektywę przyszłej ich przemiany. Zmartwychwstaniemy wszyscy, ponieważ Jezus zmartwychwstał: „Ten, co wskrzesił Chrystusa [Jezusa] z martwych, przywróci do życia wasze śmiertelne ciała mocą mieszkającego w was swego Ducha” (Rz 8, 11).

Paweł wzbogaca scenerię zmartwychwstania powszechnego: głos anioła, trąby rozbrzmiewające po to, by zgromadzić wybranych, obłoki paruzji, pochód wybranych (1 Tes 4, 15n; 2 Tes 1, 7n; 1 Kor 15, 52). Obrazowa oprawa zewnętrzna tego wydarzenia należy do klasycznych w apokalipsach żydowskich. Istota sprawy jest jednak ważniejsza niż obrazowy sposób przedstawiania go. W przeciwieństwie bowiem do koncepcji greckich, według których dusza ludzka, wyzwolona z więzów ciała, sama uczestniczy w nieśmiertelności, wiara i nadzieja chrześcijan wyznaje pełną odnowę osoby ludzkiej na wzór rezurekcji Jezusa.

Apokalipsa Jana ukazuje w sposób majestatyczny i prudencyjny obraz zmartwychwstania zmarłych (Ap 20, 11–15). Śmierć i Otchłań wydadzą umarłych po to, by stanęli przed Sędzią wszyscy, zarówno źli, jak i dobrzy. Podczas gdy źli popadną w mroki „drugiej śmierci”, sprawiedliwi rozpoczną nowe życie we wszechświecie przemienionym i utożsamiającym się z Jerozolimą niebieską (Ap 21–22), o czym będzie jeszcze mowa.

Jan głosi, że zmartwychwstanie zmarłych realizuje się już w chwili obecnej. Łazarz powstający z grobu reprezentuje wszystkich wiernych wyrwanych śmierci głosem samego Jezusa (por. J 11, 25n). Z tego też względu mowa o ożywiającym działaniu Syna Człowieczego zawiera aż tak wyraźne stwierdzenie: „Nadchodzi godzina, nawet już jest, kiedy to umarli usłyszą głos Syna Bożego, i ci, którzy usłyszą, żyć będą” (J 5, 25). To wyraźne oświadczenie nawiązuje do przeżyć chrześcijańskich, o którym czytamy w pierwszym liście Jana: „My wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do życia”… (1J 3, 14). Ta pewność nie znosi biernego oczekiwania na ostateczne zmartwychwstanie, lecz już teraz wpływa na zmianę życia, które weszło w zasięg oddziaływania Chrystusa.

Podobnie mówił Paweł, uwydatniając charakter paschalny chrześcijańskiego życia, które jest rzeczywistym udziałem w życiu Zmartwychwstałego. Pogrzebani razem z Nim w „chrzcie, w którym też razem zostaliście wskrzeszeni przez wiarę w moc Boga, który Go wskrzesił” (Kol 2, 12). Nowe życie, do którego weszliśmy, to – jego zdaniem – nic innego jak życie zmartwychwstałego Chrystusa.

Prawda o zmartwychwstaniu wszystkich zmarłych głoszona przez Kościół, działający z mandatu Chrystusa, została sformułowana w najstarszych symbolach wiary: „Wierzę w ciała zmartwychwstanie i w żywot wieczny”, „Oczekuję zmartwychwstania umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie”. Apologeci w pierwszych wiekach chrześcijaństwa często głosili wiarę w zmartwychwstanie ciał, przeciwstawiając się platońskim i gnostyckim teoriom pomniejszającym wartość ludzkiego ciała i świata materialnego. Stąd też słowa symbolu: „Wierzę w ciała zmartwychwstanie” trzeba rozumieć nie w sensie platońskim, lecz biblijnym: Wierzę w chwalebne zmartwychwstanie człowieka – branego w jego cielesno-duchowej egzystencji – podległej na ziemi słabościom i skłonnościom do grzechu – a w życiu wiecznym odmienionej na podobieństwo zmartwychwstałego Chrystusa[10].

Dla Kościoła pierwotnego fundamentem wiary w zmartwychwstanie umarłych było zmartwychwstanie Jezusa (por. Dz 4, 1–2). Ono jest jedyną podstawą nadziei i wiary w somatyczne wskrzeszenie naszych ciał i zachowanie tożsamości podmiotowej osoby ludzkiej. O tym mówi apostoł Paweł: ,,A jeżeli mieszka w was Duch Tego, który Jezusa wskrzesił z martwych, to Ten, co wskrzesił Chrystusa [Jezusa] z martwych, przywróci do życia wasze śmiertelne ciała mocą mieszkającego w was swego Ducha” (Rz 8, 11). Zmartwychwstanie umarłych oznacza nie tylko osiągnięcie pełni życia przez jednostkę, ale i społeczność ludzką.

Ostateczną podstawą naszego zmartwychwstania jest rezurekcja Jezusa. Zmartwychwstanie umarłych, czyli przejście z życia ziemskiego do nadprzyrodzonego, zostało pięknie i konkretnie wyrażone też w śmierci Jana Pawła II jako przejście do domu Ojca. Bliska jego beatyfikacja, a i (zapewne) kanonizacja, co zapowiedział Benedykt XVI, zda się potwierdzać tezę, że zmarli święci żyją już w Bogu.

Sumując powyższe rozważania trzeba stwierdzić, że tylko Jezus Chrystus jest jedynym Pośrednikiem i Zbawicielem człowieka. Jedynie On, jako uniwersalny Zbawiciel ludzkości, rzeczywiście zmartwychwstał. Nikt z tzw. pośredników zbawienia lansowanych przez przedstawicieli pluralistycznej teologii religii tego nie osiągnął. Równocześnie trzeba stwierdzić, że zmartwychwstanie Jezusa daje uniwersalne podstawy dla wiary w życie przyszłe, zwycięstwo Prawdy, Miłości, Dobra, wszystkim ludziom, którzy żyją według wymogów prawego sumienia. Zmartwychwstanie Jezusa jest także wypełnieniem zakodowanego w ludzkiej naturze pragnienia życia wiecznego.

5. ANTROPOLOGIA PASCHALNA (HOMO PASCHALIS)

Antropologia paschalna jest czymś nowym w literaturze przedmiotu. Jednakże jest ona zakorzeniona w chrześcijaństwie i wypływa z centralnych prawd naszej wiary, czyli z prawd paschalnych. Przyczynia się ona także do naświetlenia najbardziej kluczowych kwestii związanych z egzystencją ludzką, a przede wszystkim z ostatecznym sensem aktywności człowieka, a więc i całej ludzkości.

Antropologia paschalna ukazuje, w jaki sposób misterium Paschy Chrystusa przenika całość życia i działań człowieka, nawet tych zwykłych i codziennych, bo i one przyczyniają do realizacji siebie, czyli dążenia do finalnego spełnienia. Ukazuje zarazem głęboką więź, jaka istnieje między wydarzeniami paschalnymi i całym doczesnym istnieniem człowieka, łącznie z finalnym spełnieniem w rzeczywistości Transcendentnej, czyli w Bogu, na podobień­stwo Jezusa, dzięki któremu możemy wejść do chwały Ojca. Antropologia paschalna mówi także o tajemnicy jako trwałym wymiarze ludzkiego życia na wzór misterium Jezusa Chrystusa.

Paschę można rozumieć w znaczeniu szerszym i węższym. To ostatnie wyraża przejście Jezusa ze śmierci do nowego życia. Jeśli Paschę rozumiemy w ujęciu starotestamentalnym (czyli w znaczeniu szerszym) jako wyjście narodu izraelskiego z niewoli egipskiej, przejście przez pustynię i dojście do Ziemi Obiecanej, do wolności, to i Paschę Jezusa, czyli przejście z historycznego bytowania do domu Ojca, można rozumieć też szerzej. W takim ujęciu nie ogranicza się ona do wydarzeń ostatniego tygodnia Jego życia (choć są one absolutnie kluczowe i podstawowe), czyli męki, śmierci i zmartwychwstania. Rozpoczyna się ona już od Wcielenia, jest istotnym wymiarem Jego życia i działalności, która zmierza ku finalizacji w ostatnich dniach ziemskiej egzysten­cji Jezusa, a jako punktu dojścia do zmartwychwstania w „Ojczyźnie Obiecanej”, czyli Niebiańskiej Rzeczywistości; obrazowo za św. Janem mówiąc – do bycia w domu Ojca.

Upraszczając nieco sprawę można powiedzieć, że Jezusowi przysługuje w jakimś stopniu nazwa Homo viator (Człowiek wędrowiec, wychodzący z określonego miejsca i czasu, będący w drodze do wyznaczonego celu, a cel ten stanowi sens podjęcia trudu wędrówki i przejścia owej drogi). Jezus to Pielgrzym, zmierzający do największego sanktuarium Miłości w samym Bogu, do którego doszedł przez śmierć i zmartwychwstanie[11]. Widać tu, że Paschę Jezusa można ujmować w znaczeniu szerszym i węższym. Jezus Chrystus jako Syn Boży w ludzkiej postaci dzielił niemal całkowicie los każdego człowieka. Na tej podstawie można już stwierdzić, że rzutuje to na paschalny wymiar każdego człowieka przychodzącego na ten świat.

List do Hebrajczyków określa człowieka jako przechodnia, gościa i pielgrzyma na tej ziemi, który szuka „lepszej Ojczyzny”, spełnienia i ostatecznej tożsamości. Ziemska egzystencja ludzka jest stanem przechodzenia, czyli paschalnym, podobnie jak egzystencja Chrystusowa; ta ludzka uzyskuje to miano dzięki Chrystusowej. Nie chodzi tu tylko o zwykłe podobieństwo, ale o partycypację Syna Bożego w życiu ludzkim i człowieka w Chrystusie.

A) EGZYSTENCJALNA ANALOGIA PASCHALNEGO ŻYCIA JEZUSA I OSOBY LUDZKIEJ

Już z powyższych rozważań wynika, że antropologia paschalna podkreśla związek Chrystusa z człowiekiem i człowieka z Chrystusem. Nie można bowiem poznać i zrozumieć człowieka bez Chrystusa, co eksponował Sobór Watykański II i Jan Paweł II. Zwracał na to uwagę już D. Bonhoeffer, który pisał: „Odkąd Bóg stał się człowiekiem, wszelkie rozważania na temat człowieka – z pominięciem Chrystusa – były bezpłodną abstrakcją. Antytezą człowieka przyjętego w postaci Chrystusa jest ten człowiek, który sam sobie jest stwórcą, sędzią i odnowicielem, który żyje obok swojego rzeczywistego człowieczeństwa – i dlatego sam siebie prędzej czy później zgubi. Odchodząc bowiem od Chrystusa, odchodzi się od swojej istoty”[12]. Antropologia budowana więc w oderwaniu od Chrystusa – Prawdziwego Człowieka – bez odniesienia do Jego paschalnego życia, prowadzi donikąd. W łączności z Nim natomiast uzyskuje paschalny wymiar.

Aby ten wymiar określić należy skoncentrować się na „paschalnym” aspekcie istnienia ludzkiego, jakby „odbijającym” paschalne życie Jezusa, a zarazem i życie Jezusa, rzutujące na los w istocie każdego człowieka. Już w tym ujawnia się jakieś paschalne współprzenikanie, jakby współuczestnictwo człowieka w paschalności.

Oto Maryja z obawą przyjęła zwiastowanie anioła Gabriela, że zostanie Matką Syna Bożego. Zawierzywszy temu wyrzekła fiat, niech się stanie. Oblubieniec Maryi, św. Józef, zanim uwierzył, że chodzi o Dziecię Boże, które zbawi lud od grzechów, chciał swoją Oblubienicę oddalić, by jej nie zniesławiać. Ówcześni ludzie mający władzę obawiali się przyjścia kogoś, kto mógłby ich pozbawić tego, co mają. Herod chciał stracić nowonarodzone Dziecię. Na skutek tego Święta Rodzina musiała emigrować do Egiptu, podczas gdy w Betlejem dokonała się rzeź niewiniątek.

Już te najwcześniejsze wydarzenia z życia Jezusa są obrazem początku Jego Paschy i paschy innych ludzi. Zdarza się przecież, że kobiety boją się macierzyństwa, jakby nie wierzyły, że owoc ich łona będzie dzieckiem Bożym. Gdy kobieta w to uwierzy, wówczas spełnione macierzyństwo sprawia jej radość, będąc odwzorowaniem sytuacji pierwszej Ewy i drugiej – Maryi, gdyż staje się to także za sprawą Najwyższego. Podobnie się rzecz ma ze sprawą ojcostwa. Wielu mężczyzn nie chce być ojcami, niektórzy chcą się wyprzeć zarówno ojcostwa fizycznego, jak i duchowego. I dziś istnieją Herodowie, którzy są zwolennikami rzezi niewiniątek, tych jeszcze nienarodzonych i już narodzonych, np. z licznymi wadami (to jest początek kenozy prowadzącej do paschy finalnej).

Z narodzinami własnych dzieci nie godzą się egoiści. Egoizm jest całkowicie sprzeczny z postawą proegzystencjalną, wyklucza też możliwość zaufania Bogu. Maryja i Józef w trudnych sytuacjach zaufali Bogu, co było początkiem paschalnej drogi Jezusa. Istnieje więc pewna analogia między początkiem drogi paschalnej Jezusa i każdego człowieka – i to od momentu jego poczęcia.

W życiu i działalności Jezusa objawiały się liczne momenty przyszłej chwały, jaką miał osiągnąć, ale były to tylko jej prześwity. Na skutek Jego niezwykłego nauczania i działalności, tłumy Go wielbiły, szły za Nim, chciały nawet, aby był ich królem. Lecz promienie tej chwały nie były trwałe. To jakby tyko prześwit chwały, która się dopiero objawi. Na tej drodze paschalnej odnajdujemy analogiczne momenty także w życiu ludzi. Niemal każdy człowiek przeżywa w swoim życiu chwile chwały: gdy dziecko wielbią rodzice, gdy osiąga sukcesy, gdy ma swoich wielbicieli, adoratorów i fanów. Każdy człowiek ma swoje „pięć minut” w historii: powodzenie, uznanie, uwielbienie, ale zwykle nie są to sukcesy trwałe, często chwilowe (choć trwają relatywnie długo). Uroda, sława, przewodzenie, kult – przemijają, a główni „bohaterowie” tego świata przechodzą na margines, a nawet na śmietnik historii. Chwała doczesna, jeśli jest budowana na Bożych wartościach, przetrwa i jest przebłyskiem przyszłej, która się objawi w czasach eschatycznych. Chwała czysto ludzka, bez zakorzenienia w transcendencji przemija.

Ludzkie uwielbianie Jezusa przez liczne rzesze nie sięgało Jego głębi, całego dzieła paschalnego. Budowane było na doraźnych korzyściach płynących z działalności Jezusa. Chwała Jezusa, jeśli byłaby budowana tylko i wyłącznie na ocenach czysto ludzkich, byłaby próżna i zmienna. Prawdopodobnie ci sami, którzy chcieli Go obwołać królem, wznosili później okrzyki przeciw Niemu i chcieli Go ukrzyżować.

Jezus do prawdziwego uwielbienia, finału Paschy, szedł drogą kenozy, uniżenia się. On, wielbiony przez tłumy, przeszedł gehennę w ostatnich dniach życia. Został przez ludzi odrzucony, zdradzony, opluty, wyśmiany, katowany, doprowadzony do haniebnej śmierci krzyżowej. Biorąc pod uwagę tylko naturalistyczne patrzenie na to, czy nie można się było całkowicie załamać?

Analogicznie do tej drogi Jezusa, można znaleźć wiele odpowiedników w życiu ludzkim. Wiele osób doświadcza pogardy, zdrady ze strony innych. Wiele osób jest katowanych fizycznie, psychicznie i duchowo. Niekiedy niewinni ponoszą kary za winnych. Przekupstwo, korupcja, manipulowanie tłumami – czyż nie jest jakimś odzwierciedleniem czasów Jezusa i udziałem w Jego kenozie ludzi prawych, biednych, wzgardzonych?

Jednak tak, jak „kłopoty” z narodzeniem Jezusa – jako Jego punkt wyjścia życia paschalnego – tak i przebłyski chwały doczesnej oraz doświadczenia męki, osamotnienia i śmierci nie stanowią punktu dojścia Jego Paschy, lecz są warunkami dojścia do jej finału, czyli zmartwychwstania. Podobnie dotyczy to i drogi paschalnej każdego człowieka. Kenoza człowieka, której w różnym stopniu doświadcza każdy na wiele sposobów, nie jest też kresem jego egzystencji. Przez blaski chwały i kenozy prześwituje radość osiągnięcia Prawdy, Dobra, Piękna, Miłości, Wiecznego Życia.

Paschalny wymiar życia staje się jeszcze bardziej wyraźny w cierpieniu. Jego uczestnikiem jest każdy człowiek. Chodzi o cierpienie fizyczne, choroby i ból z nimi związany, oraz duchowe, które wcale nie są lżejsze od cielesnych. Różnych cierpień doświadczał także Jezus. Cierpienie samo w sobie jest bezsensowne, wyniszczające każde istnienie ludzkie i prowadzi często do śmierci biologicznej oraz duchowej (ten ostatni rodzaj śmierci nie dotyczy Jezusa, chociaż na krzyżu wypowiedział słowa: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił”, bo w swym cierpieniu i śmierci widział spełnienie swego Boskiego posłannictwa, o czym świadczą słowa: „Wykonało się”). Św. Paweł włącza swoje cierpienie do cierpień Jezusa, gdyż miały one wymiar zbawczy. Konsekwentnie trzeba wnioskować, że każde ludzkie cierpienie połączone z Chrystusowym posiada taki wymiar. Wyraźnie na to wskazuje list apostolski Jana Pawła II Salvifici doloris[13].

Dekret o działalności misyjnej Kościoła II Soboru Watykańskiego również wskazuje, choćby pośrednio, na paschalny wymiar człowieka i ludzkości. Czytamy w nim między innymi: „Wszyscy potrzebują Chrystusa jako przykładu, nauczyciela, oswobodziciela, zbawiciela, ożywiciela”; On jest „źródłem oraz wzorem tej odnowionej ludzkości, do której wszyscy dążą”. Gaudium et spes wskazując na centralną rolę Chrystusa w historii zbawienia (podobnie jak to czyni Dei Verbum i Lumen gentium i inne dokumenty soborowe) naucza, że: „Ktokolwiek idzie za Chrystusem, Człowiekiem doskonałym, sam też pełniej staje się czło­wiekiem”, czyli paschalnym. Miarą zatem stawania się człowiekiem jest zbliżanie się do Chrystusa, jakby utożsamianie się z Nim. Jan Paweł II w Redemptor hominis stwierdza, że dopiero w tajemnicy odkupienia człowiek odnajduję „swoją właściwą wielkość, godność i wartość swego człowieczeństwa”. Może dopiero w Nim „zrozumieć siebie do końca” (nr 10).

Tę myśl szerzej rozwija Jan Paweł II w homilii wygłoszonej w Warszawie na placu Zwycięstwa (2 VI 1979), w której Chrystusa nazwał kluczem do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek: „Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa. I dlatego Chrystusa nie można wyłączać z dziejów człowieka w jakimkolwiek miejscu ziemi”[14].

Na podstawie powyższych stwierdzeń można już mówić o paschalnym wymiarze osoby ludzkiej. Wymiar ten jeszcze w większym stopniu ujawnia się, gdy rozważamy sens śmierci człowieka w perspektywie śmierci Jezusa.

W ziemskiej egzystencji człowieka najbardziej upodabnia do Chrystusa śmierć. Człowiek doświadcza w niej najbardziej tragicznego momentu swojej egzystencji, jej doczesnego kresu, końca. Często towarzyszą jej ból, cierpienie, a zwłaszcza niepewność, co do przyszłego losu, rozstanie z najbliższymi. Chrześcijanom towarzyszy jednak wiara w Chrystusowe zwycięstwo nad śmiercią i życie w innym świecie wraz z Chrystusem zmartwychwstałym. Teologia katolicka określa ją w kategoriach paschalnych jako przejście do innej rzeczywistości, do domu Ojca, w którym jest mieszkań wiele. To przekonanie i wiara wyrasta z nauki Jezusa Chrystusa i Jego doświadczenia śmierci oraz triumfu nad nią w zmartwychwstaniu. Ujawnia się to z wielką wyrazistością, gdy na naszych oczach konał i zmarł Jan Paweł II. Tej śmierci nie zdominowało zwątpienie, rozpacz, ale właśnie niemal powszechna wiara w jego przejście (pascha) do domu Ojca. W świetle zmartwychwstania Jezusa śmierć została zrelatywizowana i usensowniona, a paschalne życie wędrowca osiąga cel swego pielgrzymowania w życiu dalszym – już nie podległym prawom ziemskiej paschalności.

B) REDEMPCYJNO-SOTERIOLOGICZNY CHARAKTER PASCHY JEZUSA I JEJ ANTROPOLOGICZNE SKUTKI

Śmierć człowieka nie była w planach Bożych. Dlatego uznając słabość człowieka i jego grzeszność oraz brak dostatecznego poznania, Bóg postanowił go odkupić i dać mu możliwość zbawienia. Zesłał więc swojego Syna, aby człowieka zbawił, uwolnił od grzechu i śmierci.

Odkupienie człowieka grzesznego przez Jezusa Chrystusa nie oznacza przywrócenia mu statusu rajskiego, ale ubogacenie go darami redempcyjnymi. Człowiek odkupiony to coś znacznie więcej niż stworzony, co tak mocno podkreślał Jan Paweł II w licznych swoich wystąpieniach. Jest to nowy paschalny wymiar osoby ludzkiej.

Jan Paweł II w Redemptor hominis eksponuje godność człowieka odkupionego przez Chrystusa. Zwracając zaś uwagę na braki wielu antropologii filozoficznych i przyrodniczych pisze: „Na tym trudnym i odpowiedzialnym etapie dziejów Kościoła i ludzkości widzimy szczególną potrzebę zwrócenia się do Chrystusa, który jest Panem swojego Kościoła i Panem dziejów człowieka poprzez Tajemnicę Odkupienia” (nr 22).

Odkupieńcza śmierć Jezusa nie była celem Jego życia. Było nim Zmartwychwstanie, które jest pełnią zbawienia. Takim też jest i powołanie każdego człowieka (czy finalnie je osiągnie to jest już inna sprawa).

Misterium paschalne Jezusa wyznacza niejako sposób egzystencji człowieka w Chrystusie, a przede wszystkim wskazuje na wspólnotę jego losu w życiu i śmierci razem z Nim, a konsekwentnie i w zmartwychwstaniu, jak mówi Pawłowy List do Rzymian: „Przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca. Jeżeli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy z Nim złączeni w jedno przez podobne zmartwychwstanie. To wiedzcie, że dla zniszczenia grzesznego ciała dawny nasz człowiek został razem z Nim ukrzyżowany po to, byśmy już więcej nie byli w niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, stał się wolny od grzechu. Otóż, jeżeli umarliśmy razem z Chrystusem, wierzymy, że z Nim również żyć będziemy, wie­dząc, że Chrystus powstawszy z martwych już więcej nie umiera, śmierć nad Nim nie ma już władzy. Bo to, że umarł, umarł dla grzechu tylko raz, a że żyje, żyje dla Boga. Tak i wy rozumiejcie, że umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga w Chrystusie Jezusie” (6 , 4–11). Ten tekst wyraża istotę paschalności Jezusa i człowieka.

Zbawcze działanie Chrystusa dokonuje się w każdym miejscu i czasie bytowania człowieka. Każda osoba ludzka jest przestrzenią i miejscem spotkania z tajemnicą paschalną Chrystusa. On jako Ukrzyżowany i Uwielbiony w misteryjny sposób dosięga człowieka w konkretnych sytuacjach życiowych. Łaska zbawienia – jak stwierdza W. Hryniewicz – jest łaską paschalną, działaniem powszechnej obecności Chrystusa i Ducha Świętego[15].

 



[1] Por. Cz. Bartnik, Kościół Jezusa Chrystusa; S. Nagy, Chrystus w Kościele. Zarys eklezjologii fundamentalnej.


[2] Por. Jan Paweł II, Zmartwychwstanie szczyt objawienia. W: Katechezy Ojca Świętego Jana Pawła II. Jezus Chrystus, s. 350–353.


[3] W niniejszych rozważaniach w dużym stopniu będę korzystał z tej encykliki, ponieważ jest to nowa synteza pneumatologii.


[4] Por. J. Nagórny, Duch Święty w sumieniu chrześcijańskim, W: Jan Paweł II. Dominum et Vivificantem. Tekst i komentarze, s. 193–213; Cz. S. Bartnik, Duch Święty a hamartologia. W: tamże, s. 161–171; J. Kudasie­wicz, Duch Święty a grzech świata (J 16, 7–11). W: tamże, s. 173–182.


[5] Do często eksponowanej w encyklice myśli, że Duch Święty jest sprawcą jedności Kościoła gromadzącym ludzi w jedno, nawiązują niemal wszyscy autorzy ją komentujący, co widać choćby w lubelskiej pracy tu cytowanej. Podstawę do zrozumienia głębi tej myśli może stanowić praca pod red. W. Hryniewicza, J. S. Gajka i S. J. Kozy, Ku chrześcijaństwu jutra. Wprowadzenie do ekumenizmu.


[6] Idea ta wynika z mandatu Chrystusa „Idźcie na cały świat”. Zawsze była obecna w myśli chrześcijańskiej. W sposób definitywny wyeksplikował ją Sobór Watykański II, zwłaszcza w Gaudium et spes. Jan Paweł II rozwija myśl soborową niemal we wszystkich swoich wystąpieniach, zwłaszcza gdy chodzi o relację Kościoła ze światem. Dzieje się to niewątpliwie pod wpływem Ducha Świętego, co podkreśla sam Jan Paweł II.


[7] Por. J. Ratzinger, Kontekst i znaczenie dokumentu „Dominus Iesus”. W: Wokół deklaracji „Dominus Iesus”, s. 201–205.


[8] Słyszałem opinię, że Duch Święty działa i w sektach. Czy Ten, który ma jednoczyć ludzkość i prowadzić do jedności przyczyniałby się do rozbicia chrześcijaństwa i odchodzenie od Chrystusa? A sekty są tego przejawem. Czy takie poglądy wynikają z nauki o Duchu Swiętym? Czy nie jest to tzw. radosna twórczość parateologów i członków różnych sekt?


[9] Szerzej rozwój tej myśli przedstawia ]. Ratzinger: Eschatologia, s. 183–213.


[10] Zob. J. Ratzinger, Eschatologia, s. 183–195.


[11] Por. P. Teilhard de Chardin, Środowisko Boże. Człowiek; G. Marcel, Homo viator.


[12] Wybór pism, s. 167–168.


[13] List apostolski Salvifici doloris Ojca Świętego Jana Pawła II o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia.


[14] Jan Paweł II, Homilie i przemówienia. Polska 1979. „Znak”, 1979, nr 301–302, s. 645.


[15] Pascha Chrystusa w dziejach człowieka i wszechświata. T. 3, s. 60.

Pomiędzy Ojcem i Synem, czyli współcierpiąca miłość ofiary

Częścią Paschy Chrystusa jest Jego ofiara. Kilkanaście lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” odbyła się dyskusja na temat adekwatności kategorii „ofiary Chrystusa”.

„Jeżeli samo pojęcie ofiary zawiera element przemocy, czy nadal wolno bezkrytycznie posługiwać się kategorią krwawej ofiary Chrystusa, która jedna ziemię z niebem?” – pytał W. Hryniewicz („TP” 2/2001). „Chrześcijaństwu, bardziej niż cokolwiek, potrzebna jest zmiana języka. Nie można już posługiwać się językiem ofiary…” – postulował stanowczo M.P. Markowski („TP” 3/2001). „Rezygnacja z pojęcia ofiary domagałaby się […] także reinterpretacji tych biblijnych i teologicznych pojęć: zadośćuczynienia, usprawiedliwienia, odkupienia…” – zauważył T. Gadacz („TP” 4/2001). Niewątpliwie żadnym pojęciem, a szczególnie pojęciem używanym w przepowiadaniu Ewangelii, nie należy posługiwać się bezkrytycznie, ale – z drugiej strony – nie należy również odrzucać jakichś kategorii tylko dlatego, że źle nam się kojarzą, albo że ktoś kiedyś nadał im niewłaściwe znaczenie.

 Zmaganie się ze słowem

To prawda, że jednym z podstawowych zadań teologii, czyli krytycznej refleksji nad przepowiadaniem, jest zmaganie się z tym, co powoduje degenerację słowa. W obliczu słabości słów, które łatwo ulegają nadużyciom, wielu postuluje uwspółcześnienie, odnowienie języka, zmianę jednych słów na inne. „Ofiara” należy do takich właśnie słów, które są podejrzewane albo wprost oskarżane o to, iż oznaczają coś, co jest nie do przyjęcia. Formułuje się wówczas nieco patetycznie brzmiące zdania w rodzaju: „zaklęty krąg ofiary nie jest otwartą przestrzenią daru”. Tego rodzaju semantyczne operacje nie wydają mi się najlepszym rozwiązaniem.

Zauważmy, że nawet słowo „Bóg” bywa podejrzewane i niekiedy proponuje się jego usunięcie. Radykalni interpretatorzy teologii sekularyzacji głosili przecież nie tylko „śmierć Boga”, ale również śmierć samego słowa „Bóg”. Patrząc na historię tego słowa oraz na ludzkie działania podejmowane w imię Boga, można by w odruchu zgorszenia zgodzić się z manifestem P. van Burena i innych. Czy da się sensownie używać pojęcia „Bóg”, skoro tak naprawdę nie wiadomo, co ono oznacza? Albo inaczej: skoro wypowiadane jest ono po to, aby wskazać na tak wiele różnych, czasem sprzecznych, rzeczywistości, to czy nie byłoby lepiej zastąpić je innym słowem albo w ogóle o nim zapomnieć? M. Buber przyznaje, że słowo „Bóg” zostało, tak jak żadne inne, skalane i poszargane: „Pokolenia rozdarły to słowo na strzępy przez rozłamy religijne. Ludzie zabijali dla niego i umierali za nie. Nosi ono ślady palców i krwi ich wszystkich” (Zaćmienie Boga, Warszawa 1994, 9-10). Pomimo to, a raczej właśnie dlatego Buber twierdzi, że nie wolno mu się tego słowa wyrzec.

Jestem przekonany, że nie wolno wyrzec się nam także słowa „ofiara”. Po pierwsze, wiara szukająca zrozumienia nie powinna ulegać łatwym modom, a po drugie – i to jest ważniejsze – Słowo Boże wymaga od nas, abyśmy pojęcie „ofiary” podejmowali wciąż na nowo. Przecież Bóg, który ostatecznie przemówił do nas w Chrystusie, już doprowadził i jeszcze prowadzi do spełnienia rzeczywistość ofiary. Reinterpretacja biblijnych i teologicznych pojęć jest zapewne pożyteczna, a nawet konieczna dla – prowadzonego przez Ducha do całej prawdy (por. J 16,13) – Kościoła, jednak warto zauważyć, iż niezastąpionym i niewyczerpanym źródłem reinterpretacji jest najpierw sama Biblia, która od początku do końca nie rezygnuje z pojęcia ofiary, ale je ocala, to znaczy znosi i zarazem podnosi umieszczając w odpowiednim kontekście. Raz słyszymy Jezusowe wezwanie: „Starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). Innym razem dociera do nas słowo Pawła Apostoła: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1).

W Pięcioksięgu czytamy o tym, jak to Bóg wezwał Mojżesza i pouczył go, że Izraelici mają zabić baranka jako ofiarę Paschy, a krwią baranka pokropić drzwi ich domów (por. Wj 12). Słowo to było obietnicą wyzwolenia, które zrealizowało się na ich oczach, a jednocześnie zapowiedzią dalszej przyszłości, obietnicą pełnego wyzwolenia, które ma nadejść. Ofiara baranka otwierała – jako język Boga – krąg możliwości, który ostatecznie wcale nie okazał się przeklętym kręgiem zemsty, odpłaty i nienawiści. Kiedy Apostołowie szukali racji dla haniebnej, krzyżowej śmierci Jezusa, tym bardziej, że mógł On, gdyby chciał, tej śmierci uniknąć, nie mogli nie odwołać się do pism Starego Testamentu, w tym do ofiary paschalnej. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29) – mówi Jan Chrzciciel w czwartej ewangelii. Ta Tradycja, dopatrująca się w Chrystusie prawdziwego Baranka paschalnego, sięga swymi korzeniami – jak zauważa X. Leon-Dufour – samych początków chrześcijaństwa, tj. okresu grubo sprzed lat 55-57, kiedy to św. Paweł pisał do Koryntian: „Chrystus został złożony w ofierze jako nasza Pascha” (1 Kor 5,7). Uczniowie Jezusa zrozumieli w świetle wielkanocnego poranka, że krzyżowa śmierć Pana zniosła starotestamentalne ofiary w tym sensie, że spełniła to wszystko, co one wyrażały i zapowiadały. Stąd swoista dialektyka Listu do Hebrajczyków, w którym czytamy: „Ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś […]. Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze” (10,8-10). W powyższej perspektywie trudno zgodzić się z W. Hryniewiczem, który napisał: „Jezus stał się «ofiarą» (w sensie łacińskiego słowa «victima»!) ludzkich zamysłów i konfliktów. […] Chrześcijanie uczynili z Niego z czasem «Baranka ofiarnego», zbawczą ofiarę przebłagalną wobec Ojca (w sensie łacińskiego «sacrificium»)” („TP” 2/2001). Chrześcijanie nie uczynili z Jezusa Baranka, ale odkryli sens, jaki On sam nadał swojej śmierci.

Cur Deus Homo?

Istnienie złych koncepcji ofiary nie jest powodem wystarczającym do odpowiedzialnego twierdzenia, że „chrześcijańska teologia ofiary i cierpienia jest szkodliwą interpretacją nauk Jezusa” („TP” 3/2001). Ponadto porzucenie słowa „ofiara” na rzecz słowa „dar” niewiele zmienia, gdyż zawsze można z oburzeniem zapytać: A cóż to za Bóg, który chce takiego – przecież krwawego – daru!? Skandal Krzyża pozostaje bowiem „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23), nawet wówczas, gdy w opozycji do języka ofiary rozwijać będziemy retorykę daru. Język daru też jest bowiem niejednoznaczny i narażony na niebezpieczeństwo zafałszowania, o czym świadczy List do Hebrajczyków: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało…” (10,5). Nie jest więc żadnym raz na zawsze zadowalającym rozwiązaniem rozróżnienie i przeciwstawienie języka ofiary i języka daru albo ofiary-krwi i ofiary-daru.

Winą za złą koncepcję ofiary obarcza się niekiedy Anzelma z Canterbury (zm. 1109), który szukał odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Bóg stał się człowiekiem i umarł na krzyżu? Św. Anzelm starał się wywieść kształt misji Jezusa z koniecznych racji. Wskazuje on na to, że człowiek grzesząc obraża Boga. Nie chodzi tu oczywiście o bycie obrażonym w sensie uczuciowego zagniewania, które domaga się szczególnych przeprosin, ale o naruszenie obiektywnego porządku, ustanowionego przez Stwórcę. Tak rozumiana obraza jest nieskończona, gdyż dotyczy nieskończonego Boga. Człowiek – jako istota skończona – nie może sam z siebie zadośćuczynić tej obrazie, czyli przywrócić naruszony porządek. Innymi słowy, osoba ludzka może odrzucić swego Stwórcę i Pana, ale nie jest w stanie odkupić siebie samej, czyli przywrócić ożywczej relacji z Bogiem. Z tej bezsilności może wybawić ludzi tylko ten, kto jest nieskończony, a jednocześnie jest człowiekiem. Kimś takim okazał się Jezus Chrystus, Bóg, który stał się człowiekiem. Umiera na krzyżu, biorąc na siebie ostateczne konsekwencje grzechu, oddaje Ojcu chwałę i w ten sposób czyni zadość nieskończonej obrazie oraz przywraca naruszony porządek, czyli relację człowieka do swego Stwórcy.

Anzelmiańską teorię zadośćuczynienia podejmowano na różne sposoby na zachodzie chrześcijaństwa. Niestety, nie brakowało ujęć skrajnych i zwulgaryzowanych, prowadzących do budzącego grozę obrazu Boga. Teologia mściwej, domagającej się krwawych ofiar, Bożej sprawiedliwości rozwijała się przede wszystkim od XVI wieku. Odwoływano się głównie do dwóch tekstów: Ga 3,13 i 1 Kor 5,21, w których św. Paweł stwierdza, że Bóg uczynił Jezusa grzechem i przekleństwem. Później, szczególnie w wieku XIX powstają liczne zgromadzenia, które propagują duchowość wzywającą do aktów zadośćuczynienia i wynagrodzenia Sercu Bożemu, zranionemu przez niewdzięczność i zapomnienie. Kaznodzieje prześcigają się w szokowaniu słuchaczy. Jeden z nich, podczas słynnych konferencji wielkopostnych głoszonych w Paryżu w katedrze Notre-Dame, wołał: „Bóg widzi w Nim [Jezusie] żywy grzech […]. Jego święte ciało staje się, w zamian za nas, przedmiotem przeklętym […]. Wobec Niego sprawiedliwość Boża zapomina o wulgarnym stadzie ludzi i widzi tylko to dziwne i monstrualne zjawisko, na którym sobie czyni zadość. Oszczędź Go, oszczędź Go, Panie, to przecież, Twój Syn. – Nie, nie, to jest grzech. Trzeba, by był ukarany” (cyt. za B. Sesboüé, Jésus-Christ l’unique Médiateur, Paris 1988, 74-75).

Powyższa teologia odkupienia, oparta na swoistej koncepcji sprawiedliwości Bożej, która musi poprzedzać Jego miłosierdzie, jest w gruncie rzeczy obca chrześcijańskiemu, czyli nowotestamentalnemu rozumieniu ofiary. Nie o to też chodziło św. Anzelmowi. To prawda, że jego teoria zadośćuczynienia jest zbyt jurydyczna i jednostronna, ale – z drugiej strony – w pewnym stopniu tłumaczy, dlaczego dzieło odkupienia człowieka nie było zwyczajną amnestią, zarządzoną przez Boga skinięciem ręki, lecz dokonało się na Krzyżu. Anzelmowi zależy na podkreśleniu znaczenia ludzkiej wolności w spotkaniu z Bogiem. To właśnie z racji poszanowania wolności człowieka Bóg nie chce odpuszczać winy jedynie jakimś zewnętrznym wobec ludzi dekretem. Nie chce traktować człowieka tak, jak gdyby ten nie był tak naprawdę odpowiedzialny za swoje czyny. Miłość Boga traktuje poważnie ludzkie wybory oraz wynikające z nich konsekwencje. To, co zostało przez człowieka zniszczone, winno być przez niego naprawione. W Jezusie ludzkość ponosi odpowiedzialność za swój grzech. Celem tego nie jest jednak nakłonienie zagniewanego Boga do pojednania, ale włączenie ludzkiej wolności w Boży dar nowej sprawiedliwości. Człowieczeństwo Chrystusa nie jest biernym narzędziem w rękach Boga, ale aktywnym podmiotem pojednania ludzi z Bogiem.

Anzelm z Canterbury pokazuje, że – jak to zauważa J. Ratzinger – „żyjemy nie tylko bezpośrednio dzięki Bogu, lecz także jedni dzięki drugim i ostatecznie dzięki temu jednemu, który żył dla nas wszystkich” (Wprowadzenie w chrześcijaństwo, Kraków 1994, 226). To bycie „dla” drugich opisywane jest jako dar, oddanie się, miłość, a także jako ofiara, wyrzeczenie, przyjęcie cierpienia. Na krzyżu miłość człowieka Jezusa do Boga przybiera formę ofiary ekspiacyjnej złożonej za grzechy ludzi: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 10,45). Połączenie dobrowolnej „służby” i „okupu” wskazuje na to, że ofiary ekspiacyjnej Jezusa nie należy rozumieć w sensie zapłaty, której domaga się srogi Ojciec, ale w perspektywie tego rodzaju jedności pomiędzy wszystkimi ludźmi, która sprawia, że czyn (ofiara) jednego człowieka może mieć znaczenie dla innych. Św. Paweł wskazuje na tę perspektywę, kiedy stwierdza: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5,19).

Cierpienie Boga Ojca

Wstępująca perspektywa śmierci Jezusa, który jako nowy Adam udziela Bogu dobrowolnej, pozytywnej odpowiedzi, byłaby niepełna bez wskazania na linię zstępującą: od Boga Ojca ku ludzkości. Innymi słowy, oddolne spojrzenie na ofiarę Krzyża wymaga, z drugiej strony, perspektywy doksologicznej, w której wszystko zaczyna w Bogu Ojcu i do Niego z powrotem prowadzi. To przecież Ojciec jest początkiem całego planu zbawienia. A jeśli konkretna historia jednania Boga z ludźmi nie dokonuje się bez cierpienia, wyrzeczenia i ofiary, to trzeba powiedzieć, że pierwszym, kto w sposób wolny przyjął cierpienie jest Bóg Ojciec. Niezrozumienie tego faktu znajdowało się niejednokrotnie u podstaw interpretowania krzyżowej ofiary Jezusa jako woli surowego, a nawet okrutnego Boga sprawiedliwości. Zauważmy, że sam Chrystus zaprasza nas, abyśmy dostrzegli w Jego cierpieniu na krzyżu tajemnicze cierpienie Ojca. „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9) – to zapewnienie Jezusa byłoby mylące, gdyby Ukrzyżowany nie objawiał nam Boga, który cierpi. Jeśli Krzyż jest kulminacją objawienia, to trzeba w nim widzieć najdoskonalszy obraz miłości Ojca. A miłość ta jest miłością cierpiącą. Ojciec nie jest więc srogim i dalekim Sędzią domagającym się należytego zadośćuczynienia, ale jest Ojcem miłującym i współcierpiącym razem z Synem, którego posłał dla naszego zbawienia.

Ofiara krzyżowa ma konstytuujący ją wymiar zstępujący: miłość Ojca przychodzi na pomoc człowiekowi. Bóg uznaje jednak – jak to już zostało powiedziane – wymóg naprawienia przez człowieka tego, co on sam zniszczył. To naprawianie, które dokonało się w ludzkiej ofierze Jezusa, nie oznacza jednak, iż Bóg Ojciec przyjął postawę zagniewanego sędziego. Wręcz przeciwnie, to Ojciec jako pierwszy przyjął ciężar związany z tą ofiarą. Innymi słowy, każde ludzkie cierpienie Jezusa, jak i cierpienie wszystkich innych ludzi, zostało poprzedzone przez cierpienie Ojca. Ukrzyżowany nie jest ofiarą woli Ojca, gdyż to Ojciec jako pierwszy wszedł na drogę krzyżową. Bóg Ojciec przyjmuje odkupieńczą ofiarę Syna, ale najpierw sam cierpi dając nam swego Syna: „nie my umiłowaliśmy Boga, ale On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4,10).

Te dwa aspekty, wstępujący i zstępujący, nie tylko nie są sprzeczne, ale nawzajem się warunkują. J. Galot stwierdza: „Chrystus w swojej ofierze jest darem Boga dla człowieka, a zarazem darem człowieka dla Boga: jak nie ma sprzeczności pomiędzy boską i ludzką maturą, tak samo nie ma opozycji pomiędzy zstępującym darem Boga dla człowieka i wstępującym darem ludzkości dla Boga” (Il mistero della sofferenza di Dio, Roma 1990, 174). Nie bójmy się zatem mówić o Chrystusowej ofierze złożonej Ojcu, gdyż jest ona objawieniem cierpiącego z miłości do nas Boga trójosobowego. Co więcej, bez ekspiacyjnej ofiary Jezusa, Ojciec nie mógłby okazać nam głębi swojej miłości.

Umarł w biegu

Minęło dwa lata od jego nagłej śmierci. Widać coraz wyraźniej, jak bardzo go brakuje. Prof. Barbara Skarga mówiła o nim „człowiek niebywały”. W filmie dokumentalnym „Strażnik poranka” w reżyserii Grzegorza Linkowskiego, przypomniano cały szereg jego wypowiedzi. Słowa arcybiskupa Józefa Życińskiego brzmią przejmująco, jak proroctwo, i są wciąż aktualne. Wiadomo, że metropolita lubelski był wielkim filozofem, teologiem, matematykiem, znawcą teorii ewolucji, humanistą, słowem: intelektualistą i erudytą, jakich mało. Dla wielu osób pozostanie jednak w pamięci przede wszystkim jako bardzo dobry ksiądz i człowiek.

Ten duszpasterz rogatych dusz, jak napisał o nim Adam Michnik, ciągle powtarzał, zresztą za Janem Pawłem II, którego był wiernym uczniem, że człowiek jest drogą Kościoła, tak jakby czuł, że o tej ewangelicznej zasadzie zapominamy. Przypominał więc, w prawie każdym publicznym wystąpieniu. Czyżby dlatego mówiono o nim: kontrowersyjny, chcąc go w ten sposób ustawić na pozycji outsidera, rzekomo nie przystosowanego do rzeczywistości i kreującego własny świat? Jego światem była Ewangelia, a w tym świecie słowo znaczy, to co znaczy. „Człowiek drogą Kościoła” to nie był dla niego slogan, to była istota jego posługiwania. W ostatnich miesiącach życia nie godził się, kiedy takie słowa, jak „męczeństwo” czy „polegli” zatracały swój prawdziwy sens. Był konsekwentny, wyjaśniał zatem  i tłumaczył, apelował, żeby nie ulegać teoriom spiskowym. I w ten sposób w atmosferze wyczuwalnej już wojny polsko – polskiej narażał się na wzgardliwe komentarze.

Arcybiskup nie lubił „celebrować” swojej osoby, denerwował go nadmiar patosu. Interesował go konkretny człowiek. Sam niewiele potrzebował. Zawsze bronił ludzi, którzy znajdują się w skrajnych sytuacjach: samotnych, upadłych, skrzywdzonych, osądzanych bez wyroku. Starał się każdego traktować indywidualnie, bo dramat każdego człowieka jest inny. W rozmowie z Aleksandrą Klich powiedział trzy zdania, których nigdy nie zapomnę: „Największy grzesznik, pogubiony, sfrustrowany, zasługuje na tolerancję. Wiem, że tego podejścia nie rozumie wielu ideologów trzymania się zasad za wszelką cenę. Jednak dla mnie odczłowieczone zasady są dobre do przyjęcia w matematyce, ale nie wobec człowieka”.

W książce „Wiara wątpiących”, do której ciągle wracam, jeden z rozdziałów zatytułował: „Samotność długodystansowców”. Pisał w nim o Albercie Camusie. W zapiskach tego wielkiego pisarza dostrzegał świadectwo samotności i goryczy, i bólu, który może „dokuczać nawet samotnym długodystansowcom”. Czuł z autorem „Dżumy” nie tylko solidarność, ale głęboką wspólnotę duchową i wspólnotę losu. Pisał  zatem o Camusie: „Środowisko nie mogło mu (…) wybaczyć, że swojego wielkiego talentu nie chciał włączyć w lokalne układy. Mógł przecież okazać się lepszym dyplomatą, który potrafiłby wyciągnąć profity (…). Tymczasem, bez cienia dyplomacji, zdecydował płacić za swą niezależność cenę wymierzonych w niego intryg. Cierpiał, ale nie zmieniał stylu. W jego zapiskach pojawiały się tylko gorzkie komentarze, gdy patrzył na dwulicowość praktykowaną przez środowiskowych specjalistów wyzwolenia.”

Zarzucano arcybiskupowi liberalizm, uważając zapewne, że to wielki grzech. Tak, arcybiskup miał ewangeliczną odwagę spotykania się z „celnikami i grzesznikami”, rozumiał wątpiących, bo wątpienie jest wpisane w los człowieka. Szukał ludzi na obrzeżach, może nawet uważał, że tam jest centrum, serce Kościoła. W tym sensie był „liberałem”, bo posiadał zmysł chrześcijańskiego miłosierdzia. Poza tym nie wyszukiwał wyimaginowanych wrogów, tylko wartości, które łączą.

Szukał w swojej archidiecezji śladów po „starszych braciach w wierze”, którzy przed wojną mieszkali w wielu miasteczkach Lubelszczyzny. Potem przyszła wojna i zagłada. Życiński postanowił tę żydowską historię odkryć na nowo, bo jest ona częścią naszej tożsamości. Był honorowym gościem na otwarciu odbudowanej lubelskiej jesziwy. Piętnował wszelkie przejawy fanatyzmu, nacjonalizmu, antysemityzmu, nienawiści i głupoty w życiu społecznym. Kilka dni po katastrofie smoleńskiej modlił się przy grobach żołnierzy Armii Czerwonej, idąc jak zawsze pod prąd nastrojom. Nawiązał tym gestem do przesłania Jana Pawła II, który w Auschwitz zatrzymał się przy tablicy rosyjskiej. Przeplatające się słowa papieża wypowiadane na miejscu zagłady i modlitwa arcybiskupa przy grobach żołnierzy rosyjskich to najmocniejszy fragment filmu Linkowskiego.

Abp Życiński protestował, gdy wypaczano przesłanie krzyża. Mówił z żalem, o tych, którzy „najpierw znajdą jakiś krzyż, potem bez porozumienia z kimkolwiek ustawią go, a później przystępują do ostrej walki, uważając, że tylko ich głos jest w tej sprawie miarodajny”. Tymczasem krzyż nie jest prywatnym znakiem. Doprowadzenie do sytuacji, że staje się on znakiem podziałów i nienawiści jest przejawem braku szacunku dla zbawczej ofiary Chrystusa. Nie godził się, aby prawdę o Zmartwychwstaniu „przekładać na język buńczucznego pomachiwania szabelką”. Kościół wedle Życińskiego powinien stać na przecięciu światów, i nieustannie zapraszać do siebie celnika Zacheusza, choćby po to, żeby mu potowarzyszyć – „jeśli uda się go zaprowadzić do Chrystusa, to będzie wspaniale” – dodawał hierarcha. Pisał, że być może życie Camusa ułożyłoby się inaczej, gdyby w okresie swych fascynacji Marksem i Prometeuszem znalazł kogoś, kto „ukazałby mu prometejski wymiar chrześcijaństwa”. Uważał, że nie należy czekać, że nie można się uprzedzać, że trzeba rozmawiać także z tymi środowiskami, które są oddalone od Kościoła.

Arcybiskup Życiński kochał Kościół, choć niektóre wypowiedzi i zdarzenia go irytowały, wiedział jednak, że przecież w wymiarze ludzkim składa się on tylko i wyłącznie z grzeszników, ale pomimo tego, a może właśnie dlatego, jest to ciągle Kościół Chrystusowy.

W 2007 roku apelował do młodych zgromadzonych na Owsiakowym „Woodstocku”, a czuł się wśród nich jak ryba w wodzie, żeby nie zagłuszyli w sobie duchowego piękna:  „Bóg, który przez miliardy lat prowadził ewolucję, żeby wydobyć homo sapiens z sapiens jest z nami, tylko potrzebuje współpracy. On cię nie uszczęśliwi na siłę. (…) Wy jesteście ważni, Bóg jest ważny, otoczenie jest ważne. Życzę wam zatem wielkiej synchronizacji”. Potrafił zaskakiwać, nawet formą życzeń.

Umarł w biegu. I co? Niektórzy zapewne chcieliby teraz o nim zapomnieć. Był taki biskup, już go nie ma, więc – mówiąc językiem samego arcybiskupa – krzywa samozadowolenia rośnie. Nie da się go jednak zapomnieć, nie można do tego dopuścić, znaczenie życia takich ludzi jak Życiński będzie z roku na rok rosło, i będzie owocowało.

 Film „Strażnik poranka” Grzegorza Linkowskiego telewizja publiczna pokaże 12 lutego, w drugim programie godz.22.50

Nauka i wiara w perspektywie poszukiwania Sensu

Druga rocznica śmierci abp. Józefa Życińskiego

Rola dialogu interdyscyplinarnego w odkrywaniu Prawdy

Zarówno w nauczaniu Jana Pawła II, jak i w jego praktyce duszpasterskiej akcentowana jest rola dialogu interdyscyplinarnego, w którym dopełniają się wzajemnie wnioski uzasadniane na poziomie poznawczym (cognitive) nauk przyrodniczych, filozofii i teologii. Teren interdyscyplinarnych badań z pogranicza nauki i wiary jest w pewnym sensie ziemią niczyją. Załamują się tu bowiem zarówno kompetencje poszczególnych dyscyplin przyrodniczych, jak i mądrość klasycznej teologii czy filozofii akademickiej. Jest to równocześnie teren, na którym pojawia się coraz więcej ważnych pytań nurtujących człowieka w obliczu nowych odkryć. Wnioski formułowane na tym poziomie poznawczym prowadzą jednak do ukształtowania całościowej wizji świata i człowieka, tak istotnej dla chrześcijańskiego poznania prawdy.

Dzięki dialogowi prowadzonemu na poziomie różnych dyscyplin zmieniła się radykalnie wizja wszechświata i ludzkiego rozwoju ważna zarówno dla teologii, jak i filozofii. Jeszcze 100 lat temu, w dyskusjach prowadzonych w początkach XX stulecia, jako kontrowersyjny jawił się problem, czy można cały wszechświat utożsamić z naszą Galaktyką. Zwolennicy takiego rozwiązania, odwołując się do zasady brzytwy Ockhama, kwestionowali istnienie układów pozagalaktycznych i tym samym twierdzili, że promień Wszechświata wynosi ok. 30 kiloparseków, tzn. blisko 100 tys. lat świetlnych. Dziś wiemy, iż współczesna radioastronomia bada obiekty odległe o 13 mld lat świetlnych. Odkrycia kosmologii relatywistycznej pomogły nam przezwyciężyć brak wyobraźni, w którym mentalność prowincji utrudniała poznanie kosmicznych struktur.

Przełomowe zmiany dokonały się także na poziomie poznania historii wszechświata i człowieka. Ewolucja kosmiczna liczona od osobliwości początkowej (singularité initial) trwa od 13.7 mld lat. Exodus z Afryki naszych przodków z rodzaju Homo erectus nastąpił zaś około 1 mln lat temu, natomiast Ewa mitochondrialna jako pierwsza przedstawicielka gatunku Homo sapiens, według oszacowań genetyków, żyła około 100 tys. lat temu. Jeśli uwzględnić szokującą dysproporcję między milionem lat istnienia naszych wyprostowanych przodków a wiekiem wszechświata, wynika iż przez 99.997% swej historii kosmos ewoluował bez obecności refleksyjnego obserwatora. Niektórzy ze sceptyków twierdzą, iż człowiek pojawił się bardzo późno i zniknie bardzo szybko.

Nie wszyscy podzielają jednak podobny pesymizm. Szukając odpowiedzi na pytanie o dalszy rozwój naszej cywilizacji wielu autorów twierdzi, iż wrażliwość etyczna gatunku Homo sapiens okaże się ważniejsza od zastosowań wysokich technologii. W wyniku tego dla przyszłych pokoleń wartości duchowe okażą się ważniejsze niż korzyści materialne. „Konsekwentnie cała Galaktyka, w relatywnie krótkim – z kosmicznego punktu widzenia – okresie czasu, zostanie zaludniona przez cywilizacje o wysokich standardach etycznych i duchowych”[1].

Stanowisko takie zakłada liniowość (linearité) rozwoju cywilizacji, uniwersalny charakter współzależności fizycznych, technicznych i kulturowych a nawet pozytywną rolę altruizmu w rozpatrywanej wielkoskalowo ewolucji. Każde z tych założeń stanowi ryzykowną ekstrapolację najprostszego wariantu ewolucji. W tym kontekście tak ważne okazują się analizy interdyscyplinarne, które ukazują rolę ukrytych założeń przyjmowanych implicite w różnych dziedzinach wiedzy.

Naturalizm metodologiczny a naturalizm ontologiczny

Ewolucja metody przyrodniczej oraz dojrzewanie epistemologicznej świadomości nauk szczegółowych doprowadziły do autonomii wielu dyscyplin przyrodniczych, które we wcześniejszych etapach rozwoju posługiwały się terminologią metafizyki czy korzystały explicite z tez o charakterze teologicznym. Decydujący wpływ na powstanie nowej perspektywy poznawczej miały propozycje metanaukowe Galileusza. Aczkolwiek Galileusz nigdy nie kwestionował wartości tłumaczeń teologicznych, rozumiał on, iż nie można uprawiać astronomii odwołując się do merytorycznych tez metafizyki czy teologii. Jeśli bowiem, w duchu średniowiecznej astronomii, wprowadzi się raz hipotezę aniołów do tłumaczenia ruchu planet, wówczas można już łatwo zamienić astronomię w angelologię stosowaną, wprowadzając hipotezę aniołów dla wyjaśnienia dowolnego zbioru dostępnych wyników obserwacji[2].

W metodologii wprowadzonej przez Galileusza podstawową rolę odgrywa zasada naturalizmu metodologicznego, określana także mianem zasady pozytywizmu metodologicznego lub naturalizmu przyrodniczego. Orzeka ona, iż w interpretacjach z zakresu nauk przyrodniczych określony stan układu fizycznego należy tłumaczyć przez odwołanie do innych stanów fizycznych tegoż układu. Niezgodne z metodologią nauk przyrodniczych byłoby odwołanie do czynników pozafizycznych. Przyjęta procedura badawcza nie wyklucza jednak istnienia tych czynników, tylko ogranicza uwagę do fizycznych aspektów rzeczywistości. Podobne restrykcje metodologiczne pojawiają się w studium naukowym, kiedy np. w opracowaniach z zakresu fizyki pomija się psychiczne czy estetyczne własności badanych obiektów. Procedura taka nie implikuje odrzucenia estetyki czy psychologii, ani też nie kwestionuje poznawczej wartości wspomnianych dyscyplin. Stanowi ona jedynie przejaw epistemologicznej odrębności poszczególnych dyscyplin, wyrażonej w odmienności dopuszczalnych metodologicznie procedur badawczych.

Nie ma merytorycznych powodów, aby ewolucjonizm utożsamiać ze stanowiskiem naturalizmu ontologicznego, w którym neguje się istnienie rzeczywistości pozafizycznej. Mimo to wielu krytyków przyrodniczej teorii ewolucji kieruje w jej stronę oskarżenia o naturalizm ontologiczny stanowiący postać materializmu. W następstwie tego ma nastąpić odrzucenie nauki rozumianej naturalistycznie i wprowadzenia na jej miejsce nauki współbrzmiącej ze światopoglądem teistycznym. Tradycja ta odbiega znowu od przyjętej w środowiskach katolickich postawie naturalizmu chrześcijańskiego, której szczególnie dojrzałą postać nadał Henry Dorlodot[3] zakwestionowanie naturalizmu jako postawy metodologicznej nie prowadzi do zakwestionowania istnienia rzeczywistości pozafizycznej, ani do wykluczenia istnienia Boga. Trzeba bowiem uwzględniać epistemologiczne różnice znamienne dla języków i metod badawczych poszczególnych dyscyplin. Istnieją ważne dziedziny ludzkiej kultury i życia, których nie możemy poznać przy zastosowaniu metod właściwych naukom przyrodniczym. Czy można bowiem wyrazić istotę kwartetów smyczkowych Haydna, określając współczynnik tarcia smyczków o struny skrzypiec? Jak wyrazić w języku abstrakcyjnych formuł zachwyt nad sonetami Szekspira lub nastrój towarzyszący kontemplacji czerwieni liści jesiennych buków? Jak opisać za pomocą matematycznych formuł ludzkie doświadczenie cierpienia, samotności, przyjaźni, miłości? Jak w kategoriach empirycznych definiować ludzką godność czy solidarność?

Niektórzy z krytyków klasycznej filozofii usiłują przeciwstawiać chrześcijańską wizję świata i człowieka odkryciom nauk przyrodniczych. W wyniku tego krytykę godności osoby ludzkiej usiłuje się nierzadko przedstawiać jako wyraz ewolucyjnej antropologii opartej na Darwinowskich zasadach doboru naturalnego. Na przekór podobnym ujęciom, jeden z najbardziej zdecydowanych propagatorów darwinizmu, Thomas Huxley, podkreślając wspólnotę łączącą wszystkie istoty żywe, stwierdzał równocześnie: „Nikt bardziej niż ja nie jest przekonany o istnieniu przepaści oddzielającej człowieka cywilizowanego od zwierząt”. Jeszcze silniej rozwinął tę tezę Theodosius Dobzhansky pisząc w 1962 r., że ewolucjonizm stanowi źródło nadziei dla wszystkich, którzy nie mogą uleczyć ran spowodowanych przez to, iż odkrycia Kopernika pozbawiły człowieka centralnej pozycji w świecie. Człowiek – twierdzi amerykański genetyk – nie jest centrum wszechświata w sensie fizycznym, może jednak stanowić jego centrum duchowe. Może on zmieniać zarówno ewoluujący wszechświat, jak i siebie samego. Ewolucja nie musi być ślepą grą przypadku, może być ona jednak, przynajmniej na poziomie kultury, w dużym stopniu określana przez człowieka, jego mądrość, ideały i wartości. Uznanie naturalizmu metodologicznego nie usprawiedliwia radykalnych tez naturalizmu ontologicznego, których bronią współcześnie Daniel Dennett, Richard Dawkins czy Carl Sagan.

Współczesna nauka opisuje około dwóch milionów gatunków roślin i zwierząt. Szacuje się, że do przebadania pozostało jeszcze przynajmniej 10 mln gatunków. Ich przedstawiciele pojawiali się dużo wcześniej niż człowiek w procesie ewolucyjnego rozwoju. Jest prawdopodobne, że pierwszymi mieszkańcami ziemi byli przedstawiciele podkrólestwa Archaebacteria, reprezentujący na terenach wulkanicznych struktury ożywione już 3.5 mld lat temu. Zaskakujące są natomiast poznane dysproporcje czasowe. W porównaniu z tymi organizmami człowiek jest istotą bardzo młodą, gdyż pierwszy exodus z Afryki naszych przodków z rodzaju Homo erectus nastąpił około 1 mln lat temu, natomiast Ewa mitochondrialna jako pierwsza przedstawicielka gatunku Homo sapiens, według oszacowań genetyków, żyła niespełna 200 tys. lat temu. Jeśli uwzględnić, że ewolucja kosmiczna liczona od osobliwości początkowej trwa około 13.7 mld lat, otrzymujemy szokującą statystykę, z której wynika iż przez 99.997% swej historii kosmos ewoluował bez obecności refleksyjnego obserwatora. Niektórzy ze sceptyków twierdzą, iż człowiek pojawił się bardzo późno i zniknie bardzo szybko.

Te ostatnie prognozy nasilają się w kręgach rozczarowanych współczesną kulturą postmoderny, u której podstaw leżała negacja zarówno tradycji judeo-chrześcijańskiej, jak i racjonalnego dziedzictwa Oświecenia. Daje to wielkoskalową zabawę w samobójców, realizowaną także w doświadczeniach, które człowiek przeprowadza na samym sobie, demonstrując wolność eksperymentowania aż po granice samozniszczenia.

Bóg a ewolucja

Młody Karol Darwin podczas swych studiów był zafascynowany książką Williama Paleya Natural Theology. Porównywała ona porządek przyrody do mechanizmu zegarka i twierdziła, że trzeba koniecznie uznać istnienie Boga pojętego jako Wielkiego Zegarmistrza. W obecnych czasach metaforę zegarmistrza rozwija Richard Dawkins odrzucając istnienie Boga w swym bestsellerze Ślepy zegarmistrz. Traktowanie Boga jako zegarmistrza jest o tyle bezpodstawne, że do pomiaru czasu nie jest konieczne posługiwanie się tradycyjnie pojętym zegarkiem. Można również dobrze mierzyć tempo rozpadu promieniotwórczego lub określać przebieg trwającej przez miliardy lat ekspansji wszechświata. Dlatego też odrzucając swe młodzieńcze poglądy, dojrzały Darwin opowiadał się za istnieniem Boga, który kieruje racjonalnym przebiegiem procesów ewolucji i ujawnia Swą obecność w prawach przyrody.

Stała obecność Boga w prawach przyrody różni podobną interpretację od tłumaczeń, w których hipotezę Boga wprowadzano, aby wypełnić luki w przyrodniczym tłumaczeniu zjawisk. Ujęcie takie przybiera często formę tzw. tłumaczenia God-of-the-gaps . Jednym z najbardziej znanych jego wariantów jest obecnie hipoteza inteligentnego projektu zaproponowana w 1996 r. przez amerykańskiego biochemika Michael Behe. W pierwotnej wersji hipotezy deklarował on, iż jego koncepcja stanowi jedno z największych osiągnięć w historii nauki, porównywalne z odkryciami Newtona i Einsteina[4]. Behe łagodził stopniowo radykalizm swego ujęcia; współcześnie podtrzymywane jest ono głównie w kręgu wpływów Philipa Johnsona i Williama Dembskiego. Centralne pojęcie stanowi w niej kategoria nieredukowalnej złożoności, której wyjaśnienie wymaga wyjścia poza dziedzinę przypadkowych procesów i odwołania się do kosmicznego projektu. Rozwinął ją szczegółowo William Dembski w wydanej w 2004 r. The Design Revolution. Jej propagowaniem w popularyzatorskich publikacjach zajęli się zaangażowani antyewolucyjnie działacze Discovery Institute. W ich ujęciu, ewolucyjnego projektanta należy utożsamić z Bogiem. Sam Behe nie uznawał bynajmniej konieczności podobnej identyfikacji, lecz dopuszczał możliwość, że kosmiczny projekt ewolucji może być wynikiem działania mocy szatańskich albo nawet tajemniczych ukrytych sił opisywanych w ideologii New Age.

Tłumaczenia propagowane przez Discovery Institute zdobyły wielu sympatyków w kręgach kreacjonizmu starej Ziemi (OEC – old Earth creationism) oraz kreacjonizmu młodej Ziemi (YEC – young Earth creationism). Nurty te propagowane są przede wszystkim przez amerykańskich telewizyjnych ewangelistów, których łączy odrzucenie teorii Darwina, natomiast dzieli odpowiedź na pytanie o wiek Ziemi. YEC broni tezy, że Ziemia liczy mniej niż 10 tys. lat, natomiast OEC zgadza się, że jest znacznie starsza, równocześnie jednak traktuje dane paleontologii jako przejaw specjalnej interwencji Stwórcy, nie zaś procesów ewolucyjnych[5]. Wśród zwolenników takiego ujęcia znajduje się m.in. katolickie Kolbe Center for Study of Creation założone w Woodstock, Va w 2000 r.

Mimo iż o. Maksymilian Kolbe usiłował stosować do ewangelizacji nowe zdobycze technologii, powołujący się na jego nazwisko założyciel Centrum, Hugh Owen, nawiązując do rodzinnej tradycji protestanckiej, kładzie nacisk na przejawy kryzysu we współczesnej cywilizacji Zachodu i usiłuje łączyć je z wpływem neodarwinizmu. Organizując w czerwcu 2001 r. pierwszą konferencję na temat kreacji i ewolucji, zaprosił on z Europy jako prelegentów Macieja Giertycha i Josefa Seiferta.

Hipoteza inteligentnego projektu jest niemożliwa do przyjęcia na poziomie przyrodniczego studium przyrody z racji metodologicznych. Z jednej strony jest bezwartościowa heurystycznie, gdyż dowolny stan ewoluującej przyrody można by wyjaśnić przez odwołanie do interwencji Boga. Z drugiej zaś – narusza podstawową zasadę metodologii nauk przyrodniczych, która każe zjawiska z obrębu przyrody tłumaczyć wyłącznie przez odwołanie do innych zjawisk z obrębu przyrody.

Powstaje zagadnienie czy na poziomie nauk przyrodniczych nie można dodatkowo przytoczyć zarzutów merytorycznych przemawiających przeciwko argumentowi inteligentnego projektu. Zarzuty takie sygnalizuje Gilberto Corbellini w perspektywie medycyny ewolucyjnej. Zwraca on uwagę, iż gdyby funkcjonowanie ludzkiego organizmu ujmować w kategoriach ewolucyjnego projektu, byłby to projekt znaczony licznymi niedoskonałościami, z których części dałoby się uniknąć w wyniku stopniowego doskonalenia projektu[6]. Jako przykład wymienia on defekty anatomiczne i funkcjonalne ludzkiego organizmu związane choćby z funkcjonowaniem uzębienia, zaburzeniami pracy serca czy zwykłym bólem głowy. Jako szczególnie niepokojące predyspozycje wymienia skłonność do depresji, niepokoju i stresów. Niektóre z tych skłonności można by tłumaczyć przyczynowo jako wynik określonych uwarunkowań genetycznych, trudniej byłoby jednak wprowadzić ich celowościową interpretację uznającą istnienie Bożego planu pełnego niedoskonałości i braków. Konsekwentnie, parafrazując słynne powiedzenie Dozhansky’ego, Corbellini podkreśla: także i w medycynie sensowne jest tylko to, co stanowi wynik ewolucji.

Człowiek i ewolucja

Te same teorie przyrodnicze są w różny sposób interpretowane przez filozofów. Teoria ewolucji biologicznej zyskała pozytywną ocenę Jana Pawła II w jego przesłaniu do Papieskiej Akademii Nauk z 26 X 1996 r.; pozytywnie oceniają ją w kręgu myśli chrześcijańskiej także takie autorytety naukowe jak Arthur Peacocke, John Haught, Michal Heller, Francesco Ayala, William R. Stoeger SI. Teoria ta jest jednak także przedmiotem stałych ataków ze strony fundamentalistów biblijnych, którzy usiłują dosłownie tłumaczyć Pismo Święte.

W kręgu fundamentalistycznych krytyków ewolucji symbolem zdążyło się już stać nazwisko Philipa E. Johnsona, który przedstawia siebie jako zwolennik kreacjonizmu. Problem w tym, że Johnson jako profesor prawa nie jest kompetentny ani w dziedzinie biologii, ani w też w zakresie filozofii chrześcijańskiej. Jego krytyka teorii naukowych tworzy klimat, w którym pozorny konflikt nauki i wiary nie pozwala na stosowanie papieskiej metafory o dwóch skrzydłach unoszących nasze poznawanie prawdy.

Możliwość pogodzenia chrześcijańskiej i ewolucyjnej koncepcji powstania przyrody i człowieka ukazywał już św. Augustyn w swej teorii rationes seminales – zarodków początkowych. W ujęciu tym Bóg Stwórca obdarza materię pewnymi predyspozycjami rozwoju i określa prawa jej ewolucji. Człowiek stworzony przez Boga zgodnie z tymi prawami wykracza daleko poza świat przyrody dzięki swej refleksji wyrażającej bogactwo duchowego świata. Na przekór zasadom biologicznej walki o byt, okazuje on etyczną wrażliwość sumienia. W odróżnieniu od zwierząt niższych, rozwija refleksję metafizyczną, z której nie ma bezpośrednich korzyści praktycznych. Dzięki samoświadomości, kształtuje bogaty świat ducha, w którym ważną rolę odgrywają doświadczenie estetyczne i religijne.

Tylko człowiek, obdarzony Bożym tchnieniem nieśmiertelności, stworzył współczesną naukę i wyakcentował rolę altruizmu w naszej kulturze. Pozostając składnikiem przyrody podporządkowanym przez swą cielesność jej prawom fizycznym i biologicznym, rozwinął on bogaty świat wartości duchowych, sztuki, poezji, piękna. Równocześnie jednak ten sam człowiek potrafił budować obozy koncentracyjne, straszyć wrogiem klasowym, szukać ostatecznego rozwiązania problemu Żydów przez ich całkowitą eksterminację. Proces ewolucji nadal trwa. W naszej epoce ewolucja przebiega w dużym stopniu także na poziomie ludzkiej psychiki, duchowości, wartości stanowiących nasze środowisko naturalne. Od nas zależy, czy w środowisku tym dominować będzie pogoń za sukcesem i przyjemnością, czy też głównymi wartościami staną się szacunek dla ludzkiej godności, współczucie i solidarność.

Przyszłość ewolucji nie jest wynikiem kosmicznych determinizmów; zależy ona w dużym stopniu od zespolenia naszych działań z oddziaływaniem Boskiego Stwórcy. Od tego współdziałania zależy postać przyszłej kultury życia, świadomość kolejnych generacji gatunku Homo sapiens, cywilizacja Sensu silniejszego niż zło. Można ufać, iż ewolucja, która relatywnie niedawno wytworzyła świadomość i kulturę, może nas pozytywnie zaskoczyć bogactwem przyszłych form, które ukażą piękno ludzkiego życia, jeśli tylko odważnie włączymy się w odkrywanie tego piękna.

Cierpienie i ewolucja

Zasadniczy problem, jaki pojawia się w omawianej dziedzinie, dotyczy pytania o cierpienie, którego człowiek doświadcza bardziej niż jakiekolwiek inne istoty we wszechświecie. Jak wyjaśnić, że obdarzony świadomością człowiek musi głęboko przeżywać ból życia tak istotny dla naszego stadium rozwoju kulturowego? Dlaczego wrażliwi przedstawiciele gatunku Homo sapiens cierpią bardziej niż ich koledzy szukający ukojenia w bezmyślności lub w narkotykach? Pytania te uzyskują szczególną doniosłość, gdy uwzględnimy, że na poziomie rozwoju człowieka w grę wchodzi nie tylko biologiczny ból występujący w niższych stadiach ewolucji.

Specyficznie ludzkim doświadczeniem jest odreagowywanie zła, które przybiera postać absurdu, niesprawiedliwości, przemocy, bezsilności. Być może pytań o cierpienie i zło udałoby się uniknąć, gdyby ewolucja w swym rozwoju zrealizowała alternatywny wariant, w którym człowiek byłby istotą albo bardziej doskonałą, albo przynajmniej mniej wrażliwą? Czy należy do Boga kierować pretensje, że nie określił takich praw rozwoju, które zapewniłyby powstanie istot podobnych do człowieka, lecz nie znających smaku zmagań z cierpieniem?

Przy próbach odpowiedzi na postawione pytania, jako istotna jawi się kwestia: Jaką cenę musielibyśmy zapłacić za ewolucyjną alternatywę, w której człowiek nie doświadczałby dramatu cierpienia? Czy równie ochoczo przyjęlibyśmy tę perspektywę, gdybyśmy wiedzieli, że doprowadzi ona do powstania istot reagujących na poziomie bohaterów telewizyjnych seriali robionych pod niewybrednego widza? Czy zaspakajałby nasze tęsknoty świat uśrednionych istot z plastiku, które reagują wprawdzie na bodźce fizyczne, lecz zarazem obca jest elementarna „ludzka” wrażliwość wyrażana choćby w niepokoju sumienia? Czy żyjąc w takim świecie nie tęsknilibyśmy za alternatywną ewolucją kultury, w której można cierpieć, okazywać solidarność, tworzyć arcydzieła, szukać sensu na horyzoncie znaczonym przez zmagania z cierpieniem? Czy wybralibyśmy ewolucyjną alternatywę, w której człowiek mniej cierpiałby, gdyż podobny byłby do istot dotkniętych chorobą Alzheimera? Czy zgodzilibyśmy się na wariant ewolucji, w której człowiek nie doświadczałby cierpień młodego Wertera, gdyż na swym poziomie czysto pragmatycznego rozwoju nie stawiałby pytań o wierność, solidarność czy heroizm, gdyż jego ambicje zaspakajałby świat przyjemnych doznań kreowanych choćby przy zastosowaniu wysokich technologii.

Poza przypadkiem i koniecznością

Przyczyną psychologicznych uprzedzeń wobec teorii ewolucji jest szerokie przekonanie, iż wprowadza ona przypadkowe procesy na miejsce Boskiego Stwórcy. Zarówno w tekstach krytyków jak i zwolenników teorii ewolucji, występują mocne wypowiedzi o ślepym przypadku, ślepych siłach przyrody a nawet ślepych prawach kierujących ewolucją. Problematyka ta stanowi współcześnie przedmiot licznych kontrowersji, w których ważną rolę odgrywają zdarzenie losowe. Ich ostateczne wyniki nie są określone w sposób jednoznaczny przez sam przebieg procesów. Rozpatrywane w małej skali, w niewielkiej „dawce”, poszczególne procesy jawią się jako nieprzewidywalne i mogą tym samym skłaniać do wypowiedzi o ślepym przypadku. Po uwzględnieniu większej liczby zdarzeń można jednak zaobserwować probabilistyczną ścieśnialność (probabilistic compressibilité ) świata; procesy, które wcześniej jawiły się jako przypadkowe, nieskoordynowane, „ślepe” zaczynają w większej skali ujawniać wewnętrzne zależności opisywane w języku teorii prawdopodobieństwa. To, co wcześniej wydawało się przejawem fizycznego nieładu, daje się ścieśnić do ogólnych formuł rachunku prawdopodobieństwa. Pozorna gra „ślepego” przypadku przestaje być ślepa, gdy stosowany formalizm odsłania także algorytmiczną ścieśnialność (algorithmique compressibilité) przyrody[7], pozwalając przewidywać jej przyszłe stany. Gdyby wszechświat nie był ścieśnialny algorytmicznie, każdy jego stan wymagałby osobnego opisu, nie można by stosować uogólnionych sformułowań, które będą się odnosić także do przyszłych niezrealizowanych jeszcze procesów.

Biorąc pod uwagę także metafizyczne i teologiczne aspekty problemu, trzeba zauważyć, że z punktu widzenia teologii nie ma sensu mówić o roli „ślepego przypadku” w ewolucji. Wyrażenie takie jest pozbawione sensu teologicznego, gdyż zdaje się sugerować, że Bóg Stwórca traci kontrolę nad pewną klasą zdarzeń uznanych za przypadkowe. Tymczasem Bóg jest jednakowo obecny w prawach ściśle deterministycznych i probabilistycznych. Zaistnienie określonych warunków może być mało prawdopodobne, nie upoważnia to jednak, by towarzyszące im procesy uważać za „ślepe”.

Uwzględnienie procesów stochastycznych i zdarzeń prawdopodobnych w procesie ewolucji biologicznej nie tylko nie niszczy wielkich pytań filozofii dotyczących ostatecznych uwarunkowań porządku przyrody, lecz nadaje tym pytaniom jeszcze bardziej wyrafinowaną postać. Obserwując aktualizację prawdopodobnych tylko ciągów zdarzeń, które urzeczywistniają się w przyrodzie, stajemy się obserwatorami wielkiego procesu stworzenia, który trwa, odsłaniając tajemniczą racjonalność świata w ciągach zdarzeń uważanych wcześniej za „ślepe” i przypadkowe. W wielu dziedzinach prowadzone są prace odkrywcze ukazujące nowe przejawy kosmicznego porządku generowane przez stochastyczne zależności, które jeszcze niedawno uważano za przejaw nieładu. John Barrow, Michał Heller, J. Silk traktują serio możliwość, że z probabilistycznych zależności na głębokim poziomie przyrody mogą wynikać symetrie matematyczne i uniwersalne prawa, które fizyka ukazuje na wyższych poziomach[8]. W perspektywie tej fundamentalnym „prawem przyrody” byłaby kosmiczna gra prawdopodobieństw, którą teologię tłumaczy przez uwzględnienie obecności Boga zarówno w prawach statystycznych, jak i ściśle deterministycznych.

Integracja Sensu

Rozwój nauki doprowadził do odrzucenia koncepcji Boga jako zegarmistrza, projektanta czy Boga wypełniającego luki w naszej wiedzy. W tradycji kojarzonej obecnie z dorobkiem A.N. Whiteheada i A. Peacocke’a Bóg obecny w ewoluującej przyrodzie bywa opisywany metaforycznie jako Kompozytor czy Poeta świata. Podczas gdy Projektant jest odpowiedzialny za każdy szczegół wypracowanej konstrukcji, recytacja konkretnej poezji czy wykonanie kolejnej kompozycji zależy od wielu czynników, które zostają włączone w proces współdziałania. Traktowanie, w perspektywie poznawczej filozofii, ewolucyjnego rozwoju przyrody jako procesu współdziałania Boga ze światem stworzeń wprowadza w perspektywę, gdzie należy uwzględniać zarówno kategorie deterministyczne, jak i celowe, poszczególne składniki i całościową strukturę, stochastyczną grę tzw. przypadku i wzorce rozwoju, ku którym Bóg pragnie ukierunkować wszechświat na kolejnych etapach emergencji nowych struktur.

Proces rozwoju przyrody dokonuje się w integracyjnym zespoleniu elementu natury i łaski. Wzorca tej integracji dostarcza najwymowniej teologiczny fakt Wcielenia. Chrystus przybierający ciało i przychodzący na świat w postaci słabego dziecka stanowi intelektualny szok dla wszystkich, którzy chcieliby zredukować chrześcijaństwo do zbioru idealnych zasad i nie skażonych materią abstraktów. Na przekór ich tęsk­notom, specyficzne piękno Ewangelii ujawnia się właśnie w afirmacji tego, co niekonieczne, choć realne. Ciemność betlejemskiej nocy i piękno lilii polnych, przyjazna atmo­sfera domu w Betanii i płacz Jezusa nad Jerozolimą, doświadczenie głodu na pustyni i smutku Ogrójca stanowią tło zbawczych działań, w których natura ujawnia swe piękno dzięki wewnętrznemu otwarciu na łaskę.

Poszukiwanie wielkiej integracji wnosi rys kreatywnych działań w indywidualny wysiłek współtworzenia ludzkiej natury. W procesie tym występuje pewien element danych początkowych, na które nie mieliśmy wpływu. Nie wybie­raliśmy naszego genotypu i zakodowanych w nim predys­pozycji, nie mieliśmy wpływu na wybór środowiska, w któ­rym w mniejszym lub większym stopniu mogły rozwijać się potencjalności znamienne dla nas jako dla konkretnej osoby ludzkiej. Jest jednak w ontycznej naturze ludzkiej pewien element zadany. Jego rozwój zależy od osobistego wysiłku, od harmonijnego zespolenia heterogennych czyn­ników, od wielkiej integracji natury i łaski.

W ewoluującym wszechświecie można odnaleźć nowy horyzont nadziei tak bliskiej chrześcijaństwu. Wprowadza ona układ odniesienia, w którym nasz byt i nasza kultura są ujmowane w perspektywie harmonii i ładu wnoszonych w ewoluującą przyrodę przez Boży Logos. Znika wtedy napięcie między naturalnym i religijnym wymiarem zdarzeń, gdyż przyroda staje się jednym z ważnych miejsc spotkania sacrum. Rozwijana konsekwentnie refleksja teologiczna uświadamia nam wtedy doniosłość prawdy o tym, że przyroda stanowi arenę dla historii zbawienia. Konsekwentnie – extra naturam nulla salus – poza światem stworzonym nie ma zbawienia. Ewolucyjny potomek ameby został obdarzony nie tylko nadzwyczajnym darem refleksji, lecz również możliwością udziału w życiu Bożym. Tylko puryści wyrażają swój dyskomfort ubolewając, że formy działania przyjęte na kolejnych etapach tego procesu były niefortunne, gdyż zbyt dużą rolę odgrywał w nich ślepy przypadek. Dla tych wszystkich, którzy traktują przyrodę jako dziedzinę odsłonięcia mądrości Stwórcy tzw. przypadek pozostaje natomiast szczególnym przypadkiem Bożego Logosu.



[1] M. Pappagiannis, „Natural Selection of Stellar Civilisations by the Limits of Growth”, Quart. J. RAS, 25 (1984) 309.


[2] Galileo Galilei, Le opere di Galileo Galilei, red. A. Favaro, Florencja: G. Barbera. VII, 263; VII, 325; V, 316.


[3] Henry De Dorlodot, Le Darwinisme au point de vue de l’Orthodoxie Catholique, Bruxelles: Vromant & C 1921.


[4] Michael Behe, Darwin’s Black Box, New York: The Free Press 1996, 232n.


[5] Por. “Creationism: a house divided”, w: Mark Pallen, Evolution, London: Rough Guides 2009, 284.


[6] Gilberto Corbellini, Anche in medicina ben poco ha senso se non alla luce dell’evoluzione, w: Evoluzione e medicina, Padova 2009, 16-19.


[7] Przez algorytmiczną ścieśnialność rozumiana jest możliwość przedstawienia prostego ekonomicznego opisu złożonych zjawisk fizycznych przed wprowadzenie równania matematycznego (algorytm), które opisuje istotne fizycznie zależności między parametrami w ewoluującym systemie. Por. Paul Davies, Algorithmic Compressibility, Fundamental and Phenomenological Laws, in: Laws of Nature: Essays on the Philosophical, Scientific and Historical Dimensions, ed. F. Weinert, Berlin: Walter de Gruyter: 1995, 258.


[8] M. Heller, Filozofia i wszechświat. Wybór pism, Kraków: Universitas 2005, 59; J. Barrow, J. Silk, The Left Hand of Creation. The Origin and the Evolution of the Expanding Universe, Unwin: London 1983, 213.

Tekst pochodzi ze strony: http://www.jozefzycinski.eu/

Etos życia

Druga rocznica śmierci abp. Józefa Życińskiego

Aby opowiedzieć o człowieku, wszystkie szczegółowe charakterystyki stają się tylko wyimkiem wobec tego, co najważniejsze – wobec sposobu istnienia, wobec tego, jak człowiek „idzie” przez życie.

Kołysałem bratam, a on był zawsze bardzo spokojny, więc mogłem sobie poczytać, i trafiłem na rekolekcje redemptorystów, a w nich na rozważania o niebie, piekle, czyśćcu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Że my tu w piłkę gramy, w klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić. Zacząłem szukać samotności, modlitwy, przy każdej okazji się żegnałem, aż sąsiadka zwróciła mojej mamie uwagę, że coś się ze mną dzieje niedobrego. Od tamtej chwili pilnowałem się, żeby nie eksponować mojej religijności publicznie, ale ta wizja wieczności mnie nie opuściła. Stała się ważniejsza od podróży balonem. (Abp Józef Życiński, Aleksandra Klich, „Świat musi mieć sens”)

 I. W klasy się bawimy, a tu trzeba się zbawić

 Józef Życiński miał etos. Ks. Józef Tischner w słynnym tomie „Myślenie według wartości” przypominał, że ethos oznacza „miejsce zadomowienia”. Ethos jest „rodzajem atmosfery aksjologicznej, która bierze się z generalnej intuicji człowieczeństwa”. Etos Życińskiego był etosem afirmacji życia i świata, przy całej świadomości ludzkiej kondycji: „Refleksja nad sytuacją Chrystusa – samotnego w Ogrójcu, pozornie przegranego na Golgocie, odrzuconego przez swoich najbliższych, którzy w swoistym »referendum« wybrali Barabasza – pisał – dawała mi poczucie jakiejś przedziwnej solidarności z Nim, kiedy widziałem swoje życiowe niepowodzenia”.

Przez ostatnie trzy lata życia metropolity lubelskiego miałem okazję być redaktorem odpowiedzialnym za jego cotygodniową rubrykę biblijną „Okruchy Słowa” w „Tygodniku Powszechnym”. Wśród wielu krytyk, jakie pod adresem Arcybiskupa padają, są i takie, które piętnują jego emocjonalność. W tamtych latach zdarzyło mi się je podzielać. Że nieraz coś powiedział za szybko, że krzywdząco, że jednostronnie. Jednak poza tym, że mogą to być zastrzeżenia czasem słuszne, to zazwyczaj przebija w nich wyobrażenie Kościoła jako zimnej, kalkulującej instytucji, wyroczni będącej poza człowiekiem – spojrzenie całkiem inne niż Życińskiego. Pokutuje w tym próba poddania człowieczeństwa osądowi. Z perspektywy dwóch lat od śmierci Arcybiskupa widzę, jak bardzo emocji w życiu Kościoła w Polsce brakuje. Emocje są prawdziwe, a milczenie i kalkulacje nieraz fałszywe, osądzanie zaś cyniczne.

Źródła tej emocjonalności Życińskiego widziałbym właśnie w jego fundamentalnym wyborze życiowej postawy. Ta zaś odsłoniła się przede mną dopiero po jego śmierci, gdy razem z Maciejem Mullerem pisaliśmy dla „Tygodnika” portret Arcypasterza, jak zwykle o nim mówiliśmy w redakcji. Dopiero wówczas okazało się, ile bezinteresownego dobra dokonał. Nie wspomnę o pomocy dla ubogich studentów, o wydzwanianiu za pracą dla samotnych matek, o szukaniu mieszkań dla rodzin bez dachu nad głową, o wstawianiu się za pracownikami likwidowanych fabryk. Utkwiły mi w pamięci dwa inne obrazy. O jednym powiem teraz, o drugim dalej, a oba ściśle się łączą. Kiedy Życiński otrzymał wysokie honorarium za międzynarodową konferencję, nawet nie zajrzał do koperty. Prosto z rąk sekretarza pieniądze przekazał wiejskiemu proboszczowi na budowę kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu. Tak realizowała się jego najgłębsza solidarność z człowiekiem: przez konkretną pomoc i przez modlitwę, którą ogromnie cenił.

Etos Życińskiego polegał na wyjątkowym sposobie traktowania samego siebie. W istocie to etos charakterystyczny dla generacji przedwojennej: uznanie własnego życia za zadanie do wypełnienia. Poznałem ten etos dzięki spotkaniom ze Stefanem Wilkanowiczem w Krakowie i z Wiesławem Chrzanowskim w Warszawie. Rozpoznaję ten etos w życiu Życińskiego. To uznanie własnej osoby za dar – mówiąc językiem ewangelicznym – postrzeganie siebie jako naczynia napełnionego talentami. Oznacza to, po pierwsze, wielką afirmację życia i człowieczeństwa. A także, po drugie, wielką afirmację twórczości człowieka, otwartego nastawienia na ludzkość i świat. Na ten świat, który – jak mówi tytuł przerwanej rozmowy z Aleksandrą Klich – musi mieć sens.

Przeciwieństwem tej postawy było krytykowane przez Życińskiego „żucie gumy”. Takim obrazem ilustrował konsumpcyjną manierę bezmyślności, traktowanie siebie nie jako naczynia talentów, ale jako pustego pojemnika, który trzeba zapełnić tym, co przychodzi z zewnątrz, choćby było to byle co…

II. Zacząłem szukać samotności, modlitwy

 Drugim obrazem, który utkwił mi w pamięci, jest klęcznik Życińskiego w jego prywatnej kaplicy. (Może warto wspomnieć, że zadomawiając się w Lublinie od razu zarządził mały remont, żeby jego mieszkanie… sąsiadowało bezpośrednio z kaplicą). Wgląd w tę intymną przestrzeń zyskałem dzięki rozmowom z ks. Tomaszem Adamczykiem, który przez ostatnie lata był osobistym sekretarzem metropolity lubelskiego. Pamiętam, jak w dniach po śmierci Arcybiskupa, trzeba było spojrzeć na niego w innym świetle, na pozór – ze względu na wizerunek medialny – tak nieprzystającym do tej postaci: w świetle pobożności.

W otwierającym ten tekst cytacie owe dwa wymiary: życia jako zadania i oddanie modlitwie, pojawiają się obok siebie. Teraz mnie to nie dziwi – to kwestia etosu. Dlatego Życiński nigdy nie dopuszczał, żeby jego codzienne obowiązki i zapracowanie odbiły się na czasie, który poświęca na modlitwę. Od modlitwy zaczynał nie tylko dzień, ale każdy powrót w progi domu: zanim trafił do siebie, najpierw zawsze wchodził do kaplicy. Potrafił w niej spędzać na adoracji lub medytacji długie godziny. Potrafił też wpadać do niej jak po ogień, np. kilkakrotnie w trakcie pisania artykułu.

Tak więc jego klęcznik był przy oparciu zastawiony książkami. Przede wszystkim komentarzami biblijnymi, które czytywał podczas rozważań. Stos odkładanych książek rósł przed nim i za nim. Aż tak, że uniemożliwiał siedzenie. Chcąc, nie chcąc, Arcybiskup mógł w kaplicy już tylko klęczeć… Ta modlitwa była fundamentem dla jego etosu. Modlitwa traktowana bardzo serio.

***

Nie chodzi przecież w życiu o realizację celu, ale o sposób istnienia, o przejście przez ten świat, czyniąc dobrze. Dlatego z tego naczynia, którym była jego obecność, wciąż możemy czerpać, ono nie jest puste.

O obrazach

Ukojenie
„Ukojenie” – Henryk Hydel 2012

W świecie, w którym żyjemy, potrzebujemy nade wszystko wiary, ale też i postrzegania piękna stworzenia. Zachwycając się nim chwalimy Stworzyciela. Piękno stworzenia oddala nas często od ponurego nastroju, do którego jesteśmy często skłonni. Jej potrzebę odczuwają szczególnie dzieci, usiłując przenieść na papier jej obraz własnymi zrozumiałymi dla nich środkami. Obraz w ich wieku przemawia do nich bardziej niż mowa i zastępuje ją, ponieważ jest ich początkowym sposobem wyrażania się. Obraz dziecka jest często artyzmem i może budzić nieraz podziw, ale jego nieświadomy artyzm przemija wraz z ustępującą potrzebą malowania. Dorastające dzieci rezygnują z niego na rzecz wykształconej mowy, ale nie wszystkie. Część z nich maluje nadal pozostając jakby dziećmi. Ale ich rozwinięty i dojrzały artyzm nie przypomina już artyzmu dziecięcego, okazuje się wrodzonym darem i trwałą potrzebą w życiu. Malują nadal, chociaż uczeń Akademii zdaje sobie sprawę, że z tego nie będzie „chleba”. Sztuka malarska jest w tym wypadku pasją jego życia.

Co nazywamy artyzmem? Nie jest to w żadnym wypadku kopiowaniem natury. Wiemy przecież, że żadne najlepsze zdjęcie nie wzbudzi w nas to wrażenie, jakie odebralibyśmy na miejscu, kontemplując np. żywy krajobraz. Jeśli jednak narysujemy cokolwiek ładną kreską, nie będzie to już kopiowaniem natury, bo kreska nie istnieje w naturze. Podobnie w malarstwie, artyzm jest zespołem jego pozytywnych cech, związanych ze sposobem ich wykonania przez artystę, takich jak np. perfekcja formy, ekspresyjność, oryginalność; także szczególne umiejętności artysty, zwłaszcza te, które umożliwiają nadanie jego dziełom osobistych cech. Zadajemy sobie także pytanie skąd wzięła się we mnie pasja do sztuki malarskiej i czym ona jest dla mnie.

Uważamy, że myślenie twórcze artyzmu kontroluje prawa półkula mózgu, to prawda, ale w niej mieści się także wiara, w przeciwieństwie do nauki, którą kontroluje druga półkula. Rozdzielone nie mogą widzieć i rozumieć siebie, a tym samym poznać pełniejszą rzeczywistość. Taki był być może zamysł Stworzyciela, „aby patrząc nie widzieli, a słuchając nie rozumieli” (Łk 8, 10).

Nie znam żadnego z kolegów artystów, który nie wierzyłby w rzeczywistość transcendentalną. Sztuka i wiara idą w parze. Prawie nikt z moich kolegów nie sięgnął jednak świadomie po tematykę eklezjalną. Coś nas powstrzymuje od tego. Nastąpił bowiem niezaprzeczalny rozdźwięk między chrześcijaństwem kościelnym a współczesną kulturą. Świadomie nie odróżniamy dziś malarstwa o tematyce świeckiej od dzieł tematycznie związanych z chrześcijaństwem. Tak odczuwane malarstwo podobne jest do twórczości znanego malarza Jerzego Nowosielskiego, który pod wpływem prawosławia, w którym nie ma różnicy między sacrum a profanum, wyraźnie i wielokrotnie powiedział:

„Oddzielam czysto mechanicznie, formalnie, zewnętrznie. Jeżeli maluję ikonę czy polichromię w kościele bądź w cerkwi, to oczywiście utrzymuję się w granicach tematyki tradycyjnie sakralnej. Natomiast nie oddzielam sacrum od profanum w moim malarstwie w sposób istotny. To znaczy, te obrazy, które powstają jakby z pozycji profanum, zawierają dla mnie równie silny ładunek sacrum jak obrazy sakralne w sposób tradycyjny przeze mnie malowane”. (Z. Podgórzec, Wokół ikony. Rozmowy z Jerzym Nowosielskim, Warszawa 1985 s. 184)

Chcę tu powiedzieć, że jeśli wierzę, że życie zawdzięczam Bogu, to muszę także wierzyć w to, że wszystko, co mu w tym życiu zawdzięczam, jest Jego darem, w tym i dar malowania. Trudno zatem oddzielić w nim profanum od sacrum, gdyż jak słusznie wielokrotnie powiedział Nowosielski i jak uważam osobiście, obrazy, które powstają tradycyjnie z pozycji świeckiej mają w sobie również ładunek sakralny, jak wszystko inne. Ale ważne jest to, co chcemy przez te obrazy wyrazić.

Odmalowałem za młodu na prośbę księdza wnętrze kościoła w całości do sklepienia na zbudowanym rusztowaniu. Kościół traktowałem w czasie tej pracy jako budynek. Koledzy po szkole namalowali kilka obrazów w bocznych kaplicach Katedry wrocławskiej. Zwracali głównie uwagę na artystyczne walory dzieła, które, nawiasem mówiąc, powinien mieć także każdy obraz kościelny. Mnie zdarzyło się stworzyć obraz dla kościoła tylko raz, ale całkiem przypadkowo. Ksiądz był zachwycony. Mimo to już do tego nie wróciłem. Mógłbym powiedzieć, że nie mam natchnienia do malarstwa religijnego, ale to nie to.

Narysowałem niegdyś szkic obrazu pt. Namaszczenie w Betanii. Ale jak miałem narysować Jezusa, skoro Go nie widziałem i nie potrafię Go sobie wyobrazić? Czy wyglądał akurat tak, jak go przeróżnie pokazują na dużych obrazach, licznych obrazkach i czasopismach najczęściej dewocyjnych, lub np. w kinie? Żaden z nich mi nie odpowiadał i budził często kiczowaty niesmak. Od przedstawienia Chrystusa  wstrzymuje mnie przede wszystkim odczucie misteryjnej dyskrecji. Oglądałem w młodości film Ben-Hur z 1959 r., w którym wycieńczonemu i leżącemu Judzie Jezus Chrystus podaje wodę, z kolei podczas męki Zbawiciela to Juda Ben – Hur podaje wodę niosącemu belkę krzyżową Chrystusowi, ale reżyser dyskretnie pokazuje cały czas jedynie tylko rękę Jezusa i ta dyskrecja przemawiała do widza znacznie wymowniej, niż gdyby pokazano osobę aktora, występującego w roli Chrystusa.

Szkic pt. Namaszczenie w Betanii zniszczyłem.

Jak napisałem w mojej poprzedniej pracy pt. O modlitwie, nie uznaję kultu świętych. Nie mam tym samym tego rodzaju obrazów i nie maluję je. Nie oddaję im tym samym czci, należnej jedynie tylko Bogu. Czy to znaczy, że nie mam u siebie w domu nic, co należy do tradycyjnie pojętej świętości, żadnego obrazu, lub innego przedmiotu sakralnego? Tego nie powiedziałem. Powtarzam: Granica między profanum a sacrum jest we mnie jak i w wielu innych artystach płynna, gdyż wszystko co świeckie z tym co tworzę nie oddzielam w sposób istotny od sacrum. Wszystko to odczytuję jako swoiste świadectwo działania Boga w sercu. Stoi u mnie na widocznym miejscu część gałęzi, łudząco przypominającej Marię z Dzieciątkiem. Była przed laty częścią konaru leżącego na dnie wyschniętego stawu. Mimo treści ewangelicznej, jest w moich i wielu innych oczach jedynie ciekawą ozdobą, albo komu brak wyobraźni tylko zwykłym kawałkiem drzewa. Natomiast żaden z moich nielicznych obrazów, nie nadaje się do okazania mu czci. I nie chciałbym.

Nie chciałbym i nie chcę, bo nie przekonuje mnie zlekceważenie drugiego przykazania. Ludzie są zawsze skłonni do idolatrii i to przykazanie nie może odnosić się i tylko do Starego Testamentu. Oto jak To przykazanie brzmi:

I. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie.
II. Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 3-17).

W katolickiej wersji dekalogu już tego przykazania nie ma, a ostatnie podzielono na dwa, aby liczba 10 się zgadzała. Katolicy twierdzą przy tym, że zakaz tworzenia wizerunków Boga już ich nie obowiązuje, od kiedy Chrystus stał się człowiekiem.

To tłumaczenie jest nieprzekonywujące. Przeczą temu najwyraźniej kilkakrotnie wypowiedziane słowa Jezusa o tym, że „Ojciec pragnie prawdziwych czcicieli w Duchu i prawdzie”. Nie czcicieli klęczących przed obrazem lub figurą, ale prawdziwych w Duchu i prawdzie, Kto w oddawaniu czci Bogu jest zdany na pomoc wizerunków, nie oddaje Mu czci „w duchu”, tylko polega na tym, co ma przed oczami. „Módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6, 6). „W postępowaniu kierujemy się wiarą, a nie widzeniem” (2 Kor 5,7).

Ani w Nowym Testamencie, ani też w żadnych innych autentycznych zapiskach z pierwszego wieku chrześcijaństwa nie znajdujemy śladów publicznego lub prywatnego kultu figur czy obrazów. Wczesny kościół nie miał nic przeciw sztuce, ale sprzeciwiano się jednomyślnie oddawaniu czci obrazom Chrystusa i świętych. Kult obrazów powstał dopiero w IV wieku n.e. na soborze w Nicei. Ikonoklazm, [zakaz kultu ikon], czyli zakaz świętych obrazów i oddawania czci pojawił się ponownie w VIII i IX w., po czym wrócił znowu kult obrazów i figur, który doprowadził do obecnego bałwochwalstwa. Tak to jest, gdy człowiek chce być mądrzejszy od Boga. Obecne bałwochwalstwo w KRK jest przejrzyste i nie daje żadnego precedensu w celu usprawiedliwiania jakiejkolwiek jego formy. Luter nie był przeciwnikiem sztuki malarskiej, ale niektórzy protestanci pogardzają obrazem i mówią, że sama w sobie służy ona do bałwochwalstwa. Taki pogląd jest wyrwany z kontekstu przykazania, gdyż chodzi w nim tylko o zakaz czci obrazów.

Malarstwo daje mi poczucie spokoju i ładu po całym chaosie awangardy, brzydoty charakteryzującej wiele współczesnych dzieł plastycznych. Wychowany jeszcze w szkole przedwojennej, w moim przypadku w Belgii, uczyłem się sztuki malowania w latach 1941 – 1945, będąc uczniem znanego mistrza flamandzkiego JB Scoriel, tradycyjnego pejzażysty. Po repatriacji wstąpiłem do Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach. Miałem w niej niezwykle dobrego wykładowcę, który mnie nauczył dostrzec piękniejszy wysublimowany, bardziej wyszukany kolor. Duch i materia. Namalowałem pod jego okiem kilka cennych obrazów. Żaden z nich niestety się nie zachował. Zostały tylko rysunki akademickie. Ale dostrzeganie piękniejszych barw pozostały we mnie, upiększały widzialny świat i wzbogacały duszę. Ale nie łatwo odtworzyć to, co widzi w sobie. Nie poszukiwałem we wrocławskiej ASP nowych środków przekazu artystycznego, mających nastawienie eksperymentatorskie. Pozostałem wierny własnemu warsztatowi udoskonalonego w powojennej szkole katowickiej, która wyrosła z miejscowej Śląskiej tradycji artystycznej. Analizując charakter ówczesnego malarstwa katowickiego, można mówić o jego odrębności i specyfice w kategoriach ogólnopolskich. Cechy określające to zjawisko to przywiązanie do warsztatu, znacząca rola przekazu i uodpornienie na mody. Piękna sztuka pogłębia wrażliwość i wzmacnia tym samym wiarę. W tym tkwi ładunek sakralny w dziele o tematyce z pozycji profanum. Jeżeli się patrzy na rzeczywistość w tym i na malarstwo jako sacrum, można to odczytać jako świadectwo zadziwiającego działania Boga w ludzkim sercu.

Nie można powiedzieć, że istotnej sztuki sakralnej dzisiaj nie ma, jest, ale na pewno poszukuje ona nadal nowych środków wyrazu, pozostając często przy sztuce niefiguratywnej. Artyści obawiają się figuratywności, świadomi niemożności przedstawiania Boga, nawet wcielonego Boga.

„Człowiek w akcie twórczym naśladuje swego Stwórcę – jako Jego obraz i podobieństwo; tak więc sama czynność tworzenia jest pewnego rodzaju stawaniem w relacji z Bogiem – wobec Sacrum. Jest to relacja święta i tajemnicza. Dlatego akt twórczy, podobnie jak modlitwa, wymaga wyrzeczenia, samotności, skupienia, ciszy, refleksji czy wręcz medytacji. Możność tworzenia – kreowanie świata harmonii, poszukiwanie jedni, materializowanie myśli, nadawanie kształtu duchowi – to boży dar, a zarazem ludzka powinność”.  (Mirosława Rochecka)

Znajdujemy się od nowa w sytuacji poczucia tajemnicy, jakby na pustyni, gdzie Bóg może ponownie przemawiać i znaleźć nowe drogi do serca współczesnego człowieka.

Pluralizm w teologii jest nie tylko dopuszczalny, ale wręcz nieunikniony

Jakie miejsce w Bożych planach zbawczych zajmują inne religie? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w analogii do odpowiedzi na pytanie, czy dzieci nieochrzczone będą zbawione: Nie wiem, czy będą zbawione, zapewne tak; na pewno wiem, że Bóg będzie wobec nich sprawiedliwy i miłosierny. I to jeszcze wiem, że Kościół zawsze przywiązywał wielką wagę do tego, żeby dzieci rodziców wierzących nie umierały bez chrztu.

Tekst z książki: Wierność i obietnica. 65 rozmów, Kraków 2010 ARCANA, s. 352-355.

Jakie miejsce we współczesnej teologii Kościoła katolickiego zajmuje teologia pluralizmu religijnego?

 Taki głosiciel Ewangelii, „który nie uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ludzkim ciele, jest zwodzicielem i Antychrystem” (2 J 7). Myślę, że analogicznie jak Apostoł Jan rozróżniał Chrystusa i Antychrysta, należy rozróżniać teologię i antyteologię. Myśl religijna, nawet ta uprawiana przez profesorów teologii katolickiej, której celem jest relatywizacja prawdy o Jezusie Chrystusie, jedynym Zbawicielu ludzi, jest antyteologią. I rozumiem, że nie tej myśli dotyczy pytanie.

Czy w ogóle istnieje coś takiego jak „teologia pluralizmu religijnego”? Ustalmy na początku, że nie wolno nam odpowiadać na to pytanie ani pod wpływem naszych przyzwyczajeń konserwatywnych, ani w podporządkowaniu się współczesnym dyktatom mentalności agnostycznej i narzucanym przez nią regułom politycznej poprawności. „Teologia pluralizmu religijnego” jest czymś autentycznym albo nieautentycznym, pożądanym albo szkodliwym – w zależności od tego, czy służy Chrystusowi, czy też tworzy zamęt utrudniający światu uwierzenie w Chrystusa.

Odpowiedzi na to pytanie należy szukać analogicznie, jak odpowiadamy na pytanie o pluralizm wewnątrz teologii katolickiej. Z wielką jasnością mówi o tym święty Tomasz z Akwinu: „Fides non est de enuntiabili, sed de re. Res autem est eadem, quamvis enuntiabilia sint diversa” (De veritate q.14 a.12). Mówiąc po prostu: Wiara nie polega na samym tylko uznaniu prawdziwości sformułowań dogmatycznych, jest przylgnięciem do Bożej Rzeczywistości. Teologia (teologia w znaczeniu szerokim, również kerygma i katecheza) zajmuje się wypowiadaniem tej Rzeczywistości w ludzkim języku. I rozumie się samo przez się, że wypowiada ją różnorodnie, zatem pluralizm jest w teologii nie tylko dopuszczalny, ale jest wręcz nieunikniony.

Ale uwaga: Uprawianie antyteologii nie jest żadnym teologicznym pluralizmem, tylko sianiem zamętu. Teologia tylko wtedy jest teologią, kiedy naprawdę opisuje i zgłębia Bożą Rzeczywistość, tak jak została nam ona objawiona w Jezusie Chrystusie. Jeśli tę Rzeczywistość fałszuje i dostosowuje do ludzkich pożądań („tak jak ich świerzbią uszy”, 2 Tm 4,3), to nawet jeżeli odwołuje się obficie do Pisma Świętego i Ojców Kościoła, jest antyteologią i trzeba się przed nią bronić.

Czy religie niechrześcijańskie posiadają objawienie, tzn. czy jakieś elementy ich doktryny zostały dane wprost przez Boga działającego w historii? A może one same – w całym swym podstawowym kształcie są objawione?

Szukając odpowiedzi na to pytanie, dobrze jest nie przeoczyć tego, że Pismo Święte radykalnie dystansuje się wobec religii pogańskich. „Wszyscy bogowie pogan to ułuda, Pan zaś stworzył niebiosa” (1 Krn 16,26; 1 Krl 18,25-29; Ps 96,5; 115,4-8; Jr 10,11; Rz 1,23-25; 1 Kor 8,4).

Dobrze jest też pamiętać o tym, że już starożytni poganie podpowiadali Kościołowi męczenników, że „nie ma żadnej różnicy, czy nazwiemy Boga Zeusem, jak robią Grecy, czy nadamy mu inne imię, używane przez Egipcjan albo przez mieszkańców Indii” (Orygenes, Przeciw Celsusowi, 1,24). A jednak chrześcijanie – odpowiadał na tę pojednawczą propozycję Celsusa Orygenes – „wolą ponieść śmierć, niż nazywać Boga imieniem Zeusa albo nadać Mu imię wywodzące się z innego języka” (1,25). I wyjaśnia Orygenes, że pogańskie wyobrażenia o Bogu są tak uwikłane w różne ubliżające Mu treści mitologiczne, że nie dałyby się od nich oddzielić.

O tym wszystkim trzeba pamiętać, jeśli chce się w duchu wierności Chrystusowi wydobywać z Tradycji Ojców ich intuicje na temat chrześcijan przed Chrystusem (por. św. Justyn, Apologia, 1,46,2), albo na temat niewidzialnego Kościoła, wcześniejszego niż księżyc i gwiazdy, który dzięki przyjściu do nas Syna Bożego stał się widzialny (por. Hermas, Pasterz, wizja 2,4,1; Tzw. Drugi List Klemensa do Koryntian, 14).

Rzecz jasna, uwagi te niekoniecznie dotyczą judaizmu, religii niewątpliwie objawionej, ani islamu, religii głęboko zanurzonej w prawdzie objawionej, przejętej od judaizmu i chrześcijaństwa.

Jeszcze jedno dopowiem: Nigdy dość przypominania, że im serdeczniej wierzymy w Pana Jezusa, tym głębiej czujemy się zobowiązani do okazywania szacunku i tolerancji nie tylko wyznawcom religii niechrześcijańskich, ale również samym religiom. Bardzo zgadzam się z tym komentatorem modlitw w Asyżu, który napisał, że „wskazywały one chrześcijanom grań, która oddziela przepaść nietolerancji od przepaści relatywizmu. <Być razem, żeby się modlić>, to było odrzucenie nietolerancji względem innowierców; z tym jednak zastrzeżeniem, iż nie miała to być <wspólna modlitwa>, co stanowiło przypomnienie rozbieżności między religiami i ostrzeżenie przed relatywizmem”.

Jakie miejsce w planach Bożych zajmują inne religie? Czy są one tylko dobrem starożytnych kultur, czy też można je uznać za środki zbawcze ustanowione przez Boga dla prowadzenia ludzi do ostatecznego celu? Czy rację miał św. Klemens Aleksandryjski pisząc na przełomie II i III wieku, że „Zbawiciel jest polifoniczny (πολύφωνός) i wieloraki w sposobach działania (πολύτpοπος) dla zbawienia ludzi” (Protreptikos, I, 8, 3, Sch 2, 62)? Czy faktycznie Zbawiciel jest polifoniczny i „politropiczny dla zbawienia ludzi, wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan?

Przede wszystkim w rozmowach i poszukiwaniach na ten temat unikajmy takiej manipulacji, jakiej ofiarą padł Autor tego pytania. Manipulacje wprowadzają zamęt w nasze poszukiwania prawdy. W odnośnym tekście św. Klemens napisał: „Zbawiciel dla ratowania ludzi korzysta z wielu głosów i wielu sposobów (πολύφωνός kai polutropoς). Przez groźby upomina, przez naganę nawraca, przez żal lituje się, śpiewem zachęca, przemawia przez krzew, ponieważ ci ludzie potrzebowali znaków i cudów. Ogniem odstrasza ludzi, wyprowadzając płomień z kolumny jako znak łaski lub grozy: posłusznym – światłość, nieposłusznym – ogień” (tłum. Jan Sołowaniuk, w: Apologie, Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy, t. 44, Warszawa 1988 s. 122).

O tym, że Bóg chce zbawić „wszystkich ludzi, a nie tylko chrześcijan”, wyraźnie poucza słowo Boże: Bóg żywy „jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących” (1 Tm 4,10; por. 2,4). Warto zauważyć subtelną równowagę tego pouczenia, osiągniętą za pomocą zestawienia wyrazu „wszystkich” z wyrazem „zwłaszcza”.

Jakie miejsce w Bożych planach zbawczych zajmują inne religie? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w analogii do odpowiedzi na pytanie, czy dzieci nieochrzczone będą zbawione: Nie wiem, czy będą zbawione, zapewne tak; na pewno wiem, że Bóg będzie wobec nich sprawiedliwy i miłosierny. I to jeszcze wiem, że Kościół zawsze przywiązywał wielką wagę do tego, żeby dzieci rodziców wierzących nie umierały bez chrztu.

W podobnych czterech punktach kształtuje mi się odpowiedź na pytanie, czy obrzędy oraz instytucje religii niechrześcijańskich są miejscem działania mocy zbawczej Chrystusa. Po pierwsze, nie wiem. Po wtóre, zapewne tak. Po trzecie, Chrystus Pan potrafi ze swoją mocą zbawczą dotrzeć i na pewno dociera do żywych wyznawców tych religii. Po czwarte, biada nam, gdybyśmy zaczęli lekceważyć Chrystusowy nakaz głoszenia Ewangelii wszystkich ludziom i wszystkim narodom.

Według jakiego kryterium oceniać wyższość lub niższość danej religii? Co pozwala nam uznać, że np. religie monoteistyczne są lepsze od religii politeistycznych, a np. chrześcijaństwo od islamu?

Już cytowałem biblijną odpowiedź na pierwsze z tych pytań (1 Krn 16,26). Jednak od czasów Woltera europejski laicyzm wciąż na nowo oskarża religie monoteistyczne, że wskutek przypisywania sobie prawdziwości oraz misji uniwersalistycznej stanowią zwyrodnienie zdrowej religijności pogańskiej i stały się zarzewiem wojen i nienawiści. Oskarżenia te powtarzają nieraz ludzie skądinąd poważni. „Uznaniu wielkości Jahwe – pisze np. Georges Minois (Kościół i wojna, Warszawa 1998 s.20) – towarzyszy odrzucenie innych bogów, a tym samym fanatyzm i nieprzejednanie, które bezustannie będą znajdowały wyraz w późniejszych poglądach na jedynego Boga”.

Półtora roku temu, jesienią 2002, sąd francuski uniewinnił pisarza nazwiskiem Michel Huellebecq, oskarżonego „o to, że oczernił islam i przypisał mu powodowanie nienawiści rasowej. Podczas procesu, Huellebecq stwierdził bez wahania, że wszystkie religie monoteistyczne są brutalne i głupie; ich święte teksty nie są dokumentami miłości, lecz głoszą nienawiść” (Communio 2003 nr 6 s.54).

Rzecz jasna, również w odniesieniu do tego zarzutu „bądźmy gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od nas uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15). Zarazem odradzam wdawania się w dyskusje, która religia jest lepsza, a która gorsza, która wyższa, a która niższa. My wierzymy w Chrystusa ukrzyżowanego, który dla jednych jest zgorszeniem, a dla innych głupstwem – dla nas zaś mocą Bożą i mądrością Bożą (por. 1 Kor 1,23n).