Archiwum kategorii: Kobieta w teologii

Pytania teologii feministycznej

W swojej wypowiedzi na temat teologii feministycznej dr Elżbieta Wiater stwierdza, że centrum teologii feministycznej nie wydaje się być Bóg, ale pytanie jak ukształtować obraz Boga, żeby kobiety na tym zyskały. I jeśli mam rację, to jest to podejście błędne metodologicznie, a rozwijana refleksja powinna w takim wypadku nosić nazwę feminologii teologicznej.

Nie  trzeba być zawodowym teologiem, żeby wiedzieć, iż od wieków trwają dyskusje starające się ustalić, czym jest teologia. Jeśli zgodzimy się, że teologia rozpatruje istnienie, atrybuty Boga oraz konsekwencje tychże dla rzeczywistości stworzonej i człowieka, zabieg lingwistyczny E. Wiater polegający na inwersji części składowych terminu nie będzie dowodem na „błąd metodologiczny”, a jedynie wskaże na odmienne rozłożenie akcentu owych części. (Nie zakładam, że ze strony autorki wpisu  jest to tylko dyskredytująca pojęcie gra słów.)  Klasyczna teologia, charakteryzująca się przeogromnym zróżnicowaniem wątków, nie określała się jako „męska”, miała bowiem być uniwersalna, czyli ludzka, nie dzieląca świata na chrześcijaństwo mężczyzn czy kobiet. Nie przynależy też do żadnej ideologii, a jedynie jest faktem, stwierdzenie, że przez niemal 2000 lat tworzyli ją wyłącznie mężczyźni. Podobnie zresztą jak wszelkie inne nauki i systemy. Czasy się jednak zmieniły. Kobiety zdobywają wykształcenie i trudno byłoby dziś uznać, że w dalszym ciągu mają milczeć. Ale mówić trzeba z pełną świadomością odpowiedzialności za słowo. To trzeba dziś przypominać wszystkim, kobietom i mężczyznom.

W świeżo wydanej książce „Feminizm – antyfeminizm. Kobieta w Kościele”, wspomniałam, że teologia feministyczna wyszła od  hipotezy, że – jak to pierwsze teolożki odczytały z zastanej teologii – „jeśli Bóg jest mężczyzną, to mężczyzna jest Bogiem”.  Nie można więc teologii feministycznej zarzucić, że nie stawia pytań o istotę Boga. Problem z teologią feministyczną polega raczej na tym, że tak wywrotowy pogląd, radykalnie zastosowany, musiał prowadzić do daleko, bardzo daleko idącej rewizji dotychczasowej teologii. (Wspomnę od razu, że KKK mówi o tym, że Bóg płci nie posiada. Terminy takie jak Ojciec i Syn sprawę jednak trochę komplikują…) Mary Daly, amerykańska autorka cytowanego poglądu, z biegiem czasu odeszła od Kościoła katolickiego. Jej następczynie głoszą mniej lub bardziej śmiałe tezy.

Innym dyskusyjnym punktem w tekście E. Wiater jest stwierdzenie, że pytanie o Boga zastąpiły  pytania z zakresu socjologii lub administracji kościelnej (mam tu na myśli m.in. pytanie o kapłaństwo kobiet). Chyba się jednak nie mylę, że dotychczasowa nauka Kościoła stoi na stanowisku, że zagadnienie kapłaństwa kobiet wykracza poza obręb przepisów administracji kościelnej. I tu jest sedno sporu.

Teologia feministyczna – zgadzamy się –  stawia klasycznej teologii pytania, których dotąd jej nie stawiano. Żaden autorytet, żadna władza wątpliwości, pytań nie lubi, woli być „niekwestionowana”. Dzisiejsze czasy wydają się jednak drastycznie ograniczać taką opcję.

Kobieta w Kościele

Niełatwy jest los kobiety w Kościele katolickim aż do dzisiaj. Nie możemy być kapłankami, a pewnie niektóre z nas miałyby ochotę. Kościół nie pyta nas o zdanie w żadnej sprawie, o wszystkim decyduje się za naszymi plecami (ten zarzut odnosi się również do ignorowania przez Kościół świeckich w ogóle, mężczyzn również). Generalnie mam wrażenie, że kobieta nie ma w Kościele nic do powiedzenia. Mało jest kobiet teologów, mało kobiet autorek książek religijnych, mało redaktorek w katolickich czasopismach. Tak, kobieta ma cięższy los nie tylko w Kościele, ale także w biznesie czy polityce, ale tam przynajmniej jest jakaś szansa, że cokolwiek osiągnie.

Wiem, że Jan Paweł II mówił o „geniuszu kobiety”, ale co to właściwie ma znaczyć? Taki sam geniusz kobiet, jak i mężczyzn. Jeśli są takie genialne, to dlaczego nikt ich nie słucha? Dlaczego nie mogą być kapłankami? Czy nie marnuje się tutaj wielki potencjał Kościoła? Przecież za czasów św. Pawła sytuacja kobiet wyglądała o wiele lepiej. Były apostołkami i nauczycielkami wiary. Potem jednak zniknęły z pola widzenia wspólnot kościelnych, odsunięte przez patriarchalnych przywódców. Zabroniono im mówić w kościele, nakazano siedzieć cicho i słuchać męża. Ponoć badacze Biblii kwestionują autorstwo tego fragmentu listu św. Pawła, który tak właśnie poucza kobiety. To, co było do przyjęcia 2000 lat temu, nie przemawia do kobiet dzisiejszych. One to właśnie najszybciej odchodzą z polskiego Kościoła. Szybciej niż mężczyźni.

Dyskryminacja kobiet oraz potępiający stosunek do seksualności wyraziły się w nakazie celibatu, który powoduje, że duchowieństwo nie ma dziś kontaktu z kobietami, traktuje je pogardliwie, jako zagrożenie i pokusę. Co może wiedzieć papież o kobiecie? A tymczasem Benedykt XVI z całą stanowczością twierdzi, że kobiety nie czują się dyskryminowane w Kościele. Czy pytał o to kobiety? Zrobił może jakieś referendum wśród katoliczek?

Kościół ma zatem długą drogę do przebycia, żeby sprostać oczekiwaniom nowoczesnych kobiet. Mam nadzieję, że dożyję czasów, kiedy papież pozwoli wyświęcać kobiety i zniesie celibat. Czułabym wtedy, że Kościół naprawdę liczy się z kobietami i ceni je. A teraz tego nie czuję.

Jaka jest obecnie widzialna rola kobiet w Kościele? Na podstawie mojego skromnego doświadczenia twierdzę, że marginalna. Stanowią w Polsce większość uczestników mszy i wszelkiego rodzaju nabożeństw. Sprzątają kościoły i plebanie. Obsługują księży. Pieką ciasta na imprezy kościelne. Dają składki na inwestycje kościelne. Słuchają Radia Maryja. Uczestniczą chętnie w różnych „kursach duchowości”. Sama byłam uczestniczką kursu malowania ikon oraz wykładów o duchowości chrześcijańskiego Wschodu. Ponad 90% uczestników stanowiły kobiety, co wydało mi się dość dziwne, zwłaszcza że wykładowcami byli w 90% mężczyźni. Księża wykładowcy traktowali mnie z góry, nie jako partnera do rozmowy. Jedynie świeccy wykładowcy z młodego pokolenia traktowali mnie normalnie i przyjaźnie. Dlatego z wielkim dystansem traktuję tego rodzaju kursy, zgromadzenia i wspólnoty. Ja tam nie pasuję. Jakby się dobrze zastanowić, to nie pasuję w ogóle do Kościoła jako organizacji. Po części dlatego, że całe struktury organizacyjne Kościoła są obsadzone przez mężczyzn. Oni są pasterzami, a my owieczkami. Wszystko jasne.

Czy kobiety mają jeszcze jakąś niewidzialną rolę w Kościele? Ukrytą? Tego nie wiem, ale być może tak jest. Mam taką nadzieję.

Nie dajmy się zwariować

W naszym kraju z terminami „teolog” i „teolożka” rzecz ma się podobnie jak z deklaracjami politycznymi: w każdym stwierdzeniu otoczenie dopatruje się co najmniej jednego dna – nie lubisz PiS? Na pewno jesteś obrzydliwym PO-wcem! Nie głosowałeś na Platformę? To musisz być zakamuflowaną opcją PiS-owską. Tertium non datur. Odkąd zaczęłam określać siebie jako „teolożkę”, natychmiast zostałam – oczywiście mimowolnie – zaszufladkowana jako feministka – mniej lub bardziej katolicka, ale za to wojująca z patriarchatem i dyskryminacją w Kościele ( jak mniemam, kobieta „teolog” jest automatycznie zaliczana do grona tradycjonalistów szanujących zastane formy językowe). Określenie, które dla mnie było wyborem naturalnym i wręcz odruchowym, okazało się manifestem. Skonfrontowana z tą wiedzą, musiałam dokonać wyboru: naprędce dobudować sobie brakującą ideologię bądź dalej spokojnie robić swoje, nie zważając na kolejne przyprawiane gęby. W dalszym ciągu definiuję siebie jako „teolożkę”. Dlaczego?

Owszem, fundamentalne dla mojej tożsamości jest wspólne wszystkim ludziom człowieczeństwo i podobieństwo do Stwórcy (a wskutek naszej tradycji i historii „człowiek” w języku polskim jest rodzaju męskiego). Zgoda, tyle tylko, że abstrakcyjne człowieczeństwo aktualizuje się wyłącznie w istocie określonej płci, w moim przypadku żeńskiej. Jestem kobietą – w wymiarze biologicznym, psychologicznym, duchowym, społecznym i kulturowym – zostawmy na boku dywagacje, co to właściwie oznacza, bo splot tych płaszczyzn jest tak silny, że nie potrafię teraz ich od siebie wyodrębnić, one w sumie budują moją tożsamość. Język polski pozwala (jak np. przy definiowaniu swojej funkcji czy zawodu: uczeń/uczennica, pisarz/pisarka, nauczyciel/nauczycielka) bądź nakazuje (w przypadku np. czasowników, zaimków) kobietom wybierać odrębne od męskich formy językowe. I ja po prostu korzystam z tej możliwości. Oczywiście, obciążam w ten sposób przekazywaną wiadomość dodatkowo informacją o mojej płci, ale nie widzę powodu, dla którego miałabym tę informację ukrywać (zresztą język polski nie pozwala mi na unikanie kategorii płci na dłuższą metę). Czy stała obecność tej perspektywy wpływa na mój sposób zajmowania się teologią? Nie. Jako teolożka uprawiam dokładnie tę samą teologię, którą zajmowałabym się jako teolog.

Rozumiem, że wchodzące dopiero do języka nowe odpowiedniki żeńskie tradycyjnie męskich zawodów, jak chociażby właśnie teolożka, są dla niektórych nie do zaakceptowania ze względu na brzmienie czy formę. I nie zamierzam walczyć z tym, jak język polski poradził sobie w deklinacji z rozróżnianiem identycznie brzmiących form żeńskich i męskich. Ze wszystkich sił odżegnuję się od językowego imperatywu kategorycznego, a kwestię wrażliwości na kwestie językowe pozostawiam indywidualnym gustom i upływającemu czasowi.

Teologia feministyczna

Pierwszą książką z zakresu teologii feministycznej, z którą się zetknęłam, był traktat dogmatyczny Elizabeth Johnson „She Who Is”. Przeczytałam ją w kilka dni i moja opinia dla wydawnictwa, które mnie prosiło o recenzję, brzmiała: „Wydać”.

Co nie znaczy, że nie miałam do książki uwag, ale uważam, że temat feministycznego spojrzenia na teologię jest wart przedyskutowania. I tu od razu wytłumaczę się z użytych pojęć. Piszę o spojrzeniu feministycznym a nie kobiecym, ponieważ uważam, że spojrzenie kobiece jest pojęciem szerszym. Wiele kobiet wniosło do teologii duży wkład i nawet jeśli nie był on przez mężczyzn podkreślany (kobiety-Doktorów Kościoła mamy dopiero od pontyfikatu Pawła VI), to życie Kościoła zostało przez ten wkład ukształtowane. To trochę jak z kultem świętych – Hildegarda z Bingen, nota bene jedna z wielkich kobiecych postaci wydobytych z cienia dzięki opracowaniom teolożek feministycznych, cieszyła się kultem w kościele niemieckim od swojej śmierci w 1079 roku. Za powszechny został on uznany dopiero w tym roku, co w żaden sposób nie umniejsza świętości benedyktyńskiej prorokini. Tu rodzi się pytanie, które na razie pozostawię zawieszone, z jakiej perspektywy na rozwój teologii patrzymy i o co de facto nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju.

Drugie sformułowanie, którego z rozmysłem użyłam, to stwierdzenie o spojrzeniu na teologię, a nie o spojrzeniu na Boga. Po lekturze książki Johnson i innych opracowań feministycznych pozostawało mi zawsze wrażenie, że w tych książkach Tomaszowe pytanie, będące centrum dogmatyki i motorem rozwoju teologii: „Quid est Deus?”, zostało zapoznane. Zastąpiły je pytania z zakresu socjologii lub administracji kościelnej ( mam tu na myśli m.in. pytanie o kapłaństwo kobiet). Znajdziemy w nich rozważania na temat ucisku, który cierpią kobiety na całym świecie, wpływu języka religii na sytuację społeczno-polityczną kobiet, religii jako sfery, w której niedomiennie panuje patriarchat i przez którą tenże jest promowany, etc. Centrum teologii feministycznej nie wydaje się być Bóg, ale pytanie jak ukształtować obraz Boga, żeby kobiety na tym zyskały. I jeśli mam rację, to jest to podejście błędne metodologicznie, a rozwijana refleksja powinna w takim wypadku nosić nazwę feminologii teologicznej.

Tym, co jest niewątpliwym sukcesem i zasługą teolożek tego nurtu jest wydobycie z zapomnienia wielu kobiecych postaci, których dorobek istotnie naznaczył rozwój teologii. Ponadto nie da się odmówić racji zarzutom dotyczącym minimalizowania znaczenia tego, czego Kościół nauczyły kobiety a także praktyki odsuwania ich w cień i traktowania często bardziej jako zagrożenia moralności, niż partnera do poważnej intelektualnej debaty. Tymczasem kobiece doświadczenie jest od samego początku Kościoła żywym źródłem teologii – początek naszej wspólnoty w Chrystusie to ciężarna nastolatka, której rozeznanie i doświadczenie potwierdza inna kobieta, w podeszłych latach i także nosząca pod sercem dziecko. Pierwszym apostołem zmartwychwstania także jest kobieta, a w pierwotnym Kościele wiele kobiet prorokuje i naucza wraz z mężczyznami (sztandarowym przykładem może tu być Pryscylla, żona Akwili, czy matka i babka Tymoteusza). Nie dziwi, że św. Augustyn powiedział w jednym ze swoich kazań, że kobieca gorliwość w wierze winna zawstydzać mężczyzn, bo oto osoby uważane za słabsze, wyprzedzają ich w doskonałości.

W tym miejscu chcę wrócić do pytania, które postawiłam na początku: z jakiej perspektywy patrzymy na rozwój teologii i o co nam chodzi, kiedy mówimy o kobiecym udziale w jej rozwoju. Jak widać udział ten był i jest znaczny, co więcej – jest to udział bardzo realny, przynoszący namacalne owoce. Nikt go kobietom odmówić nie może, bo tym samym musiałby zanegować podstawy naszej wiary. Problem jest raczej w uznaniu jego wartości i przyznaniu się do tego, że teologia wyrasta z dialogu kobiecego doświadczenia z męskim dążeniem do systematyzacji i konstruowania logicznie powiązanego systemu, rozumowego potwierdzenia prawdziwości tego, co doświadczone. Skarga, z której wyrosła refleksja teologiczna feministek,  to reakcja na realną niesprawiedliwość polegającą na braku uznania i potwierdzenia znaczenia kobiet w rozwoju teologii, a nie brak ich realnego udziału w kształtowaniu tejże.

I teraz pytanie na czym polega rozwój teologii. Czy na mnożeniu artykułów, książek i opracowań (często pisanych do innych opracowań) a „mieć wkład w rozwój teologii” jest jednoznaczne z „mieć swoje hasło w słowniku biograficznym uznanych teologów oraz całą półkę wydanych publikacji”? Czy raczej na stawianiu celnych pytań i poszukiwaniu na nie adekwatnych odpowiedzi? Teologia powoli przestaje być, a dla wielu, szczególnie świeckich teologów, nigdy nie była żyłą złota czy źródłem utrzymania. I myślę, że to dobrze. Teologii, podobnie jak Kościołowi, dobrze robi umiarkowane ubóstwo. Wtedy jest motywacją do refleksji nad nią nie jest wisząca nad głową habilitacja czy konieczność wydania kolejnej książki, a to potrafi bardzo inspirująco wpływać na dyskusje, szczególnie ich poziom.

Teologia rozwija się, kiedy tworzący ją ludzie mają mocne korzenie w ziemi i szeroko rozłożone gałęzie w niebie, a mówiąc mniej poetycko: są otwarci na Ducha Świętego i potrafią słuchać ludzi. Teologia rozwija się tylko wtedy, kiedy zajmujący się nią ludzie zachowują się jak bawiące się dzieci: bardzo poważnie traktują reguły zabawy, co nie przeszkadza im jednocześnie znajdować w tym frajdy i działać twórczo. I, oczywiście, ich działanie jest motywowane poszukiwaniem prawdy.

Jeśli zamiast szukaniem prawdy będziemy próbowali  kierować się resentymentem, nawet mającym podstawy w rzeczywistości, poszukiwanie zabrnie w ślepą uliczkę. I obawiam się, że właśnie to stało się z teologią feministyczną, której krytykę zdarza się słyszeć także ze strony samych feministek. Ich ruch powoli odchodzi od prób dostosowania chrześcijaństwa do ich ideologii a zmierza w kierunku neopogańskiego kultu Wielkiej Bogini. Nam pozostaje wskazanie na potrzebę dostrzeżenia znaczenia kobiet i ich doświadczenia duchowego i życiowego w tworzeniu teologii.

Być kobietą teologiem

Kobietą jestem i fakt ten widać wyraźnie we wszystkim, co robię. Pomijam drobnostki jak to, że na obronę doktoratu włożyłam sukienkę na ramiączkach, czerwone buty na obcasach i pomalowałam paznokcie za czerwono. Kiedyś opowiadałam o swoim doktoracie na zjeździe patrologów i zdałam sobie sprawę, że moje podejście do nauki jest diametralnie różne od panów obecnych na sali – nie wiem, jaki podgląd na tę sprawę miały dwie obecne tam panie. Zresztą zaczęłam swoją opowieść od tego, że taki jest właśnie wkład kobiet w rozwój nauki polskiej. A było to tak. Wiele lat temu na wykładach śp. ks. prof. Emila Stanuli usłyszałam o Grzegorzu z Nyssy. Pewnie ks. Stanula mówił wiele mądrych rzeczy, ale do mnie dotarło tylko to i to zapamiętałam, że Grzegorz był totalną życiową ciapą. Nie radził sobie jako biskup, bo całe pieniądze Kościoła rozdał ubogim i jego brat i przełożony Bazyli miał z nim skaranie boskie. Czy znacie faceta, który całe swoje życie naukowe oparłby na takiej informacji? Ja nie. Ale ja jestem kobietą i tą właśnie informacją poruszona w wieku 19 lat postanowiłam zająć się Grzegorzem z Nyssy. Jak postanowiłam, tak zrobiłam 🙂 Dla Grzegorza podjęłam kolejne studia, najpierw patrologię, potem filologię klasyczną. Dziś mam lat 36, doktorat z Grzegorza na koncie, sześć przetłumaczonych dzieł Grzegorza za sobą, kolejne w planach. Grzegorza kocham. Jestem kobietą.