Nawet wśród teologów i patrologów istnieje głębokie przekonanie, że grzech pierworodny wymyślił Augustyn. Poniekąd jest to prawda, ale tylko w sferze werbalnej. Bo Augustyn rzeczywiście precyzyjnie nazwał to, o czym mówiono od dawna i co stanowiło, i stanowi prawdziwy punkt wyjścia chrześcijańskiej antropologii. We wczesnym okresie rozwoju Kościoła nie było dyskusji na temat grzechu pierworodnego i jego skutków. Wynikało to z zaczątkowego charakteru teologii i skupieniu się na zagadnieniach praktyczno-etycznych. Jednak jednym z pierwszych pytań, jakie postawiło sobie chrześcijaństwo, był problem pochodzenia śmierci i zła. Bardzo wcześnie powiązano śmierć z grzechem Adama, uznając ją za jej skutek, i to przekonanie właściwie nie podlegało dyskusji.
Trudniej było ze złem. Ojcowie byli przekonani, że Bóg nie jest stwórcą zła, a w konfrontacji z manicheizmem wykazywali też, że nie ma innego boga, który byłby przyczyną zła. Źródeł zła dopatrywali się w wolnej woli stworzeń rozumnych. Powszechnie zgadzali się ze stwierdzeniem, że pierwszy człowiek Adam popełnił pierwszy grzech, którego skutki odczuwamy wszyscy, a są nimi przede wszystkim cierpienie i namiętności. Można więc śmiało powiedzieć, że niemal od początku kościelnej refleksji teologicznej istniało powszechne przekonanie co do istnienia tego, co późniejsza teologia nazwała peccatum originale originans – grzechem pierwszego człowieka, którego skutki rozciągają się na wszystkich ludzi.
Co do drugiego aspektu grzechu pierworodnego – peccatum originale originatum, czyli naszego udziału nie tylko w skutkach, ale i w samym grzechu Adama – trwa zażarta dyskusja; strony sporu okopały się na swoich pozycjach – jedna dopatruje się wzmianek na ten temat już w pierwszych pismach Ojców Apostolskich, druga udowadnia, że koncepcję tę wymyślił Augustyn w trakcie kontrowersji pelagiańskiej. Osobiście uważam, że żadna ze stron nie ma racji. Pierwsza próbuje na siłę włożyć w usta Ojców słowa, których nie mogli i nie chcieli wypowiedzieć, druga udaje, że nie widzi niesamowitego bogactwa nauczania Ojców, które wręcz roi się od tekstów o naszej solidarności z Adamem. Zostawiając akademickie spory zapaleńcom, pokażę Wam teraz, co Ojcowie naprawdę mówili o udziale ludzkości w grzechu Adama. Od razu zastrzegam, że będą to tylko przykłady, bo nie sposób na paru stronach przedstawić tego, o czym ostatnio napisałam 179 stron książki :).
A więc krótko. Już u żyjącego w II wieku Ireneusza z Lyonu po raz pierwszy pojawia się stwierdzenie: Jesteśmy wszyscy w pierwszym człowieku, Adamie (Wykład Nauki Apostolskiej 31) i to nie jako figura retoryczna, ale potwierdzenie ontycznej solidarności wszystkich ludzi z pierwszym rodzicem. Punktem wyjścia Ireneuszowej nauki o solidarności ludzkości z Adamem, jest przekonanie o jedności wszystkich ludzi w Chrystusie. Zanegowanie jedności ludzi w Adamie i naszego uczestnictwa w jego grzechu i śmierci, oznaczałoby zanegowanie naszej jedności w Chrystusie i naszego uczestnictwa w odkupieniu. Ireneusz widzi w Adamie typ Chrystusa, a w Chrystusie wypełnienie czynów Adama, dokonane na zasadzie antytezy, odwrócenia. Ta równowaga czy odpowiedniość zdarzeń wymaga, by nasze uczestnictwo w odkupieniu Chrystusa odpowiadało naszemu uczestnictwu w grzechu Adama. Doktryna rekapitulacji zakłada, że Chrystus jest sumą i reprezentantem odnowionej ludzkości, a analogia wymaga, by Adam był podobnie typem i całością ludzkości. Dla Ireneusza termin Adam ma najczęściej znaczenie zbiorowe i oznacza człowieka lub ludzkość. Adam jest jednocześnie pojmowany w sensie ogólnym – człowiek i jednostkowym – ten człowiek. To podwójne znaczenie Adama pozwala Ireneuszowi przechodzić od perspektywy szczegółowej do ogólnej, od osoby do ludzkiej natury. Ireneusz kładzie wielki nacisk na fakt, że Chrystus we Wcieleniu musiał zrekapitulować tego samego człowieka, który był stworzony na początku, bo według niego Adam realnie zawiera w sobie wszystkich ludzi, wszystkie ludzkie pokolenia. Jeśli w Adamie są wszyscy ludzie, to wystarcza, aby Syn Boży odkupił Adama, bo przez to zbawił całą ludzkość. Patrząc z tej perspektywy Ireneusz przyznaje, że jak wszyscy mają udział w Odkupieniu, tak samo wszyscy mieli udział w grzechu Adama, bo wszyscy w jakiś sposób byliśmy w Adamie. W jaki sposób? Zdaje się, że chodzi tu o realną jedność ludzkiej natury czyli ludzkości.
Ireneusz miał kolosalny wpływ na rozwój teologii i na Wschodzie (pisał po grecku) i na Zachodzie (był biskupem Lyonu). Wielu bardziej uzdolnionych Ojców przejęło i rozwinęło jego myśl, wielu mniej zdolnych przejęło wyrażenia, nie zastanawiając się nad ich głębią. Nie ma sensu wymieniać tu wszystkich, którzy mówili o winie Adama jako o naszym grzechu, twierdzili, że my obraziliśmy Boga w Adamie, uznawali, że wszyscy byliśmy w lędźwiach Adama, gdy popełniał grzech, wreszcie uznawali, że wszyscy ludzie zgrzeszyli w Adamie jakby w masie. To nie są wyjątkowe wypowiedzi, których trzeba szukać z lupą w pismach Ojców. Większość Ojców, a może nawet wszyscy byli przekonani o realnej jedności wszystkich ludzi, a jednym z wymiarów tej jedności był prawdziwy udział wszystkich ludzi w grzechu Adama.
Zresztą przeświadczenie o jedności całej ludzkości nie było wymysłem chrześcijaństwa. Wyrazem powszechnego przekonania o jedności ludzkości czy nawet całego świata są starożytne koncepcje filozoficzne, przede wszystkim neoplatnizm i stoicym. Oba te systemy bazują na przekonaniu o organicznej jedności wszystkiego – trudno mi sobie wyobrazić, że wzięły się znikąd. Wymyślili je ludzie, którzy na co dzień żyli zanurzeni w głębokim intuicyjnym przekonaniu o realnym związku wszystkiego ze wszystkim, o jedności świata, a więc także o jedności wszystkich ludzi. Potwierdzeniem powszechności takiego myślenia jest wyraźna, explicite wyrażona myśl o solidarności ludzkości w Adamie, zarówno u Ojców greckich, jak i łacińskich. U różnych Ojców nauka ta nabiera różnych odcieni, zazwyczaj jednak oparta jest na założeniu, że natura ludzka stanowi niepodzielną jedność, więc grzech Adama dotyka całej ludzkiej natury.
Koncepcja jedności ludzkości w Adamie nie stanowi alternatywy dla tradycyjnej katolickiej nauki o grzechu pierworodnym. Powiedziałabym raczej, że może być jej dopełnieniem czy też wyjaśnieniem z innej perspektywy. Co prawda, nie znajdziemy u Ojców przed Augustynem terminu grzech pierworodny, ale ich pisma zawierają naukę, która w podstawowych założeniach zgadza się z dogmatem. To podstawowe założenie to fakt, że Adam utracił świętość i sprawiedliwość nie tylko dla siebie, ale także dla nas; że przekazał całemu rodzajowi ludzkiemu nie tylko śmiertelność i cierpienia ciała, ale także grzech, to znaczy śmierć duszy. Upadek pierwszego człowieka odłączył go od jedności z Bogiem i w jakiś sposób wszyscy ludzie w tym upadku uczestniczyli. A to właśnie stanowi istotę i sens grzechu pierworodnego.
W dzisiejszych czasach rozbuchanego indywidualizmu trudno nam sobie nawet wyobrazić takie wytłumaczenie, nie mówiąc już o uznaniu go za własne. Więcej nawet, trudno nam w ogóle uznać, że czyjaś decyzja może mieć aż tak kluczowy wpływ na nasze życie. Tym bardziej warto wrócić do pomysłów Ojców, by spojrzeć na obecny stan ludzkości z innej perspektywy. Żaden z Ojców przed Augustynem nie zastanawiał się, jak to możliwe, że cudzy grzech ma tak wielu wpływ na życie wszystkich ludzi. Byli po prostu przekonani o jedności wszystkich ludzi i jakimś tajemniczym udziale wszystkich w tym przewinieniu Adama. A jednocześnie, co przedziwne, wierzyli, że grzech bazuje na wolnym wyborze. Dopiero Augustyn postawił ten problem wprost i rozwiązał go w ten sposób, że czyn Adama był wolny, a więc spełnia kryterium grzechu, lecz my uczestniczymy w nim nie dobrowolnie, ale na zasadzie jedności natury. Augustyn porównuje nasz udział w grzechu Adama do chrztu dzieci – one także bezwiednie i bez udziału swojej woli dostępują łaski. Obie te rzeczywistości – grzechu i łaski – są nam dane za zasadzie uczestnictwa we wspólnocie. Mamy udział w grzechu Adama, bo jesteśmy uczestnikami ludzkiej natury, a łaski chrztu dostąpiliśmy we wspólnocie Kościoła. Dla Ojców problem grzechu pierworodnego nie był zagadnieniem teoretycznym, ale praktycznym: z jednej strony boleśnie rzeczywista solidarność z Adamem wciągnęła w nas stan cierpienia, grzechu, odłączenia od Boga, lecz z drugiej strony dzięki solidarności z Chrystusem odzyskujemy więcej niż straciliśmy. Jeśli jednak nie uznamy tej pierwszej solidarności, nie dostąpimy drugiej.
Archiwum kategorii: Dyskusje „miesiąca”
Godność człowieka w perspektywie prawdy o grzechu pierworodnym
Posłowie książki: Christoph Schönborn – Albert Göres – Robert Spaemann, Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła, W drodze, Poznań 1997 s. 79-91.
1. Trzy radykalne różnice dzielą – być może wszystkie – mity o stworzeniu człowieka od opowieści biblijnej na ten temat. Zacznijmy jednak od krótkiego przeglądu odnośnych mitów mezopotamskich, greckich oraz hinduskich.
Według mitu sumeryjskiego, stworzenie człowieka wymusili na bogu Enki młodsi bogowie, którzy już mieli dość ciężkiej pracy, jaką musieli wykonywać na ziemi. Okazało się zresztą, że z siedmiu pierwszych ludzi, od początku przeznaczonych do życia w trudzie i udręce, aż sześciu bogowie sfuszerowali, tak że ludziom od samego początku przypadł los nie do pozazdroszczenia[1].
Natomiast w babilońskim poemacie Enuma Elisz mówi się o tym, że na człowieka już w chwili stworzenia został złożony grzech popełniony w świecie boskim. „Pośród bogów pojawia się wina – przypatrzmy się temu mitowi od razu w interpretującym opisie wybitnego współczesnego biblisty. – Apsu i Mummu zostali zabici i na skutek tego śmierć wkroczyła do bytu. Kingu, przywódca boskich buntowników, zostaje pojmany. Zgromadzenie bogów skazuje go, aby posłużył ponownemu usunięciu zła ze sfery bogów. W tym celu zostaje zabity, a z jego krwi stworzona zostaje ludzkość. W ten sposób w egzystencji człowieka, śmiertelnej i wydanej na pastwę całemu złu, zostaje zamknięta i uwieczniona wina powstała w sferze boskiej”[2].
Greckich mitów na temat pochodzenia człowieka dotarło do nas znacznie więcej. Otóż pierwszego człowieka ulepił z gliny i wody Prometeusz, a zatem bóg raczej drugorzędny, a w każdym razie nie najwyższy Z kolei głośny mit o Deukalionie i Pyrrze opowiada, że ludzkość zniszczona podczas potopu odrodziła się z kamieni, jakie ci oboje rzucali za siebie: „Kamienie, które mąż rzucił za siebie – męską postać przybierają, te, które ręką rzuciła niewiasta – niewieścią. Dlatego ród nasz twardy, na trud wytrzymały, to znak, z jakiego materiału nas stworzono”[3].
Owidiusz przekazuje ponadto dwa mity o ludziach, jacy wyrośli z posianych w ziemię zębów zabitego smoka[4]. Natomiast pracowity lud Myrmonidów powstał z mrówek: „Ciała zmienione, ale obyczaje pozostały dawne, do dzisiaj przetrwały, naród skrzętny i pracowity, umie dorobek własny uszanować i umie go użyć”[5].
Warto może jeszcze przypomnieć późniejszy, orficki mit o stworzeniu człowieka z popiołów, jakie pozostały po boskim Dionizosie i niegodziwych Tytanach: „Dionizos został dzieckiem zabity przez okrutnych i podstępnych Tytanów, którzy następnie ugotowali i pożarli ciało boga. Zeus za karę poraził ich piorunem, a z ich popiołów stworzył ludzi. Dlatego ludzie partycypują w złej naturze tytanicznej i w dobrej naturze boskiej”[6].
Jeśli idzie o mity hinduskie na temat pochodzenia człowieka, pierwszą ich cechą, jaka rzuca się w oczy, jest przenikający je panteizm. Mit o Pradżapatim, który sam jeden był na początku, wyjaśnia powstanie świata – a w tym świecie powstanie człowieka – samoofiarowaniem się owego boga. Z rozpadającego się ciała Pradżapatiego wyłoniło się wówczas wszystko, co istnieje – w tym również ziemia, a na ziemi człowiek. Była to zresztą raczej degradacja istnienia, niż coś pozytywnego – prawdziwe istnienie boga przeobraziło się bowiem w trwanie jakby pozorne, charakterystyczne dla stanu maji. Stąd podstawowym zadaniem wszystkiego, co wyłoniło się z ciała Pradżapatiego, a w każdym razie podstawowym zadaniem człowieka jest staranie się o powrót do owej boskiej prajedni[7].
Najbardziej chyba znany mit hinduski na temat pochodzenia człowieka również przypisuje człowiekowi pochodzenie boskie, ale zarazem będące wynikiem kolejnych degradacji. Prarodzicem naszym był młodszy i niewydarzony brat boga Indry, Wiwaswat. Urodził się on bez rąk i nóg, nienaturalnie gruby, toteż starsi bracia postanowili go przerobić – i w ten sposób Wiwaswat stał się pierwszym człowiekiem.
Druga degradacja, której ludzie zawdzięczają swoje istnienie, dokonała się za sprawą żony Wiwaswata, Saranju. Nie chciała ona małżeństwa z tym nieudacznikiem, toteż po urodzeniu mu bliźniąt ukształtowała swego sobowtóra i podstawiła ją mężowi. Wiwaswat nie zauważył podmiany i z owej fałszywej Saranju urodził się Manu, pierwszy człowiek w całym tego słowa znaczeniu (Wiwaswat w końcu bowiem odzyskał status boga)[8].
Manu ożenił się – to jeszcze jedna degradacja tego co boskie w kierunku tego co ludzkie – z dziesięcioma córkami Wirini (vel Ratri, vel Dakszi), czyli Nocy. I właśnie w ten sposób zaludniła się ziemia[9].
2. Porównajmy teraz wszystkie powyższe mity z biblijną opowieścią o stworzeniu człowieka. Po pierwsze, Biblia – w przeciwieństwie do różnych mitologii, zawierających zazwyczaj wiele, zresztą nie dających się wzajemnie ze sobą zharmonizować, mitów o początkach człowieka – przekazuje tylko jedną opowieść o tym, w jaki sposób człowiek znalazł się na ziemi. Owszem, opowieść ta przekazana została w dwóch redakcjach – młodszej, kapłańskiej (Rdz 1,26-31), i starszej, jahwistycznej (Rdz 2,4-25) – ale nie ma wątpliwości, że oba opisy dotyczą tego samego wydarzenia.
Jasna świadomość, że wszyscy pochodzimy z jednego pnia – ba, nawet od jednej pierwszej pary – istotnie pomogła nam zrozumieć, że jako ludzkość stanowimy jedną rodzinę. Karl Jaspers – który, jak wiadomo, raczej dystansował się wobec chrześcijaństwa – źródeł owej uniwersalizującej tendencji dopatrywał się nawet znacznie głębiej, mianowicie w biblijnym monoteizmie. Jego zdaniem, dopiero wyznawanie jedynego i osobowego Boga, który jest transcendentnym wobec wszechświata jego Stwórcą, umożliwiło ludziom patrzenie na ten wszechświat jako na całość, jako na universum znajdujące się w obliczu swego Stwórcy. Wiara w Boga, który jest Stwórcą i Ojcem wszystkich ludzi, umożliwiła również ukształtowanie się samego nawet pojęcia ludzkości jako czegoś jednego[10].
Po wtóre, tylko Boże Objawienie mówi o tym, że człowiek został stworzony przez samego Boga i że podstawowym tego powodem była miłość Boża. W religiach politeistycznych człowiek nie śmie myśleć o sobie tak wysoko, ażeby swoje istnienie przypisywać aż bogu najwyższemu. (Piszę „bóg najwyższy” z małej litery, bo w mitach również on sam wyłonił się niegdyś z pierwotnego chaosu, zatem zapewne jest on tylko jedną z sił tego świata, a wobec tego byłoby bluźnierstwem dopatrywać się w nim Boga Prawdziwego).
Pod jednym tylko warunkiem politeiści mają odwagę objaśniać początek ludzi wolą boga najwyższego: jeśli w micie wyraźnie mówi się o tym, że człowieka ów bóg najwyższy uczynił czymś w rodzaju metafizycznego śmietnika. W ten sposób, w micie babilońskim, Marduk stwarza człowieka, ażeby umieścić w nim przeklętą krew zbuntowanego boga Kingu. Z kolei w micie orfickim, Zeus stwarza człowieka z boskich resztek Dionizosa, ale i z pozostałości po niegodziwych Tytanach. Natomiast australijski bóg Baiame stwarza człowieka z własnych odchodów[11]. Jak widzimy, politeiści nie myśleli o sobie, ani w ogóle o człowieku, w sposób zbyt wygórowany.
O miłości Boga jako ostatecznym źródle powstania człowieka nie mogą również, rzecz jasna, mówić mity panteistyczne. W panteistycznym obrazie świata jedynym powodem powstania rzeczy i ludzi może być tylko rozpadanie się boskiej prajedni. Toteż samo nawet zaistnienie człowieka mity te przedstawiają jako nic dobrego, jako wynik degradowania się tego co boskie. Tylko na gruncie biblijnej wiary w transcendentnego Stwórcę nieba i ziemi możliwe stało się poznanie tej prawdy, że istniejemy dlatego, gdyż staliśmy się przedmiotem szczególnej Bożej miłości.
Wreszcie po trzecie, nigdzie poza Bożym Objawieniem nie znajdziemy prawdy, że człowiek został stworzony jako ktoś jednoznacznie i całkowicie dobry, co więcej, że został stworzony na obraz i podobieństwo samego Boga (Rdz 1,26n), a grzech oraz inne zło pojawiły się później z naszej własnej winy (choć nie bez wpływu grzechu, jaki miał miejsce w świecie stworzeń duchowych). Mitom początku obca jest sama nawet idea grzechu pierworodnego, podobnie jak nie znajdziemy w nich samej nawet idei stworzenia. Wszechświat oraz ludzie albo wyłaniają się z jakiegoś boga (mity panteistyczne), albo – częściej – tworzone są z pierwotnego chaosu, nieraz wyobrażanego w postaci siejącego zniszczenie potwora, pokonanego w kosmogonicznej walce przez boskiego demiurga (mity politeistyczne).
Zarówno mity panteistyczne, jak politeistyczne, przekazują nam skrajnie pesymistyczny obraz człowieka: w człowieku jest wiele zła, i to nie dlatego, żeśmy sami to zło na siebie sprowadzili, ale dlatego, że takimi zostaliśmy już stworzeni. W mitach panteistycznych, samo zaistnienie człowieka (i nie tylko człowieka) świadczy o boskim degradowaniu się. Natomiast w mitach politeistycznych, człowiek jest albo „śmietnikiem” na zło, jakie zdarzyło się w świecie boskim, albo ofiarą partactwa swoich boskich twórców[12], albo wreszcie nosi w sobie cząstkę owego pierwotnego chaosu, który ledwo został ujarzmiony przez boskiego demiurga[13].
Świadomość mityczna jest w tym punkcie znamiennie zgodna, niezależnie od kręgu kulturowego, w którym się przejawiała: człowiek jest głęboko i od samego początku naznaczony złem. W świetle Bożego Objawienia narzuca się następujące wyjaśnienie owej zastanawiającej zgodności mitów, iż człowiek od samego początku jest pogrążony w takim lub innym złu: Mity w sposób zdumiewająco trafny odsłaniają faktyczną ułomność naszego człowieczego losu, natomiast w różnorodnych wyjaśnieniach źródeł tej ułomności mity przejawiają to charakterystyczne dla grzeszników poczucie własnej niewinności, na które z psychologiczną przenikliwością zwraca uwagę opis biblijny w zachowaniu pierwszych grzeszników opisanych w Biblii (Rdz 3,12-13).
Krótko mówiąc: Nawet sposób, w jaki prastara świadomość mityczna opisuje nasze ludzkie uwikłanie w złu, świadczy o tym, jak beznadziejnie trwale jesteśmy w tym złu uwikłani. Łatwiej nam było zapomnieć gruntownie o naszej ludzkiej, niewiarygodnie wręcz wysokiej godności stworzeń powołanych do przyjaźni z samym Bogiem, niż wyrzec się fałszywego przeświadczenia o naszej niewinności, niż zdobyć się na uznanie naszej własnej winy za zło, w którym jesteśmy pogrążeni.
Liczne mity o początkach człowieka – różnorodnie, ale zgodnie stwierdzające fakt naszego uwikłania w zło oraz naszą odmowę przyznania się do odpowiedzialności za to – skłaniają do sformułowania tezy, że prawdę o pierwotnej godności człowieka oraz o późniejszym upadku pierworodnym mogliśmy sobie przypomnieć dopiero dzięki Bożemu Objawieniu. Grzesznicy sami z siebie niezdolni są bowiem do miłości Boga, natomiast zdolni są aż nadto do fałszywego zrzucania z siebie odpowiedzialności za zło, za które faktycznie są odpowiedzialni.
Tezę tę – że bez Objawienia Bożego prawda o grzechu pierworodnym prawdopodobnie w ogóle nie pojawiłaby się w horyzoncie naszych rozważań o człowieku – wyraźnie głosi Katechizm Kościoła Katolickiego: „Rzeczywistość grzechu, a zwłaszcza grzechu pierworodnego, wyjaśnia się dopiero w świetle Objawienia Bożego. Bez tego poznania Boga, jakie ono nam daje, nie można jasno uznać grzechu; pojawia się pokusa, by wyjaśniać go jedynie jako wadę w rozwoju, słabość psychiczną, błąd, konieczną konsekwencję nieodpowiedniej struktury społecznej itd. Tylko poznanie zamysłu Bożego wobec człowieka pozwala zrozumieć, że grzech jest nadużyciem wolności, której Bóg udzielił osobom stworzonym, by mogły Go miłować oraz miłować się wzajemnie” (nr 387).
Katechizm idzie zresztą dalej: „Trzeba poznać Chrystusa jako źródło łaski, by uznać Adama za źródło grzechu” (nr 388). Z drugiej zaś strony, „nie można naruszyć objawienia grzechu pierworodnego, nie naruszając misterium Chrystusa” (nr 389). Pokazanie głębokiej prawdziwości tych tez wymagałoby odrębnego studium.
3. Wiara katolicka ogromną wagę przywiązuje do tego, że grzech naszych pierwszych rodziców był konkretnym wydarzeniem. Toteż nie do przyjęcia są dla niej próby zredukowania opowieści o grzechu pierworodnym do kategorii mitu, tak jakby w opowieści tej chodziło jedynie o podkreślenie, że w zło zbyt głęboko się uwikłaliśmy, abyśmy mogli własnymi tylko siłami się z niego wyzwolić[14].
Chodzi o to, że człowiek wyszedł z ręki Stwórcy jako istota bezgrzeszna, wewnętrznie zintegrowana i spontanicznie zwrócona ku swemu Stwórcy. Jeśli tak było naprawdę, to pierwszy w ludzkich dziejach grzech miał w sobie coś absolutnie niepowtarzalnego. Był to jedyny w naszych dziejach grzech popełniony przez osoby bezgrzeszne. Nie potrafimy więc zrozumieć jego szczególnej niegodziwości: przecież całe nasze doświadczenie na temat ludzkiego zła dotyczy wyłącznie zła czynionego przez grzeszników. Rzecz jasna, jedyny w dziejach grzech popełniony przez ludzi bezgrzesznych i świętych musiał spowodować jakąś nieporównywalną z skutkami innych grzechów katastrofę.
Opis biblijny precyzyjnie wskazuje, na czym ten grzech polegał. Polegał on na tym, że człowiek wycofał się z postawy całkowitego zawierzenia siebie Bogu i zaczął podejrzewać Boga o to, że prowadzi wobec nas jakąś grę, w której niekoniecznie chodzi o nasze dobro. „Wie Bóg – udało się szatanowi podsunąć podejrzenie naszym prarodzicom – że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3,5). Ostatni fragment tego zdania pozwala domyślać się, że człowiek postanowił zamknąć się na płynącą od Boga prawdę o dobru i złu; postanowił, tak jakby to on był bogiem, sam „ustanawiać”, co jest dobrem, a co złem. Odtąd każdy zapewne ludzki grzech zawiera w sobie te dwa momenty: brak zawierzenia siebie Bogu oraz uzurpowanie sobie boskiej władzy nad prawem moralnym.
Dlaczego grzech pierworodny ogarnął wszystkich ludzi, dlaczego wszyscy potomkowie pierwszych grzeszników przychodzą na świat jako pozbawieni wspólnoty z Bogiem, który przecież niezmiennie nas kocha i niezmiennie obdarza życiem? Święty Tomasz stawia dramatyczne pytanie: Czyżby nasze rodzenie się w grzechu pierworodnym przeczyło prawdzie słowa Bożego zapisanego w Księdze Ezechiela, że „syn nie poniesie nieprawości ojca” (Ez 18,20)? Jednak jeden warunek – odpowiada Tomasz na tak postawione pytanie – musi być spełniony, ażeby wina rodziców nie ogarnęła dzieci: że one same nie są tej winy uczestnikami. Niestety, nie odnosi się to do grzechu pierwszych rodziców[15]. Dlaczego?
W jakim sensie my wszyscy uczestniczyliśmy w grzechu naszych prarodziców? Jeśli ojciec przegrał majątek w karty – wyjaśniali nam w dzieciństwie katecheci – to dzieci będą biedne. Otóż kiepskie to wyjaśnienie, bo wskazuje tylko na to, że niekiedy ponosimy skutki zła popełnionego przez innych.
Głębsze, jakkolwiek również budzi wiele pytań, jest wyjaśnienie, które w Kościele podaje się najczęściej: Pierwszy grzech ogarnął samą naszą ludzką naturę, samo bycie człowiekiem. Nie ma już w nas spontanicznego niegdyś i niczym nie zakłóconego otwarcia na Boga jako Kogoś Bardzo Bliskiego i Ostatecznego Źródła życia i sensu.
Święty Tomasz powie, że powszechność grzechu pierworodnego wynika stąd, że jako ludzkość jesteśmy znacznie bardziej jednym organizmem, niż to widać empirycznie: „Wszystkich ludzi rodzących się z Adama można uważać za jednego człowieka”[16]. Podobnie jak jesteśmy, więcej niż da się to obserwować, jednym duchowym organizmem jako Kościół. Ta tajemnicza, ale realna jedność ludzkości wydaje się być ontycznym gruntem, na którym prawdziwie może nas ogarnąć zbawcza moc płynąca z Krzyża Chrystusa. W ten sposób, „gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20).
Owszem, ma rację Paul Ricoeur, a przed nim mieli ją pelagianie, że my potrafimy się wzajemnie indukować grzechem. Mechanizm rozszerzania się grzechu poprzez naśladowanie świetnie opisał Dostojewski w swojej noweli pt. „Sen śmiesznego człowieka”. Bohaterowi noweli przyśniło się, że znalazł się na planecie idealnie takiej samej jak ziemia, na której jednak ludzie zachowali w całej pełni pierwotną sprawiedliwość i zażyłość z Bogiem. „Skończyło się na tym, że ich wszystkich zdeprawowałem!” – opisuje swój sen ów bohater.
„Jak złośliwa trychina – przytoczmy przynajmniej jakiś fragment tego opisu – jak atom dżumy zarażającej całe państwa, tak i ja zaraziłem sobą całą tę szczęśliwą, bezgrzeszną przede mną ziemię. Nauczyli się kłamać i pokochali kłamstwo, i poznali jego piękno. O, to być może zaczęło się n i e w i n n i e, od żartu, od kokieterii, gry miłosnej, w samej rzeczy może od atomu, ale ten atom kłamstwa przeniknął w ich serca i spodobał się im. Następnie szybko zrodziła się zmysłowość, ona z kolei zrodziła zazdrość, a ta – okrucieństwo… O, nie wiem, nie pamiętam, ale prędko, bardzo prędko trysnęła pierwsza krew: zdziwili się i przerazili, i zaczęli się rozdzielać, oddalać od siebie. Pojawiły się związki, ale już przeciwko sobie. Zaczęły się wyrzuty, zarzuty. Poznali wstyd i podnieśli go do rangi cnoty. Zrodziło się pojęcie honoru, i w każdym związku pojawił się własny sztandar. Zaczęli dręczyć zwierzęta, a one uciekły do lasów i stały się im wrogami. Zaczęła się walka o rozdział, o wyodrębnienie, o sprawy osobnicze, o moje i twoje. Zaczęli mówić różnymi językami. Poznali smutek i pokochali smutek, pragnęli cierpienia i mówili, że prawdę osiąga się tylko przez cierpienie. Wtedy pojawiła się u nich nauka. Kiedy stali się źli, zaczęli mówić o braterstwie i humanitaryzmie i zrozumieli te idee. Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie całe kodeksy, żeby je zagwarantować, a dla zabezpieczenia kodeksów wystawili gilotynę. Ledwie pamiętali o tym, co utracili, nawet nie chcieli wierzyć w to, że byli kiedyś niewinni i szczęśliwi. Śmiali się nawet z możliwości tego dawnego szczęścia i nazywali je marzeniem”.
Otóż prawda o grzechu pierworodnym jest głębsza. On nie przychodzi do nas z zewnątrz, przez naśladowanie cudzych grzechów ani przez uczestnictwo w naznaczonych grzechem strukturach kulturowych. Jako potomkowie pierwszych grzeszników jesteśmy duchowo zdeformowani już od samego naszego zaistnienia w rodzinie ludzkiej. To nie jest tak, że dopiero z czasem stajemy się grzesznikami, w miarę jak naśladujemy grzechy innych ludzi. Zatem opis Dostojewskiego sięga zaledwie naskórka tajemnicy ludzkiej grzeszności.
Ale w perspektywie tej głębokiej naszej grzeszności, tak zatrważającej, szczególnie odsłania się też nasza szczególna godność. Chodzi nie tylko o to, że trzeba było aż Syna Bożego, ażeby mogło dokonać się nasze wyzwolenie z grzechu i odzyskanie przyjaźni z Bogiem. Fakty są takie, że godność ludzka jest aż tak wielka, że Syn Boży rzeczywiście do nas przyszedł i dokonał naszego wyzwolenia!
4. Zestawialiśmy prawdę o grzechu pierworodnym z różnymi, zawierającymi bardzo pesymistyczną antropologię, mitami o początkach człowieka. Parę słów należy się jeszcze oświeceniowej tezie, odrzucającej prawdę grzechu pierworodnego w imię doktryny o naturalnej dobroci ludzkiej natury.
Czy doktryna taka w ogóle mogłaby się pojawić bez kulturowego oddziaływania biblijnej prawdy, że „wszystko, co Bóg uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31)? Na pewno jest to ważne pytanie, ale teraz zostawmy je na boku. Na razie zauważmy, że oświeceniowe przeświadczenia, iż rodzimy się bez grzechu pierworodnego (które zaowocowały m.in. licznymi w XVIII wieku opowieściami o poczciwych i bezgrzesznych „dzikusach”), powstały nie tylko w kręgu oddziaływań Biblii, ale sformułowane zostały w celu bezpośredniego przeciwstawienia się prawdzie o grzechu pierworodnym.
Przypomnijmy sławną wypowiedź Jana Jakuba Rousseau, sformułowaną w roku 1762: „Podstawową zasadą wszelkiej moralności, zasadą, którą przyjąłem za punkt wyjścia rozważań we wszystkich moich pismach, jest następująca: Człowiek jest istotą z natury dobrą, miłującą sprawiedliwość i ład, nie zna pierwotnego zepsucia ludzkie serce, a pierwsze odruchy naturalne zawsze są prawe. Dowodziłem, że jedyna namiętność, która rodzi się wraz z człowiekiem, czyli miłość samego siebie, jest sama w sobie obojętna w stosunku do dobra i zła; że staje się dobra czy zła wskutek przypadku lub zależnie od okoliczności w jakich się rozwija. Pokazałem, że wszystkie występki, jakie przypisuje się sercu ludzkiemu, nie są przyrodzone, i przedstawiłem, w jaki sposób to zło powstaje. Prześledziłem, by tak rzec, jego genealogię i wskazałem, że wskutek stopniowego wypaczania się pierwotnej swej dobroci ludzie stają się w końcu tym, czym są”[17].
Rzecz jasna, za pomocą doktryny, że nadal, również po grzechu Adama, rodzimy się jako istoty bezgrzeszne, nie unieważni się tego ogromu zła, które nas trapi. Jedynym, co się osiąga za pomocą takiej doktryny, jest kształtowanie fałszywej świadomości, że źródła tego zła są wyłącznie na zewnątrz, że nie są one również w nas samych, jako że my przecież urodziliśmy się bezgrzeszni.
Trudno się nie zgodzić z Ewą Bieńkowską, która tak oto przedstawia znaczenie poglądów Rousseau dla europejskiego myślenia oraz ich praktyczne konsekwencje: „Natura jest nieskażona, człowiek wyszedł dobry z rąk Stwórcy. Zdeprawowało go społeczeństwo, ucząc zawiści, kłamstwa, próżności, wpajając niezdrowe żądze. Prawdziwy upadek Adama nie jest upadkiem natury, lecz wchłonięciem przez kulturę świata sztuczności i masek. Rousseau nie będzie głosił powrotu do stanu pierwotnego, wie, że to chimera, i proces puszczony w ruch nie da się cofnąć. Natomiast można kulturze przywrócić utracony blask autentyczności – zaprowadzając właściwe rządy, pod którymi zepsucie nie będzie już możliwe, jak w Sparcie, jak w kalwińskiej republice Genewy. Oto społeczność zorganizowana w ten sposób, że ludzie odzyskują w niej niewinność stworzeń Bożych, skaza grzechu zostaje starta jak szminka komedianta. Polityka jest prawdziwym imieniem eschatologii”[18].
Wiemy już, do czego doprowadziła utopijna „eschatologia”, w imię której przeprowadzono rewolucję październikową. Obecnie jesteśmy w trakcie realizowania następnej rewolucji. Przekonani o naszej naturalnej dobroci i bezgrzeszności, usiłujemy unieważnić moralne fundamenty, na których dotychczas budowana była demokracja. Obrońcy demokracji klasycznej, opartej na prawie moralnym, coraz częściej są piętnowani jako wrogowie wolności.
Jedno jest pewne: Wiele nieszczęść sprowadzimy na siebie, jeśli dopuścimy do zwycięstwa tej nowej rewolucji. Bo rzeczywistości nie da się oszukać. Prawda jest taka, że nie jesteśmy jednak bezgrzeszni, że również w sobie samych nosimy źródła zła, które nas dręczy. Toteż żadna próba zbudowania naszego ludzkiego świata, tak jakbyśmy byli bez grzechu, nie może się skończyć dobrze.
[1] Krystyna Łyczkowska i Krystyna Szarzyńska, Mitologia Mezopotamii, Warszawa 1981 s.60-67.
[2] Norbert Lohfink, Opowiadanie o grzechu pierworodnym, w: tenże, Pieśń chwały, tłum. Jan Doktór, Warszawa 1982 s.58.
[3] Cytuję ze źródła stosunkowo późnego, które pochodzi z samego przełomu ery przedchrześcijańskiej i chrześcijańskiej: Owidiusz, Przemiany, tłum.Anna Kamieńska, Warszawa 1969 , s.7.
[4] Dz.cyt., s.21-22 i 52.
[5] Dz.cyt., s.58.
[6] Paul Ricoeur, Symbolika zła, tłum. Stanisław Cichowicz i Maria Ochab, Warszawa 1986 s.266.
[7] Raymond Panikkar, La faute originante ou l´immolation créatrice: le mythe de Prajâpati, w: Le mythe de la peine, red. Enrico Castelli, Paris 1967 s.70-88.
[8] Władimir Erman i Eduard Tiomkin, Mity starożytnych Indii, tłum. NN, Bydgoszcz 1987 s.21.
[9] Dz.cyt., s.188.
[10] Karl Jaspers, Rozum i egzystencja. Nietzsche a chrześcijaństwo, tłum. Czesława Piecuch, Warszawa 1991 s.208-238.
[11] Bogowie – demony – herosi, red. Zbigniew Pasek, Kraków 1996 s. 65.
[12] Jak we wspomnianym wyżej micie sumeryjskim o stworzeniu pierwszych siedmiu ludzi. Por. też pochodzące z końca II wieku po Chrystusie świadectwo świętego Ireneusza na temat wyobrażeń o pochodzeniu człowieka w gnostyckim systemie Saturnina: „Świat i wszystko, co w nim jest, stworzyło jakichś siedmiu aniołów. Człowieka również stworzyli aniołowie. Z góry od najwyższej potęgi zjawił się świetlany obraz, ale, gdy go nie mogli utrzymać, bo zaraz wracał do góry, napominali się słowami: <Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo>. Kiedy człowiek został uczyniony, ten ludzki twór nie zdołał się wyprostować, bo aniołowie byli nieudolni, lecz jak robak pełzał po ziemi. Wówczas ta wyższa potęga, na podobieństwo której został uczyniony, litując się zesłała z góry iskierkę życia, która wyprostowała człowieka, dała mu członki i życie. Po śmierci wraca ta iskierka do tego, co jest tego samego rodzaju, a inne składniki rozpadają się” (św. Ireneusz, Adversus haereses, 1,24,1; cyt. za: Andrzej Bober, Światła ekumeny. Antologia patrystyczna, Kraków 1966 s. 32).
[13] W skrajnych ujęciach wyrazi się to aż w mitach o pochodzeniu jakichś pierwszych ludzi z zębów zabitego smoka. Por. też mit indiańskich Nawahów i Apaczów o bogini Ahsonnutli, która „ulepiła pierwszych ludzi z mąki i wody morskiej” (Bogowie – demony – herosi, s.21); warto pamiętać, iż morze jest najczęstszym – obok smoka – symbolem pierwotnego chaosu. Por. ponadto chiński mit o stworzeniu – zróżnicowanym zresztą w odniesieniu do biednych i do bogatych – pierwszych ludzi z błota (Mieczysław Künstler, Mitologia chińska, Warszawa 1981 s.48).
[14] Tak interpretuje prawdę o grzechu pierworodnym m.in. Paul Ricoeur, w cytowanej już książce pt. Symbolika zła (por. zwłaszcza ss. 219-263).
[15] Suma teologiczna, 1-2 q.81 a.1 ad 1.
[16] Tamże, główna część artykułu.
[17] J.J.Rousseau, List do arcybiskupa de Beaumont, w: tenże, Umowa społeczna, itd., tłum. Hanna Rosnerowa, Warszawa 1966 s.610n.
[18] Ewa Bieńkowska, Znak 44 (1992) nr 12 s.22.
Myśli papieża na zachętę
Przyznam, że gdybym nie słyszała krytycznych uwag o książce Benedykta, to nie sięgnęłabym po nią. Teksty papieża nie należą do ulubionych przeze mnie. Jeśli jeszcze z zaciekawieniem przeczytałam pierwszą część trylogii o Jezusie, to już przez papieskie encykliki przejść mi się nie udało. Uważam je za nudne. Książka o ewangeliach dzieciństwa jest krótka, więc przeczytałam. Bez zachwytów. U papieża uderza mnie jakby dziecięca naiwność. Wierzy we wszystko dosłownie, jak dzieci, którym się czyta bajki na dobranoc. Gdzieniegdzie powie coś interesującego, trafi mu się jakieś fajne zdanie, ale generalnie nuda i piętrzące się nierozwiązane wątpliwości.
Po pierwsze, jeśli genealogie przedstawione przez Mateusza i Łukasza są genealogiami Józefa, a Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa, to w jaki sposób mogą te genealogie odnosić się do Jezusa? Gdyby fizycznie miała być matką tylko Maryja, z pewnością podano by rodowód Maryi.
Według mnie Józef był fizycznym ojcem Jezusa. Mimo niezachwianej wiary papieża w fizyczne dziewictwo Maryi, dla mnie żądanie takiej wiary jest niemożliwe do spełnienia. Po pierwsze, papież nigdzie nie tłumaczy po co właściwie mamy wierzyć w fizyczne dziewictwo Maryi. Co taka wiara w nas zmienia, co wspomaga? Jakie znaczenie miałaby dla mnie taka wiara? Papież nie pisze też, dlaczego dla niego osobiście jest to tak istotne, że Maryja nie współżyła fizycznie z mężem. Po drugie, papież przypomina słowa soboru o tym, że Jezus był w pełni człowiekiem. Jeśli tak, to powstał, tak jak każdy człowiek, z połączenia plemnika z komórką jajową. Jeśli powstał wyłącznie z komórki jajowej Maryi, to czy był w pełni człowiekiem? Czy może Duch Święty zstąpił w łono Maryi w postaci boskiego plemnika? Ale wtedy już Jezus nie byłby w pełni człowiekiem, czyż nie tak?
Opowieść o dziewictwie Maryi należy interpretować duchowo. Papież wspomina Karla Bartha, który mówił, że dwa najważniejsze punkty w historii Jezusa to narodzenie z Dziewicy i zmartwychwstanie. Jeśli zmartwychwstanie oznacza powrót Jezusa z kosmicznego rejonu Ziemi do rejonu Nieba, to narodzenie z dziewicy może oznaczać utworzenie na Ziemi miejsca zejścia Jezusa z Nieba na Ziemię. Innego sensu dziewiczości naprawdę trudno mi się dopatrzyć. Papież oczywiście wierząc w fizyczne dziewictwo, nie ma potrzeby znajdywania innych interpretacji dziewictwa. Jednak jest to możliwe i wskazane w teologii, widzieć coś poza słowem, poza dosłownością. Trzeba umieć „wyciągnąć Ducha” z historii o dziewiczych narodzinach. Tego papież nie robi w swojej książce.
Papież cytuje też słowa z Ewangelii, że Józef nie zbliżał się do Maryi, aż porodziła syna. Papież nie zwraca uwagi na istotne słówko „aż”. Według mnie Józef prowadził z Maryją normalne życie seksualne i mieli dzieci, o których zresztą wspomina Ewangelia. Przecież Jakub był bratem Jezusa. Po drugie, jeśli Jezus byłby jedynakiem, to czy zostawiłby swą matkę samą bez opieki i poszedł sobie na wędrówkę? Zdaje się, że Józefa już wtedy nie było, prawdopodobnie zmarł. Jezus zostawiając matkę samą, czy nie popełniłby grzechu? Wiadomo, że samotne kobiety były wtedy w tragicznej sytuacji. Zatem logiczne wydaje się, że miał rodzeństwo.
Co mnie drażni u papieża? Wyprowadzanie daleko idących analogii. Na przykład, ponieważ nie ma nic do powiedzenia o Józefie, bo trudno coś mieć, to opiera jego opis na Psalmie 1! Jedno słówko: „sprawiedliwy” skłania papieża do odwołania się do tego właśnie Psalmu. A przecież to słowo występuje w Biblii dziesiątki razy.
Benedykt nie rozwiązuje także następującej wątpliwości: jeśli naprawdę Maryja wiedziała o cudownym nadprzyrodzonym pochodzeniu Jezusa, dlaczego ostro reagowała, kiedy rozpoczął On swoją działalność? Przecież wołała go do domu, kiedy nauczał, bo myślała, że postradał zmysły. Chętnie bym poczytała takie właśnie rozważania.
Następna kwestia: narodziny w Betlejem czy w Nazarecie? Papież trzyma się wersji betlejemskiej, żeby wypełniły się Pisma. Natomiast mnie bardziej przekonują historycy, którzy mówią o tym, że podatki były pobierane w cesarstwie w miejscu zamieszkania, a nie urodzenia. Zastanawia też podejmowanie przez Józefa i Maryję ryzyka męczącej podróży z Nazaretu do Betlejem w ostatnim miesiącu ciąży! Naprawdę wszystko mi jedno, gdzie urodził się Jezus. Ale myślę, że był to raczej Nazaret.
Analizując słowa „pokój ludziom dobrej woli” (Łk 2, 13-14) papież dochodzi do wniosku, że chodzi tu o ludzi upodobnionych do Chrystusa. Grecki tekst mówi o ludziach upodobania Pańskiego. Papież kojarzy to ze słowami o Synu umiłowanym, w którym Pan ma upodobanie. Na tej podstawie dochodzi do wniosku, że pokój jest zwiastowany ludziom , którzy żyją w całkowitym oddaniu się Ojcu, we wspólnocie woli z Ojcem. Jeśli tak, to niestety takich doskonałych ludzi jak Chrystus na ziemi nie ma i nie będzie. Zatem komu Bóg chciał dać ten pokój? W kim ma upodobanie? Cudowność tego określenia polega na tym, że Bóg ma w każdym z nas upodobanie, mimo że nie jesteśmy jeszcze doskonali jak Jego Syn umiłowany. Bóg przyszedł do grzeszników, takich, których wola wcale nie jest idealnie zjednoczona z Jego wolą, którym do Chrystusa bardzo daleko. Więc tu nie zgadzam się z papieżem także. Bóg ma upodobanie we wszystkich ludziach, tak jak w Chrystusie, czy to nie jest wspanialsza interpretacja?
Jeśli chodzi o opowieść o mędrcach i gwieździe, to osobiście nie interesuje mnie jej historyczność. Ta opowieść podoba mi się tak czy inaczej. Papież nie zauważył podobieństwa, które rzuca mi się bardzo w oczy, między gwiazdą betlejemską a słupem ognia i chmur, który prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej. Gwiazda to światłość. Podobnie jak ogień. Gwiazda jest na niebie, oświetla drogę wędrującym mędrcom. Ogień, obłok i gwiazda są przewodnikami ludzi do ziemi obiecanej. Jest to warta podkreślenia analogia. Chodzi o to, że mędrcy zdążający do nowonarodzonego króla nie kierują się „szkiełkiem i okiem”, ale umieją dostrzec nadprzyrodzone światło, które wiedzie ich do Prawdy.
Zgodzę się z Ewą Kiedio, że książka Benedykta to książka sygnałów. Wiele tematów domaga się rozwinięcia i interpretacji. Może to szansa dla teologów. Może to książka napisana na zachętę. Papież sygnalizuje pewne problemy i mówi: zajmijcie się tym, kochani teolodzy, daję wam te moje myśli jako zachętę do teologii.
Ani o Jezusie, ani o dzieciństwie
Po głosach Ewy Kiedio i Roberta M. Rynkowskiego kilka zdań ode mnie. O tej książce dość przewrotnie można powiedzieć, że treść nie odpowiada tytułowi. „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”. W pewnym sensie ani to nie jest o Jezusie, ani o Jego dzieciństwie. Jezusa spotykamy dopiero… w epilogu. Benedykt, który pontyfikat buduje na wskazywaniu Boga żywego i osobowego wymiaru wiary – tu odchodzi od tych standardów. Oczywiście, że to sąd na wyrost, a problem jest źródłowy (znikomość relacji o dzieciństwie), ale coś chyba jest na rzeczy. Papież nie pisze tu w perspektywie osobowej, ani o Jezusie, ani o innych bohaterach (włącznie z Maryją, co zauważyła Ewa, czy o Józefie, bądź co bądź patronie autora). Zajmują go kwestie drugorzędne: miejsce i czas narodzin, żłobek, gwiazda betlejemska – koniec końców są to „sprawy techniczne”, które nie za wiele mówią nam o Bogu.
Zapewne najwięcej dowiedzielibyśmy się o Nim z komentarza Ratzingera do tajemnicy wcielenia, na którą wskazują Ewa i Robert. Tu linia obrony książki mówi, że wtedy tekst stałby się teologiczną interpretacją. Wolałbym taki tekst. Bo cóż z tego, że zainteresowały nas uwagi papieża dotyczące relacji Boga do materii i wkroczenia w świat ludzkiej rzeczywistości – uznanie, że Bóg z materią może sobie poradzić na sobie właściwy sposób – jeśli potem czwarta część książki poświęcona jest kwestii faktyczności gwiazdy betlejemskiej? Na dodatek sam papież na koniec rozważań przyznaje, że to wątek całkiem poboczny. W tym znaczeniu uznaję to za marnowanie sił przez papieża, które przeniósłbym na rozbudowanie tematyki wcielenia.
Miałem okazję wysłuchać kilku głosów o tej książce osób publicznie zaangażowanych w pisanie o wierze i Kościele. Jeden z publicystów stwierdził, że przecież nie jest tak ważne pisanie o wcieleniu, bo dla rdzenia chrześcijańskiej wiary ważniejsze jest zmartwychwstanie. Piękne publicystyczne pustosłowie, które wskazuje na nasze przypadłości powszechne: brak całościowego spojrzenia na wiarę i w związku z tym hasłowość nie tylko wypowiedzi, ale i rozumowania. Bo rzucanie hasła zmartwychwstania i wartościowanie nad wcielenie to jednak brak refleksji. W tym przypadku, z jednej strony, potraktowanie zmartwychwstania jako czegoś abstrakcyjnego, co dzieje się poza ciałem, kiedy przecież ciało jest tu podstawą, z drugiej strony, zagubienie świadomości, że nie tylko zmartwychwstanie jest zmartwychwstaniem dzięki wcieleniu, ale w ogóle wiara i chrześcijańska relacja z Bogiem na tej tajemnicy się opiera – włącznie przecież z eucharystycznym spotkaniem z Panem. Tak więc ciężko mi przyjąć tego typu stanowisko, a jednocześnie mam poczucie, że może ono reprezentować pewną cześć z nas, wierzących. (Charakterystyczne zresztą, że ów mówca określając „rdzeń” naszej wiary wymienił trzy zagadnienia, a żadnym z nich nie było… zbawienie). Co wobec tego? O wcieleniu możemy przeczytać na Kleofasie m.in. tekst ks. W. Hryniewicza – polecam włącznie z dyskusją, jaką autor prowadzi pod swoim tekstem!
Zgodnie z proponowaną przez Ewę Kiedio linią „osobistości” zmagań bohaterów, fascynująca byłaby dla mnie lektura papieskich refleksji o „latach ukrytych” Jezusa. Owszem, ewangelie milczą, ale w swojej wierze – w osobistej relacji z Jezusem, jak mówi papież – nie sposób myśli o tym „wyciąć”. Czym to jest w jego życiu? W książeczce, o której wspominałem poprzednio, pisze np. o sensie Bożego Narodzenia przejmująco: „Jezus, który sam jest życiem, stał się tak mały, że możemy Go zamknąć w naszych dłoniach. Chce być od nas zależny po to, aby nas wyzwolić, aby nas uleczyć z naszej »choroby, która prowadzi do upadku«. Nie zawiedźmy Jego zaufania. Powierzmy się Jego dłoniom, tak jak On powierzył się naszym”.
Odnośnie zaś do paralityka w przywoływanym już przeze mnie „Skandalu miłosierdzia” tę podobną myśl rozwija bp Ryś (akurat ten fragment książki jest on-line: http://tygodnik.onet.pl/1,78540,druk.html). Natomiast co do symboliki: rozumiem niechęć Ewy Kiedio. Odpowiedziałbym jednak inaczej niż Robert M. Rynkowski – jednocześnie łącząc tę symbolikę ze zjawiskiem „typów” na przykładzie Maryi. To jak dla mnie problem teologów (w ogóle specjalistów w humanistyce) ze zwięzłym wyrażaniem istotnych treści. Z łatwością można się na tym złapać samemu: kiedy chcesz w jednym zdaniu albo nawet akapicie powiedzieć coś, co masz dobrze przemyślane, użyjesz zapewne słów, które w końcowej zbitce w Twoich oczach będą pełne znaczenia, ale dla czytelnika okażą się kościelną nowomową. Tak widzę na przykład problem z Maryją jako ikoną Kościoła – ma to sens, ale tylko wówczas, gdy jest wyjaśnione i osadzone we właściwym sobie kontekście.
Mimo wszystko zachwyca
Wszyscy troje po przeczytaniu książki Benedykta XVI odczuwamy zawód, niedosyt, nie okazała się ona dla nas fascynująca. I E. Kiedio, i T. Ponikło odnajdują w książce pojedyncze zdania czy fragmenty, które okazują się ciekawe skłaniają do refleksji, nawet całkiem rozwiniętej. Pytanie, czy gdyby nie była to książka papieża, mieliby dość czasu i chęci, by mimo ogólnego zniechęcenia lekturą do takich zdań się dokopywać. Myślę, że nie, za siebie zaś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie. Trzeba więc mocno podkreślić, że pod tym względem książka nie jest pasjonującą, inspirującą lekturą.
Pozwolę sobie też trochę nie zgodzić się z E. Kiedio, że jeśli chodzi o konsekwencje, które niesie Wcielenie, to nie chodzi o taką swobodę wypowiedzi, jak ta ks. Grzegorza Strzelczyka, ale o podjęcie tematu (zgadza się, superważnego, chociaż z drugiej strony też bardzo teologicznego, a więc mógłby się pojawić zarzut, że papież za mocno wchodzi w teologię). Pisałem niedawno o tym, że nasza teologia ma coś wspólnego z jedzeniem serwowanym w stołówkach uczelni katolickich czy refektarzach seminariów i klasztorów: nijakość. Obawiam się, że Benedykt XVI walnie przyczynia się do utrwalenia wrażenia nijakości. Tak, Jezus, a więc jak wierzymy Bóg, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne w czasach, gdy nie było sedesów, bidetów, a nawet papieru toaletowego, a jako dziecku zapewne zdarzyło mu się zrobić kupę w majtki (chociaż wtedy oczywiście też ich nie było). Uświadomienie sobie, że to wejście Boga w materię było posunięte aż tak daleko, owszem powoduje pewien wstrząs, ale też może prowadzić do interesujących wniosków teologicznych. Może więc jednak czasami trzeba sobie na taką swobodę i ekspresję pozwolić, nawet gdy jest się papieżem.
Zgadzam się, że doszukiwanie się wszędzie typów, o czym mówi E. Kiedio, może być denerwujące i wręcz wyglądać na doszukiwanie się ich nieco na siłę. Jeśli chodzi jednak o odnoszenie się do symboliki liczb, to odwoływania się do niej tak łatwo bym nie potępiał, bo ta symbolika ma jednak duże znaczenie w Biblii. Gdybyśmy tej symboliki nie próbowali zrozumieć, to musielibyśmy jak Świadkowie Jehowy przyjmować, że będą 144 tysiące zbawionych. To akurat w książce mi nie przeszkadza, przyznam nawet, że miejscami jest to dosyć interesujące.
Dlaczego mimo tych wszystkich zarzutów wobec książki nadal będę twierdził, że „jednak zachwyca”?
Po pierwsze, z tego powodu, o którym pisałem w swoim pierwszym tekście: wbrew wszystkim mniej lub bardziej prawdopodobnym teoriom, kim był albo kim nie był Jezus z Nazaretu, świadczy ona o mocnej wierze papieża, że ów Jezus z Nazaretu jest wcielonym Bogiem. Wierze nie wbrew rozumowi, ale zgodnie z rozumem.
Po drugie, dlatego, że jej wada w postaci wskazywanych przez nas braków (brak refleksji nad znaczeniem teologicznym rzezi niewiniątek, kwestii przyjęcia przez Boga materii itd.) jest też jej zaletą. Książka doskonała pod każdym względem nie pozostawiałaby nam pola do działania. Tymczasem książka niedoskonała jest wezwaniem, byśmy jej ewentualne braki uzupełnili własną refleksją. T. Ponikło nawet już to zrobił w pewnym stopniu, za co mu chwała. Pomysł na temat numeru czy książki gotowy.
Książka sygnałów
Kiedy media emocjonowały się kwestią potencjalnej nieobecności zwierząt w szopce betlejemskiej, napisałam, że po książce Benedykta XVI spodziewam się znacznie większych atrakcji teologicznych. Teraz, po lekturze, muszę się przyznać, że pozostaję w stanie niedosytu, a można nawet powiedzieć – zawodu.
W przedmowie do swej książki papież podkreśla, jak ważne jest pytanie, czy tekst – w tym wypadku tekst Ewangelii – „ma jakieś znaczenie dla mnie”. Pisze o tym, że nie wystarczy „pozostawienie tekstu w przeszłości i nadanie mu tym sposobem charakteru wyłącznie archiwalnego”. Podczas lektury książki „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo” miałam jednak niestety wrażenie, że pozostajemy właśnie przy grzebaniu się w tekście archiwalnym, a szukania tego, co znaczy on dla nas dzisiaj, jak przemienia, jak dotyka człowieka, dlaczego wciąż jest wstrząsający – brak.
Są dwie rzeczy szczególnie dla mnie irytujące w tego typu analizach teologicznych. Po pierwsze, szukanie prawidłowości liczbowych, czego przykładem może być taki fragment: „Łukasz znał może schemat apokaliptyczny, który dzieje świata dzieli na dwanaście części i który składa się na koniec z jedenastu członów, po siedem pokoleń każdy. W ten sposób mielibyśmy tu dyskretną aluzję do faktu, że wraz z Jezusem nastała pełnia czasów” (s. 19). Po drugie, odkrywanie wszędzie symboli i typów, przez co rzeczy i osoby zatracają swoją niepowtarzalność, stają się czymś abstrakcyjnym i obcym. Najbardziej rażący przykład tego zjawiska to słowa pojawiające się we fragmencie dotyczącym zwiastowania: „[Maryja] w ten sposób staje się obrazem Kościoła, który rozważa słowo Boże, usiłuje zrozumieć je w całości i jego dar zachować w pamięci” (s. 50). Znacznie cenniejsze wydaje mi się pójście drogą osobistych zmagań Maryi, co zresztą miejscami papież czyni, np. pisząc: „Maryja znowu zostaje sama z zadaniem, które tak naprawdę jest ponad wszelkie ludzkie zdolności. Nie ma wokół niej aniołów. Musi nadal kroczyć drogą prowadzącą przez wiele okresów ciemności” (s. 55).
Jeśli chodzi o te punkty, które w książce papieża są dla mnie ważne, wskazałabym na fragment dotyczący rozmijania się ludzkich oczekiwań i tego, co Jezus oferuje. Chodzi o przywołaną przez Benedykta XVI scenę, w której Jezus zamiast uzdrowić sparaliżowanego, odpuszcza mu grzechy: „Cierpiący i otaczający go ludzie byli rozczarowani, ponieważ Jezus zdawał się nie widzieć rzeczywistej niedoli tego człowieka” (s. 63). Stawia to istotne pytanie o przedmiot naszych modlitw i próśb – usunięcie cierpienia i problemów nie musi być tym, co naprawdę jest nam potrzebne. Brzmi to może jak truizm, kiedy jednak pomyślimy nie abstrakcyjnie, ale w odniesieniu do swoich własnych problemów i bólu, rzecz przedstawia się już może mniej banalnie.
Drugi interesujący moim zdaniem fragment to ten, gdzie papież mówi o wejściu Boga w świat materialny, co najmocniej wyraża się w momencie narodzenia Jezusa i Jego zmartwychwstania. Szkoda, że rozważania papieża nie idą w stronę konsekwencji, jakie niesie ze sobą wcielenie. Tych konsekwencji, o których mocno mówił ks. Grzegorz Strzelczyk: „Słowo stało się mięchem (bo tak trzeba by przetłumaczyć greckie słowo sarx). Odkąd Bóg stał się człowiekiem, wszedł w ten świat, siusiał pod krzakiem i robił jeszcze inne rzeczy, pada podział na sacrum i profanum. Jeżeli człowiek staje bezpośrednio przed Bogiem i Bóg się daje zjadać, to gdzie jest potem profanum? Jedynym profanum, jakie jest, jest grzech” (z wykładu w ramach Dominikańskiej Szkoły Wiary we Wrocławiu). Nie chodzi o to, by papież zaczął mówić tak swobodnie jak ks. Strzelczyk (choć… to dopiero mielibyśmy sensację. A tak zostaje nam ekscytacja wołkiem i osiołkiem), chodzi o samo podjęcie tematu. A kwestia przyjęcia na siebie materii przez Boga to przecież bodaj najważniejszy temat związany z Narodzinami Jezusa. Jest to nie jedyny, ale najmocniejszy dla mnie przykład tego, że papież rzuca w swej książce myśli, które domagają się obszernego opracowania – tu zostają jednak jedynie zasygnalizowane, urwane po pierwszym, niewiele jeszcze mówiącym słowie. A czy można stworzyć książkę z samego sygnalizowania?
Kamień, o który się potkną
1. Nie pociągnęła mnie lektura ostatniej części papieskiej trylogii o Jezusie z Nazaretu. Widzę w tej książce – a byłem entuzjastą tomów poprzednich – szlachetną chęć papieża, żeby podomykać sprawy, na które z pewnością w bliskiej przyszłości nie miałby czasu, a których ludzie od niego oczekują. Tomasz Terlikowski wracał z pasją do tej książki po kilku dniach (zob. Fronda.pl), ja też do niej musiałem wracać, ale dlatego, że w pierwszym podejściu mnie znużyła. Wbrew pojawiającym się opiniom, nie dostrzegłem w niej zapisu „osobistości” relacji papieża z Jezusem, którą ponoć widać na jej kartach.
Być może dlatego, że główne wątki – genealogia, wcielenie, żłobek, gwiazda – w sporej mierze miałem okazję poznać w myśli Ratzingera parę lat temu: salwatorianie na początku pontyfikatu wydali książeczkę z tekstami z lat 70./80. pt. „Błogosławieństwo Bożego Narodzenia. Medytacje”. Jednak w „Dzieciństwie” z sympatią czytałem zdania, które można potraktować jako przyczynek do ratzingerowskiej teologii radości wywiedzionej z Wcielenia (np. s.41-42) i głos niejako polemiczny wobec pewnych stanowisk teologii politycznej (m.in. s. 93).
Podobnie jak Robert M. Rynkowski żałuję, że Ratzinger nie skonfrontował się z problemem tzw. rzezi niewiniątek. Nie znam dyskusji na ten temat. Po prostu zostały we mnie słowa ks. Józefa Tischnera w dialogu z Jackiem Żakowskim: „Są nawet takie domysły, że Chrystus wiedział, iż żyje w pewnym sensie na koszt niewinnych dzieci, które Herod wymordował przy Jego urodzeniu. A więc wizja śmierci niewiniątek wciąż mu towarzyszyła. Gdybyś tak czuł…” („Tischner czyta Katechizm”, s. 179).
2. Najciekawsza była dla mnie mała, bo jednozdaniowa wzmianka. Ratzinger w kontekście proroctwa dotyczącego Maryi o mieczu, który przeniknie jej duszę, pisze o nierozłączności teologii chwały z teologią Krzyża. Odsyła do wersetu z Izajasza: „W tle słów o upadku i powstaniu w wielu pobrzmiewa proroctwo z Iz 8,14, gdzie sam Bóg jest nazwany kamieniem, o który ludzie potykają się i upadają” (s.115). Tyle tylko u Benedykta, bo reszta rozgrywa się w ciągu moich skojarzeń.
Kamieniem, o który można się potknąć i upaść, zostaje w innym miejscu w Piśmie określony przez Jezusa święty Piotr (cała scena: Mt 16,13-23). Najpierw Chrystus nazywa go Skałą (w.18), a potem szatanem i zawadą (w.23). „Zawada” zależnie od polskiego tłumaczenia Biblii oddawana jest inaczej (w tej formie w Tysiąclatce) jako: zgorszenie (Gdańska, Warszawska) lub przeszkoda (w formie czasownikowej u paulistów). U pozostałych synoptyków albo brak w ogóle tej części dialogu (por. Łk 9,18-22; co chyba da się tłumaczyć relacjami autora do tekstu i kontekstem personalnym) albo tego konkretnie określenia (por. Mk 8,33). Oryginalny tekst Izajasza jest tekstem hebrajskim. Najprawdopodobniej – a skojarzony tu ustęp z niej pochodzi – ewangelia Mateusza pierwotnie również była zredagowana po hebrajsku, ewentualnie aramejsku (podaję za wprowadzeniem paulistów), dysponujemy jednak tylko zapisem greckim. Nie da się więc porównać występujących w księgach opisowych zdań „wers do wersu”.
Wyczuliłem się na ten wątek przygotowując książkę bp. Grzegorza Rysia. Autor najpierw zwraca uwagę, że „»szatan« w biblijnym języku oznacza przeciwnika Boga lub przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu” („Skandal miłosierdzia”, s.102). Potem zaś pisze, że Piotr
„w Cezarei chwali jeszcze Boga ustami, choć już nie swoją postawą, a później im bliżej znajduje się Jezusa, tym bardziej się od Niego oddala. Mimo zapowiedzi, że to on ma być Skałą. Na skale można budować i pewnie postawić stopę. Jeśli jednak Piotr jest też »szatanem«, czyli przeszkodą na drodze, to można się o tę skałę potknąć, wywrócić. Każdy z nas może być dla kogoś – współmałżonka, dziecka, wychowanka – skałą, każdy z nas może być też dla innych, jak dodają inne tłumaczenia, zawadą. I to niezależenie od tego, jak blisko jesteś z drugim człowiekiem. Jedna żona znajdzie w mężu oparcie, drugiej mąż wywróci wszystko do góry nogami” (s.103).
Ale czy również Bóg może być kamieniem, o który się potkniemy? (Żeby nie zapytać w kontekście dialogu Piotra i Jezusa wręcz: czy może mieć dla nas diaboliczne, szatańskie oblicze?). Tak faktycznie stoi w zapisie proroctwa Izajasza. Wcześniej nigdy tych dwóch tekstów nie skojarzyłem. Werset przywołany przez Ratzingera brzmi dokładnie tak (dot. Pana Zastępów): „On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną…” [Cd: „…obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem” – cyt. za paulistami: 2008]. Oczywiście nie chodziłoby tu z pewnością o ulokowanie „sprawczości” takiego upadku po stronie Boga, ale o trzeźwe zakomunikowanie przez Pana w tych dwóch różnych miejscach Pisma niemal tej samej, nieco inaczej akcentowanej treści. Treść tę można zaś odnieść do Kościoła – w przypadku medytacji nad Izajaszem – jako Nowego Izraela, i do Kościoła ustanowionego na fundamencie apostołów i na Piotrze-Skale – w przypadku medytacji nad Mateuszem. A ciężar tej treści byłby przecież wielki.
Z jednego i z drugiego tekstu wyłania się bowiem wizja Kościoła, który jest dla Boga „skałą potknięcia” (tak zwrot z Izajasza tłumaczą Tysiąclatka i Warszawska; w Gdańskiej ze względu na naszą rozbudowaną metaforykę na bazie słowa „opoka” chyba oddają ten sens najpiękniej: „opoka otrącenia”). Kościół bowiem miewa zakusy, by uczyć Boga, jak być Bogiem (przypadek Piotra), ale miewa też oblicze tak Bogu oddane – lecz z uszami i oczami na Boga zamkniętymi – że chcąc Go zawłaszczyć, zaczyna działać na własną rękę i w ten sposób sam się od Niego oddala (interpretacja fragmentu Izajasza). We wszystkim tym, można zasugerować się tekstami, zjawia się coś diabolicznego.
Przytoczę cały fragment z proroka, w ramach którego znajduje się ów wers. Jest to dla Kościoła w Polsce najbardziej drastyczna diagnoza jego/naszej kondycji, rozumianej głównie jako „Boży raport o stanie wiary”, z jaką się ostatnio zetknąłem. (Ileż aluzyjnych odczytań jest tu możliwych do bieżących przypadków, jak np. spór o katastrofę smoleńską, ruch intronizacyjny …).
Iz 8,12-15. Śródtytuł: „Ratunek w Emmanuelu”. Przekład paulistów. Słowa Pana:
„Nie nazywajcie spiskiem wszystkiego, co ten lud nazywa spiskiem, i nie bójcie się tego, czego on się boi, ani nie dajcie się zastraszyć! PANA Zastępów czcijcie jako świętego! On waszą bojaźnią, On waszym lękiem. On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem. Wielu z nich się potknie, upadnie i rozbije, będą pojmani i wzięci w niewolę”.
„Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”… jednak zachwyca
Z najnowszą książką Benedykta XVI Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo miałem pewien problem. Bo gdy po lekturze zadałem sobie pytanie, czy kupiłbym ją, a co najważniejsze, przeczytał, gdyby autorem nie był obecny papież, szczerze musiałem sobie odpowiedzieć: raczej nie. Dla mnie nie była ona tak fascynująca jak dla Piotra Żyłki, który przeczytał ją w jeden wieczór, bo nie mógł się oderwać.
No cóż, o większości podejmowanych przez Benedykta XVI problemów egzegetycznych słyszałem nie raz, a proponowane rozwiązania też nie należą do zaskakujących. Ot, chociażby problem daty narodzin Jezusa i koniunkcji Jowisza i Saturna jako tłumaczącej pojawienie się gwiazdy betlejemskiej. Podobnie problem wyjaśnienia, czy wymordowanie przez Heroda dzieci (tak zwana rzeź niewiniątek) miało miejsce, czy nie. Żadnych szczególnie niezwykłych czy przekonujących rozwiązań papież nie proponuje, nie podejmuje też np. znaczenie ciekawszego problemu, czy gdyby taka rzeź rzeczywiście miała miejsce, to nie obciążałaby ona w jakiś sposób samego Jezusa, którego narodzenie byłoby niejako przyczyną tej rzezi (co ciekawe, nikt inny nie ginie za ziemskiej działalności Jezusa z Jego powodu). Dlatego raczej przychodziły mi podczas lektury do głowy słowa: jak zachwyca, skoro nie zachwyca i trudno mi było zrozumieć taką fascynację jak ta P. Żyłki.
Z pomocą w zrozumieniu, że jednak zachwyca, przyszedł mi Dariusz Kot, ateista, a jednocześnie znany polski badacz postaci Jezusa historycznego, który w grudniowym „Znaku” opublikował tekst Jezus zapomniany: prorok apokaliptycznego królestwa. Tekst bardzo zgrabnie napisany, solidnie uargumentowany. Za Jayem Williamsem, autor pyta, jak to jest, że Jezus głosił radykalne wymagania etyczne, dobrowolne ubóstwo, rezygnację z życia rodzinnego, unikanie przemocy, a tymczasem my wcale tak nie postępujemy, a jednocześnie uważamy się za uczniów Jezusa. D. Kot odwołuje się do hipotezy apokaliptycznej, zgodnie z którą Jezus wierzył w rychły koniec świata, a więc ta etyka była na krótki okres przejściowy (można by delikatnie zapytać autora, czy uważa również, że Jezus rzeczywiście zalecał wyłupywanie sobie oczu i obcinanie rąk, nawet w owym okresie przejściowym; Mt 5, 29n). Na dodatek, podobnie jak wszyscy prorocy apokaliptyczni, zabezpieczał się przed oskarżeniem o pomyłkę poprzez wypowiedzi wskazujące na to, że nikt nie zna konkretnej daty końca świata. Hipoteza apokaliptyczna oznaczałaby więc, że Jezus się pomylił, a skoro tak, to oczywiście trudno mówić, że był Bogiem.
Dlaczego o tym mówię, skoro ta hipoteza nie odnosi się do dzieciństwa Jezusa z Nazaretu? Papieżowi zarzuca się, że nie korzysta z najnowszych badań biblijnych, że gdyby tak zrobił, jego teologia znacznie zyskałaby na wartości. Być może faktycznie Benedykt XVI spotkałby się z większym uznaniem, gdyby uznał hipotezę apokaliptyczną za prawdziwą. Tylko że wtedy książki o dzieciństwie Jezusa, opowiadania o którym mają uzasadnić Jego Boskie pochodzenie (a to papież pokazuje w książce bardzo dobrze), nie byłoby sensu pisać. W sytuacji pojawiania się kolejnych mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez książka jednak zachwyca… właśnie tym, że jest.
„Dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba” – radość i pytania chrześcijan dzisiaj
Cieszymy się tajemnicą Bożego Narodzenia, sławimy dobroć i miłość Boga do ludzi, w tajemnicy Wcielenia widzimy wywyższenie człowieka, a zarazem nosimy w sobie wciąż wiele pytań i wątpliwości. Tylko entuzjaści w wierze wydają się od nich wolni. Tymczasem debaty i kontrowersje pierwszych wieków chrześcijaństwa stale odżywają w dziejach Kościoła. Także za naszych dni.
Nowina o Bożym Narodzeniu kryje w sobie głębokie treści teologiczne i egzystencjalne. Jezus przychodzi na świat w ubóstwie i uniżeniu. Rodzi się wśród ludzi ubogich i poniżanych. Już ten fakt zapowiada, że stanie po stronie bezimiennych, cierpiących i pozbawionych władzy. „Magnificat”, owa niezwykła pieśń Miriam z Nazaretu, mówi o poniżeniu wielkich i możnych oraz o wywyższeniu maluczkich i nasyceniu głodnych. Wielka radość z Bożego Narodzenia łączy się z obietnicą prawdziwego pokoju opartego na nowych relacjach między ludźmi. Źródłem tego pokoju jest miłość, przyjaźń i łaskawość Boga względem ludzi. Trwały pokój, który przynosi na świat Jezus Chrystus jest możliwy tylko tam, gdzie ludzie sławią Boga „na wysokości” i zachowują zgodę między sobą.
Tajemnica budząca zdumienie i niedowierzanie
Sama myśl o odwiecznym Synu Bożym, który staje się prawdziwie człowiekiem wydaje się wielu ludziom zgoła nieprawdopodobna i niezrozumiała, wręcz mitologiczna. Skłonni są raczej myśleć, że Jezus był niezwykłą postacią historyczną, nauczycielem religijnym, geniuszem i bohaterem, dającym wzniosły przykład życia oddanego Bogu i innym. To w Nim Bóg był w szczególny sposób obecny i dokonał niezwykłych czynów.
W dodatku wiara chrześcijan we wcielenie Syna Bożego i powszechny charakter dokonanego przezeń zbawienia jest trudna do przyjęcie dla wyznawców innych religii, zwłaszcza judaizmu i islamu. Często wskazuje się na fakt, że wierze we wcielenie Chrystusa i w zbawienie przeczy ciągła obecność zła, cierpienia i śmierci w świecie. Nic nie zdaje się wskazywać na to, że ludzkość została wyzwolona z niewoli zła i przemieniona. Czy Bóg stał się rzeczywiście bliższy ludziom? Pytanie to pojawia się zwłaszcza na ustach ludzi cierpiących i nękanych niesprawiedliwością.
Wiara we wcielenie Syna Bożego i Jego wejście w ludzkie dzieje wydaje się ponadto trudna do pogodzenia z ewolucyjną wizją świata. Proces ewolucji ma charakter ciągły i uniwersalny, gdyż obejmuje całą rzeczywistość świata, powstanie życia i człowieka. Natomiast Wcielenie oznacza bezpośrednią interwencję Boga w przebieg rozwoju świata. Z konieczności pojawiają się zatem pełne zdumienia pytania w obliczu absolutnej nowości tego niepowtarzalnego wydarzenia, którym jest wcielenie Boga. Czy rzeczywiście przerywa ono przyczynowy ciąg wydarzeń przebiegających zgodnie z prawami natury? Jak rozumieć tego rodzaju cudowną interwencję Boga? Czym wobec tego jest wiara w poczęcie i narodziny Jezusa z Dziewicy Maryi? Jak ją usprawiedliwić sceptycznemu człowiekowi naszego czasu?
Wiara chrześcijańska głosi, że Syn Boży „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Wierzymy, że jest On równocześnie w pełni człowiekiem, że dokonane przez Niego dzieło odkupienia prowadzi ludzkość do ostatecznego przeobrażenia w Królestwie Boga. Wyznajemy, że to On jest zwycięzcą śmierci i wszelkich złych mocy, że życie wszystkich ludzi nabiera dzięki temu nowego sensu. Czy ta wiara ma dzisiaj szanse na zrozumienie i akceptację?
Misterium sięgające w wieczność Boga
Trzeba zdać sobie sprawę z poważnych trudności, jakie wiara we wcielonego Syna Bożego nastręcza współczesnym ludziom. Jeżeli nawet wierzą w istnienie Boga, to jawi się On im jako rzeczywistość absolutnie transcendentna i jedyna. Takim jest Bóg w monoteistycznej tradycji judaizmu. Tymczasem Jezus zwracał się do jedynego Boga z wielką zażyłością, nazywał Go Ojcem, a siebie samego Jego Synem. Uważając się za Syna, objawiał Boga jako swego Ojca. Słowo „Syn” odnosi się nie tylko do ludzkiej natury Jezusa w Jego wyjątkowej relacji do Ojca. W najwcześniejszych pismach Nowego Testamentu wiąże się ono z odwiecznym Synem Bożym, posłanym na świat przez Ojca (zob. Rz 1,3-4; 8,3; Ga 4,4; Flp 2,6). Odwieczne synostwo Jezusa Chrystusa uprzedza historyczne wydarzenie wcielenia i Jego ziemskich narodzin. Tajemnica tego synostwa sięga w wieczność samego Boga, Ojca wszechświata. Syn Boży był zawsze z Bogiem-Ojcem: „Na początku było Słowo (…) i Bogiem było Słowo” (J 1,1)..
Takim zdumiewającym językiem posługuje się również Credo nicejsko-konstantynopolitańskie. Mówi ono, iż ludzka rzeczywistość Jezusa w relacji do Boga-Ojca jest objawieniem wiecznego życia Stwórcy wszechrzeczy. Wyznając odwieczne synostwo Boże Jezusa, wyznajemy tym samym wiarę w Jego zbawcze posłannictwo względem wszystkich ludzi. Posłannictwo to znajdowało swój wyraz we wszystkich wydarzeniach Jego ziemskiego życia: w zwiastowaniu bliskości Królestwa Bożego, odpuszczaniu grzechów, uzdrawianiu, miłości do ludzi aż po śmierć na krzyżu. W Jego słowach i czynach ludzie mogli rozpoznać obecność i miłość samego Boga. Poprzez swojego Syna działał On pośród ludzi i nadal działa w świecie, który „tak umiłował” (J 3,16). Chrześcijanin pokłada ufność nie w samej ziemskiej postaci Jezusa, ale w Chrystusie jako odwiecznym i wcielonym Synu Bożym. To On jest objawieniem Boga na ziemi. Jak jednak pojmować to objawienie? Wielu wierzących nadal pyta: co znaczą słowa Pisma, że Bóg ma Syna?
Konflikt dwóch interpretacji
Tradycja chrześcijańska daje świadectwo prawdzie o jedności Jezusa Chrystusa jako Syna z odwiecznym Bogiem Ojcem. Natomiast współczesnej egzegezie biblijnej najwięcej trudności sprawia pojęcie preegzystencji Syna w Jego boskości równej Bogu Ojcu. Dlatego mówi się obecnie o dwóch rodzajach chrystologii.
Stosując metodę historyczno-krytyczną egzegeci oraz niektórzy teologowie rozwijają pierwotną, „oddolną” chrystologię wywyższenia. Śledzi ona rozwój świadomości wczesnych chrześcijan szukających zrozumienia tajemnicy Jezusa Chrystusa. Punktem wyjścia jest wtedy ziemskie posłannictwo Jezusa z Nazaretu widziane w kontekście Biblii Hebrajskiej i judaizmu tamtego czasu. W perspektywie oddolnej bóstwo i preegzystencja Jezusa mają jedynie ukazać niezwykłe znaczenie Jego Osoby. Należy je interpretować w kontekście judaistycznej tradycji prorockiej.
Niektórzy egzegeci wykazują, że teksty biblijne nie zakładają preegzystencji Chrystusa jako istoty niebiańskiej, w postaci przed-światowej i ponadczasowej Mądrości. Zaczerpnięta z tradycji prorockiej metafora „posłania” mówi jedynie, że osoba i dzieło Jezusa są całkowicie zależne od inicjatywy Boga i nie da się ich wyjaśnić w świetle samej historii. Chrystus pochodzi od Boga i Bóg jest obecny w Nim jako uosobiona Mądrość. Przez swoje zmartwychwstanie został „ustanowiony Synem Boga w mocy” (Rz 1,4) w sensie oryginalnej myśli żydowskiej Starego Testamentu. W takim ujęciu synostwo Boże Jezusa mówi nie o Jego przedwiecznym pochodzeniu, lecz o wybraniu i „ustanowieniu w mocy” przez Boga. Tak pojęte synostwo Boże nie narusza w niczym żydowskiego monoteizmu. W przeciwnym razie pierwotna wspólnota judeochrześcijan nie wybrałaby takiej formuły wyrażania wiary.
Powyższa interpretacja „oddolna” wprowadza nieuchronny kontrast i napięcie w stosunku do nicejskiej, „odgórnej” chrystologii Wcielenia, która ma przede wszystkim charakter doksologii i wyznania wiary. Taką chrystologię pre-egzystującego Boskiego Logosu rozwijali Ojcowie Kościoła, śledząc dzieje Jezusa przede wszystkim w perspektywie IV. Ewangelii. Sformułowania Credo nicejskiego – m.in. takie jak „Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego” – odzwierciedlają język Prologu tej Ewangelii. Ukazują więź pomiędzy historycznym Jezusem a Ojcem i Stwórcą świata, którego odwieczne Słowo objawiło się w ziemskim życiu Nauczyciela z Nazaretu.
Zwolennicy interpretacji „oddolnej” wykazują jednak, że również w późnej redakcji Ewangelii Jana nie ma śladów metafizycznej chrystologii wyrwanej z żydowskiego świata judeochrześcijaństwa. Obecna jest w niej chrystologia, w której odróżnia się Boga i Jego Posłańca (zob. J 17,3; 20,17). W tej perspektywie wypowiedź o preegzystencji służy podkreśleniu funkcji objawiania Boga przez posłanego Syna. Ewangeliście nie chodziło o wykazanie, że Chrystus istniał przed wcieleniem jako Osoba pre-egzystująca, mająca tę samą naturę co Ojciec. Celem było wyznanie, że Jezus z Nazaretu jest, jako człowiek, uosobionym Słowem (Logosem) Boga; że Jego słowa i czyny są słowami i czynami samego Boga. W Nim, jako człowieku, Boskie Słowo i Boska miłość przyjęły ludzką postać. Całym swoim istnieniem głosił On i objawiał słowo jednego Boga, jest więc w tym sensie Słowem i obrazem Boga, Synem Bożym. Chodzi więc w sumie o jedność Jezusa z Bogiem – jedność poznania, woli, działania i objawiania Boga: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył Ojca” (J 14,9). A zatem, w pierwotnym sensie żydowskim, Jezus jest w swojej ludzkiej postaci Słowem, które stało się ciałem, uosobionym Logosem Boga i Bożą Mądrością.
Stajemy zatem w obliczu dwóch różnych sposobów patrzenia na tajemnicę Jezusa Chrystusa. Podejście patrystyczne i soborowe, inspirowane kategoriami filozoficznej myśli greckiej, niełatwo pogodzić z interpretacją współczesnej egzegezy historycznej, analizującej rozwój chrystologii na podłożu tradycji żydowskiej. W pewnym sensie obydwie interpretacje stale rodzić będą napięcia, wzajemnie się korygować i dopełniać. Nierzadko prowadzi to do konfliktu z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Przykładem są niedawne interwencje Kongregacji Doktryny Wiary dotyczące poglądów dwóch teologów, jezuitów Rogera Haighta (2004) oraz Jona Sobrino (2006)[1].
W świetle krytycznej egzegezy Nowego Testamentu, Jezus nie nazywał siebie Bogiem. Protestował wręcz wówczas, gdy nazywano Go dobrym: „Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10,18). Faktem jest, że uczniowie Jezusa zaczęli głosić, że jest On Synem Bożym dopiero po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Umierając z ufnością powierzał siebie Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46). Ewangelista Jan odnotował słowa świadczące o poczuciu spełnionej misji: „Dokonało się!” (J 19,30). Pierwotna wspólnota uczniów żyła pod wrażeniem silnych doświadczeń paschalnych wierząc, że Ukrzyżowany rzeczywiście żyje, że nie został unicestwiony, lecz przeszedł do prawdziwego, wiecznego życia, wywyższony przez Boga. Wówczas to zaczęto określać Jezusa mianem „Syna” lub „Syna Bożego”.
Taki sposób mówienia był zrozumiały również dla ówczesnych Żydów, gotowych do przyjęcia wiary w Niego jako Mesjasza. Pamiętano, że Jezus uczył, żeby uważać Boga za Ojca wszystkich ludzi i sam nazywał Go Ojcem. Było rzeczą zrozumiałą, że Tego, który Boga nazywał Ojcem, uczniowie zaczęli nazywać po zmartwychwstaniu Mesjaszem i „Synem Bożym” w pełnym sensie tego słowa. Ku czci Zmartwychwstałego zaczęto śpiewać Psalmy pojmowane w sensie mesjańskim, zwłaszcza te, które mówiły o królu izraelskim wstępującym na tron. Analogia rzucała się w oczy: przez swoje wywyższenie przez Boga, Ukrzyżowany stał się „ustanowionym Synem Boga w mocy według Ducha uświęcenia przez powstanie z martwych” (Rz 1,4). Jest to jedno z najstarszych wyznań wiary, zamieszczone na samym początku Listu do Rzymian. Przy pomocy tego rodzaju przesłania wzywano ludzi do nawrócenia i wiary w Chrystusa.
W Starym Przymierzu „synem” nazywano króla, gdyż był on reprezentantem rządów Boga na ziemi (zob. 2 Sm 7,14 oraz intronizacyjny Psalm 2,7: „Ty jesteś Moim synem, dziś ciebie zrodziłem”[2]). Słowo „syn” odnoszono także do całego ludu izraelskiego z racji jego specjalnej relacji do Boga, który zawarł z nim przymierze. Chrześcijanie wierzą, że fakt ten zapowiadał coś jeszcze bardziej niebywałego – Boskie synostwo Jezusa. Jest On jedynym, odwiecznym i wcielonym Synem Bożym w sposób pełny i niepowtarzalny. Tylko w relacji do Niego Bóg objawił się ostatecznie jako Ojciec.
„Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”
Powróćmy do chrystologii odgórnej. Credo nicejsko-konstantynopolitańskie akcentuje niezwykle mocno odwieczne pochodzenie Syna od Ojca: „Syn Boży Jednorodzony, (…) z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”. To odwieczne pochodzenie jest źródłem Jego zbawczej mocy. Dzięki niemu może On udzielać ludziom uczestnictwa w wiecznym życiu Boga. Biblijny obraz odwiecznego zrodzenia mówi o przyrodzonej, współistotnej relacji między Ojcem i Synem „Jednorodzonym” (J 1,14.18; 3,16.18), czyli jedynym. Określenia te nie odnoszą się do wydarzenia czasowego, lecz do wieczności.
Podkreślają to w sugestywny i obrazowy sposób dalsze słowa Credo: „Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Sformułowania te należy rozumieć w kontekście sporów chrystologicznych na początku IV wieku, które doprowadziły do Soboru Nicejskiego (325). Szczególną rolę odegrały w nich potępione przez ten sobór poglądy Ariusza. Głosił on, że tylko Bóg Ojciec jest prawdziwym i wiecznym Bogiem, natomiast Syn tylko stworzeniem uznanym za „syna” przez Ojca.
Credo potwierdza bóstwo Jezusa Chrystusa w oparciu o liczne świadectwa Nowego Testamentu zawarte zwłaszcza w pismach apostołów, Jana (zob. m.in. J 1,1-2.14-15; l7,5; 20,28; Ap 1,8; 21,6; 22,13) i Pawła (zob. m.in. teksty hymniczne Kol 1,15-17.19; 2,9; Flp 2,6-8). Syn Boży jest wieczny, pochodzi od Boga-Ojca podobnie jak światło wychodzi bez przerwy ze swojego źródła i ma tę samą naturę co źródło. Porównanie ze światłem wyraża prawdę, że Syn ma tę samą naturę co Ojciec. Od wieczności należy do Ojca, który nigdy nie był bez Syna. W Synu wyraża się Jego odwieczne ojcostwo. Ten Syn jest „prawdziwym Bogiem z Boga prawdziwego”, a więc nie stworzeniem. Sens tego wyznania zostaje jeszcze dodatkowo wzmocniony słowami: „zrodzony a nie stworzony”. Relacja Syna do Ojca różni się od relacji wszystkich stworzeń, które zostały uczynione przez Boga. Wszystko, co stworzone jest przygodne, nie istnieje istnieniem koniecznym i nie zawsze istniało. Ojciec i Syn są odwieczni. Co czyni Ojciec, czyni również Syn. Ojciec jest Stwórcą świata jako Ojciec Syna – jako Ojciec, który stwarza z Nim i przez Niego.
Bóg jest bytem komunijnym, zawsze istniejącym w relacji. Ojciec nigdy nie był sam, lecz istniał zawsze jako Osoba w relacji do Syna i Ducha. Wszystkie Osoby mają tę samą naturę, a jednocześnie są jednym i jedynym Bogiem. W odniesieniu do Syna wyraża to zwięzła formuła „współistotny Ojcu” (homooúsios tō Patrí), wokół której w IV w. toczyły się zażarte spory. Chodziło przede wszystkim o podkreślenie, że dzieło zbawienia w Chrystusie zostało dokonane przez samego Boga, a nie przez istotę stworzoną. Stąd w świetle chrystologii odgórnej wyznanie wiary w Boskie synostwo Jezusa nie narusza monoteistycznego charakteru biblijnej wiary w jednego Boga. Wyklucza tylko wszelką myśl, że Syn ma inną naturę niż Ojciec. Mówi o niepojętej wspólnocie życia Osób Boskich, która wyraża się odwiecznie we wzajemnej miłości, wolności i twórczości.
„Przez Niego wszystko się stało”
W Credo nicejsko-konstantynopolitańskim nie określono sposobu zjednoczenia człowieczeństwa i bóstwa Chrystusa. Uczynił to dopiero Sobór Chalcedoński (451) w pojęciu unii hipostatycznej (osobowej) dwóch natur: natura Boska i ludzka w Chrystusie nie są zmieszane ani od siebie oddzielone. Chrystus jest wcielonym Synem Bożym. Niezwykłość polega na tym, że Boska Osoba Syna, odwiecznego Logosu, działa za pośrednictwem człowieczeństwa Chrystusa i podtrzymuje je w istnieniu.
Co więcej, Credo podkreśla współudział Syna Bożego w samym akcie stworzenia wszechświata: „przez Niego wszystko się stało”. W słowach tych odnajdujemy echo zastanawiających w swym uniwersalizmie wypowiedzi Nowego Testamentu: „W Nim bowiem zostało stworzone wszystko w niebiosach i na ziemi: rzeczy widzialne i niewidzialne (…) – wszystko przez Niego i dla Niego (eis autòn) zostało stworzone” (Kol 1,16; por. Hbr 1,2). Zauważmy: nie tylko „przez Niego”, ale również „ku Niemu”, czyli „dla Niego”! On jest zarówno przyczyną sprawczą stworzenia jak i przyczyną celową, ponieważ wraz z Ojcem jest jednym Bogiem, Boskim Logosem, stwórczym Słowem Ojca: „przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało” (J 1,3).
Zdumiewające są konsekwencje takiej wizji stworzenia. Zamiarem Boga było od samego początku, „aby Chrystus stał się na nowo Głową wszystkiego: tego, co jest w niebiosach, i tego, co jest w Nim na ziemi” (Ef 1,10). Biblijne świadectwa mówią o tym, że Ojciec wszechrzeczy zamierzył w swojej miłości, aby we wcieleniu odwiecznego Syna doczesne dzieje świata osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Syn jest Boskim Logosem, Boskim Sensem i racją powołania świata do istnienia, odwiecznym wzorcem i celem dla każdego stworzenia. Bez Niego nie może ono osiągnąć swego ostatecznego spełnienia.
Oto uniwersalne znaczenie wcielenia Syna Bożego, rzucające światło na końcowe losy całego wszechświata – dzieło początków dopełni się w tajemnicy końcowego spełnienia. Credo wskazuje na przełomowe znaczenie wcielenia Syna Bożego dla całego dzieła zbawienia: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Słowa te streszczają w sobie całe ziemskie posłannictwo Jezusa, Jego zbawcze dzieło widziane już z perspektywy wydarzeń paschalnych.
W ślad za świadectwem Nowego Testamentu wyznajemy naszą wiarę, że wcielenie Syna Bożego dokonało się dzięki życiodajnej i stwórczej mocy Ducha Świętego (zob. Łk 1,3). To za Jego sprawą Syn Boży „przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Dlatego chrześcijanie wyznają, że Maryja jest Matką Boga-Człowieka (Theotókos), co potwierdził swoim orzeczeniem Sobór Efeski (431).
Wyznając wiarę w moc Bożego Ducha we wcieleniu Tego, przez którego „wszystko się stało”, dostrzegamy znaczenie tego wydarzenia dla ostatecznej przemiany całego świata. Jest to ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa z martwych (zob. Rz 8,11) i który prowadzi dzieje świata do chwały nowego stworzenia. Wcielenie jest niepowtarzalnym wydarzeniem, które swoją pełnię osiąga dopiero w zmartwychwstaniu i uwielbieniu człowieczeństwa Jezusa. Wyznanie wiary nie wspomina o poszczególnych etapach Jego ziemskiego życia, w których ujawniła się już miłość Boga do ludzi i całego stworzenia. Wzmianką o wcieleniu obejmuje całość Jego zbawczej misji aż po wydanie się na śmierć i zwycięstwo nowego życia w zmartwychwstaniu.
Motyw Wcielenia: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi?
W swoim tekście Pan Robert Rynkowski, a po nim w komentarzu także Pan Zbychu powołują się na pogląd franciszkańskiego teologa Jana Dunsa Szkota (ok. 810–ok. 877), który głosił, że Wcielenie jest niezależne od upadku człowieka. Ze swojej strony chciałbym odnieść się do podobnego, ale wcześniejszego poglądu obecnego w tradycji chrześcijaństwa wschodniego.
Otóż w Kościele wschodnim zagadnienie motywu wcielenia nie pochłaniało uwagi umysłów tak bardzo, jak to miało miejsce na Zachodzie podczas toczących się przez wieki kontrowersji. Wyjątkiem są poglądy św. Maksyma Wyznawcy (zm. 662) oraz św. Izaaka Syryjczyka (VII w.). Obydwaj są prekursorami optymistycznego poglądu na Wcielenie, propagowanego później także na Zachodzie przez Dunsa Szkota, życzliwie wsłuchującego się w głos tradycji Wschodu. Według ich przekonania, wcielenie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie (gr. anakephaláiosis) było pierwotnym celem stworzenia. Wcielenie zostało przewidziane i postanowione niezależnie od tragicznego nadużycia przez człowieka jego własnej wolności. Całe stworzenie jest dynamicznym procesem skierowanym do ostatecznego celu, którym jest Chrystus, Słowo Wcielone. Jako Stwórca, Logos jest początkiem stworzenia; jako Słowo Wcielone jest również jego celem i końcem, kiedy wszystko istnieć będzie nie tylko przez Niego, ale również dla Niego i w Nim.
Zwłaszcza syryjski mistyk stanowczo podkreślał, że wcielenie Syna Bożego nie było w żaden sposób uwarunkowane grzechem ludzi. Należy ono do tych zdumiewających i tajemniczych dzieł Boga, w porównaniu z którymi nawet „grzech jest niczym”. Tajemnica przyjścia Chrystusa jest większa i wspanialsza niż upadek i grzech człowieka. Bóg stał się człowiekiem dlatego, aby „dać poznać światu swoją miłość”. Tak samo znaczenie śmierci Chrystusa nie ogranicza się jedynie do tego, aby wyzwolić ludzi od grzechu i od piekła. Miała ona przede wszystkim cel pozytywny: „aby świat dostrzegł miłość, którą Bóg ma dla stworzenia”[3].
Izaak zapewniał, iż nie obawia się głosić takiego poglądu. Uzasadniał go w sposób prosty i sugestywny. Jeżeli uzależnimy wcielenie i śmierć Chrystusa od grzechu, pomniejszymy tym samym ich prawdziwe i powszechne znaczenie tych wydarzeń. Moc grzechu wydaje się wówczas większa od mocy Boga. Gdyby zatem nie było grzechu, nie byłoby wcielenia i śmierci, skoro ich jedynym celem było uwolnienie ludzi z niewoli zła. Pozbawieni bylibyśmy światła promieniującego z tajemnicy Chrystusa. Syryjczyk wzdrygał się przed myślą, iż wszystkie te dobra mielibyśmy zawdzięczać grzechowi. Grzechy świata byłyby wówczas przyczyną wielkich i cudownych dzieł Bożych. Dlaczego zatem tak potępia się grzech, skoro to on właśnie miałby zapewnić nam wszystkie te dobra? Gdybyśmy pozostali w stanie sprawiedliwości, nie stalibyśmy się ich godni? Otóż tak nie jest, twierdził stanowczo Syryjczyk i przestrzegał przed pokusą zagłębiania się w przemożną tajemnicę Chrystusa w sposób bardzo niedojrzały.
W świetle tego poglądu Bóg-Człowiek ukazuje się jako ośrodek całego kosmosu i jego dziejów, a wcielenie jako cel i szczytowy moment stworzenia, a nie tylko jak akt zbawczy. Warto zresztą zwrócić uwagę na samo sformułowanie Credo: „dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Właśnie to „i”! Na pierwszym miejscu mowa jest po prostu o „dla nas”, a dopiero na drugim miejscu o „naszym zbawieniu”. Między aktem stworzenia świata a wcieleniem (uwieńczonym przez zmartwychwstanie) istnieje nierozerwalny związek. Tak dynamicznie i rozwojowo pojęte Wcielenie jest „nowym stworzeniem”, wydarzeniem kosmicznym. Upadek człowieka i grzechy ludzi pogrążają również stworzenie w stan skażenia i śmierci. Przemiana ludzkości przez Chrystusa będzie także odnowieniem kosmosu w jego pierwotnym pięknie.
Powracam do pytania: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi jako motyw wcielenia? Osobiście opowiadam się za opcją optymistyczną, w świetle której wcielenie Syna Bożego nastąpiłoby niezależnie od tzw. grzechu pierworodnego, który w tradycji zachodniej, wskutek wpływowej nauki św. Augustyna, zdominował całe myślenie teologiczne. Wybór jednej z dwóch opcji należy do każdego, w zależności od tego, który pogląd wydaje się bardziej przekonywający. Paschalne orędzie Exultet posuwa się w swojej radości i entuzjazmie nawet tak daleko, że głosi wręcz pochwałę „szczęśliwej winy Adama” (O, felix culpa!), która zasłużyła na tak wielkiego Odkupiciela. W takim porządku świata jaki znamy, świata grzesznych ludzi, wcielenie dokonało się faktycznie „dla naszego zbawienia”.
Pani Anna Connolly pisze w komentarzu: „Nie mogę pojąć, jaki jest cel zastanawiania się, co by było gdyby nie było upadku. Skąd my niby mamy to wiedzieć? Jak miałby wyglądać świat jeśli nie byłoby grzechu? Przecież znamy tylko ten świat “przeklęty przez Boga”, w którym teraz żyjemy”. Trudno mi pogodzić się z myślą, że Bóg kiedykolwiek rzeczywiście „przeklął” stworzony przez siebie świat, jakkolwiek jest to świat grzesznych ludzi. Powiedziano w IV. Ewangelii coś niezwykłego: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał swego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Myślę, że celem debat nad motywem wcielenia jest odkrycie jeszcze pełniejszej wizji Boga. Nie tylko Boga jako Zbawcy i Ratownika w naszej ludzkiej nędzy, ale przede wszystkim jako Boga, który jest Miłością; jako udzielającego się dobra wszystkim stworzeniom (bonum diffusivum sui !), niezależnie od ich grzeszności. Kto nie czuje takiej potrzeby szukania jeszcze bardziej zdumiewającego oblicza Boga, niech pozostanie przy wizji Boga Zbawcy.
Wcielenie jako początek zbawczej kenozy Syna Bożego
Misterium Wcielenia ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia całego zbawczego dzieła Chrystusa. Powszechnie przyjmuje się dzisiaj pogląd, że wcielenie jest już pierwszym etapem w realizacji odkupienia. Do przeszłości należy debata toczona pod koniec XIX w. oraz w pierwszych dziesiątkach lat XX w. przez teologów ewangelickich i katolickich nad patrystyczną koncepcją odkupienia, kiedy to uważano, że trzeba dokonać wyboru między wydarzeniem wcielenia a śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Ojcom greckim przypisywano wyłącznie tzw. fizyczną teorię odkupienia przez przebóstwiające spotkanie natury boskiej z ludzką. Z Ojcami łacińskimi łączono natomiast tzw. interpretację realistyczną, uwzględniającą przede wszystkim życie i śmierć Jezusa. Późniejsze badania wykazały bezpodstawność tej tezy. Owszem, prawdą jest, że Ojcowie greccy widzieli we wcieleniu skuteczny początek odkupienia i przebóstwienia ludzkości, czyli uczestnictwa w życiu Boga. Równocześnie jednak trzeba dostrzec w ich pismach dynamiczne rozumienie wcielenia, które znajduje swoje dopełnienie dopiero w misterium paschalnym.
Teologowie współcześni uznają, że wcielenie stanowi integralną część samego dzieła odkupienia. Nie wystarczy pojmować je tylko jako niezbędny warunek odkupienia lub co najwyżej jako konieczne do niego przygotowanie przez ukształtowanie osoby samego Odkupiciela. Jest ono już rzeczywistym początkiem dzieła zbawienia przez Jezusa Chrystusa, który „umniejszył samego siebie (eautòn ekénōsen), gdyż przyjął postać sługi i stał się podobny do ludzi” (Flp 2,7). Samo przyjęcie ciała poddanego śmierci w sposób istotny implikuje początek odkupienia urzeczywistnionego przez krzyż i zmartwychwstanie. Całym swoim wewnętrznym dynamizmem wcielenie skierowane było ku misterium Paschy.
Wcielenie oznaczało dla Syna Bożego uniżenie i kenozę, czyli samoograniczenie i wyrzeczenie się zewnętrznych przejawów chwały boskiej. Głębię tego uniżenia akcentuje nie tylko kenotyczna chrystologia prawosławna, lecz również nurt teologii kenotycznej rozwijanej od XVI w., zwłaszcza zaś w XIX i XX w. przez przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich. Pochylają się oni z głęboką czcią przed zdumiewającym misterium kenotycznego uniżenia Chrystusa, które odsłania nowe oblicze Boga, niełatwe do wyrażenia w świetle tradycyjnych pojęć o Jego niezmienności. Można je dostrzec dzięki biblijnej idei Boga jako miłości (zob. 1 J 4,8.16), która potrafi uniżyć się i zrównać z ludźmi, nie zatracając bynajmniej Jego tożsamości.
Teologia kenotyczna nie waha się dlatego mówić o rzeczywistym umniejszeniu i samowyrzeczeniu się przez Syna Bożego należnej Mu od początku chwały i mocy. Przekonuje ona, że Bóg jest na pierwszym miejscu nie tyle absolutną wszechmocą, ile absolutną i bezwarunkową miłością, której suwerenność i wolność ujawniają się w wyrzeczeniu, rezygnacji i udzielaniu się innym. W uniżeniu i bezsilności ukrzyżowanego Syna Bożego przejawia się w paradoksalny sposób wszechmoc samego Boga. Nie przypadkiem Ewangelia św. Jana łączy uwielbienie Jezusa ze śmiercią i podwyższeniem na krzyżu (zob. J 12,23.32). Tam Jego miłość ujawniła się w pełni i osiągnęła swój boski kres – miłość „do końca” (J 13,1). Zdolność do rezygnacji z „postaci Bożej” (Flp 2,6) jest jednocześnie niepojętym wyrazem boskiej wolności w rozporządzaniu sobą. Boska wszechmoc i chwała są takie, że zawierają w sobie możliwość wyrzeczenia się i uniżenia posuniętych do ostateczności. Pomimo napotykanych trudności i oporów nurt teologii kenotycznej wciąż znajduje żywy oddźwięk w myśleniu i duchowości chrześcijan.
Celem Wcielenia jest ostateczne przeobrażenie świata
W ewangelijnych opisach zwiastowania i Bożego Narodzenia pojawiają się wielkie tytuły Jezusa: „Syn Najwyższego”, „Syn Boga”, „Bóg z nami”, Mesjasz, Król i Pan. Jest to już wczesne wyznanie wiary ze strony wspólnoty chrześcijan. Prawdziwa władza zostaje przyznana nie cesarzowi rzymskiemu Augustowi, ale Nowo Narodzonemu, który dopiero co wszedł w ludzkie dzieje. To wczesne wyznanie wiary mówi o tym, że wyzwolenia i ocalenia wszystkich ludów ziemi należy oczekiwać nie od władców tego świata, ale od Jezusa, Pana i Króla nie podobnego do władców ziemskich. To w Jego życiu spełniły się prorockie obietnice ogłaszane ludziom Dawnego Przymierza. Chrześcijanie wyznają swoją wiarę, że to On właśnie jest ośrodkiem ludzkich dziejów.
Jezus Chrystus nazwany został w Credo „Światłością ze Światłości”. Chrześcijanin odkrywa w Nim niepowtarzalne i niezawodne źródło oświecenia, różne od wszelkich ziemskich iluminacji. W Nim jako „Światłości świata” (J 8,12) odnajduje stały punkt odniesienia i orientacji w swoim życiu. Dostrzega dzięki temu egzystencjalne znaczenie wyznania wiary w boskość Jezusa Chrystusa i Jego ścisły związek ze światem. Fakt, że jest On prawdziwie i w pełni człowiekiem nadaje głęboki sens ludzkim dziejom. Nie są to dzieje pozbawione jakiejkolwiek orientacji. Ich celem jest ostateczne przeobrażenie świata.
W swojej miłości do ludzi, słowach i czynach Jezus stał się nieprzemijającym wzorcem człowieczeństwa całkowicie oddanego innym. Od Niego uczymy się prawdy o wzajemnej współzależności – inni nas potrzebują, a my sami również potrzebujemy życzliwości i pomocy innych. Wolność została nam dana jako dar służący wzrastaniu w tym, co dobre, szlachetne i piękne. Kto przyjmuje z wdzięcznością dar swojego człowieczeństwo, przyjmuje tym samym Chrystusa. Patrząc na Jego zaufanie do Boga i miłość do ludzi nie mamy powodu, aby wątpić w sens własnego życia.
„Przyjął ciało z Maryi Dziewicy” – dyskrecja i uduchowienie
Nicejskie wyznanie wiary mówi o dziewictwie Maryi. Chrześcijanie wyznają, że ten sam, „który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”, jest także Jej Synem przychodzącym na ten świat. Wiara w dziewictwo Maryi napotyka jednak obecnie wśród chrześcijan poważne trudności. W Biblii istnieje wiele pokładów znaczeniowych, które wymagają różnych sposobów interpretacji. W tekstach o dzieciństwie Jezusa mowa jest o snach i aniołach. Anioł pojawia się w samej scenie zwiastowania.
Krytyczny czytelnik Biblii pyta dzisiaj, czy takie opowiadania, teologicznie motywowane, są wiarygodne z historycznego punktu widzenia i jaki jest sens tych opowieści. Mają one przede wszystkim charakter wyznania i służą przepowiadaniu Dobrej Nowiny o Jezusie jako Mesjaszu. Zaczerpnięte zostały prawdopodobnie ze wspólnot judeochrześcijańskich i umieszczone przez Mateusza i Łukasza na początku ich Ewangelii. Wiadomo również, iż mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-hellenistycznej. Czy zatem sens opowiadania o dziecięctwie Jezusa i Jego dziewiczych narodzinach można uczynić bardziej zrozumiałym dla ludzi współczesnych? Wielu pyta, czy Jego dziewicze narodziny były takie w rzeczywistości. Biolodzy zdecydowanie odrzucają w tym przypadku możliwość „partenogenezy” (gr. parthénos – dziewica). Czy chrześcijanin musi zatem powołać się na cud wbrew wszelkim prawom przyrody? Co mówią historyczno-krytyczne badania nad Biblią?
Niektórzy sądzą, że cudowne narodzenie Jezusa byłoby niezgodne z działaniem Boga w ludzkich dziejach i w świecie materii. Inni nie odrzucają a priori Jego cudownego działania, ale w Nowym Testamencie nie znajdują wystarczającego potwierdzenia tej prawdy. Uważają, że literacka forma opowieści o dzieciństwie Jezusa w Ewangelii Mateusza i Łukasza nie daje podstaw ku temu, aby wierzyć w biologiczne dziewictwo Jego Matki. Nie jest ono centralnym elementem Ewangelii i nauki chrześcijańskiej. Celem tych opowieści jest potwierdzenie Boskiego pochodzenia i synostwa Chrystusa, a nie wyjaśnienie sposobu dokonania się Jego wcielenia. Ewangeliści posłużyli się motywem dziewiczych narodzin Jezusa jako podaniem, które miało potwierdzić, czy wręcz uzasadnić Jego Boże synostwo.
Trzeba przyznać, że scena zwiastowania opisana przez Łukasza odznacza się dużą dyskrecją i uduchowieniem. Wszystko dokonuje się w słowach i pozbawione jest jakichkolwiek elementów erotycznych. Duch Święty ukazany jest jako „Moc Najwyższego” (Łk 1,35) działająca przy poczęciu Jezusa. W opisie biblijnym Boży Duch nie pojawia się nawet w postaci gołębicy. Żydowska kobieta Miriam daje świadectwo o rzeczywistym człowieczeństwie Jezusa oraz Jego pochodzeniu od Boga.
Poza wspomnianymi dwoma Ewangeliami, w Nowym Testamencie nie ma żadnej informacji o narodzinach Jezusa z dziewicy. W najwcześniejszych pismach, którymi są listy Apostoła Pawła, pojawia się jedynie lakoniczna wzmianka o Jego narodzinach z „niewiasty” (Gal 4,4), co miało podkreślić rzeczywiste człowieczeństwo Jezusa. Natomiast w najstarszej Ewangelii, św. Marka, nie ma ani słowa o historii Jego narodzin. Ewangelista przechodzi od razu do opisu wystąpienia Jana Chrzciciela i chrztu Jezusa w Jordanie. Późno napisana (około roku 100) Ewangelia według św. Jana również nie wspomina o Jego dziewiczych narodzinach. Oznacza to, że wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w dziewicze narodziny.
Badania biblijne wykazują, że opowiadanie o narodzinach z dziewicy nie są historyczną relacją o biologicznym dziewictwie Maryi, lecz teologicznym symbolem nowego początku, który dokonał się w dziejach świata mocą Boga za pośrednictwem Jezusa Chrystusa. Wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości. Chrześcijanin wyznaje, że trzeba je pojmować w świetle działania samego Boga. Bez tego odniesienia nie zrozumie się początku ziemskiej historii Jezusa i jej znaczenia dla losu całego świata. Połączenie w jednym zdaniu Credo roli Ducha Świętego i „Maryi Dziewicy” jest wyznaniem, że Jezus Chrystus jest zarówno Bogiem jak i człowiekiem.
Dopiero co ukazał się trzeci tom trylogii Josepha Ratzingera/papieża Benedykta XVI poświęcony dzieciństwu Jezusa. Odczytuje on Ewangelię w świetle dogmatycznej świadomości i nauki Kościoła. Nie ufa rzetelności egzegezy historyczno-krytycznej. Wbrew niej wykazuje, że opowieści zawarte w Ewangelii są wiernym zapisem przebiegu wydarzeń, a nie tekstami o charakterze symbolicznym. Potwierdza prawdę wyrażoną w Credo, że Jezus od początku cieszył się bezpośrednią relacją z Bogiem. W nawiązaniu do poglądu Karla Bartha wykazuje, że Bóg dwukrotnie wkroczył bezpośrednio w świat materii – przy narodzeniu Jezusa z Dziewicy i przy Jego zmartwychwstaniu. Chociaż właśnie te dwa momenty są skandalem dla nowoczesnej mentalności, stanowią one kamień probierczy wiary w nowe stworzenie. W ten sposób papież odrzuca historyczny sceptycyzm badaczy oparty, jego zdaniem, na metafizycznym naturalizmie, w świetle którego Bóg nie może ingerować w świat materii, tak iż dziewicze poczęcie i narodzenie jest zgoła niemożliwe.
Debata nad poglądem papieża jako teologa na temat dzieciństwa Jezusa dopiero się zaczyna. Już pierwsze reakcje zapowiadają wiele krytycznych uwag. Pojawiają się głosy, że jego teologia znacznie zyskałaby na wiarygodności, gdyby z większym zrozumieniem podszedł do osiągnięć egzegezy historyczno-krytycznej. Egzegeci od lat wykazują, że należy przede wszystkim uwzględnić właściwy rodzaj literacki ewangelijnych narracji o dzieciństwie Jezusa. Tymczasem rozważania papieża świadczą raczej o narzucaniu przez niego swojej własnej perspektywy interpretacyjnej, inspirowanej tradycyjną wiarą Kościoła, a nie wymogami samego tekstu Ewangelii.
Czy możliwe jest zatem pogodzenie tych dwóch rodzajów interpretacji? Odpowiedź pozostawiam dyskutantom i komentatorom, także tym chętnie zabierającym głos w blogu Kleofas. I śledźmy dalszy ciąg dyskusji w skali ogólno-chrześcijańskiej. Dlatego podtytuł mojego tekstu mówi zarówno o radości z Wcielenia jak i o pytaniach chrześcijan przez wieki – aż po dzień dzisiejszy.
[1] Chodzi o tzw. Notificazioni wydane przez Kongregację w związku z publikacjami tych autorów: R. Haight SJ, Jesus: Symbol of God, New York: Orbis Books 1999; J. Sobrino, Jesucristo liberador. Lectura historico-teológica de Jesús de Nazaret, Madrid 1991 (przekład angielski: Jesus the Liberator: A Historical-Theological View, New York: Orbis Books 1993, 2003); tenże, La fe en Jesucristo. Ensayo desde las victimas, San Salvador 1999 (przekład angielski: Christ the Liberator: A View from the Victims,New York: Orbis Books 2001).
[2] „Zrodzenie” jest tu synonimem wywyższenia, intronizacji, nadania nowej godności. W mesjańskiej interpretacji chrześcijańskiej słowo „dziś” odnoszono do dnia wskrzeszenia Jezusa z martwych. – Jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego pierwotni chrześcijanie często śpiewali i powoływali się także na królewski Psalm 110 o charakterze mesjańskim: „Wyrocznia PANA dla Pana mojego: Siądź po mojej prawicy” (Ps 110,1). Wiersz ten zapowiada zajęcie zaszczytnego miejsca po prawicy Ojca przez zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa (por. Dz 2,34-35; 13,33; Rz 8,34; Hbr 1,5; 5,5;10,12-13;1 Pt 3,22). Sam Jezus odniósł ten wiersz do siebie, podkreślając swoją boską i mesjańską godność (zob. Mt 22,44). Przewyższa ona godność nie tylko królów ziemskich, ale również aniołów (zob. Hbr 1,13).
[3] Cytaty według przekładu włoskiego: Isacco di Ninive, Discorsi spirituali. Introduzione, traduzione e note a cura di Paolo Bettiolo, Magnano 1985, discorso IV, 78, s. 222-224.
Konieczność Wcielenia?
W teologii od wieków podejmowane jest pytanie, czy Bóg wcieliłby się również wówczas, gdyby nie doszło do grzechu pierworodnego. Obecnie zdaje się przeważać pogląd Jana Dunsa Szkota, który na to pytanie odpowiadał twierdząco. Podkreśla się, że Wcielenie ma zamanifestować radykalizm Bożej miłości, że powodowany absolutnie wolną wolą Bóg pragnie udzielić siebie stworzeniu, objawić się jako Bóg Trójjedyny. Czy da się jednak wykazać konieczność Wcielenia na gruncie filozoficznego pojmowania Boga? Czy z określonej filozofii, a jeśli tak, to jakiej, da się wyprowadzić Wcielenie? Czy do pojęcia Boga należy również idea Wcielenia?
Próby takiej dokonał Stanisław Judycki w artykule Filozofia i chrystologia („Analiza i Egzystencja” 10 (2009), s. 7–31.). Autor oparł się na anzelmiańskim rozumieniu Boga. Założył, że da się przeprowadzić filozoficzny dowód istnienia Boga i Jego podstawowych atrybutów. Bóg to dla niego byt, który jest osobą, który jest nieskończony w aspekcie mocy, jest wszechwiedzący, doskonale dobry i który jest stwórcą świata. Na pytanie, czy taki Bóg mógł się wcielić, autor odpowiada, że mógł to zrobić, a wynika to z samego pojęcia wszechmocy, która – zgodnie z dowodem anzelmiańskim – jest Jego atrybutem. Problemem jest to, czy Wcielenie musiało się dokonać. (s. 13–14)
S. Judycki przedstawia aksjologiczny argument za koniecznością Wcielenia. Chociaż stworzenie świata było wolnym aktem, to Wcielenie było konieczne, a chodziło w nim o pogodzenie nieskończoności ze skończonością. Bo czy Bóg zasługiwałby na miano bytu doskonałego, to znaczy takiego, od którego nie da się pomyśleć żaden większy, gdyby sam nie wziął udziału w losie swoich stworzeń? Tak jak my nie uważalibyśmy kogoś za dobrego moralnie, gdyby ten ktoś zostawił swojego przyjaciela w trudnej sytuacji, z taką samą oczywistością należy przyjąć, że Bóg wiedział, iż stworzenie świata, a więc stworzenie skończoności i skończonych osób, pociąga za sobą konieczność Wcielenia. S. Judycki analizuje również pojęcie doskonałości. Doskonałą może być nazwana ta istota, która nie tylko jest nieskończenie mocna, wszechwiedząca, posiada nieskończoną pełnię idealnie zrealizowanych różnorakich własności itd., lecz która jest również taka, że zna, na podstawie bezpośredniego doświadczenia, czym jest cierpienie, a ogólniej, która potrafi doświadczyć „głębi” skończoności w postaci cierpienia. Nie da się jednak cierpieć nie cierpiąc, nie jest możliwe cierpienie na niby, wczucie w cierpienie nie jest także rzeczywistym cierpieniem – wszystkie te niemożliwości są niemożliwe nawet dla istoty wszechmocnej. Stąd zaś Wcielenie Boga w swoje stworzenie musi polegać na jego rzeczywistej bliskości z naszym losem, czyli na doświadczeniu tego, czego my doświadczamy. (s. 16–18)
S. Judycki osobę nazywa małą nieskończonością, ponieważ jej struktura i sposób działania polegają na tym, że jest ona w stanie przekroczyć każdą daną, może wszystko podać w wątpliwość, nawet największe oczywistości z dziedziny elementarnej logiki i matematyki. Nasze zdolności do przetwarzania różnego rodzaju danych, do rozumienia różnych treści, do rozwiązywania różnych problemów itd. są niewątpliwe skończone, lecz nasza zdolność do świadomego, myślowego przekroczenia każdej treści i każdej tezy nie podlega żadnym ograniczeniom i w tym sensie jest (potencjalnie) nieskończona. Ale fundamentalna struktura osób ludzkich i pozaludzkich sprawia, że są one ośrodkami niczym nieograniczonego egoizmu. Nie chodzi przy tym wyłącznie o egoizm w potocznym znaczeniu tego słowa, lecz o to, że struktura bycia osobą polega na „ściąganiu” do siebie wszystkiego, na używaniu i na przyjemności płynącej z tego używania. Osoby są nie tylko małymi nieskończonościami, są także absolutne. W swojej potencjalności do przekraczania wszystkiego są centrami absolutnego egoizmu. Wcielenia, ze względu na pomieszanie prawdziwej spontanicznej miłości z egoizmem i fascynacją inną osobą, oznacza ulitowanie się nad takimi jak my osobami i staranie, by je uratować przez danie im wzoru. Nie jest to ze strony Boga decyzja uratowania od zagłady światowej, zwanej śmiercią, tych ośrodków egoizmu, jakimi są osoby ludzkie. Zachowanie tego rodzaju osób na wieczność byłoby godne najwyższego potępienia. Wcielenie w Bogu jest permanentną, pozaczasową, zawsze zrealizowaną doskonałością, a dla nas musiało pojawić się w czasie. Wcielenie należy więc do istoty Boga, do jego pojęcia czy idei. Bóg jest godny czci jako ten, który od zawsze przekroczył absolutny egoizm wbudowany w strukturę każdej osoby. Jest On godny czci również jako ten, który w czasie, przez konkretne i jednostkowe cierpienie, uczestniczył w losie swojego stworzenia. (s.19–22)
Co jednak z grzechem pierworodnym? Czy nie miał on żadnego wpływu na Wcielenie w sensie jego konieczności? S. Judycki uważa, że patrząc od strony pozaczasowej natury Boga, stan pierwotny pierwszych rodziców, to znaczy ich pełne, nieskażone niczym współistnienie z Bogiem, było jednoczesne ze stanem konieczności przejścia przez świat i przez cierpienie. Biorąc jednak pod uwagę ich punkt widzenia, te dwa stany, to znaczy stan przed i po grzechu pierworodnym, były doświadczane jako następujące po sobie zdarzenia. Jednak, jak twierdził już Platon, czas jest ruchomym obrazem wieczności. To samo dotyczy wszystkich pokoleń, które żyły, żyją i będą żyły po pierwszych rodzicach. Można zatem zachować doktrynalnie poprawne przekonanie, że decyzja pierwszych rodziców była przyczyną Wcielenia i jednocześnie uznawać, że Wcielenie było konieczne, to znaczy że nie było ono czasowym następstwem decyzji osób ludzkich. (s. 25)
Czy jednak rzeczywiście ten konkretny Jezus z Nazaretu był Wcielonym Bogiem? S. Judycki formułuje odpowiedź na podstawie filozoficznego pojęcia Boga jako istoty najdoskonalszej. Jego zdaniem dobroć i prawdomówność Boga można wykorzystać jako argument chrystologiczny. Gdy weźmie się pod uwagę jedyność zdarzeń przekazanych nam przez Stary i Nowy Testament, ich wzajemną spójność, gdy uwzględni ich konsekwencje w postaci istnienia ludzi uznawanych za świętych, gdy weźmie się w rachubę całe dzieje teologii i filozofii chrześcijańskiej oraz ogromną ilość innych faktów, to należy przyjąć, że najdoskonalsza istota, jaką jest Bóg, nigdy nie mogłaby dopuścić, aby te wszystkie rzeczy wydarzyły się niejako nadaremno, aby ogromne rzesze ludzi poświęcały swoje życie dla Jezusa z Nazaretu jako wcielonego Boga, a On nie był inkarnowanym Bogiem. (s. 29–31)
Podobny dowód – pomijam kwestię, na ile jest on przekonujący jako opierający się na anzelmiańskim dowodzie istnienia Boga – da się jednak przeprowadzić również na gruncie bliskiej mi teologii spotkania i dialogu, wspartej filozofią komunikacji. O tym, jak przez ich pryzmat można widzieć relacje Boga i człowieka, pisałem już w innym artykule. Zatem jedynie krótkie przypomnienie.
W Biblii wielokrotnie natrafiamy na teksty mówiące, że człowiek Boga nie rozumie, nie jest w stanie pojąć Jego dróg. Nie może to jednak dziwić, skoro Bóg i człowiek tak bardzo różnią się od siebie. Często także ludzie, zwłaszcza pochodzący z odległych kultur, nie potrafią się porozumieć, nawet jeśli władają tym samym językiem. O wiele większa musi więc być rozbieżność między nieskończonym Bogiem i skończonym człowiekiem. Świat języka i kultury danego człowieka jest w pewnej mierze nieprzekładalny na język innego człowieka, ten język warunkuje w pewnym stopniu nasze widzenie rzeczywistości, a znak zamyka nas w jakiejś mierze przed sobą nawzajem. Jak mówił Blaise Pascal: „Każdy jest dla siebie całym Światem, gdy umrze, jego cały Świat umiera wraz z nim”. W sytuacji nieprzekładalności naszych światów nie bez racji zwraca się uwagę na potrzebę dialogu. Nasza praktyka komunikacyjna powinna więc podążać w kierunku swego rodzaju językowego i kulturowego kompromisu, dialogu, dzięki któremu nastawimy się na wzajemne rozumienie i zrozumienie, zachowując przy tym indywidualność naszych różnych sposobów ujmowania rzeczywistości. Te same znaki, te same języki, które tak bardzo różnicują nasze światy, stanowią zarazem drogę do porozumienia.
Stawiam tezę, że te różnice w widzeniu świata nie są przypadkowe, nie są czymś przez Boga niechcianym. Być może właśnie dlatego Bóg uczynił różnice w widzeniu świata, by był potrzebny dialog, by były powody do niego. Właśnie dlatego, że różnie widzimy rzeczywistość, dialog jest w ogóle możliwy i potrzebny. W świecie maszyn wystarczy komunikat, który dla maszyny jest albo zrozumiały, albo nie, nie ma tam jednak miejsca na dialog. Co więcej, można pokusić się o tezę, że Bożym zamiarem było ustanowienie pewnej nieprzekładalności świata jednej osoby na świat innej osoby, żeby dialog był możliwy i konieczny. Bo gdy nie ma tej różnicy i pewnego niezrozumienia, rozmowa nie jest w ogóle potrzebna – wszak komputery ze sobą nie rozmawiają.
Ale to, że świat został stworzony jako nakierowany na dialog, rozmowę, wynika również z samej struktury trynitarnej. Skoro bowiem Bóg nazywany jest Słowem, to znaczy, że cała Trójca ma strukturę dialogiczną. Bóg w Trójcy jedyny jest Rozmową, idealnym porozumieniem, a ostatecznie Miłością. Miłością dynamiczną, bo ciągle stającą się w nieustannym dialogu.
Czy tak rozumiany Bóg mógł więc się nie wcielić? Można tu odwołać się do aksjologicznego argumentu S. Judyckiego. Boga, który zostawiłby swoje stworzenie w sytuacji trapiących go trudności w porozumieniu i dialogu, w sytuacji, gdy sam jest Rozmowa doskonałą, trudno byłoby uznać za dobrego i doskonałego. Przy tym to doświadczenie niezrozumienia świata drugiej osoby nie może być na niby, musi być rzeczywiste. Zatem gdy Boga rozumie się jako Rozmowę, Wcielenie trzeba uznawać za konieczne, za wpisane w samo stworzenie.
Jednak Bóg doświadcza niezrozumienia świata innej osoby po to, by je przełamać. A jedyną receptą na przezwyciężenie barier jest rozmowa (na to zresztą wskazuje współczesna filozofia komunikacji). Warto zwrócić uwagę na intensywność dialogu Jezusa z Ojcem. Jezus właściwie ciągle rozmawia ze swoim Ojcem w modlitwie, a najbardziej intensywnie w Ogrodzie Oliwnym przed swoją śmiercią. Oczywiście nie dlatego, że ten świat Boga jest mu tak „obcy” jak nam, ale dlatego, że osoby i ludzkie, i Boskie potrzebują rozmowy. Syn jest więc przykładem dialogu, rozmowy. Jego Wcielenie pozwala również zrozumieć nam naszą sytuację wzajemnego niezrozumienia i wskazuje, że nie jest to stan ostateczny, że jest wyjście z niego.
Przedstawiam zaledwie szkic możliwego uzasadnienia konieczności Wcielenia na gruncie teologii spotkania i dialogu i filozofii komunikacji. Wydaje się jednak, że gdy Boga pojmuje się jako Rozmowę to idea Wcielenia należy do Jego pojęcia.