Trojaczki syjamskie w Trójcy

File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons
File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przede wszystkim jest Chrystus obecny pod postaciami eucharystycznymi; bez względu na dyspozycję ze strony zgromadzonych wiernych, a ze względu na „słowo honoru”, które dał. Daje się więc prowadzić miłości bezwarunkowej, którą jest, do „ciemnicy” serc. Notowała św. Faustyna w swoim Dzienniczku: „Widziałam, jak niechętnie Pan Jezus szedł do niektórych dusz w Komunii św. i powtórzył mi te słowa: – Idę do niektórych serc, jakoby na powtórną mękę” (nr 1598).

Jest jeszcze obecność w zgromadzeniu – na cały kościół znalazło się przecież tych dwóch-trzech, którzy przyszli tu ze względu na Jego imię, a dzięki temu uratowane zostało całe miasto Jeruzalem Święte zstępujące od Boga; i celebransie przewodniczącym liturgii – chętnie czy niechętnie, pytajcie Sekretarki, jak ją nazywał Miłosierny, „Faustynki”.

Jest obecny Pan w czytanym Słowie; prawdopodobnie nawet wtedy, gdy słyszy się cienkie z ambony dziecięce głosiki przygotowane – a raczej nie przygotowane – do czytania, którego nie rozumieją; zdradza ten fakt intonacja – lepiej by było, gdyby jej nie było, lecz jest, tyle że nie niewłaściwa. Jeśli nie jota, to kreska przecinka zostaje w ten sposób dodana. Ale Chrystus lubi dzieci, więc może przebaczy, a na pewno nie opuści zgromadzenia; nie jest przecież podzielony, nawet jeśli jest rozdarty przez to, że Słowo nie mogło zrodzić wiary w słuchaczu.

Zdaje się, że jest również w tym czasie, który Matka Kościół przeznaczyła na homilię. Choć nazbyt często trzeba by Go szukać nie tyle w tej ludzkiej mowie, która chciałaby uchodzić za Boże Słowo, ile gdzieś indziej: w duszach prostaczków, albo gdzieś z tyłu kościoła, jak poklepuje po plecach skruszonych celników. Nieco później stanąwszy z boku wypatrywać będzie wdowy ubogiej, która wrzuci ostatni pieniążek z tej przegródki portfela, w której inni trzymają tylko ułomki; nie tyle interesuje Go ile, ile czy ofiarują całych siebie, jak On, który kładzie się na ołtarzu, krzyżowany przez obecnych na liturgii a odkupionych właśnie dzięki Jego ofierze.

Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons
Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale na razie przedłuża się uroczyste załamanie akcji liturgicznej, w czasie którego warto zastanowić się nad tym, jak Pan spędza tę nieprzewidzianą choć przewidywalną (nie trzeba być wszystkowiedzącym, wystarczy doświadczenie) przerwę. Kaznodzieja rozpoczął od „górnego C”, jak politycy przed wyborami, w całej mocy ducha, tyle że ludzkiego, dlatego choćby nie wiem, jak się naprężał, i tak nie udźwignie Słowa Bożego – taki to ciężar. Rzucony w stronę słuchacza, którego wcale nie porywa to, co słyszy; jak nie porywa, jak porywa, Gałkiewicz! Jeśli rodzi się wiara, to raczej w nieskończoną Boską cierpliwość, siostrę syjamską Boskiego poczucia humoru oraz miłosierdzia (trojaczki przymiotów w Trójcy).

Wciąż ten sam Pan niezmiennie przychodzi do prostaczków, ubogich duchem i tych, którzy, jak On, mają to specyficzne poczucie humoru, którego nie pojmują bogate duchem ludzkim wykształciuchy. Nie można powiedzieć, żeby nie był obecny w kaznodziei; nawet jeśli tylko przez chwilę, wtedy gdy tamtemu załamał się na chwilę głos. Anegdotka z życia parafialnego wzięta: gdy próbował przemycić swoje „widzimisię” interpretacyjne, z gardła wydobył się najpierw charkot, przy drugiej próbie kaszel, a za trzecim razem, kiedy nie odczytawszy „znaku czasu” nadal próbował popisywać się ludzką pomysłowością (czyt.: dopisywać coś do Ewangelii) – wymownie zaniemówił.

Ale tylko na chwilę. Wszechmocny nie ma mocy łamania wolnej woli, musiał więc ustąpić. Takie ma poczucie humoru, nawet jeśli nie jest Mu do śmiechu. Przechadzał się Chrystus po kościele i przypatrywał, czy to proroctwo, w którym nieświadomie dane było zgromadzeniu uczestniczyć, zostało zrozumiane. A dotyczyło ono przyszłości Kościoła. Kto poznał Pańskie poczucie humoru, ten pojął. „Humor to rzecz poważna” (Robert Stiller).

Sławomir Zatwardnicki

Narządy rodne w służbie nieśmiertelności natury

Odpierając zarzut, że wcielenie Syna Bożego dokonało się w sposób haniebny i niegodny, bo miało styczność z narządami rodnymi, Grzegorz z Nyssy pisze pean na cześć tychże narządów (Wielka Mowa Katechetyczna 28, tł. T. Sinko):

„Cały układ części organizmu zmierza do jednego celu. Celem tym jest utrzymanie się człowieka przy życiu. Wszystkie inne więc narządy zawierają obecne życie człowieka, a każdy jest przydzielony do innej funkcji; przez nie uzewnętrznia się zdolność odczuwania i działania; narządy rodne zaś dbają o przyszłość, wprowadzając przez siebie do natury następstwo pokoleń. Jeślibyś tedy patrzył na pożyteczność, to od którychże narządów, uważanych za cenne i zaszczytne, byłyby one pośledniejsze? Od któregoż z nich nie byłyby logicznie uznane za cenniejsze? Przecież nie przez oko, ani ucho, ani język, ani przez jakiś inny narząd zmysłów rodzaj nasz utrzymuje nieprzerwaną ciągłość. Służą one, jak powiedziano, teraźniejszemu użytkowi, poprzez tamte natomiast zachowana zostaje dla ludzkości nieśmiertelność, one bowiem sprawiają, że śmierć, działająca przeciw nam, traci poniekąd swą siłę i skuteczność, jako że przez ciągłe narodziny natura wprowadza się zawsze sama na miejsce ubytków. Cóż więc nieprzystojnego zawiera nasze misterium, jeżeli Bóg zmieszał się z życiem ludzkim przez te narządy, przez które natura walczy ze śmiercią?”

Dialog „koleżków” z „rzeźnikami”

Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons
Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons

W chrześcijaństwie tkwi tak wielka siła, że nawet sami chrześcijanie okazują słabość w uświadomieniu sobie jej realnego oddziaływania.

Zaprawdę wielką moc ma ta wiara, z której gorczycznego ziarna wyrosło drzewo wartości tak wielkie, że przesłania ono widok na świat bez tych wartości. Ta chrześcijańska „belka” w oku nie pozwala zauważyć „drzazgi” w oku niechrześcijańskim – żeby nie powiedzieć wprost: muzułmańskim. Dane mi było uczestniczyć w sympozjum poświęconym islamowi, i ze zdumieniem odkryłem regułę niemal bez wyjątków, która rządzi naukowcami zajmującymi się relacjami międzyreligijnymi: otóż w głowach tęgich się nie mieści, że druga strona dialogu może na rzeczywistość patrzeć, pozwólmy sobie na „kościelno-poprawny” eufemizm, z nieco innego punktu widzenia.

Punkt widzenia zależy zaś nie od punktu siedzenia, jak zwykło się mówić, ale od doktryny, na której stoi dana religia. A zatem nieświadome założenie przyjmowane „na wiarę” przez chrześcijańskich uczestników siadających do dialogu z muzułmanami jest takie: prawdy wiary, które się przyjęło, nie mają na tyle znaczącego wpływu na postrzeganie całej rzeczywistości, żeby zawracać sobie głowę pytaniami o to, z jakim nastawieniem druga strona siada do rozmowy i jak pojmuje sam fakt dialogu, jego założeń oraz celu, do jakiego miałby prowadzić. Albo inaczej – mądrej głowie dość trzy słowie – jakimi wartościami żyje?

Temu założeniu towarzyszy zresztą bliźniacze: odrzucenie prawdy objawionej też nie pozostawia śladu w człowieku. A przecież gdyby tylko dość głęboko pokopać w historii islamu (zajęcie cokolwiek – zgadnij niemuzułmański Koteczku, dlaczego? – ryzykowne), okazałoby się, że islam, który „spadł z nieba”, nie gardził ziemskim budulcem w postaci heterodoksyjnych poglądów dotyczących Osoby Chrystusa, a co za tym idzie – odrzuciwszy Wcielenie, pozostawiał Boga „w niebie”, absolutnie transcendentnego, niezdolnego do obecności na ziemi, jednojedynego zamiast Trójjedynego, a zatem pozbawionego wewnątrzboskiego „towarzystwa”. A Bóg nierelacyjny sam w sobie – nie ma „mocy”, by wejść w relację z człowiekiem.

Muzułmanie nazywali chrześcijan „koleżkami”, którzy rzekomo dodali do Boga „kolegę”, Syna Bożego. W reakcji na to Jan Damasceński nazywał odrzucających Bóstwo Chrystusa „rzeźnikami” Boga, skoro nie chcieli oni uznać, że jeśli w Bogu istnieje Jego Słowo, musi ono być Bogiem. „Jeżeli zaś jest poza Bogiem – zwracał się do wyznawców islamu w mało dialogicznym duchu Ojciec Kościoła – to według was Bóg jest «niemy» i «bezduszny». Zatem zapobiegając «skolegowaniu» Boga – zarżnęliście Go. Lepiej by było dla was powiedzieć, że posiada kolegę, niż zarżnąć Go i sprowadzić do kamienia czy drzewa, czy do jakiegoś innego pozbawionego czucia przedmiotu”.

Warszaw Meczet - 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons
Warszaw Meczet – 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons

Historia formowania się chrześcijańskiego dogmatu trynitarnego wygląda, by użyć sformułowania Josepha Ratzingera, „jak cmentarzysko herezji”, które stały się jednak z grobowców „kamieniami budowlanymi katedry”, gdy częściowe prawdy (herezja oznacza wybór części kosztem pełni) znalazły swoje miejsce w większej całości. Na odrzuceniu Kamienia Węgielnego i sam Mahomet nie mógł zbudować katedry, jedynie meczet – cmentarz dla Boga w Trzech Osobach. Taki „monolitycznie monoteistyczny” Bóg nie „koleguje” się z człowiekiem. Nie dziwi więc, że Koran, „jak twierdzą muzułmanie, został podyktowany słowo w słowo, sylaba po sylabie” (George Weigel), analogicznie do bajkowych wyobrażeń o gołąbku Ducha Świętego gruchającym do ucha autora natchnionego, podczas gdy poważne podejście do Biblii ukazało poważne traktowanie człowieka przez Boga w procesie powstania ksiąg świętych.

Można być naukowcem i nie stracić zdrowego rozsądku, ale można też na tak zwany „chłopski rozum”, bez wnikania w szczegóły, zauważyć korelację istniejącą między pojmowaniem dialogu międzyludzkiego a postrzeganiem stosunku Boga do człowieka. Zdaje się, że zanim zasiądzie się do dialogu, należałoby najpierw podialogować na temat rozumienia samego dialogu. (Ale i ten wstępny „dialog o dialogu” wymaga odpowiedniego podejścia – a więc regressus ad infinitum). Nie sądzę, żeby jedna ze stron (która?) widziała w dialogu wzajemną wymianę darów, a w uczestniku dialogu – osobę którą należy potraktować z godnością, której Bóg (zgadnij, który?) nie przyznał nawet Mahometowi.

Czy więc nie ma szansy na wyjście z impasu? Otóż jest o tyle, o ile chrześcijaństwo ma moc oddziaływania również poza granicami Kościoła. Jeśli chrześcijanie się nie mylą co do Boga, który się nie pomylił w afirmacji człowieka, to należy się spodziewać – powolnego, rzecz jasna, i obarczonego błędami – procesu dochodzenia do tych wartości, które wyrosły z chrześcijaństwa i które są wartościami po prostu „ludzkimi”, również poza bezpośrednim wpływem chrześcijaństwa; w pewnym sensie bardziej „pod prąd” niechrześcijańskich religii niż w ich głównym nurcie. Ostatecznie bowiem chrześcijaństwo, ta, jeśli tak można rzec, „religia Boga i człowieka”, jest zarówno Boska, jak i ludzka, a zatem na tyle odpowiada prawdzie o człowieku, że prawda, nawet jeśli tylko w wymiarze wartości chrześcijańskich (= również ludzkich), jakoś się do niego „przekopie”. Chyba że teraz ja ulegam tej samej słabości zapomnienia o mocy chrześcijaństwa, którą krytykowałem…

Pochód chrześcijaństwa będzie trwał, choć niekoniecznie w tej „widzialnej” formie zewnętrznego zwycięstwa, jakiej się, raczej nie po chrześcijańsku, słabi chrześcijanie spodziewają. Islam stanowi krok wstecz w stosunku do chrześcijaństwa. Wielka musi być moc chrześcijaństwa, skoro reakcja na objawienie Boga okazuje się tak silna.

Sławomir Zatwardnicki

Pelagianizm małżeński

Der Garten der Lüste - Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons
Der Garten der Lüste – Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons

W pytaniach kierowanych do małżonków brakuje jednego, na które odpowiedź mogłaby zostać uznana za samospełniającą się „wróżbę” na przyszłość: „czy oczekujecie raju w małżeństwie?”.

Adam i Ewa popełnili brzemienny w skutkach błąd. Zaufali bardziej sobie, i – być może – również małżonkowi, „ciału z ciała”, zamiast Bogu, na którego obraz człowiek, „duch z Ducha”, został stworzony. Oto paradoks, któremu ulegli: szukać raju, gdy w raju się żyje; zrywać zatrute jabłko, gdy raj jest na wyciągnięcie ręki. Potomkowie Adama, jakkolwiek dziwaczne wydawałoby się im takie postępowanie, działają według tego samego algorytmu, tylko że w nowych warunkach, w świecie po grzechu, będzie on nieco zmodyfikowany: szuka się bramy do raju nie tam, gdzie ona rzeczywiście otwiera swoje podwoje. W ten sposób zamiast Chrystusowego życiodajnego krzyża – bo to on właśnie jest ową bramą – bierze się na swoje barki i rzuca na cudze „krzyż niedobrego łotra”, który zabija małżeństwo.

Jak to jest, że Państwo Adamowie zostali wygnani z raju, a ich skażone grzechem pradzieci do dziś jeszcze nie pogodziły się z utratą ziemi ich przodków? Nawet jeśli ustami przyznają, że niepodległość ich woli została zaprzepaszczona w wyniku prowadzenia „polityki przeciw Bogu”, w sercu okazują się pelagianami szukającymi szczęścia o własnych siłach. Spotyka więc Adam junior miłość swojego życia, i razem z Adamową juniorką przyznają sobie i małżonkowi nie tylko prawo, ale i moc, którą nie dysponują, do stworzenia sobie raju na ziemi. Oni, którzy jeśli nie dowiedzieli się tego na naukach przedmałżeńskich, to pamiętają przecież z lekcji religii, jakie są skutki grzechu! Gdy „człowiek – kuszony przez diabła – pozwolił, by zamarło w jego sercu zaufanie do Stwórcy” (KKK 397), wtedy zasłona ciemna z góry na dół spoczęła na sercu oddzielając jednego od drugiego oraz ziemską dwójcę od niebiańskiej Trójcy.

Małżeństwo nie stanowi wyjątku od reguły, którą jest bolesny powrót do raju. Zbawiani wracamy nie tylko do Stwórcy, ale i do stworzenia; wymaga to nawrócenia nie tylko do Boga, ale i do człowieka. Uczymy się relacji nie tylko z Bogiem, odbudowujemy mocą łaski sakramentu również to, co zburzyli nasi przodkowie, a po nich przecież także my, w stosunku do drugiego człowieka. Można powiedzieć, że na ślubnym kobiercu stają „małżonkowie w kryzysie”, albo nawet rozwodnicy, którzy chcą spróbować „jeszcze raz”. Mogliby parafrazując Monolog o dziewczynie powiedzieć po skończonej celebracji, że „wtedy też po raz pierwszy pocałowaliśmy się drugi raz” (Grzegorz Halama). Jeśli po raz pierwszy mają nie popełnić drugi raz tego samego błędu, niechże nie uciekają przed prawdą, że „aby uleczyć rany spowodowane przez grzech, mężczyzna i kobieta potrzebują pomocy łaski”, bez której „nie mogą urzeczywistnić wzajemnej jedności ich życia, dla której Bóg stworzył ich «na początku»” (KKK 1608).

Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons
Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons

Nic się jednak nie zmieniło do dziś: wciąż Adamowie i Ewy szukają raju nie tam, gdzie on się znajduje. Jak tamci pierwsi w ten sposób wyszli z niego, tak ci drudzy nie mogą trafić z powrotem. Zasłona rozdarła się, gdy Ukrzyżowany umierał – po to, aby Adamscy mogli teraz rozdzierać zasłonę, według modelu Bosko-ludzkiego zbawienia: zbawienie dokonane przez Chrystusa, zostaje uobecniane w życiu człowieka żyjącego w Chrystusie; „raz jeszcze” wydarza się raz jedyny dokonana Pascha. Dlatego małżonkowie nie powinni spodziewać się w małżeństwie raju bez krzyża, ale krzyża z widokiem na pierwotny i zarazem eschatologiczny raj. „Łaska małżeństwa chrześcijańskiego jest owocem Krzyża Chrystusa”, dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli «pojąć» pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa, będącego źródłem całego życia chrześcijańskiego” (KKK 1615).

Kary będące następstwem grzechu – ból rodzenia dzieci oraz praca w pocie czoła (por. Rdz 3,16.19), praca macierzyńska w pocie czoła oraz ból rodzenia owoców pracy – gdy przeżywane są w mocy Pana, umożliwiają Adamskim exodus z miłości własnej ku drugiemu (małżonkowi), trzeciemu (dziecku) i „drugiemu trzeciemu” (kolejnym potomkom), oraz przede wszystkim ku Trójjedynemu (por. KKK 1609). Do ostatniej kropli krwi, w pocie i bólu, małżeństwo jest rodzeniem siebie, małżonka, dzieci – sobie, drugiemu i Bogu. Ewa po raz drugi podaje Adamowi jabłko, teraz stanowiące lekarstwo. Można się pocałować (gorzko, gorzko!). Błogosławione oznaki powrotu do zdrowia, antycypacja rajskiego szczęścia, Kościół domowy, „Królestwo Chrystusa już teraz obecne w misterium” (Lumen gentium, 3), raj w pigułce.

A zatem pytam was, czy oczekujecie raju w małżeństwie? Od odpowiedzi na to pytanie zależy trwałość waszego związku.

Sławomir Zatwardnicki

Pod górą Moria

Od niepamiętnego czasu towarzyszy mi refleksja nad 22 rozdziałem biblijnej księgi Genesis. Wersety 1-19 zawierają dramatyczny opis jednego z kluczowych momentów życia Abrahama – wezwanie do złożenia w ofierze swojego syna Izaaka. Syn jest owocem obietnicy. Upragniony, wyczekiwany, umiłowany, jedyny. Znak miłości i miłosierdzia Boga wobec ludzkich i duchowych tęsknot Abrahama i Sary. W głosie wiary ojciec usłyszał wezwanie by pójść i złożyć z syna ofiarę. Pielgrzymka do kraju Moria staje się drogą „bojaźni i drżenia” ( Kierkegaard ). Czytaj dalej Pod górą Moria

Dwójjedyni

Lucas Cranach (I) - Adam and Eve-Paradise - Kunsthistorisches Museum.jpg, źródło: Wikimedia commons
Lucas Cranach (I) – Adam and Eve-Paradise – Kunsthistorisches Museum.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ponieważ człowiek – mężczyzna i kobieta – został stworzony na obraz i podobieństwo Boga (Rdz 1,27), w małżeńskiej wspólnocie wolno doszukiwać się obrazu Trójcy Świętej. Jeśli małżeństwo jest wspólnotą „całego życia, skierowaną ze swej natury na dobro małżonków oraz do zrodzenia i wychowania potomstwa” (KKK 1601), w takim razie Boska wspólnota jest skierowana zarówno na dobro osób Boskich, jak i do zrodzenia i wychowania synów ludzkich.

Oczywiście, na każdym podobieństwie wspólnoty ludzkiej do wspólnoty Boskiej jest wyciśnięte jeszcze większe niepodobieństwo, ale byłoby największym nieporozumieniem, gdyby z tego powodu rezygnować z szukania dokonującego się na zasadzie analogii porozumienia między dwoma rodzajami wspólnot, ludzką i Boską. Dobrą Nowinę o „podobnym niepodobieństwie” niektórzy chcieliby zagłuszyć teologią „niepodobnego podobieństwa”, jednak, jak słusznie podkreśliła Międzynarodowa Komisja Teologiczna, „teologie katafatyczna i apofatyczna nie powinny być sobie przeciwstawiane”.

Ad rem. Byłoby niewybaczalnym błędem w tej „naturalnej” skłonności Boga do rodzenia człowieka szukać jakiegoś panteistycznego przymusu, ale z drugiej strony nie mniejszą obrazą Boską i ludzką jawi się mylenie wyświadczonej nam z woli Bożej łaski ze swego rodzaju „kaprysem”, na który Bóg na szczęście był wpadł, choć nie musiał był. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale łaska Pana – nigdy. Ani nie obowiązuje w Boskiej polityce – czyli działaniu na rzecz naszego dobra – zasada: „nie chcem, ale muszem”, ani: „chcem, choć nie muszem”, w Bogu chcenie (łaska) i mus (natura) wydają się jednoczyć: „ponieważ jestem, jaki jestem, dlatego chcę”. Bóg chce, bo musi, ale to „musi” nie przekreśla tego, że „chce”. Jeśli komuś wydaje się to nieludzko paradoksalne, niech łagodzi wzburzenie faktem, że to miłość jest, na peeselowski rozum rzecz biorąc, paradoksalna. Z miłości się chce, czyli musi, a jedno nie przekreśla drugiego, za to wzywa do „nawrócenia pojęć”.

Husband and wife trees - Blackthorn.JPG, źródło: Wikimedia commons
Husband and wife trees – Blackthorn.JPG, źródło: Wikimedia commons

Mąż i żona istnieją wzajemnie dla siebie, podobnie jak Ojciec, Syn i Duch Święty są jeden dla drugiego i trzeciego. Tylko Ten, któremu jest dobrze, bo nie jest „sam w sobie”, lecz jest Bogiem we wspólnocie, mógł rzec – autor natchniony nie rozstrzyga, do kogo, więc można założyć, że i do siebie, i do mężczyzny – „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam, uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc” (Rdz 2,18). Można by nawet w tych słowach, które wypowiedziane w wieczności wywołują skutek w historii, usłyszeć echo tego, co Bóg Ojciec mówi bezczasowo do siebie, gdy odwiecznie rodzi Syna: „Nie jest dobrze, żeby Ojciec był sam”. I jak mężowi prezentuje równą mu i najbliższą, choć różniącą się od niego żonę – „ciało z jego ciała” (por. Rdz 2,23), tak sobie Ojciec podarowuje Syna, „Ducha z Jego Ducha”, współistotnego, choć różnego relacją (synostwo i ojcostwo) „Boga z Boga”. I jak siebie składa w darze Synowi, tak męża – daje żonie.

Obrazem Boga w człowieku jest przede wszystkim miłość, ponieważ Bóg jest miłością (por. 1J 4,8.16). Ciekawe jednak, że miłość mężczyzny i kobiety według Katechizmu „staje się obrazem absolutnej i niezniszczalnej miłości, jaką Bóg miłuje człowieka” (1604). Wydawałoby się, że miłość męża i mężyny powinna odzwierciedlać w pierwszym rzędzie miłość wewnątrzboską? A może jest to „dwa w jednym” wypowiedź? Miłość Adama i Adamowej byłaby echem miłości Ojca, Syna i Ducha Świętego, a zarazem miłości Boga Trójjedynego do człowieka, w tym Dwójjedynego małżeństwa. Tej miłości, której starotestamentowym podobieństwem było oblubieńcze przymierze Jahwe z Izraelem, a nowotestamentowym wypełnieniem związek Oblubieńca Chrystusa z Oblubienicą Kościołem. Cechą tej Boskiej miłości jest maksymalizm, zgodnie z którym Bóg dzieli się z człowiekiem wszystkim, co Jego, a zatem pozwala również uczestniczyć miłości ludzkiej w Boskiej.

Zamysł Stwórcy, który był „na początku” – mężczyzna, który łączy się z żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem (por. Rdz 2,24) – kieruje uwagę ku Temu, który był „od początku” czy raczej jeden „dzień” wieczności „przed początkiem”. Jak Adamowie tworzą jedno ciało, tak że nie są już dwoje (por. Mt 19,6), choć wciąż jest i Adam, i Ewa, tak Bóg jest jeden, a nie jest ich trzech, choć są trzy Osoby Boskie. Herezją analogiczną do tryteizmu jest „duoizm”, kiedy widzi się męża i żonę osobno, rozdzielając ich osoby na odrębne „obrazy Boże”, z kolei toksyczne zlanie się małżonków w jedno byłoby może jakimś rodzajem modalizmu? Łącząc trynitologię z małżeństwologią oraz apofatyzm z katafatyzmem: jeśli w Trzech Osobach „wszystko jest jednym, gdzie nie zachodzi przeciwstawność relacji” (Sobór Florencki), podobnie żona i mąż stanowią jedno tak bardzo jedno dzięki relacji, która wyróżnia męża i żonę: on dla niej mężem, i dlatego ona dla niego żoną, a tam, gdzie ona żoną, on mężem.

Że takie stwierdzenia nie zaspokajają rozumu? A niechże w końcu uzna, że tajemnica z tajemnicy, dwójca z Trójcy, nie tyle służy do wyjaśniania, ile do kontemplowania Boskiego obrazu w ludzkiej wspólnocie!

Sławomir Zatwardnicki

Jezus – Pan i sędzia łagodny

Opublikowany niedawno list motu prioprio „Pan Jezus, Sędzia Łagodny” wzbudził szereg głosów, komentarzy i pokrzykiwań. Cóż, tak bywa zazwyczaj gdy opieramy się jedynie na skrótowych informacjach, które punktują to co porusza, lecz tak naprawdę nie dają nam wiedzy pozwalającej na sumienną ocenę. Warto zwrócić uwagę, że ten brak wiedzy może skutkować nie tylko alarmistycznymi głosami o „zmianie doktryny”, ale także przyśpiewką „nic się nie stało”, a ani jedna ani druga postawa nie jest prawdziwa. Uważam, że zdecydowana większość dyskutantów nie zadała sobie trudu przeczytania dekretu papieskiego. Co nie dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mamy (chyba) polskiej wersji językowej, po drugie jest to tekst techniczny i najzwyczajniej na świecie nudny. Możemy go podzielić na dwie części: merytoryczne i teologiczne wyjaśnienie istoty zmian prawa kanonicznego oraz wyliczenie i treść zmienionych kanonów. Ale – jeżeli chcemy dyskutować na temat tego tekstu – to musimy zadać sobie trud jego przeczytania.

Tym bardziej, że lektura rozwiewa pewne mity. Pierwszym jest woluntaryzm papieża. Oczywiście to Namiestnik Chrystusa zmienia prawo Kościoła, i jest to jego władza i jego odpowiedzialność ale należy pamiętać, że propozycje zmian przygotowała specjalna komisja, której przewodniczyła najbardziej kompetentna osoba, czyli dziekan Roty Rzymskiej, a jej członkami byli naprawdę doświadczeni kanoniści. Każdy, kto zapozna się ze składem specjalnej komisji ds. reformy kanonicznego procesu małżeńskiego, a tak brzmiała jej nazwa, stwierdzi, że nie byli to bynajmniej rozszaleli progresiści.

Drugim mitem jest przekonanie, że motu prioprio jest sposobem na obejście „konserwatywnej zapory” wobec rozmiękczania doktryny. Należy zwrócić uwagę, że regulacje kanoniczne w ciągu stuleci zmieniały się wielokrotnie, także te dotyczące małżeństwa. Nie bardzo rozumiem dlaczego te, dotychczas obwiązujące (zmiany wchodzą w życie 8 grudnia br. – czyli w dniu rozpoczęcia Roku Miłosierdzia), powinny być uznawane za doskonałe i nie podlegające poprawkom. Zmiana sama w sobie, nie jest ani dobra ani zła – oceniać należy konkretne rozwiązania, anie fakt zmiany.

Tutaj trzeba przy okazji wskazać, że wydarzenia związane z reformą kanonicznego procesu małżeńskiego powinno trafić do podręczników jako wyjątkowo błędne i złe zarządzanie zmianą. Nie podjęto nawet najmniejszego trudu by wytłumaczyć o co chodzi dlaczego dokonano reformy. Rzucono jedynie ludziom hasło o uproszczeniu, co jest może wygodne z punktu widzenia mediów, ale tak naprawdę nie oddaje istoty rzeczy. Dobre przygotowanie komunikatu, sensowne streszczenia oraz sensowne wypowiedzi dostojników kościelnych mogłoby tak naprawdę bardzo ułatwić sprawę. O innych elementach zarządzania zmianą nie wspomnę, mogę co najwyżej odesłać do podręczników i na szkolenia.

Co mówi nam sam dokument? Przede wszystkim podkreśla podstawy doktryny:

– Chrystus dal Kościołowi, a za Jego pośrednictwem hierarchii, władzę duchowną także w sprawach ziemskich, na przykład małżeństwa,

– święty węzeł małżeński jest nierozerwalny,

– celem działania Kościoła jest zbawienie dusz.

Papież Franciszek wskazuje jednak, że aby Kościół mógł prawidłowo wypełniać swoje zadania, musi nieustannie ulepszać swe działanie i instytucje. I tylko łączne zrozumienie tych dwóch elementów składowych: nienaruszalności doktryny oraz nieustannego ulepszania instytucji kościelnych (także prawa), pozwala zrozumieć istotę zmian wprowadzanych tych dokumentem.

Quae omnia facta semper sunt duce salutis animarum suprema lege, quoniam Ecclesia, ut sapienter docuit Beatus Paulus PP. VI, divinum Trinitatis consilium est, ideoque omnes eius institutiones, utique semper perfectibiles, eo tendere debent ut divinam gratiam transmittant, atque christifidelium bono, utpote ipsius Ecclesiae fini essentiali, pro cuiusque munere ac missione, continenter faveant.

Jakie zmiany wprowadza motu prioprio? Ostatecznie w tym leży clou problemu. Po pierwsze likwidacja dwukrotnego rozpatrywania sprawy – dwukrotnego, czyli przez dwie instancje w przypadku wyroku na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. Obecnie obowiązuje zasada, że w sprawach małżeńskich wymagane są dwa wyroki zgodne, aby wyrok był ostateczny i obowiązujący. Ale gdy w I instancji zostanie orzeczony wyrok stwierdzający nieważność małżeństwa, to sprawa automatycznie kierowana jest do II instancji. Dalsze procedowanie umożliwia kolejnemu niezależnemu zespołowi sędziowskiemu jeszcze raz zbadać sprawę. Postępowanie dotyczy sakramentu, dlatego też wyrok z I instancji jest kolejny raz weryfikowany, aby w tak ważnej dla strony sprawie nie został popełniony błąd.

Ale należy zwrócić uwagę, że papieski dokument nie zabrania apelacji i ponownego rozpatrzenia, gdy istnieje wątpliwość. Są do tego uprawnione strony procesowe, obrońca węzła małżeńskiego lub promotor sprawiedliwości. Ich apelacja będzie rozpatrywana przez trybunał apelacyjny II instancji. Jednakże warto podkreślić, że likwidacja obligatoryjności ponownego rozpatrzenia sprawy zwiększa – bynajmniej nie paradoksalnie – odpowiedzialność i staranność sadów biskupich.

Drugą – bardzo ważną i istotną zmianą – jest podkreślenie znaczenia i osobistej odpowiedzialności biskupów za decyzje sadów (nomen omen) biskupich. Biskup jest w zamierzeniu, odpowiedzialny za pracę sędziów, a nie tylko sadów jako instytucji. Franciszek wskazuje także, że biskupi powinni podejmować decyzje sami (zwłaszcza w przypadkach procesów skróconych) a nie tylko delegować swoja władzę na urzędników.

Jako trzecią wymienię tak zwany proces skrócony (brevior) gdzie postępowanie dotyczy spraw oczywistych, jak na przykład non consumatum. Tutaj postępowanie nie może przekraczać trzydziestu dni, a sędzią jest biskup miejscowy.

Podstawowy błąd jaki popełniają zarówno progresywiści, jak tradycjonaliści jest brak zrozumienia zasady działania Kościoła oraz podstawowej intencji dokumentu, skąd inąd bardzo klarownie wyłożonej. Powołam się tutaj na słowa księdza dr. hab. Janusza Gręźlikowskiego, oficjała Sądu Kościelnego Diecezji Włocławskiej:

(…) nie rozumieją, czym jest kościelne i sakramentalne małżeństwo, czy też stwierdzenie nieważności małżeństwa, że to nie to samo co „rozwód kościelny” lub „unieważnienie małżeństwa”. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Tekstów Prawnych kardynał Francesco Coccopalmerio przypomniał, że „proces kanoniczny o stwierdzenie nieważności małżeństwa ma na celu stwierdzenie nieważności małżeństwa. Tu nie chodzi o proces, który prowadzi do unieważnienia małżeństwa, czyli dania rozwodu kościelnego. Nieważność, to co innego niż unieważnienie”.

Nie można jednak nie zadać sobie pytania: po co wprowadzono te zmiany? W dokumencie znajdujemy dwa zasadnicze argumenty. Pierwszym jest tendencja do uproszczenia i skrócenia procesów. Prawda jest taka, że często ciągną się one ponad jakąkolwiek miarę. A ich długotrwałość nie wynika bynajmniej z komplikacji materii procesowej lecz z zalegania papierów po biurkach. Lub zwykłej niechęci do podejmowania decyzji, zwłaszcza na rzecz stwierdzenia nieważności małżeństwa. W przekonaniu Roty Rzymskiej najlepszym sposobem na zwalczanie działania praw Parkinsona jest uproszczenie procedur. Czy słusznie? Oczywiście można dyskutować, jednakże nie jest to w żadnym przypadku równoznaczne z rozmiękczaniem doktryny czy zaprzeczeniem sakramentalnego charakteru małżeństwa.

Drugą przyczyna zmian jest ponowne przybieżenie Ludu Bożego oraz instytucji kościelnych. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kogokolwiek, kto umiałby uczciwie powiedzieć, ze obecnie obowiązujące przepisy kanoniczne nie zapobiegły takiemu oddaleniu. Nie twierdzę, że są przyczyną, ale na pewno nie poprawiły sytuacji. Wierni nie rozumieją czym są sądy kościelne, jak działają i co rozsądzają. Nie bez przyczyny w powszechnej świadomości pokutują takie potworki jak: „unieważnienie małżeństwa”, bądź „rozwód kościelny”. W przekonaniu komisji oraz Ojca Świętego właśnie uproszczenie procedur oraz zwiększenie personalnej odpowiedzialności biskupów i sędziów będzie przyczyną zwiększenia bliskości miedzy ludem a instytucjami kościelnymi. Czy słusznie? Czas okaże.

 

WIĘŹ jesienna, (czy) Mazowiecki w grobie się przewraca…

W sumie można powiedzieć: nareszcie… Nareszcie środowiska określane mianem „Kato-lewicy” wykazały się społeczną wrażliwością. Oczywiście, redakcja kwartalnika nieco się odmie i powie naburmuszona, że można w czasach miesięcznikowych i współczesnych wiele tekstów świadczących o wrażliwości na ludzką biedę i nierówności społeczne. Wskażą na przykład na numer poświęcony kwestii Kościół z lewicą i prawicą. I będzie to prawda. Niestety moje pierwsze zdanie chociaż jest świadomą prowokacją zawiera (niestety) ziarno prawdy. Wszystkiemu winny jest cień Tadeusza Mazowieckiego; krytyka III RP za nierówności, za biedę, za bezrobocie, za rozmaite społeczne ułomności była kojarzona z krytyką personalną wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika i lidera środowiska.

Dlatego czytając tekst Marka Rymszy, Nowa kwestia społeczna?, nie umiałem się powstrzymać od pytanie: czy nie za późno? I dlaczego autor pisze, że ubóstwo, bieda są w Polsce nową kwestią? Od dwudziestu pięciu lat bieda była zawsze obok nas i zawsze widoczna. Trzeba była naprawdę bardzo się starać aby jej nie zauważyć. Dlatego trzeba podkreślić, że autor zauważa fakt, że podczas rozważania kwestii ubóstwa nader często podkreśla się opinię, że biedni są sami sobie winni. Niestety nie wspomina on, że w mediach oraz wśród polityków był to nurt myślenia i prezentacji kwestii absolutnie dominujący. Nie jestem także w stanie zrozumieć, dlaczego nie zauważa on (a jeżeli zauwaza to nie wskazuje wprost) że obecne „potransformacyjne” ubóstwo jest skutkiem transformacji, a nie skutkiem ubocznym. Mając na uwadze tę kwestie należy się cieszyć, że i w bastionie twórców III RP zauważono problem.

O wiele mocniej, a przez to jakoś wyraźnie przemawiają do mnie Aleksandra Gołdys i Maria Rogaczewska. Co prawda męczy mnie już wyświechtany zwrot o tym, że czegoś nie widać z Warszawy. Choćby z tego powodu, że na tzw. „prowincji” też powstają fortuny i nie jest tak, że pieniądze Ida tylko do Warszawy. Problem jest naprawdę o wiele poważniejszy i autorki bardzo dobrze go diagnozują.

„Teoria możliwości” Nussbaum i Sena prowadzi nas do wniosku, że w Polsce mamy fatalnie błędny sposób myślenia o biedzie, biednych i przyczynach biedy. Tak bardzo popularne u nas przekonanie (schemat myślowy, którym posługują się elity, ale też wielu naukowców, liderów, a także zwykłych pracowników socjalnych, pracujących „na poziomie ulicy”), że biedni są sami sobie winni, a także, że należy oddziaływać na nich bezpośrednio (poprzez perswazję, groźby, drogie szkolenia i jeszcze droższe unijne interwencje), aby się zmienili, jest — w świetle tej teorii — całkowicie mylne.

Musze jednak zadać banalne pytanie: kto ma taki sposób myślenia? Podobnie jak w przypadku tekstu Marka Rymszy nie umiem powstrzymać się od wrażenia, że autorki zapominają, że przez cały czas niepodległości były w Polsce środowiska, które kontestowały kierunek zmian w Polsce, lecz były one konsekwentnie przemilczane i wykpiwane. Pojęcie „oszołom” zrobiło swego czasu niesamowitą karierę. Zatem brakuje mi w tych dwóch tekstach wyraźnej konstatacji, że ludzie byli nie tylko ubodzy, ale także konsekwentnie przemilczani, a nawet wykpiwani.

Kolejne dwa teksty: Jaremy Piekutowskiego oraz Ewy Kiedio, są bardzo ciekawymi egzemplifikacjami głównego tematu numeru. Zwłaszcza tekst redaktor Kiedio jest bardzo ciekawy i wart polecenia, z powodów chciałoby się powiedzieć pozamerytorycznych. Tekst jest napisany wartkim językiem i to cos więcej niż jedynie analiza, to tekst z pogranicza felietonu i reportażu. Jej opisanie biedy w Warszawie, tej najbogatszej w Polsce okolicy, robi duże wrażenie. Piekutowski zwraca naszą uwagę na kwestie lęku i emocji związanych z ubóstwem.

Ale odkładając żarty i ironiczne mrugnięcia należy odnotować podjęcie przez WIĘŹ zagadnienia współczesnej biedy jako coś istotnego. Miejmy nadzieję, że w polskim Kościele po raz kolejny rozgorzeje dyskusja na temat pomocy biednym. Nie tylko jako działań łagodzących objawy lecz przede wszystkim nad strukturalnym rozwiązaniem.

Chciałoby się jednak aby mówiąc A, powiedzieli B. Żeby w tej WIĘZI zostały wyraźnie wskazane, że demokracja liberalna stawiająca na indywidualizm kosztem wspólnoty i na konsumpcję zamiast współtworzenia jest źródłem nowej polskiej biedy. Nie wytworzono bowiem żadnych mechanizmów współpracy – stawiając jedynie na pomoc i para-charytatywne akcje. Ubóstwo nie jest bowiem kwestią społeczną, która istnieje dopiero gdy zauważa ją jedna czy druga redakcja. Pełne pychy samozadowolenie z „udanej transformacji” było tylko zasłoną – stosowana przez piewców nadwiślańskiego liberalizmu, i miało na celu wypchnięcie z debaty wszystkich krytyków kierunku zmian. Proszę zwrócić uwagę nie krytyków zmian, lecz pewnego kierunku.

Drugim blokiem tematycznym proponowanym przez WIĘŹ jest kwestia: Szatan silniejszy niż Bóg? No cóż, każdy ma swoje problemy. Właściwie nie zetknąłem się z nikim z egzorcystów, czy ze środowisk bardziej zainteresowanych tematem, który by miał jakiekolwiek wątpliwości. Ale od pewnego czasu pojawia się w każdym towarzystwie ktoś, gdy tylko usłyszy słowo: szatan, egzorcyzm czy coś podobnego, a natychmiast zaczyna marszczyć nos i krzywić się wymownie. Hasłem takich osób jest głębokie przekonanie, że o Złym mówi się za dużo i ze to oznacza manichejskie podejście do rzeczywistości.

Na szczęście, WIĘŹ to jest poważne czasopismo, może lewicujące lecz nie lewackie (jak Tygodnik Powszechny), nie tabloidowe jak portal deon.pl, czy antykościelne jak Gazeta Wyborcza. Zatem jeżeli redaktorzy zabrali się za roztrząsanie sprawy, to zrobili to rzetelnie.

Najpierw czytamy rozmowę Zbigniewa Nosowskiego z księdzem Robertem J. Woźniakiem. Warto zwrócić uwagę, że obaj rozmówcy zgadzają się z tym, że jest faktem, iż coraz więcej tekstów, filmów i rozmów o Szatanie, a coraz mnie o Bogu. Ksiądz Woźniak tłumaczy to jako kolejny przejaw kryzysu naszej cywilizacji.

To zjawisko jest częścią szerszego procesu, który zwykło nazywać się „kryzysem Boga”. Pisali o nim dużo Martin Buber i Johann Baptist Metz. Chodzi o pewnego rodzaju zaćmienie duchowe naszej cywilizacji. Staje się ona coraz bardziej cywilizacją świecką, pozbawioną zainteresowania Bogiem. Ten sam problem dotyka teologii: większość studentów wybiera seminaria związane z praktycznymi wymiarami teologii, jak duszpasterstwo, kwestie moralne etc.

Ale wskazuje tez na fakt, że niepoważnie traktujemy również Złego. Jest tylko kolejną postacią z bajki, czymś raczej komiksowym, niż realnym. Co więcej, jak podkreśla ksiądz Woźniak, zwycięstwo Mesjasza nad szatanem nie oznacza, że żyjemy w raju.

Zbawienie nie działa automatycznie na zasadzie: „Chrystus zwyciężył, zatem nic już nie pozostaje do zrobienia”albo „jedyne, co może mi się przydarzyć, to bycie zbawionym”. Trzeba pamiętać, że zbawienie otrzymujemy jako darmową łaskę, która jednak domaga się naszego wolnego potwierdzenia. Chrystus zwyciężył dla mnie, ale ja Jego dar wolności mogę odrzucić. Sam fakt, że mam taką wolność, jest najbardziej fundamentalnym wymiarem zwycięstwa Chrystusa. Ale i coś więcej — dowodem zwycięstwa Chrystusa jest nie tylko to, że mogę wybrać, ale że mam moc stawania się coraz bardziej podobnym do Niego. Jeśli nie wybiorę tej drogi, przegranym będę ja, nie On. Tak samo dokładnie jak przegranym jest diabeł, ów pradawny wróg wolności, którego każde domniemane zwycięstwo jest największą porażką.

Istotnym jest także wskazany przez Nosowskiego i Wożniaka fakt, że Zły jest wrogiem wolności, a jest wciąż przedstawiany jako zwolennik braku jej ograniczenia.

Kolejną rozmowę: Jak odróżnić zło od Złego?, prowadzą z księdzem Sławomirem Sosnowskim, Ewa Karabin i Michał Buczek. Nie ukrywam, że dziwna to rozmowa – cały czas nie umiałem się powstrzymać od myśli że redaktorzy WIĘZI określili bardzo dokładnie cel tego wywiadu, a miałoby nim być wykazanie, że mówienie o Złym, cała demonologia, a nawet  posługa egzorcystów, są w gruncie rzeczy skutkiem błędu rozumowania. Mówienie o szatanie może być wynikiem ucieczki od poczucia własnej grzeszności, po co chodzić do egzorcysty, skoro jest psychiatra, obecnie w świecie dominuje „moda na szatana”. Chociaż – mając zaufanie do uczciwości intelektualnej redakcji – być może przyjęli rolę (nomen omen) advocatus diaboli i prezentują opinię krytyków rodem ze „światłogrodu”, pozwalając swemu rozmówcy wyłożyć stan rzeczy. I trzeba uczciwie przyznać, że ksiądz egzorcysta doskonale sobie z tymi zarzutami rodzi.

Po pierwsze jest on krytykiem stanu, który określa mianem „duchowej hipochondrii” – nieustannego zaniepokojenia o swoją duchowość, czy jestem czysty. Bowiem w walce duchowej chodzi o to by odpowiadać na Boże wezwanie, a nie uciekać przez zagrożeniem. Niby to jest to samo, ale rozłożeni akcentów czasami decyduje o wszystkim. A jest to zagrożenie, które dotyka nawet egzorcystów. Z drugiej strony wskazuje, że problem z szatanem to nie tylko jasełka czy folklor, pojawiła się moda na zło i ucieczka od Boga, oraz skłonność do otwierania (często nieświadomego) się na działanie Złego.

Ciekawostką, na jaką zwróciłem uwagę jest że w obu rozmowach redaktorzy WIĘZI krytycznie odnoszą się do wygłaszania na koniec mszy modlitwy do Archanioła Michała, miałby to być dowód na magiczne myślenie samych kapłanów, bądź antychrześcijańskiego wręcz pragnienia aby ktokolwiek był potępiony. Równie symptomatyczne jest to, że obaj rozmówcy zupełnie nie podzielają tych opinii.

Rozmowy o Złym, egzorcystach i duchowości uzupełnia doskonały tekst księdza Stanisława Adamiaka, Bardzo krótka historia egzorcystów i egzorcyzmów. Cały blok jest naprawdę godny polecenia, prezentuje bowiem bardzo dobry i wyważony głos w toczącej się debacie o „chrześcijańskim kulcie szatana”.

Absolutnie koniecznie należy także przeczytać rozmowę księdza Andrzeja Draguły z Piotrem Bernatowiczem i Filipem Lipińskim: Pomnik nasz codzienny. Co prawda rozpoczyna się ona od pewnego znamiennego niedopowiedzenia. Mówiąc o Pomniku Wdzięczności, „monumentalnej budowli w kształcie łuku triumfalnego” rozmówcy nie wspominają ani dlaczego powstał, czyli co miał upamiętniać, nie mówią także w jakich okolicznościach został zburzony i dlaczego nie odbudowano go zaraz po zburzeniu. Oczywiście można założyć, że czytelnicy wiedzą jaka była historia, to jednak wypowiedzi Filipa Lipińskiego tak dalece abstrahują od historii, że wydaje się że zapomina on jak przebiegała historia Polski ostatnich 75 lat. Dlatego warto zwrócić uwagę na słowa Piotra Bernatowicza:

Moim zdaniem, bardzo istotny jest tu wątek wojny kulturowej, o której wspominał Filip. Z jednej strony mamy środowisko, które uznaje potrzebę myślenia o wspólnocie m.in. w kategoriach narodowych, oparcia się na konkretnych wartościach ważnych dla naszej cywilizacji i na potrzebie ich symbolicznej obecności w sferze publicznej. Często ta strona jest uznawana za tradycjonalistyczną czy też antymodernistyczną, chociaż jest to mylące, bo nie jest ona przeciwna modernizacji ani rozwojowi. I w tym wypadku tę stronę wojny kulturowej reprezentowałby Społeczny Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności. Z drugiej strony mamy środowiska, które postrzegają siebie w paradygmacie postępu, nowoczesności odczytywanej jako coś, co wymazuje tradycję, widząc w niej hamulec rozwoju. Strona ta zakłada, że nie ma wyraźnych wartości i symboli, które mogłyby być ważne dla całego społeczeństwa. W związku z tym przestrzeń publiczna musi pozostać neutralna. Takie podejście można nazwać relatywistycznym.

Ale warto tez zauważyć, że ta dyskusja – a muszę zgodzić się z Bernatowiczem, że jest ona ciekawą egzemplifikacją sporu kulturowego – dotyczy nie tylko sporu na temat konkretnego pomnika, lecz także roli pomników (i ich formy) w przestrzeni publicznej, sztuce oraz sztuce religijnej w ogóle. W tym miejscu zwarto zauważyć, że wypowiedzi Lipińskiego na temat sztuki kościelnej, chociaż często przesadnie napastliwe i  arogancko błędne, to potrafią dotknąć kilka zasadniczych słabości sztuki tworzonej na rzecz wspólnoty wiernych. Cała rozmowa naprawdę godna lektury i namysłu.

Odnotować chciałbym w tym miejscu jeszcze jeden blok tematyczny z tego numeru kwartalnika – czyli poświęcony „teoriom spiskowym” i ich miejscu w kulturze. Nie ukrywam, że przeczytałem z zainteresowaniem lecz bez przejęcia. Nie jestem zainteresowany spiskową wizją świata, ani tez poszukiwaczami tych teorii. Zarówno tekst Sebastiana Dudy, jak i wywiad z Krystyna Skarżyńską, są interesujące i zapewne wzbogacają wiedzę czytelnika, ale zawsze zastanawiam się, co się stanie gdy zwolennicy (a zwłaszcza przeciwnicy) teorii spiskowych staną twarzą w twarz z prawdziwym spiskiem. Proszę bowiem pamiętać, że za bzdurzenia uważano swego czasu przekonanie, że Lenina z towarzyszami przewieźli do Rosji Niemcy, i że takiego socjalistycznego szaleńca jak Hitler mieliby finansować potentaci przemysłowi. To nie to samo co przekonanie, że Apollo nie lądował na księżycu lecz w studio Metro-Goldwymn-Meyer, lecz zawsze daje ten dreszczyk emocji związany z theory of conspiracy

Na zakończenie chciałbym polecić do przeczytania i przemyślenia dwa teksty związane z historią. Pierwszym jest arcyciekawy dialog nad słynnym już listem polskich biskupów do niemieckich. A tak naprawdę Polacy i Niemcy (Adam Krzemiński, Winfried Lipscher, Renate Marsch‑Potocka, Cezary Gawryś i Zbigniew Nosowski) rozmawiają co wciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ten list zmienił w naszej świadomości. Drugim jest kontrowersyjny tekst Jana Olszaka, Przypadki Michała Boniego. Tekst, którego publikacji odmówiło kilka czasopism, jednakże ten historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, postanowił pokazać jak w świetle archiwów i pamięci działaczy opozycji wyglądała historia działacza opozycji, Solidarności i prominentnego polityka III RP. Z całą pewnością część czytelników uzna tekst za wybielający, znam wypowiedzi które przeczą jego wywodom ale z cała pewnością warto się im przyjrzeć.

Jak zwykle na zakończenie muszę także polecić teksty, których nie wymieniłem – jak zawsze z braku czasu…

 

Dzielenie nerwu na czworo

Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons

Powiedzmy eufemistycznie, że w IV i V wieku chodziło o spory. Tyle że takie „na śmierć i życie”. Nie zawsze na śmierć i życie ortodoksów czy herezjarchów – ale bez wątpienia na życie wspólnoty wierzących, a więc również jej członków, także tych żyjących w XXI wieku. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ciekawy paradoks: często to właśnie obrońcy ortodoksji bywali prześladowani, a ich błądzących adwersarzy za życia chwalono, by dopiero po śmierci potępiać. Do tego potępiania dołączamy się często my, karły wspinające się na barki gigantów-herezjarchów, w reakcji do poglądów których rodziła się ortodoksja.

Dlaczego ówcześni uczestnicy kontrowersji chrystologicznych z takim zaangażowaniem opowiadali się za którymś z rozwiązań? Tak pytać mogą jedynie współcześni, którzy zatracili przekonanie o nierozdzielnym związku zbawienia z prawdą. Dla takich Chrystus mógłby zbawiać nawet wtedy, gdyby nie był zarówno prawdziwym Bogiem, jak i człowiekiem, mówiąc językiem Leona Wielkiego, bez żadnego braku. Jak to, przecież Bóg może wszystko, prawda? – zapyta któryś z czytelników. Otóż nieprawda. Zbawia nie tyle Bóg, ile Bóg, który stał się człowiekiem. Oto chrześcijańskie, czyli – dodajmy, jeśli to jeszcze nie jest jasne – prawdziwe pojęcie zbawienia.

Dogmatyczne uściślenia wykuwano „w trakcie morderczych zmagań o to, by prawdzie o nadzwyczajnym samoobjawieniu Boga nadać spójny charakter” (Alban McCoy). Proces formowania się ortodoksji można za Chestertonem „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie”. Stąd zażarte potyczki o prawdę doktrynalną nierozdzielną od doświadczenia zbawienia. Kształtująca się chrystologia wiązała się z soteriologią na zasadzie „sprzężenia zwrotnego”: jedno oświecało i pogłębiało drugie. Tylko dlatego Chrystus zbawia, że jest taki a taki; jest taki a nie inny, ponieważ zbawia. Nerwem chrystologicznych kontrowersji stała się tajemnica Wcielenia, a dokładniej: wyjaśnienie sposobu, w jaki Ten, który jest Bogiem, może być również człowiekiem.

Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie żeby bez wiedzy o chrystusowej ontologii Soter nie mógł „działać”, jednak nie byłoby wybawienia bez Tego, o którym dowiedzieliśmy się z Objawienia, że był i człowiekiem, i Bogiem. W pewnym sensie dopiero Objawienie – coś o niebo więcej, ale i nie mniej niż wiedza – tożsamości Chrystusa zbawia człowieka. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Cóż by nam przyszło po przyjściu Chrystusa, gdyby nie był on Pośrednikiem w ortodoksyjnym sensie, czyli Bogiem i człowiekiem w jednej Osobie, lecz, jak chciał Ariusz, jakimś bytem pośrednim między Bogiem a stworzeniem? W jaki sposób mógłby zbawić nas, ludzi, jeśli nie stałby się człowiekiem, który zbawia nas „od środka”, od człowieczeństwa, za pośrednictwem ludzkiej woli – tej, w której dokonał się upadek?

Wiara, jeśli ma zbawiać, nie może być rozdzielona od prawdy. Dlatego – pisał Leon Wielki w nawiązaniu do Mt 7,14: „nie tylko w praktykowaniu cnót, nie tylko w zachowywaniu przykazań, ale i w (rozróżnianiu) szlaków wiary »ciasna i wąska jest ta droga, która wiedzie do żywota«”. Szerokie i przestronne są zaś heterodoksyjne pobocza. Dlatego łatwiej jest być heretykiem niż ortodoksem. Owszem „dogmaty są światłem na drodze naszej wiary; oświecają ją i nadają jej pewność”, ale nie odejmują jej trudności.

Jeśli „Kościół przeciwstawia się herezjom”, to ze względu na to, że „zafałszowują wizję zbawienia przyniesionego w Chrystusie” (ks. Grzegorz Strzelczyk). Prawda o Chrystusie została obroniona w Chalcedonie (451 rok), kiedy to powiedziano o zjednoczeniu natur Boskiej i ludzkiej, że dokonuje się ono „bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania”. Jeśli było to dzielenie na czworo, to nie włosa, lecz nerwu. W chalcedońskiej „apofatyczno-katafatycznej” chrystologii powiedziano wystarczająco dużo, żeby zamilczeć w obliczu misterium Wcielenia.

Sławomir Zatwardnicki

ZNANY – NIEZNANY BÓG

Poniżej prezentujemy wybrane fragmenty artykułu: ZNANY – NIEZNANY BÓG. UWAGI NA TEMAT ROZWOJU DOKTRYNY NIEPOZNAWALNOŚCI BOGA U CHRZEŚCIJAŃSKICH AUTORÓW OD II DO VI WIEKU, opublikowanego w HYBRIS nr 20 (2013)

Począwszy od II w. po Chrystusie w greckiej filozofii w coraz większym stopniu ujawniają się tendencje, które można nazwać mistycznymi. Wyraz kierunku tych zmian możemy odnaleźć już w twórczości Filona z Aleksandrii, który za cel filozofii uznaje zjednoczenie się z Bogiem. Wynika to nie tylko z faktu, że autor ten był Żydem, ale także, w równym stopniu, jest podjęciem wątków obecnych już u „boskiego Platona”. Filozofia jest przecież, zgodnie ze słynnym zdaniem z Teajteta, tak często przywoływanym przez medioplatoników, „ucieczką stąd w górę (…), a ucieczka ta jest połączeniem się z Bogiem”. Jednak postać Filona z Aleksandrii, jest dla niniejszych rozważań istotna nie tylko dlatego, że zapoczątkował on w dużym stopniu takie właśnie rozumienie filozofii, ale także z tej racji, że jego pisma, w których w duchu platońskim komentował pięcioksiąg, były niezwykle często cytowane przez chrześcijan. Apologeci, którzy w II w. po Chr. będą bronić prześladowanego chrześcijaństwa, znajdą w jego tekstach postać filozofii, która była im szczególnie bliska. Dla kolejnych niechrześcijańskich autorów należących zarówno do nurtu średniego platonizmu, jak i później do neoplatonizmu, traktowanie filozofii jako drogi wstępowania duszy ku Bogu jest już całkowicie oczywiste. Czytaj dalej ZNANY – NIEZNANY BÓG

Blog teologiczny