Potrynitarny przedtrynitaryzm

Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons
Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Trzeba przyznać, że Bóg podjął się nieludzko trudnego zadania; zaprzyjaźnienie się z takim typkiem jak człowiek – wymaga nie lada wysiłku i iście Boskiej cierpliwości dla ludzkiej głuchoty również na to, co już się usłyszało.

Przyjaźń buduje się na szczerości, ale jak tu sobie na nią pozwolić, skoro potencjalny przyjaciel nie jest gotowy, by przyjąć prawdę? Odsłanianie się Boga zostało więc miłosiernie rozciągnięte przez Niego na niemiłosiernie długie wieki. Nie mógł odkryć się Bóg Syn, póki nie odkryto Bóstwa Ojca, z kolei nie było roztropne „dodawać Ducha Świętego jako nowy ciężar, jeśli można użyć nieco śmiałego wyrażenia, kiedy jeszcze Bóstwo Syna nie było uznane” – tłumaczył Boską pedagogię św. Grzegorz z Nazjanzu.

Dopiero w „godzinie szczerości” Bóg ukazał się jako Trójjedyny. Długo trzymana w tajemnicy Tajemnica, teraz „odkorkowana”, wybucha. Objawienie rozsadza dotychczasowe wyobrażenia i oczekiwania. Ale, paradoksalnie, mimo iż podarowana szczerość zostaje od razu przyjęta w pełni, to wspólnotę wierzących będzie nasycać stopniowo. Ten typ – człowiek – tak widać już ma, mógł się Bóg chyba przyzwyczaić już do tego.

Znamienne, że to właśnie liturgia Kościoła została przeniknięta trynitarnym objawieniem najszybciej i najgłębiej. Nie radzą sobie z tą liturgiczną mądrością podarowaną wspólnocie w jakiś misteryjny sposób „z góry” uczeni mędrkowie, którzy cepem ewolucyjnego postrzegania świata próbują widzieć w niej stopniowy i długotrwały rozwój od prostego nasionka do skomplikowanego drzewa. A jednak cała złożoność DNA zawierała się już w pierwotnym doświadczeniu wiary.

Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons
Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons

Znamienne do kwadratu, że w całym dzisiejszym życiu Kościoła to właśnie liturgia pozostaje najbardziej trynitarna; żeby nie powiedzieć, że tylko ona zawiera odpowiedni poziom „cukru w cukrze”, trynitarności w wierze trynitarnej. Bo, jak wskazuje duszpasterska praxis, chrześcijanie niedogłębnie przejęli się najważniejszą prawdą wiary. Bez zbędnej „dyplomacji watykańskiej” powiedzmy za Karlem Rahnerem: „gdyby było koniecznością usunięcie nauki o Trójcy świętej jako nauki błędnej, to większa część literatury religijnej przy tym zabiegu mogłaby pozostać prawie bez zmian”.

Jeśli dziś, jak zauważa ks. Grzegorz Strzelczyk, „dość powszechnie panuje przekonanie – obecne niestety także wśród wierzących chrześcijan – że o Bogu możemy powiedzieć najwyżej, że istnieje”, a „jakiekolwiek próby dookreślenia, jaki jest, są w istocie nadużyciem”, to największego nadużycia dokonał sam Bóg, który się objawił, zamiast pozostać Anonimowym Absolutem. Nie dość, że wychynął zza chmur, w których wcześniej skryć się musiał w strategicznej „ucieczce do przodu” przed panteistycznym mieszaniem go ze światem, to jeszcze okazał się być Ojcem, Synem i Duchem Świętym.

Wymowne jest to milczenie o Trójcy uprawiane przez pokropionych wodą święconą chrześcijańskich pogan. W najlepszym razie zdaje się ono bazować na cichym założeniu, że doktryna trynitarna jest na tyle trudna, że usprawiedliwione jest mówienie o „Bogu po prostu” zamiast o „Bogu Trójjedynym”. Sam Bóg jest sobie winny, skoro oczekuje od stworzenia tego, co przerasta jego możliwości. „Talerz z wodą podano bocianowi, który po nim będzie bezskutecznie stukał” (Michał Bałucki). Jak tu się przyjaźnić z kimś, kto serwuje Boskie tajemnice nie bacząc na konstrukcję ludzkiego „dzioba”?

Nowina najgorsza polegałaby na tym, że Dobra Nowina o Trójcy w ogóle nie byłaby jeszcze przez chrześcijan usłyszana. Może wciąż żyją oni, by użyć sformułowania Yves’a Congara, „monoteistyczną, przedtrynitarną ideą Boga”, i nawet jeśli ustami swoimi wyznają ortodoksyjne prawdy, to ich serce daleko jest od nich. Jeśli jednak „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”, to „jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli”, i w jaki sposób „mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,17.14). Ale jak mógłby im głosić prawdę ten antyewangelizator, który sam jej jeszcze nie usłyszał?

Monoteistyczni chrześcijanie głoszą (ewangelizacja) i bronią (apologia) nie tyle Boga objawienia, ile przedchrześcijańskich (czy pozachrześcijańskich) wyobrażeń Boga. Nawet jeśli ten „spoganizowany” Bóg lepszy jest od Boga „zateizowanego”, całkiem usuniętego poza nawias zainteresowań współczesnych, to jednak podstawową misją Kościoła nie jest przepowiadanie „Boga w ogóle”, ale „Boga Tego”, który objawił się we wcielonym Synu, a przez Niego dał się zaprzyjaźnić z pozostałą Dwójcą.

Należałoby zatem zacząć od początku, od nowa, od nawrócenia, od spotkania Syna; dobry początek nie jest zły! Wszak wiara w Trójcę nie jest „wymysłem teologów, ale wyznaniem ludzi, którzy znali i znają Jezusa, którzy Go pokochali” (Christoph Schönborn). W końcu choć raz niech Przyjaciel zostanie potraktowany poważnie, „po ludzku”, jak przystało na Tego, który stał się człowiekiem. Wydaje się, że przepowiadanie Słowa i liturgia to dobre „miejsce” na usłyszenie tego, co leży Bogu najgłębiej na (również ludzkim) sercu.

Napisałem „miejsce”, a nie „miejsca” – a przez to sugeruję, że być może rozdźwięk pomiędzy ewangelizacją a życiem liturgicznym, z którym mamy dziś do czynienia, jest jednym z powodów głuchoty na Trójcę. Uniemożliwia sprzężenie zwrotne, które powinno między nimi iskrzyć cały czas, by w pełni wybuchnąć w czasie Eucharystii. Jakkolwiek to brzmi dla niektórych pobożnych uszu: ani sama Msza św. nie wystarczy, ani wyizolowane głoszenie również. W takim razie: jeszcze „trochę” cierpliwości, Boże w Trójcy Jedyny!

Sławomir Zatwardnicki

Teologia a filozofia

Nie daj nigdy nikomu odebrać sobie prawa od pełni. Dzień jest dla mózgu i zmysłów, noc jest dla serca i zrozumienia… Nigdy się nie bój, nigdy. Mózg może cię zawieść któregoś dnia, ale serce cię nie zawiedzie. (Fynn, Halo, pan Bóg? Tu Anna…, s. 168)

Czy wiara i rozum powinny pozostać, tak jak to jest obecnie, przynajmniej w Europie, zupełnie od siebie oddzielone, a nawet wrogie wobec siebie? Czy tak powinien wyglądać model ich relacji? Czy w istocie nie pozwoliliśmy odebrać sobie prawa do pełni? Zrozumienie czy analiza relacji między wiarą a rozumem, między teologią z filozofią i odpowiedź na pytanie, jaki powinien być ten związek, wymaga zadania sobie pytania, jak wyglądały te relacje niegdyś, jakie procesy doprowadziły do relacji, które są obecnie, i jaki w związku z tym jest pożądany model tych relacji w przyszłości. Czytaj dalej Teologia a filozofia

Zegar długu, tykanie łaski

Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Przejmujące słowa św. Faustyny, aż „dreszcz przechodzi po kościach” (© Michał Bałucki), gdy odnieść je nie tyle do „godziny” mojej osobistej relacji z Bogiem, ile do pewnego „etapu” historii zbawienia, który będzie dany wspólnocie wierzących a może nie zostać przez nią przyjęty.

„Łaska, która jest dla mnie w tej godzinie, nie powtórzy się w godzinie drugiej. Będzie mi dana w godzinie drugiej, ale już nie ta sama. Czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki” (Dz. 62).

Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Kołem się toczy historia łaski; powtarza się, ale nigdy tak samo, bo Bóg posuwa historię naprzód. Wszak nie kto inny tylko On wyrwał historię z zaklętego kręgu. Właśnie tykająca łaska „pcha” historię zbawienia ku celowi. Uprawia magiczne myślenie ten, kto chciałby wrócić historię lub szukać w niej nauczycielki, która zamiast uczyć samodzielnego myślenia – podpowiada gotowe rozwiązania. Czas łaski na dany czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Gdy nie zostaje wykorzystany w ogóle, lub gdy przyjmuje się go jedynie – by raz jeszcze zacytować dziewiętnastowiecznego felietonistę – „w dozie homeopatycznej”, zaciągnięta wina rośnie, jak na zegarze długu publicznego.

„Druga godzina” łaski podarowanej w ramach Boskiej ekonomii zbawienia będzie odbierana przez wspólnotę wierzących różnie, w zależności od tego, co uczyniła ona z łaską „pierwszej godziny”. Posuwanie się historii zbawienia naprzód, ku celowi, nie musi oznaczać postępu, gdy chodzi o stopień przyswojenia wcześniejszej łaski. Z kolei nawet ta grzeszna „bezwładność” w nienadążaniu z przyjęciem łaski danego czasu nie ma władzy nad łaskawą opatrznością, jaką Bóg raczy sprawować w każdej godzinie.

Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons
Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons

Bezprecedensowe wydarzenie Ukrzyżowania stanowi tutaj precedensowy wzorzec działania Bożego. Mimo, że bezpośrednim powodem śmierci Pana była niewiara ludzi, to przecież został On wydany z woli Bożej (por. Dz 2,23). Można by powiedzieć, że Bóg jest większy od grzechu człowieka; ale tylko dlatego, że pozwolił sobie (raczej: nam) na bycie – w pewnym sensie – mniejszym; że poddał się skutkom odrzucenia łaski. Łaskę godziny drugiej, gdy pierwszą się roztrwoniło, otrzymuje bankrut za cenę krwi Chrystusa, i warto o tym dłużnikowi pamiętać.

A przy tym nie zapominać, że gdzie Chrystus, tam i Kościół; nie zamykać oczu na to, że wydarzenie Paschy stać się musi również udziałem tych, dla których Pan umarł i zmartwychwstał. Niektórym myli się nadzieja na ostateczną szczęśliwość z oczekiwaniem optymistycznej przyszłości ziemskiej; łaska „godziny” wiecznej przesłania takim trudną łaskę godziny tego czasu, który ma do chwały prowadzić. „Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez tę ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w Jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu” (KKK 677).

Przy czym nie należy sobie, wspólnoto wierzących, schlebiać podobieństwem Ciała do Głowy Kościoła, raczej zauważyć właśnie niepodobieństwo, ze względu na które święty Oblubieniec wydaje siebie samego, aby uświęcić i oczyścić skalaną Oblubienicę (por. Ef 5,25-27). Co z zielonym drzewem uczynili, to stanie się i z suchym (por. Łk 23,31), ale właśnie ze względu na ową suchość – odrzucenie łaski wcześniejszej – wyświadczona została łaska świeża. Tylko dlatego, że gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej Bóg wylewa swoją łaskę (por. Rz 5,20), po łasce Paschy otrzymuje Kościół łaskę uczestnictwa w Passze.

Łaska tej paschalnej godziny już się nie powtórzy w godzinie drugiej. „Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki”.

Sławomir Zatwardnicki

Przypowieść o trzeźwieniu

Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons

Trend ściągania wszystkiego, co duchowe, na poziom psychiki, czyli „ciała i krwi”, wolno odwrócić. Można by to zrobić w duchu quasistarotestamentowym: oko za oko, ząb stały za mleczaka, konfesjonał za kozetkę. Bez naruszania tajemnicy spowiedzi powiedzmy, że chodziłoby o śmiertelny grzech psychologizowania tego, co duchowe. Ale, w ramach nowotestamentowego miłosierdzia chrześcijańskiego wobec innych a sprawiedliwego rachunku sumienia swojego, można by psychologiczne obserwacje wykorzystać do budowy przypowieści. Na przykład: odnosząc perypetie chorych związków międzyludzkich do relacji człowieka z Bogiem, której proces zdrowienia dokonuje się w zbawczej historii.

Gdyby komuś się chciało, mógłby w ten sposób pisać całe księgi, a nawet dokonać interpretacji Księgi Ksiąg pod tym kątem. Tu niech wystarczy mały przykład, zaczerpnięty z toksycznych układów osób współuzależnionych. Osoby takie mają problemy z zachowaniem równowagi między zależnością a niezależnością, i dlatego miotają się od uzależnienia do skrajnej niezależności. Jednak „przeciwieństwem współuzależnienia jest współzależność”, czyli dar „znajdowania zdrowej równowagi pomiędzy zależnością a niezależnością” (R. Hemfelt, F. Minirth, P. Meier), a nie anarchiczna niezależność.

Tej zrównoważonej postawy zabrakło Adamowi i Ewie, którzy pomylili wolność z totalną autonomią od Boga, w efekcie czego wpadli w sidła nałogowego grzechu. Jako Dorosłe Dzieci Adama, pisałem już o tym kiedyś, ponosimy konsekwencje wyboru prarodziców. Jak oni nie potrafimy „iść prosto”, lecz poruszamy się od latarni do latarni, od bezwolności w relacji z Bogiem (kompulsywna religijność naturalna), aż do destrukcyjnej emancypacji od wszelkiego wpływu Boga (ateistyczne trendy).

Akt stwórczy w naszej przypowieści, tłumaczę na osobności, po odprawieniu tłumów przypadkowych czytelników, należy widzieć właśnie jako „dobry start” do osiągnięcia celu: zdrowej na wieczność relacji człowieka z Bogiem. Stworzenie otrzymuje dar niezależności w takim stopniu, by móc w wolności budować swoją zależność od Boga. Na tyle jest sobą, żeby móc się ofiarować drugiemu, a właściwie „Drugiemu Jednemu w Trzech”, i jednocześnie by móc przyjmować miłość od Trójjedynego. Zbawienie, jeśli jego rozumienia nie będziemy zawężać do wyzwolenia od nałogu grzechowego, należy widzieć jako przebóstwienie, czyli ostateczne „skonsumowanie” tej miłości, która została zainicjowana przez Boga już w akcie stwórczym, a która dopełni się w ostatecznym podarowaniu się Boga nam, a nas Bogu. Jednak nasza z Trójcą wieczna perychoreza dokonać się może jedynie wtedy, gdy zostaniemy uwolnieni wcześniej od poadamowego problemu.

Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Na razie pozostawaliśmy bezsilni, i nawet pojęcie stworzenia zostało wykrzywione w krzywym lustrze butelki współuzależnienia. A zatem proces zbawczego trzeźwienia musi oznaczać również sięgnięcie w przeszłość. Z perspektywy czasu widać, jak wielkiego wysiłku Siła Większa od nas samych musiała dokonać, żeby doprowadzić nas do przytomności, a zatem do samych siebie i do Boga, który jest tak inny od nas, że aż możemy być na Jego obraz i podobieństwo. Do tej pory cechował nas bowiem sposób myślenia, który przedstawiam za autorami książki Miłość to wybór. O terapii współuzależnień: „Jeśli przerywana linia mojego okręgu pokryje przerywaną linię twojego, to razem stworzymy ciągłą linię okręgu. Moja półosoba potrzebuje twojej półosoby po to, by utworzyć całość”.

Nie tak jest jednak w Trójcy, nie tak: ani Ojciec nie jest trzecią częścią osoby, ani Syn, ani Duchowi też nie brakuje dwóch trzecich, a razem są Jednym. Podobnie Bóg, który odwiecznie przewidział nasz udział w życiu Trójjedynego, musi być „kompletny” sam w sobie, żeby nie szukając spełnienia samego siebie – móc wejść w relację z ludźmi, którzy nie są nim. Potrzeba było także całkowitej transcendencji, żeby można było pozwolić sobie na immanencję bez ryzyka „zlania” się ze światem. Dlatego Objawienie przypomniało o nieskończonej różnicy między Stwórcą a stworzeniem, a ponieważ ono próbowało „rozpuszczać” Boga w świecie, a siebie w Bogu (panteizm), teraz potrzeba było terapeutycznej separacji, zanim miało się dokonać zdrowe zjednoczenie.

Jeśli współuzależniony szuka własnej tożsamości w związku z innym poszukującym własnej tożsamości współuzależnionym, każdy z nich zostaje wchłonięty przez tożsamość drugiego. Z kolei współzależność człowieka z Bogiem jest możliwa tylko wtedy, gdy ten pierwszy zostaje wyrwany z pułapki współuzależnienia, a Drugi pozostaje rozpoznany jako szczęśliwy sam w sobie, nieskończenie trzeźwy, bo wolny od jakiegokolwiek poszukiwania potwierdzenia w człowieku. Dopiero relacja człowieka z chrześcijańskim Bogiem Trójjedynym prowadzić może do totalnego zjednoczenia na wieczność, z jednoczesnym poszanowaniem autonomii obu stron, Boskiej i ludzkiej.

Dlatego, jak wskazuje jeden z dokumentów Kongregacji Nauki Wiary, należy pamiętać, że „człowiek w swojej istocie jest stworzeniem i stworzeniem pozostanie na wieki, nigdy więc nie będzie możliwe wchłonięcie ludzkiego «ja» przez «Ja» Boskie, nawet w najwyższych stanach łaski”. A jednak człowiek pozostający człowiekiem stanie się Bogiem, bo „Chrystus daje nam siebie, czyniąc nas uczestnikami swojej Boskiej natury, bez naruszania natury stworzenia, w której On sam uczestniczy przez Wcielenie”. Dlatego jedynie „w chrześcijaństwie ponad wszelką miarę, bez unicestwiania w morzu Absolutu osobowego «ja», z zachowaniem statusu stworzenia, spełniają się wszystkie pragnienia zawarte w modlitwie innych religii” (Orationis formas). Tęsknoty pozachrześcijańskie to wyraz typowego dla współuzależnionych „myślenia życzeniowego”.

A teraz, jeśli to nie duchowość ma zostać wchłonięta przez psychologię, ale psychologia z zachowaniem jej tożsamości ma zostać przyjęta przez duchowość, należałoby dokonać reinterpretacji powyższej przypowieści i wskazać na niewystarczalność użytych psychologicznych obrazków z życia wziętych. Pozostawiam to już czytelnikom, podpowiadając jedynie, że relacja człowieka z Bogiem zakłada jednak niedostępną psychologii różnicę między „partnerami”. Trzeba bowiem pamiętać, że „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe” (Sobór Laterański IV). Świadomość podobnego, bo pochodnego „niepodobnego podobieństwa” należy zachować w przechodzeniu od przypowieści psychologicznej do rzeczywistości duchowej.

Sławomir Zatwardnicki

Strajk na watykańskim wzgórzu, czyli do czego służy zakonnica?

Oczywiście humoreska o strajku zakonników (warto zwrócić uwagę przez kogo zainspirowanego) w Państwie Kościelnym robi wrażenie. Szczególnie spodobał mi się fragment o piorunach bijących w gmachy Citta del Vaticano, gdyż siostry nieustannie modlące się o Bożą opiekę zaprzestały swej misji. Ale oczywiście – choć zabawny – jest to pomysł sztampowy i jednostronny. Miałem już przed oczyma kilka filmów i książek traktujących o strajkach „niezauważalnych”, których brak doprowadzał rodziny czy społeczności do upadku. Zatem nic nowego. A sprowadzenie zakonów do jedynie funkcji usługowej raziłoby jednostronnością.

Użyłem trybu przypuszczającego ponieważ redagujący 68 numer kwartalnika PASTORES – zatytułowany: O (nie)zbędności zakonów – zamieścili te opowiadanie jako pewien haczyk, wciągający czytelnika, lecz teksty zawarte w całym numerze na szczęście pokazują całe (?) spectrum problemów związanych z życiem konsekrowanym. Zaznacza to we wstępie do numeru ks. Wojciech Bartkowicz:

Jak ma się jednak ów radykalizm [życia konsekrowanego – JG] do obecnego etapu życia Winnicy Pańskiej? Pragnienie wypłynięcia na głębię pojawiało się w Kościele z większą mocą, gdy rzeka historii chrześcijaństwa rozlewała się szeroko i spłycał się jej nurt. Czy żyjemy w takich właśnie czasach? Czy też przeciwnie: armia Pana, jak wojsko Gedeona, zmniejszyła swą liczebność, lecz zwiększyła się jednocześnie jej jakość – wszyscy chrześcijanie powoli odkrywają, że radykalizm ewangeliczny przestaje być luksusem, gdyż bez niego nie obronimy naszej wierności Mistrzowi?

Zasadniczą odpowiedzią na pytania „po co są?” i „kim są?” osoby konsekrowane jest kilka zawartych w numerze tekstów. Jako pierwszy chciałbym wymienić artykuł dominikanina Jacka Salija, Śluby naprawdę wieczyste!. Jak to się dzieje, że obecnie tak łatwo uzyskać zwolnienie ze ślubów wieczystych – bo przecież wymówka „toć to nie sakrament” jest płaska i banalna. Czym są śluby, które w gruncie rzeczy są mocnym widzialnym znakiem pozwalającym określić, że ktoś jest „osobą konsekrowaną”?

Dominikanin wskazuje, że bardzo często przyczyną łatwego porzucania życia zakonnego jest zły przykład, że robią to dlatego, że uczynił to ktoś inny.

Zapewne dlatego, ażeby osobom, które po odejściu z zakonu często już rozpoczęły życie świeckie, nie zamykać dostępu do sakramentów i w ten sposób ratować ich wieź z Chrystusem.

Ale przecież faktem jest również, że ubocznym rezultatem tej łagodności Kościoła jest pojawienie się błędnego przekonania, jakoby wycofanie się ze złożonych ślubów było czymś bez większego duchowego znaczenia.

Śluby wieczyste są przede wszystkim oddaniem się w całości na własność wszechmogącemu Bogu (jak napisał papież Grzegorz)  – czy łamiąc takie śluby, a nawet dyspensując od nich, nie widzimy poważnego nieporządku moralnego jaki rodzi ta sytuacja?

Ale nie jest to jedyny tekst tłumaczący te zagadnienie, warto zwrócić uwagę na artykuł Tomasza Sekulskiego MIC, Skąd się biorą zakony?. Autor bardzo ciekawie odpowiada na dwa istotne pytania: jak powstają zakony i w jaki sposób może dojść do zakończenia ich działania. Szeroka wiedza, zarówno historyczna, jak i teologiczna, jaką prezentuje autor pozwala nam na zaufanie do jego diagnozy. A twierdzi on zdecydowanie i wyraźnie  – sens życia zakonnego wynika z jego łączności z Kościołem. Jeżeli zakon nie znajduje się (duchowo) w sercu Kościoła – więdnie.

Ciekawym dopowiedzeniem jest artykuł siostry Teresy Paszkowskiej SNMPN, Nie roztrwonić życia duchowego, w którym wskazana jest istotne różnica pomiędzy radykalizmem życia chrześcijańskiego, a fanatyzmem.

Wreszcie trzeba wskazać wywiad z s. Leticją Niemczurą CSSJ i Pawłem Naumowiczem MIC, Klasztor to nie hotel. Rozmowa z przełożonymi zakonów odwołująca się – jakże by inaczej – do trwającego Roku Życia Konsekrowanego sporo tłumaczy. Życie wspólnoty z punktu widzenia przełożonego zdaje się być zupełnie odmienne od tego widzianego z zewnątrz. I kiedy zadajemy sobie pytanie po co w zakonach władza, przełożeni to właśnie tytuł wywiadu jest najlepszą odpowiedzią. Przełożeni musza pilnować aby klasztory nie zamieniły się w noclegownie odizolowanych od siebie singli. Życie zakonne polega na realizowaniu pewnego charyzmatu, pewnego celu  życiowego. I ktoś musi nam nieustannie o tym przypominać. Oczywiście nie jest o jedyne zadanie przełożonego (i zapewne nie najmilsze) ale niewątpliwie bardzo istotne.

Duże wrażenie robi także tekst Małgorzaty Krupeckiej USJK, Urszula Ledóchowska – święta kobieta sukcesu. Na czym polega powołanie zakonnicy? Czy jest to religijna forma feminizmu, czy też jego totalne zaprzeczenie? Sprawa – wbrew pozorom – jest bardzo istotna. Z jednej strony, powołanie kobiety w Kościele powinno być odczytywane także poprzez zadania kobiet konsekrowanych. Jeżeli życie zakonne jest pełnią chrześcijaństwa, to czym jest życie zakonnicy? Niech przemyślą to wszyscy, którzy widzą w nich potencjalne gosposie, a co najwyżej katechetki. Pytanie: „do czego służy zakonnica?”, traci swój protekcjonalny charakter i staje się ironiczne. Ci wszyscy, którzy chcą aby kobiety w Kościele miały miejsce gdzieś na lewo od kruchty będą szczerze nie znosić Urszuli Ledóchowskiej, kobiety sukcesu i nauczycielki sukcesu życia konsekrowanego.

Oczywiście to nie wszystko, wskaże jeszcze na ciekawe świadectwa, czy wiele artykułów omawiających duchowość zakonną. Warto – na zakończenie – zwrócić uwagę na tekst Petera Kreefta, Jak wygrać wojnę kultur. Jeżeli toczymy wojnę to musimy zadać sobie dwa pytania: „kto jest naszym wrogiem?” i „jakim dysponujemy uzbrojeniem?”.

Odpowiedź na pierwsze pytanie poraża prostotą:

Nasi wrogowie to demony. Upadli aniołowie. Złe duchy.

Nasza świecka kultura każdego, kto w to wierzy, uważa co najmniej za niewykształconego, ograniczonego bigota, a może nawet za obłąkańca. Z czego wynika logiczny wniosek, że Jezus Chrystus jest niewykształconym, ograniczonym bigotem i obłąkańcem.

Odpowiedź na drugie jest równie prosta i oczywista, lecz dlatego umyka nam z łatwością kangura skaczącego po łąkach.

Czy możecie sobie wyobrazić, co mogłoby zrobić 12 Matek Teres dla naszego biednego świata? Co mogłoby się stać, gdyby tylko 12 z nas oddało Chrystusowi 100% swojego życia, serca i czasu, nie zatrzymując nic, absolutnie nic dla siebie?

Nie, nie potrafimy sobie tego wyobrazić, podobnie jak nikt nie potrafił sobie wyobrazić, jak 12 miłych żydowskich chłopaków potrafi zawojować rzymskie imperium.

Nie możemy sobie tego wyobrazić, ale możemy tego dokonać. Możemy stać się świętymi. Nikt nie może nam w tym przeszkodzić. To nasz wolny wybór.

I nie ma co ukrywać odpowiedzi na oba pytania są świetnym podsumowaniem całej dyskusji na temat potrzeby (bądź jej braku) życia konsekrowanego, zakonnego.

Ten numer Pastores powinna przeczytać każda osoba konsekrowana w Polsce. Każda! Nie musza się z wszystkim zgadzać, sam w kilku przypadkach mocno się zżymałem. Ale trzeba przeczytać i przemyśleć. Ze swojej strony mogę mieć tylko nadzieję, że jest to kwartalnik, który mają na półkach wszyscy ojcowie duchowi i magistrzy nowicjatów.

Skoro Kościołowi potrzebni są pasterze, którzy „zawsze będą go gromadzili i prowadzili” to nie ukrywajmy, że byłoby dobrze aby byli to pasterze dobrze uformowani i myślący. Kwartalnik Pastores (zgodnie ze swoim tytułem) stara się być w tym użytecznym narzędziem. Czekam na kolejne numery…

Christianitas o polityce i literaturze

Christianitas numer 59 – zadziwiający tytuł: Kim Pan jest Panie Raspail? To zniechęca, nie ma co ukrywać, z Raspailem mogło być jak ze świerzopem. Co prawda Tuwim nie dysponował googlem i wikipedią, ale Raspail to jednak coś więcej niż jakieś bursztynowe badziewie. Zatem do lektury podszedłem z poważnymi kompleksami.

Na szczęście w sukurs przyszedł mi Tomasz Rowiński tekstem Ja, Jean Raspail, monarchista i dandys.Bazując na ostatnio wydanej w Polsce powieści Oczy Ireny, redaktor szacownego kwartalnika wprowadza nas w świat religijnej wyobraźni francuskiego pisarza. I w rzeczy samej warto zadać sobie tytułowe pytanie.

Ale nie będę zastępował Rowińskiego, tym bardziej że jego szkic wprowadza w tematykę nawet takich lekko tępawych czytelników jak ja. Warto jednak zwrócić uwagę, że jest to jednak postać szalenie niejednoznaczna, podobnie jak i jego pisarstwo. I właśnie za największą wartość tekstu Rowińskiego uważam umiejętność ukazania owej niejednoznaczności.

Kolejnym tekstem wprowadzającym w świat raspailowskiej literatury jest artykuł Madeleine Roussel, Jean Raspail. Zwierciadło pewnej twórczości. Właściwie jest on umiejscowiony przed tekstem Rowińskiego, ale zacząłem od jego tekstu – ostatecznie bliższa koszula ciału. Roussel ukazuje pisarza nieco inaczej, nabiera on wiele bardziej jednoznacznego charakteru. Twardy tradycjonalista, krytyk świata współczesnego i współczesnej kultury. Ale także wybitny znawca kultur i podróżnik, który swe doświadczenia z poznawania świata przelewa na karty reportaży i powieści.

Raspail pozostaje jednak przede wszystkim wielkim podróżnikiem eksplorującym przeszłość, historię, prehistorię i legendy. Kiedy przyszłość jest pełna niewiadomych i smutnych prawdopodobieństw, solidne zakotwiczenie może dać nam długi „łańcuch, który łączy nas z dawnymi czasami, pod warunkiem że zadamy sobie wcześniej trochę trudu i czegoś się o nich dowiemy. Czy przenosi się w wyobraźni do minionej epoki, czy melancholijnie stwierdza erozję poprzedniego stanu, na który teraźniejszość nie zasługuje, Raspail po prostu lubuje się w opowiadaniach o dawnych wydarzeniach.

Każdy z tych szkiców poprzedza tekst samego Jeana Raspaila. Miłosierdzie oraz Wiara nie jest w sumie czymś skomplikowanym, z całą pewnością oba teksty zachęcą do zagłębiania się w jego świat. Miłosierdziejest fragmentem niedokończonej książki autora, która w tym roku ukazała się we Francji – tym większa chwała redakcji Christianitas, że zdecydowali się na tłumaczenia i publikację w Polsce. Warto przeczytać – tylko może się to skończyć lekturą kolejnych jego powieści.

Zrozumienie kim jest Raspail i dlaczego (jak to napisała Madeleine Roussel) dziennikarze bali się go zapraszać do swoich stacji ułatwi nam wywiad który z pisarzem przeprowadził ksiądz Guillaume de Tanouarn. Pisarz o swoich dziełach opowiada w sposób bardzo prosty:

Moje książki powstawały same, w ogóle ich nie planowałem. Nie mam żadnych założeń, nie bronię żadnej sprawy. Zaczynam pisać dlatego, że mam do opowiedzenia jakąś historię. Na przykład Obóz Świętych: pojawiła się historia i chciałem ją dokończyć. Nigdy nie napisałem powieści, by „walczyć o sprawę. Po prostu opowiadam coś sobie samemu, a gdy zaczynam, nie wiem, ani jak się rozwinie, ani jak zakończy.

I niech nikt nie ma złudzeń. To nie jest oczywisty sposób pisania książek. Są tacy autorzy, którzy planują swe dzieła do ostatniego szczegółu zanim zaczną w ogóle pisać. Inni konstruują początek i zakończenie starając nadać pracy pewną zarysowaną z grubsza strukturę. Ilu wybitnych pisarzy, tyle metod.

Ważniejsze są jego wypowiedzi na temat kultury, wiary i zasad moralnych. I tutaj można znaleźć podobieństwo do podkreślanej wielokrotnie u naszego Herberta potęgi smaku. Kluczowym słowem używanym przez Raspaila jest styl. Jeżeli odrzucimy właściwy styl, nasze życie, nasze myślenie stanie się nędzne. Nie chodzi o estetyzm, chociaż piękno jest dla niego szalenie ważne. Chodzi o styl życia. A fundamentem tego stylu jest wiara. Jak pisarz rozumie i ją samą i jej znaczenie w życiu? Odsyłam do wywiadu.

Zanim przejdę do drugiego z głównych tematów tego numeru Christianitas, chciałbym wskazać na kolejny rozdział książki Cecila BruyereŻycie duchowe i modlitwa, rozważania poświęcone modlitwie myślnej, zawarte w tym rozdziale są naprawdę inspirujące i po raz kolejny możemy się przekonać, że o naszej rozmowie z Bogiem wciąż wiele możemy się jeszcze nauczyć.

Kolejny benedyktyn, i kolejna książka w odcinkach publikowana w Christianitas – Wartości fundamentalne monastycyzmu. Augustin Savaton pisze o życiu mniszym, w tym tomie czytamy o życiu wspólnotowym.

Trudno jest zaprzeczyć, że człowiek, trochę podobnie jak cały wszechświat, został stworzony, aby rozwijać się we wspólnocie. Bo coż człowiek może sam? Robinson miał szczęście, że na swej wyspie spotkał Piętaszka! Oderwane od świata życie mnisze zawsze było niezrozumiałe i irytujące dla niewierzących.

Lektura rozdziału pozostawia poczucie niedosytu. Czy autor nie umiał odpowiedzieć jak ludzie godzą swój społeczny charakter z życiem mniszym? Jak oderwanie od świata można połączyć z trwaniem w Kościele? Ale ten niedosyt może być korzystny dla czytelnika, podobnie jak wątpliwości jakie budzi wskazany tekst. Książka Savatona jest jednym z owych dzieł duchowych, które starają się poprowadzić ludzi do Królestwa Niebieskiego. Czy autor uzurpuje sobie prawo do bycia mistrzem, przewodnikiem duchowym? W chrześcijaństwie tak to nie działa – naszym mistrzem jest tylko Zbawiciel – Chrustus Pedagogus, inni są tylko przewodnikami, pomocnikami. Nawet nasza niezgoda na ich słowa może być pomocą.

Na zakończenie warto zatrzymać się na dłużej przy dwóch tekstach rozpoczynających ten numer kwartalnika. Dariusz Kowalczyk, jezuita – znany publicysta i wybitny polski teolog przedstawia s1)ój tekst poświęcony udzielaniu komunii żyjących w związkach niesakramentalnych. Tekst Niewidzialna łaska, widzialny znak sakramentalny w kontekście dyskusji o możliwości dopuszczenia do Komunii świętej osób rozwiedzionych żyjących w związkach niesakramentalnych. Komunia duchowa, został wygłoszony 12 marca 2015 roku na Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Polski.

Jak to zazwyczaj bywa nowy kontekst zmienia zasadniczo znaczenie tekstu. Debata na temat komunii dla „niesakramentalnych” zamieniła się w kłótnię o udzielanie komunii politykom głosującym za wiadomą ustawą. Tekst Kowalczyka, doktora teologii i wykładowcy Uniwersytetu Gregorianum warto przeczytać właśnie w tym kontekście. I wnioski wcale nie muszą być takie oczywiste.

Tekst Tomasza Rowińskiego, Niesamodzielność. religia i polityka w Polsce A.D. 2015 odczytuję jako kolejny już manifest polityczny środowiska wydającego Christianitas. Nie jest to moje środowisko i nie wszystkie ich poglądy podzielam. Zatem warto byłoby pokusić się o małą polemikę. Ale nie mogłaby być ona ani mała ani krótka.  Z drugiej strony zbyt wiele poglądów Rowińskiego podzielam aby pozwolić sobie jedynie na odrzucenie jego tekstu. Warto jednak odnotować, że zdaniem autora problem sporu pomiędzy obozem liberalnym (w tym liberałowie katoliccy) a konserwatywno-tradycjonalistycznym nie leży nie w odniesieniu do obyczajowości czy formalnego sztafażu lecz w stosunku do samego sedna chrześcijaństwa.

Powyższe uwagi prowadzą do wniosku, że to nie estetyczny i folklorystyczny nalot religijności jest dla władzy i liberałów problemem, on bywa wręcz przydatny, ale samodzielna racjonalność religii, odwołująca się do prawa naturalnego.

Wnioski z takiego postawienia sprawy są dosyć oczywiste i – zgodnie z oczekiwaniami – przewartościowują całą scenę polityczną, zarówno w Polsce, jak i w Europie. Tak, przewartościowują! Ponieważ pozwalają na zupełnie nową ocenę poszczególnych sił politycznych.

Nie zgadzam się z wieloma ocenami Rowińskiego, a nawet pozwolę sobie na stwierdzenie, że o ile w swoich ocenach obozu liberalnego i „centro-prawicy” jest rzetelny (zgodny z przyjęta metodą). To w gruncie rzeczy wnioski jakie zdaje się sugerować są dosyć niejakie i nie idą zbyt daleko. Warto jednak aby autor napisał jak widzi racjonalność chrześcijańską, która powinna być fundamentem politycznego myślenia. Jak ma się ona wobec cnoty roztropności i, będącej jej wynikiem, postawy kompromisowej? Jak ma się społeczność wiary wobec społeczności politycznej? Nie umiem powstrzymać się od nieco sarkastycznego stwierdzenia, że zarówno Rowiński, jak i całe środowisko Christianitas, zrobili unik – nie dziwota, ostatecznie są politycznie związani z centroprawicą.

Nie do widzenia

W tym tygodniu z rosnącym zaciekawieniem ale (co tu ukrywać) także irytacją przeczytałem w Do Rzeczy krótki artykulik Piotra Semki, zatytułowany „Niewidoczni”.

W skrócie problem prezentowany przez Piotra można streścić w zadanym przez samego autora pytaniu:

Co się stało z dziesiątkami tysięcy młodych ludzi, którzy w latach 80, byli związani z oazą, duszpasterstwami, neokatechumenatami? (…) Po 1989 r. nikt ich w diecezjach nie wciągnął do aktywności. Owszem powstawały grupy neokatechumenatu, czy odnowy w Duchu Świętym, ale zazwyczaj były to dość zamknięte wspólnoty. To politycy partii prawicowych stali się partnerami dla biskupów. Wielu świeckich nagle straciło grunt pod nogami. Część z nich wybrała karierę zawodową, inni pracują jako katecheci, nieliczni zakotwiczyli się w prasie katolickiej.

Nazywa Piotr Semka owych ludzi „niewidocznymi”, gdzieś zanikli , gdzieś się pochowali – nie widać ich w życiu publicznym, w mediach. Ich działalność  opisuje krótko:

Przedstawicieli tamtego pokolenia rozpoznaję po wpisach na forach dyskusyjnych Areopag XXI czy Deon.pl. Roztrząsają najnowsze deklaracje papieża Franciszka, dyskutują o jesiennym synodzie.

Owszem dopuszcza Piotr Semka (wspaniałomyślnie?) , że być może to właśnie owi „niewidoczni” walczą i pracują gdzieś u podstaw. Że to oni poprawiają Polskę na lepsze, tylko nikt tego nie widzi.

Ponieważ piszę na @reopagu21 od samego początku czuję się jakoś wyrwany do odpowiedzi. Jest jednak jeszcze jeden powód. Byłem z szanownym redaktorem Piotrem Semką kolegą na studiach, na KUL-u. Byłem także (ciut, ciut) zaangażowany w działalność NSZ-u i duszpasterstw akademickich. I wiem co to znaczy być „niewidocznym”. Wiedzę tę zawdzięczam także Piotrowi Semce. Ów – jakże ważny – redaktor gazet, telewizji i innych przekaziorów, podobnie jak wielu innych kolegów, po prostu zapomniał o takich prostaczkach jak ja. Wiem o tym, bo kilkakrotnie mijaliśmy się na rozmaitych spotkaniach. Reakcje na przywitanie były oczywiste – Pan Semka (bo przecież już nie Piotrek) miał byłych, lecz już nieważnych, kolegów w okolicach zakończenia pleców. Nie był zresztą wyjątkiem, cechą charakterystyczną III RP jest bowiem hierarchiczność. Każdy powinien znać swe miejsce. Ja swoje znam, i nie mam pretensji.

Bowiem zanikniecie owych „niewidocznych” jest w rzeczy samej  skutkiem roku 1989. Wtedy każdy z nas poszedł w swoją stronę. Jedni w media, inni w politykę, inni do specjalnych służby, a inni zostawali nauczycielami, katechetami czy zaczepiali się w mediach katolickich. W 1989 roku – czy się to komu podobało czy nie – zaczęła się normalność. A częścią normalności jest to, że zdecydowana większość pracy wykonywana jest w sposób niewidoczny. Gdzieś pojawiają się takie drobne inicjatywy jak organizacja pielgrzymek do Lichenia czy Kodnia, jak parafialne grupy charytatywne, jak świetlice, jak…

Tylko szanowny Panie Redaktorze, jest jedno ale: czemu nie czynił Pan owych działań „widocznymi”, może po prostu taka prozaiczna działalność dziesiątków tysięcy świeckich zaangażowanych nie na pół gwizdka lecz na jedną dziesiątą owej gwizdawki jest niemedialna. Ile Pan o takich inicjatywach i działaniach pisał? Zgoła nic? Naprawdę nie szkodzi, bowiem niewidzialna działalność ma inny cel i sens niż owych liderów, których tak chętnie Pan wymienił.

Wspomnę o trzech aspektach owej niewidoczności. Pierwszym jest to, że trzeba utrzymać rodzinę, chodzić do pracy, wieczorami prać skarpetki i sprzątać mieszkanie. Na pomoc domową trudno zarobić będąc katechetą lub katechetką. Stąd owa działalność jest na owe 10% gwizdka, na więcej nie ma czasu, sił czy pieniędzy.

Drugim jest lokalny i parafialny wymiar działania. Trudno być wielkim liderem grupy liczącej około dwudziestu osób. A przecież do zrobienia jest naprawdę wiele. Brakuje sił, brakuje czasu i pieniędzy… kto by tam myślał o byciu liderem czy partnerem biskupa? Nie ma nawet chęci na partnerowanie proboszczowi…

Trzecim aspektem jest zaprzeczenie „niewidoczności”. Być może wyjazd grupy starszych państwa do Lichenia lub przygotowanie trzydziestu paczek żywnościowych na święta to są rzeczy niezauważalne, „niewidoczne” z poziomu centralnego tygodnika. Z poziomu parafii – owszem.

Tylko jeden drobiazg, naprawdę my nie mamy potrzeby aby nas Pan widział Panie redaktorze…

Czy kiedyś roboty będą się rodzić i żyć?

Dr Fumiya Iida z Uniwersytetu Cambridge opublikował wczoraj wyniki eksperymentu, w którym „robot-matka” projektuje, produkuje i rejestruje „zachowania” rozmaitych wersji swoich „robotow-dzieci”. Następnie  „matka” wykorzystuje zebrane informacje o tych zachowaniach, dokonujac „nie-naturalnej selekcji”: używa najlepiej zaadaptowanych „genomów” w następnych generacjach. Po 10-krotnym „przeewoluowaniu” generacji (składających się z 10 „organizmów” każda) – pojawiły się usprawnione „roboty-dzieci”, zdolne poruszać się dwukrotnie szybciej, niż „organizmy”, od których cały proces wystartował. Czytaj dalej Czy kiedyś roboty będą się rodzić i żyć?

Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…

 

Od czasu do czasu na rynku pojawia się książka typu „wprowadzenie do wiary”, nie ukrywam że przeważnie podchodzę do nich sceptycznie i na dystans. Owszem katechizacji – takiej na poziomie podstawowym – nigdy dosyć i hańba tym, co uważają, ze wiedza już dostatecznie dużo i nie muszą już swej wiedzy pogłębiać. Ale jednak nader często owe książczyny tchną nachalnym dydaktyzmem i pensjonarską egzaltacją. Nie dziwota, że do książki Sławomira Zatwardnickiego Elementarz Katolika (Fronda, Warszawa 2015) podchodziłem na nieco sztywnych łapkach…

Czy słusznie? Z całą pewnością tak, ponieważ nie ma też nic złego w krytycznym podejściu do lektury, o ile jest ono uczciwe. A Elementarz… może do siebie przekonać, chociaż uczciwie należy przyznać, że nie wszystkich. Pomysł jest dobry i elegancki – autor musiał zadać sobie pytanie: co jest taką najprawdziwszą podstawą naszej wiary? Co musimy wiedzieć, a jednocześnie zrozumieć i przyswoić? Jak każda słuszna, jego wypowiedź była bardzo prosta. Gdy mówimy o podstawach wiary, to takim elementarzem, abecadłem, jest nasze wyznanie wiary. Słowa które kapłan podsumowuje słowami: „Taka jest nasza wiara”.

Zatem gdy już Sławomir Zatwardnicki odpowiedział na pytanie „o czym pisać?”, to stanął wobec problemu jeszcze trudniejszego czyli „co i jak pisać?”. Niejeden połamał sobie zęby na komentowaniu składu apostolskiego i niejedna przy tym powstała herezja. Wyznanie wiary nie jest żadnym samograjem i wymaga wiedzy oraz pokory.

Mogę sobie teraz pozwolić na krótką ocenę – ostatecznie należy się ona czytelnikowi po tak długim kluczeniu. Autor poradził sobie z problemem, złośliwie można stwierdzić, że wybrnął z pułapki, którą na siebie zastawił. Na czym ona – w moim przekonaniu – polegała?

Po pierwsze, obawiałem się owej wspomnianej na wstępie infantylizacji – jeżeli chcemy pisać prosto i przystępnie to robimy się prostacy i przestępczy. Tego w Elementarzu… nie ma – nie ma czegoś co odpowiadałoby legendarnym słowom z elementarza Falskiego: „Ala ma kota…”, mógłby przecież Zatwardnicki napisać: „Ala ma kota… Bóg stworzył Alę…”. Przystępność języka nigdy nie przekracza (a nawet nie zbliża się)  granicy gdzie mamy do czynienia z perswazją a nie wyznaniem wiary. I to trzeba zapisać na plus.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że autor zna i rozumie wątpliwości i pytania jakie rodzą się podczas namysłu nad wyznaniem naszej wiary. „Co to znaczy, że Kościół jest jeden, święty i powszechny?”. „Jak rozumieć, że Jezus był w piekle?”. I oczywiście odwieczny problem z pytaniem skąd się wzięło zło i jak Boga wytłumaczyć z tych wszystkich cierpień, które nas dotykają, lub które obserwujemy w dziejach i współczesności?

Na pytania autor odpowiada niekoniecznie wprost, co świadczy o tym, że rozumie problemy, warto przy tym zwrócić uwagę, że jego wypowiedzi nie błąkają się w chmurach ale bardzo często prowadzą nas do praktycznych problemów i rozwiązań. I dobrze, wiara to nie tylko nasza relacja do Boga i świętych ksiąg, nasza wiarę poznajemy na co dzień w uczynkach.

Po drugie, poważnie obawiałem się, że książka Zatwardnickiego jest streszczeniem Katechizmu Kościoła Katolickiego. Ostatecznie i struktura i przedmiot obu książek jest taka sama, a historia odnotowała takie przypadki.

Ale na szczęście tak nie jest – co prawda zawartość merytoryczna jest jednakowa (byłoby kiepsko z autorem gdyby było inaczej) ale sposób prowadzenia myśli jest inny. I dobrze.

Jeszcze jeden element warto podkreślić przy omawianiu książki Zatwardnickiego. Jest nim rozległa wiedza i naprawdę duża erudycja. Nie chodzi bynajmniej o liczbę pozycji w bibliografii lecz o umiejętność ich wykorzystania. Podawane fragmenty Pisma Świętego, Katechizmu czy bogatej literatury nie są wciskane siłę, lecz po prostu podkreślają (bądź uzasadniają) tok rozumowania i twierdzenia autora. Nie nachalnie, dzięki czemu widać, że jest to dzieło samodzielne, a nie zlepek cudzych myśli.

Ale – niestety – nie wszystko w tej książce mi się podoba, niektóre fragmenty (jak na przykład rozdział poświęcony wierze w Kościół) są jednak niedoprecyzowane, nie domyślane do końca. Wiara w Kościół jest chyba najtrudniejszym wyzwaniem dla naszych czasów, a nie znalazłem w Elementarzu… odpowiedzi  na pytanie: „co to znaczy wierzyć w tę zdumiewającą bosko-ludzką wspólnotę?”

Owszem autor ciekawie stara się wytłumaczyć tę tajemnicę wykorzystując twórczo alegorię Ojców Kościoła: Kościoła jako arki Noego. Ale ten fragment pozostawia duży niedosyt. Podobnie kilka innych, ale nie zmienia to faktu, że warto przeczytać i przemyśleć Elementarz Katolika.

 

Blog teologiczny