Płacz czy zgrzyt?

Impacted wisdom teeth.jpg, źródło: Wikimedia commons
Impacted wisdom teeth.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie opowiedział Jezus następującej przypowieści:

Pewien człowiek wyprawił niewielkie przyjęcie i zaprosił wielu wierzących, jak mniemał – przyjaciół. Zanim nadszedł czas, wysłał zaproszenia: komu esemesem, komu mailem; do mało kogo zadzwonił, a nikogo nie odwiedził osobiście, żeby nie wywierać w najmniejszym choćby stopniu presji na zaproszonych. Kiedy usłyszeli „Czekam, tego i tego dnia będzie ciasteczko z dużą ilością białej śmierci, pogaduchy do kawuchy, i wszystkie ludzkie składniki do budowy Królestwa Bożego”, wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać.

Pierwszy mu odpowiedział: „Muszę wyjechać na rekolekcje, żeby Pan Bóg mógł dotykać przeze mnie wielu, uważam się za usprawiedliwionego”. Drugi rzekł: „Prowadzę małą grupę dla pięciu par małżeńskich, sam rozumiesz…”. Jeszcze inny rzekł: „Zostałem proboszczem i obowiązki wzywają”. Ci, który pościli, zlekceważyli nie tylko zaproszenie, ale i dobry obyczaj podziękowania za niego, a modlący się wzruszyliby ramionami, gdyby nie to, że akurat ręce mieli uniesione w uwielbieniu. (Nie przyszło góra do nich, sami wspinali się w górę).

Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons

Organizator party nie miał serca papieża Franciszka i nie wyszedł na ulice i zaułki, by otworzyć drzwi swojego domu dla alkoholików, trwale bezrobotnych i tak zwanych „twarzowców”, których pełno w jego mieście. Kołatało mu w głowie słowo, że czegokolwiek nie uczyni jednemu z tych najmniejszych nieświętych bohaterów i samozwańczych ratowników dusz – nie uczyni tego samemu Chrystusowi. A ponieważ Ten był w nich chory i w więzieniu nałogowej posługi – gospodarz odwiedził wszystkich zaproszonych posługoholików i zrobił im interwencję.

Był płacz wylewany za kołnierz czy zgrzytanie zębów?

Sławomir Zatwardnicki

Szczere udawanie

Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 078.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jak w tytule. Niezbędne, przynajmniej dla tych, którzy stracili już dziewiczo-pogańskie rozumienie wieczności jako ciągnącego się w nieskończoność czasu, ale jeszcze nie porzucili niechrześcijańskiego pojmowania wieczności jako „czasu przed czasem”. Być może potrzebne i tym, co przyjęli już byli błogosławioną i wyzwalającą prawdę o misteryjnym splataniu się wieczności i czasu. I o tym, że ślubny warkocz Oblubienicy został ufryzowany jeszcze „przed wiecznymi czasami” (2Tm 1,9) czy „przed założeniem świata” (Ef 1,4), jak nieporadnie, choć w Duchu Świętym, wyraził był autor natchniony plan matrymonialny Boskiego Oblubieńca powzięty względem ludzkości nie w czasie zaprzeszłym, lecz w wieczności (rym niezamierzony, ale „na miejscu”).

[Na marginesie, odrobinę „dialogowo-międzyreligijnie niepoprawnie”: czy jest coś piękniejszego od warkocza i od Boga-Fryzjera damskiego? Która religia ma wiecznie młodego Pana Młodego, i która może pościć po tym, jak odszedł on przygotować swojej – na razie pomarszczonej, ale dzięki miłosnemu liftingowi już młodniejącej – Oblubienicy niebiańskie „M-∞”?].

Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 079.jpg, źródło: Wikimedia commons

Szczerze powiedziawszy, nie mamy rozumowego pojęcia o wieczności, ale za to mamy przez wiarę przyjęte objawienie tej tajemniczej syntezy czasu i wieczności. Wiemy „już”, że zostaliśmy przewidziani przez Ojca „równocześnie” (nieortodoksyjnie plączę czas z wiecznością, ale nie sposób tego uniknąć, gdy pisze się z „wnętrza czasu”) z odwiecznym zrodzeniem Syna; ani na „moment” później. „Zrodzeni” z Ojca – co z tego, że inaczej niż Syn, jeśli ze względu na tę samą przyszłość? – jako wolni i zarazem „zbawialni”, a zatem koniecznie żyjący w czasie, który stanowi nic mniej niż łaskę realizowania wolności i przyjmowania zbawienia, gdyby została ona źle wykorzystana. A skoro tak, to „zachodzi ścisła odpowiedniość – cytuję jeden z dokumentów Międzynarodowej Komisji Teologicznej – między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu”.

Spoglądając „z góry” wieczności na łez padół, wolno więc powiedzieć, że wszystko jest już pewne. Nawet jeśli zaraz trzeba z poziomu ziemskiej depresji dodać, że w czasie nic jeszcze nie zostało przesądzone z tego, co w niebie „już” postanowione. Ot, kolejny paradoks (i rym), kamień potknięcia dla wielu. Puka Bóg do Jakuba, a ten nieboraczek zmuszony jest udawać zdziwienie; że niby jak to, taki Wielki Jakub do takiego malutkiego Kubusia się pochyla, i że kielich goryczy wychyla do dna, aż po krzyż? Że może nie godzi się, żeby Bóg był tak bardzo miłością, jakby był Bogiem. I że jak to, jest więc wariant „B”, gdy „A” nie wypalił? A przecież co Kubuś się nauczył, to Jakub umie: że żadnej „opcji B” nie było, nawet jeśli w czasie alternatywa „A” spaliła na panewce; wie z objawienia, że – raz jeszcze zacytuję maksymę Wyznawcy – już „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons
Simone Martini 080.jpg, źródło: Wikimedia commons

A jednak nie należy odrzucać tej niezbędnej „dozy sztuczności” w relacji człowieka z Bogiem. W ogóle warto byłoby przywrócić do łask słowo „konwenans”, a kindersztubę przejawiać także w życiu duchowym. Bycie sobą kończy się wyborem Pepsi, a poddanie się pewnej „pozorowanej grze” paradoksalnie przywraca człowiekowi naturalność. Człowiek niby to odgrywa przewidzianą w wieczności rolę, a w realu staje się sobą. Przy okazji stawiam więc, zgodnie z prawem felietonisty, niedowodliwą ale zarazem nieobalalną tezę, że trendy dzisiejszej pobożności zanadto bazują na naturalności kosztem sztuczności, skutkiem czego w modzie jest egzaltacja, a prostolinijność – nie jest trendy.

Praktycznie: należałoby zacząć od zaaranżowania spotkania z Bogiem. Wyuczone pozy będą jak najbardziej na miejscu, a wyszukane sposoby medytowania nad Pismem Świętym – pozwolą wiać Duchowi, kędy chce. Zero spontaniczności, by mogła realizować się Bosko-ludzka wolność. Ale przede wszystkim chodzi o szczerą nieszczerość serca; oczekiwanie na łaskę, jakby się nie tylko nie należała (co jest prawdą), ale i jakby Bóg nie czuł się „zmuszony” swoją miłością, by w sposób wolny ją darowywać. Nie spodziewanie się tego, co zapowiedziane; dziękczynienie, gdy obiecanka okazuje się nie być cacanką. Szczerze udawane zdziwienie, gdy odwieczna miłość iskrzy w czasie w wyszukanych aranżacjach darowanej łaski.

I koniecznie dużo niedomówień. Z obu stron, Boskiej i ludzkiej. Wszak i pogańscy małżonkowie planujący nocną konsumpcję wzajemnej miłości, potrafią nie wprost komunikować swoje zamiary, a nawet odgrywać romantyczną komedię pt. „Niby nic, a tak to się zaczyna”. Swego rodzaju gra wstępna, może najbardziej skuteczna. Podobnie Bóg i człowiek umawiający się na duchowe tête-à-tête – potrzebują wielu niedopowiedzeń, zanim wypowiedzą: „ad rem”.

Tak, szczere udawanie jest dla dusz początkujących nieodzowne. Im więcej autentyzmu w tej sztuczności, tym szybciej osiągnie się wyżyny świętości. A tam, być może, zaświta w końcu w uświęconej głowie, że jest możliwe – i odtąd już nieodzowne – szczere nieudawanie. Bo od szczerości wszystko się zaczęło – to dzięki świętym tajemnica Bożego planu odsłoniła się przed grzesznymi i zaprosiła do szczerego udawania. Potrzeba było Niepokalanego Kopciuszka, by pokalańcy pojęli, że Bóg spotyka się z człowiekiem, a czas zespala z wiecznością. Musiał ktoś żyć „całkiem w czasie”, by stać się „pełnym łaski” odwiecznej. Nie ma Boga bez człowieka, a Bogarodzicy bez Boga.

Przy czym, co ważne, również w stosunku do Niewiasty, Boski Książe zachował się kurtuazyjnie. Ten, który już w Niej mieszkał, przybył do Niej z poselstwem w osobowej „karecie anioła” (korzystam z ilustracji o. Piotra Kurkiewicza), a ten, przynajmniej na niektórych ikonach Zwiastowania, nie pojawił się bez kwiata w ręce, jak przystało na wizytę u kobiety. Póty ludzkie rekwizyty, póki człowiek żyje w czasie.

Sławomir Zatwardnicki

Szeptuchy, znachorzy… i tym podobne cholery

Jest jedną z oczywistości (taką bardzo oczywistą), że jeżeli ktoś pisze o zagrożeniach duchowych, to natychmiast zostanie zakwalifikowany jako oszołom i zwolennik inkwizycji. Pisać o zagrożeniach można gdy wskazujemy na szowinizm, brak tolerancji czy obskurantyzm. I nie umiem zaprzeczyć, często gęsto rozmaite teksty o zagrożeniach jakie niosą bajki o syrenkach mogą nieco deprymować. Nieco inaczej jest z książką Mileny Wróbel – Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej.

Jest to książka, która podejmuje temat w sposób usystematyzowany – nie ma w niej „tak mi się zdaje”, „jak wszyscy doskonale wiedzą”, czy „jest absolutnie oczywistym”…, autorka – wręcz odwrotnie – podjęła się namysłu nad zjawiskiem, które wymagało znajomości rzeczy. I trzeba od razu zaznaczyć, że nie twierdzi, że stosowanie medycyny naturalnej jest grzechem i wciąga nas w szatańską pułapkę. Nie zaprzecza bynajmniej faktom, że znachorzy i zielarki potrafili uleczyć, że medycyna naturalna może zadziałać tam, gdzie konwencjonalna zawodzi.

Mimo, że medycyna ludowa opierała się głównie na leczeniu objawowym, niektóre jej zalecenia są nadal aktualne. Ludowe, określane jako „domowe”, sposoby radzenia sobie z dolegliwościami do dnia dzisiejszego uważa się powszechnie – za wiedzę typu medycznego, mimo braku ich usystematyzowania, a często i rzeczowej weryfikacji. Trzeba jednak zaznaczyć, że coraz większe obszary medycyny ludowej zyskują uzasadnienie dzięki współczesnej nauce, poddającej szczegółowym badaniom zwłaszcza ziołolecznictwo. (s.19)

Należy jednak zwrócić uwagę, że możemy niejednokrotnie wyczytać w prasie czy usłyszeć w telewizji o prawdziwych tragediach spowodowanych ślepemu zaufaniu wobec znachorów. Potrafią oni na tyle mocno manipulować swymi podopiecznymi, że godzą się oni na każdy – nawet najbardziej niebezpieczny czy dziwaczny – sposób leczenia. Może nawet im dziwaczniejszy tym chętniej go będziemy stosować.

Niech zabrzmią głosy oburzonych ale postawię mocną tezę, że zagrożenia duchowe opisywane przez Panią Wróbel wywodzą się z tego samego źródła co owe fizyczne, niszczące – jakże często – nasze zdrowie. Chodzi bowiem o wiarę w magiczne siły.

Najlepiej tłumaczy to ksiądz Jan Kracik w swojej książce Chrześcijaństwo kontra magia.

… magia ogranicza się do relacji usługowej, a cele jej praktyk są doczesne i doraźne. Religia jest prospołeczna, wymaga moralności i czynów nie tylko zewnętrznych, ale i postaw wewnętrznych; magia to indywidualizm, amoralność i automatyzm skutków przypisanych obrzędowi. Kulturotwórczemu charakterowi religii i jawności jej rytów magia przeciwstawia skrytość i swe kulturowe zaniedbanie. (s. 11)

Tak to właśnie jest: chodzenie na skróty – nierzadko bazujące na dobrych intencjach – niekoniecznie prowadzi nas do dobrego celu. Może zniszczyć nam zdrowie, ale równie często może zniszczyć duszę. A tutaj już nie ma żartów.

Dlatego też warto poczytać książkę Żółty piach… pamiętając jednak, że jest ona ostrzeżeniem przed ryzykiem a nie twardym potępieniem jakiejkolwiek medycyny domowej czy naturalnej. Czym innym jest bowiem picie naparu podbiału (nawet jeżeli zaszkodzi nam na żołądek), a czym innym noszenie talizmanów, wymawianie zaklęć czy wzywanie duchów. Jeżeli nie wierzymy w świat duchowy, to nie warto się tak bawić. A jeżeli wierzymy to zastanówmy się kogo wzywamy. Podstawowym zagrożeniem, jakie wskazuje autorka jest bowiem chęć łatwych rozwiązań, które dają nam błyskawiczne i nie wymagające wysiłku wyniki. Po co się leczyć, być na diecie czy odbywać rehabilitację, skoro można pójść do szeptuchy?

Ale należy zwrócić uwagę, na dwa zupełnie współczesne zjawiska, które starają się wpisać w tradycję medycyny naturalnej, ale chyba bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Bioenergoterapia i homeopatia. Nie ukrywam, że nie mam zdania na ten temat – ale skoro już pisze o książce Pani Wróbel, to warto jednak o nich wspomnieć. Są to – zdaniem autorki – działania, które nie mają uzasadnienia w nauce i medycynie, oraz zdrowym rozsądku. A skoro nie wiemy jak działają to może lepiej je ominąć.

Na zakończenie muszę wyrazić jedno zastrzeżenie – autorka miesza medycynę naturalną z przejawami kultury popularnej. Manowce współczesności (tytuł jednego z rozdziałów) niekoniecznie są przejawem medycyny tradycyjnej. Czym innym są trendy lansowane przez media i niosące za sobą głupotę i banalizację zła, a czym innym pierwsze kroki w świat magii. Co nie znaczy, że należy je absolutnie banalizować.

 

 

Milena Wróbel, Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej, Warszawa 2015, Wydawnictwo Magdalenium

Drugi koniec kija na charyzmatyków

Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (01).jpg, źródło: Wikimedia commons

Pojawiają się ostatnio tu i ówdzie komentarze dotyczące ruchu charyzmatycznego, zgodnie zresztą z „nową religijną tradycją”: ilekroć pojawia się pewien czarnoskóry rekolekcjonista głoszący na stadionie, tylekroć lud katolicki dzieli się na tych „za” i na tych „przeciw”, z pominięciem tych co to widzą „plusy dodatnie, plusy ujemne”. Różnie tylko formułuje się linię podziału.

Można się okopać według modelu: albo jesteś za ruchem (nie mylić z partią) pentekostalnym, albo za ugrupowaniem tradsów. Tertium non datur. Świadomie używam języka wziętego z polityki, bo tu i tam panuje ta sama logika „zerojedynkowa”. Jak to kiedyś zauważył Maciej Rybiński, społeczeństwo zostało tak upolitycznione, że postrzega całą rzeczywistość w kategoriach prostego wyboru pomiędzy partiami rządzącą i opozycyjną. „Każdą wypowiedzią, każdym poglądem, każdą oceną zajmujemy stanowisko polityczne. Nie ma zjawiska, sprawy, problemu, do których można mieć stosunek po prostu racjonalny”. Z takiego świata – dodawał felietonista – „drogi ucieczki nie ma, chyba że w milczenie, a i tak otoczenie chciałoby wiedzieć, przeciwko komu albo za kim się milczy”.

Ponieważ moje milczenie mogłoby być odczytane „za, a nawet przeciw”, zabieram głos, by wyrazić swój stosunek charyzmatyczno-racjonalny za czymś, a nawet przeciw czemuś. Odniosę się jednak do innego kryterium podziału, jaki był się zalągł w głowach niektórych samozwańczych analityków współczesnej religijności. Otóż chodzić ma o konflikt tendencji fideistycznych z chrześcijaństwem racjonalnym; nie muszę chyba dodawać, po której stronie już nawet nie czai się, ale atakuje fideizm, a po której i dlaczego nie po charyzmatycznej stronie trwa jedynie słuszny katolicyzm. Podpisałbym się pewnie pod powyższą diagnozą, gdyby nie dwa „małe ale”: po „pierwsze primo”, charyzmatycy nie są fideistami, a po „drugie primo” – ich krytyków trudno uznać za racjonalnych, jak wykazały ich racjonalistyczne, ale nie racjonalne „kulą w płot” diagnozy.

Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons
Jezus na Stadionie (05).jpg, źródło: Wikimedia commons

Oskarżać kogokolwiek dziś, w dobie powszechnego niedostatku wiary, o tendencje fideistyczne, jest, delikatnie mówiąc, nie do końca racjonalne, a być może jest nawet przejawem niebywałej wprost wiary, zresztą nieracjonalnej (a więc fideizm?). Jak to pisał Mistrz Chesterton: „na taki brak rozsądku pozwolić sobie mogą tylko racjonaliści”. Jako zwolennik kalania własnego gniazda miałbym ochotę „wtrącić swoje trzy grosze z uwzględnieniem stopy inflacji, powiedzmy od razu trzy złote” (Rybiński) krytyki pod adresem charyzmatyków, ale czy mogę? Bo skoro toczy się wojna (nie hybrydowa), trzeba jednak stanąć za jedną ze stron, albo lepiej przeciw drugiej. Za tą, która rzekomo zawłaszcza katolicyzm, choć w praktyce parafialnej bywała dotąd pacyfikowana; a przeciw tej, która oskarża.

Fideiści mają ponoć gonić za cudami! Mówiąc Dobrowolskim: „niesamowite, co?”. Można by dodać nawet, że podobni są w tym Izraelitom współczesnym Jezusowi, któremu z kolei – „niestety, niestety, niestety” – daleko było do ganienia ich za to! Dziś jednak pragnienie Boga żywego ma być fideizmem, racjonalna postawa polegałaby na tym, żeby Bogu odmówić możliwości działania, albo ograniczyć Boskie ingerencje do poddanych surowemu sprawdzianowi, jaki dokonuje się np. w maryjnych sanktuariach. Poza takimi przypadkami Bóg (deistyczny w takim razie) nie ingeruje, ewentualnie raz na dwa lata, i to tylko w Lourdes. Na marginesie, samo racjonalistyczne pojęcie cudu jest antychrześcijańskie: Bóg zaingerował na pewno jedynie w tych przypadkach, których nie daje się wytłumaczyć rozumowo. Jaki Bóg, taka zapchajdziura.

Śpieszę jednak donieść (to również autodonos), że nie taki fideista wierzący, jak wierzy racjonalista. Z doświadczenia wiem, że również charyzmatykom nie jest łatwo uwierzyć, że „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8) miałby uzdrawiać jak dwadzieścia wieków temu; i temu służy charyzmatyczne przepowiadanie mające obudzić w słuchaczach wiarę, której brakuje dziś wszystkim: fideistom również, a racjonalistom z całą pewnością. Ci ostatni z pozycji wyższości widzą w charyzmatycznych spotkaniach jedynie emocje, żadnego działania Bożego. Być może mają rację, ale po Wiechowemu „przypuszczam, że wątpię”. W świecie wiary pełnej paradoksów być może to właśnie oni są owymi ludźmi zmysłowymi, którzy nie pojmują tego, co jest z Bożego Ducha (por. 1Kor 2,14)?

Przy okazji przypomniała mi się anegdotka opowiadana przez Nicky Gumbela, tego od kursów Alfa (protestantyzacji i pentekostalizacji Kościoła Katolickiego – ciąg dalszy). Cytuję z pamięci, ale chyba w miarę wiernie. Otóż w gazecie ukazał się komunikat treści: „Wszystko wskazuje na to, że Bóg opuścił swój Kościół” (dopowiedzenie dla wrażliwego katolickiego czytelnika: chodziło o Kościół anglikański). W reakcji pojawił się komentarz: „No cóż, nie jest to może sytuacja komfortowa, ale będziemy musieli sobie jakoś z tym faktem poradzić”. I radzą sobie racjonaliści, dopóki Bóg nie okaże się niebezpiecznie żywy i mniej nadęty intelektualnie niż oni. Podejrzany, bo nazbyt przychylny pentekostalizmowi, papież Franciszek prosił: „nie zamykajcie Ducha Świętego w klatce”. Jeśli pokusa taka grozi charyzmatykom, do których apel był skierowany, co powiedzieć o niecharyzmatykach? Może: dajcie się uwolnić Duchowi Świętemu?

W każdym razie wszyscy potrzebujemy nowego exodusu z kazamat, w których tkwimy. Nie da się zrozumieć dzisiejszej rzeczywistości bez spojrzenia na wczoraj. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, w którymś momencie historii dokonało się rozdzielenie (zamiast rozróżnienia) łaski i natury, dotąd widzianych w jedności; ukształtowała się wizja „dwukondygnacyjna”: naturalnego parteru oraz „dobudowanego” na nim pierwszego piętra nadnatury. Stąd niektórzy zamieszkali w tym, co doczesne (wolnoć Tomku w parterowym domku), inni z kolei uciekli na piętro pierwsze, jakby dało się rezydować „w powietrzu”. Jeśli gdzieś szukać fideistów, to ewentualnie wtedy i tam. Na parterze znaleźli się przodkowie sekularystów.

Dziś jednak mamy do czynienia z inną sytuacją. Ponieważ rzeczywistość ma swoją realną autonomię, dół upomniał się o swoje prawa. Zatem lokatorzy pierwszego piętra zeszli na parter, po czym zostali sprowadzeni do parteru, mówiąc językiem zapaśniczym, a stało się to, ponieważ stracili kontakt z „mocą z wysoka”. Właśnie w błędnym pojmowaniu relacji przyrodzone-nadprzyrodzone tkwi źródło współczesnego sekularyzmu zagrażającego również wierze. Jaka w tej sytuacji pokusa staje przed ludźmi wierzącymi? Że zapomniawszy o różnicy między nadprzyrodzonym a przyrodzonym, w skrajnej reakcji na rozdzielenie, które między nimi dokonało się wcześniej, teraz będą próbowali na siłę „sprowadzać” górę na dół, a skutkiem tego mieszać to, co nadnaturalne z naturalnym; innymi słowy, mylić sacrum z profanum, „unaturalniać” nadnaturalne lub „uświęcać” to, co naturalne.

Jeśli chcieć znaleźć kij na charyzmatyków, to właśnie tu go należy szukać. W praktyce charyzmatycy to nie fideiści, już prędzej w nowej mutacji messalianie; jak tamci wczorajsi „utożsamili łaskę Ducha Świętego z psychologicznym doświadczeniem jej obecności w duszy” (List KNW Orationis formas), tak ci dzisiejsi ryzykują podobną tendencją, tyle że rozciągają to doświadczenie również na ciało. Zresztą, dusza czy ciało, biblijnie na jedno wychodzi: chodzi o „ciało i krew” zamiast ducha. Czy oznacza to jednak, że ideałem ma się stać niedoświadczalne chrześcijaństwo, które znajduje swoich wyznawców we współczesnych racjonalistach? Tacy wejdą – jeśli wejdą – ostatni do Królestwa Bożego. Wyprzedzają ich ludzie niewierzący, dla których jest oczywiste, że Bóg nie doświadczany niczym się nie różni od bożków, którzy nie istnieją.

Bardziej racjonalne byłoby uwzględnić, że łaska działa „dwupoziomowo”: w głębi ducha, ale też i w całej osobie człowieka. Wystarczy dokonać podziału – ludzie racjonalni lubią przecież takie naukowe rozróżnienia – na „łaskę podnoszącą” oraz „łaskę leczniczą” (określenia za dogmatykiem o. Piotrem Liszką); pierwsza z nich kieruje do celu nadprzyrodzonego, a druga działa uzdrawiająco czy uwalniająco (powiedzmy wprost: charyzmatycznie) w tym, co przyrodzone. Należy uwzględnić i to, i tamto. Istnieje dziś wielka potrzeba uwzględniania obu poziomów, o czym świadczy pentekostalizm, nawet jeśli czyni to przeakcentowując jeden z wymiarów działania Ducha Świętego.

Kij się zawsze znajdzie. Niedobrze, gdy kija szuka ten, kto sam potrzebuje przetrzepania duszy, źle, gdy gania on za niewłaściwym kijem, a najgorzej, gdy zapomina, że każdy kij ma dwa końce.

Sławomir Zatwardnicki

Lizanie trupa

Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons
Ekshumacja w Gaju.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jest nas dwóch, i nie możemy dojść do zgody: gdy pierwszy z radością wita każdą ekumeniczną jaskółkę, drugi cieszy się, gdy ta odlatuje na zimę; ten darzy uczuciem sympatii chrześcijan niekatolików, a tamten nazywa ich chłodno „braćmi heretykami”. Weźmy ostatnie wydarzenia: ekumenicznie gorący emocjonował się dialogiem ekumenicznym, ale w odpowiedzi spotkał się z lodowatym wzrokiem zapowiadającym „ciche dni”, w czasie których jedyną dopuszczalną możliwością komunikacji okaże się, jak zawsze, słowo pisane. Tym razem otrzymał kopertę z felietonem o następującej treści:

„Od lizania trupa robi się zimno w język” – co mnie tak śmieszy w tym turpistycznym (trupistycznym chyba) powiedzonku, które padło z ust redaktatora prowadzącego program „Chłodnym okiem”? Chyba nie sam absurd, ale dopiero zestawienie w jednym „czarnym humorze” dwóch skojarzeń, poważnego (denat) i rozrywkowego (lizanie loda).

Grzechem zaniedbania felietonisty byłoby nie wykorzystać nadarzającej się okazji i skojarzenia, które się było nasunęło. Jak mawiał pewien wykładowca, skoro już wykroczyłem w myślach, mogę też zgrzeszyć w słowach. Byleby się przyznać do winy: otóż do naukowych publikacji „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik) ten bon-mocik, od którego przywołania rozpocząłem, pasuje jak, nie przymierzając, kremacja do niewiary w ciała zmartwychwstanie.

Wiele szkód może nie powodują ekumeniści, ale na pewno zimno im się robi w język, gdy przystępują do lizania trupa tych doktryn, które niepotrzebnie wskrzeszają zamiast pozwolić im na wieczny odpoczynek. Cytowałem już kiedyś Chestertona – według którego protestantyzm jest żywy wyłącznie jako negacja, ale nie jako pozytywna doktryna – i ulegnę pokusie, by zrobić to raz jeszcze: „w każdej praktycznie kwestii doktrynalnej, w której reformacja postawiła Rzym w stan oskarżenia, Rzym został od tamtej pory uniewinniony zgodnym werdyktem całego świata”.

Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Wola Gułowska-trumna.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Tak jest z podstawowym przekonaniem o usprawiedliwieniu jedynie z łaski, od którego zależy „być albo nie być” protestantyzmu. By Bóg mógł być pierwszy, człowieka przed usprawiedliwieniem nie mogło być – dlatego sprowadzono go do kamienia, drewna czy zwłok. Zdaje się, że nawet w toczonym przez robaki umrzyku więcej można by dostrzec oznak życia wewnętrznego. Otóż uporczywie, po przyjęciu chrztu, w zgodzie z całym światem, powątpiewam w zbawienie, które uśmierca człowieka (a przy okazji Boga oskarża o skłonności do nekrofilii).

Tak, ja wiem, że jeśli dobrze pogrzebać, to odkopanemu trupowi można włożyć w usta „ekumenicznie poprawne” sprostowanie. Wtedy okaże się, że ani reformatorzy nie mówili tego, co usłyszeli katolicy, ani Sobór Trydencki nie sprzeciwił się protestanckim poglądom, bo te znał jedynie z drugiej ręki. Tylko trzeba dobrze lizać, tak żeby odpowiednio chłodno odnieść się do języka tego Kościoła, któremu obiecano asystencję Ducha Świętego (może Duch doznał schizofrenii i po równo działał i tu, i tam?). To zdaje się jeden z grzechów głównych, o jaki można oskarżyć katolickich ekumenistów. Dzięki nim wiemy, że podzieleni chrześcijanie po prostu inaczej rozkładali teologiczne akcenty.

Luter przewraca się w grobie, plecami do ekumenistów. Z akcentem na „plecami”. A żywi ekumeniści potykają się o zdrowy rozsądek, który gdzieś po drodze do siebie zgubili. Ten zdrowy rozsądek nie pozwala nieoświeconym chrześcijanom przyjąć do wiadomości, że są mądrzejsi od swoich przodków, których podzieliło „totalne nieporozumienie”, ot zrozumiały w minionych czasach niedostatek komunikacji. Ale może „nie tyle brakuje im zdrowego rozsądku, ile wiary koniecznej do przyjęcia tego cudu, który dokonał się tam, gdzie kwestia, która poróżniła obie strony, okazała się jednak łączyć” (Sławomir Zatwardnicki).

Tu następuje podpis, a pod nim postscriptum:

PS. Bez obrazy, drogi bracie katoliku. Ten czarny pijar to tylko czarny humor. Trupy z szafy obowiązkowo najlepiej byłoby wyciągnąć i pogrzebać. A jeśli nie wypada grzebać, trzeba to co wypada z szafy przytulić do ortodoksyjnej doktryny, z której zaczerpnie trochę ciepła.

I co takiemu odpisać? Jak z takim dojść do zgody? Proszę o ekumeniczną radę.

Sławomir Zatwardnicki

Czy dobry Bóg jest wszystkiemu winien? O Bożej Opatrzności i wolnej woli człowieka słów kilka

Gdy stajemy wobec tzw. sytuacji granicznych (porażka, choroba, śmierć) zawsze znajdzie się katolik, który powie: „Bóg tak chciał”, „wola Boża”, itp. Czy jednak takie „pocieszenie” jest odpowiedzią (zgodną z prawdą?), jakiej w danej chwili potrzebuje człowiek? Czytaj dalej Czy dobry Bóg jest wszystkiemu winien? O Bożej Opatrzności i wolnej woli człowieka słów kilka

Dobra wakacyjna lektura

Lato i czas urlopowy skłaniają do czytania książek „lżejszych”, a jest to termin najczęściej stosowany wobec beletrystyki. Co prawda nie mam urlopu lecz jestem na zwolnieniu (długoterminowym), ale udzielił mi się nastrój czasu wolnego i porzuciłem teologię typu „hard” na rzecz kilkuset stronnicowej, a przez to pozwalającej na długą lekturę, powieści Roberta Oviesa Wskrzeszenie – gdy śmierć zderza się z cudem.

Czyta się tę powieść całkiem zgrabnie, chociaż – jak wszyscy – jestem przyzwyczajony do szybkiego pędu seriali telewizyjnych i nader często chciałbym przyspieszyć tempo, aby dowiedzieć się „co było dalej”. Zupełnie niepotrzebnie zresztą, niespieszny rytm w jakim autor prowadzi nas od sceny do sceny pozwala nam na rozsmakowanie się w akcji. Czytając książkę powoli przypominałem sobie przyjemność jaką czerpałem z lektury amerykańskiej prozy, która często charakteryzuje się takim niespiesznym rytmem, nasyconym natomiast sporymi emocjami oraz umiejętnością kreowania opisów. W zdolności kreowania historii Ovies z całą pewnością wykorzystał swoje doświadczenia twórcy reklam i specjalisty od komunikacji społecznej. Wie co i jak pisać aby ludziom się dobrze czytało. I nie ma w tym nic złego, ostatecznie książki powstają po to aby je czytać.

Nie opowiem zawartej historii aby nikomu nie psuć przyjemności z lektury. Pozwolę sobie tylko zasygnalizować jej treść  wykorzystując zapowiedź wydawcy. Kiedy dziewięcioletni C.J. Walker podczas nabożeństwa żałobnego dotyka ręki zmarłej przyjaciółki swojej matki i szepcze życzenie, by o­na żyła, próbuje tylko zrobić coś dobrego. Ale kiedy okazuje się, że kobieta wraca do życia, nie można już powstrzymać burzy. Dowód, że C.J. Walker naprawdę potrafi wskrzeszać zmarłych, zostaje sfilmowany, a potem wyemitowany. Podczas jednego zaledwie poranka dom chłopca staje się fortecą, a o­n sam celem.  Zrozpaczeni ludzie pragnący przywrócić do życia swoich bliskich; przedstawiciele mediów, a także medycznych i naukowych organizacji; wpływowi duchowni i potężne agencje rządowe − wszyscy wkraczają do akcji, żeby uzyskać jak największy wpływ na najpotężniejszą władzę na ziemi.

I nie ma co ukrywać, opis kłopotów jakie ściąga na siebie „sprawca” cudu nie jest niczym nowym. Wątek taki pojawia się w wielu książkach, czasem przybiera formę żartobliwą, czasem wręcz tragiczną, ale zawsze pokazuje dwie błędne i dwie właściwe postawy wobec Boskiej interwencji na ziemi.

Błąd pierwszy polega na tym, że zapominamy kto jest prawdziwym (jedynym nawet) sprawcą cudu. Zaczynamy przypisywać boską moc osobom, rzeczom czy miejscom, które są jedynie pośrednikami. A gdy widzimy świat z takiej perspektywy, to nic dziwnego, że chcemy zapanować nad domniemanym „sprawcą”, osobę staramy się podporządkować, miejsce lub rzecz zawłaszczyć, czasem nawet siłą. Nie może to przynieść dobrych skutków. Równie niebezpieczny może być przypadek gdy także sam pośrednik uwierzy, że jest czymś więcej niż tylko narzędziem w rękach Stwórcy.

Drugi błąd wynika z koszmarnej wręcz pomyłki, czyli pomyleniu cudów modlitwy do Boga z magią. A przecież różnica jest podstawowa. Pisze na jej temat znawca przedmiotu, ksiądz Jan Kracik, w monografii Chrześcijaństwo kontra magia. Historyczne perypetie:

Myśleniem magicznym rządzi przeświadczenie o jedności człowieka i świata przyrody, z zatartym podziałem na przedmiot i podmiot. Zarówno w religii, jak w magii pogląd przechodzi płynnie w uczestnictwo. Do Boga czy bogów kierowane są prośby, które zostaną wysłuchane lub odrzucone. Natomiast „zaklęcie magiczne jest swoistym chwytem technicznym, narzucić ma wolę tego, kto się nim posługuje”. Ta obrzędowa czynność oparta na społecznej wierze w jej skuteczność kierowana jest instrumentalnie „ku nadnaturalnej, ożywionej i tajemniczej stronie rzeczywistości”, by wymusić na niej pożądaną zmianę w otoczeniu. Magia „ma osiągnąć cele, do których zmierzają rzemiosło, i technika oraz nauka i sztuka, gdy te w sytuacjach trudnych stają się bezsilne”. (s. 10)

Nic zatem dziwnego, że mały Walker i jego najbliżsi stają się celem innych ludzi, którzy chcą aby służył ich celom. A gdy odmawia, staje się ofiara agresji. Tym bardziej oczywistej, że ta odmowa jest świadectwem tego, że Bóg jest z nami. A tego wielu ludzi bardzo nie chce, a przynajmniej nie chce o tym słyszeć.

Bowiem – zgodnie z prawidłami narracji – bohater musi prezentować pewne dobre cechy – w tym przypadku są one ukazane poprzez właściwą postawę wobec cudu. A nawet poprzez dwie postawy: wdzięczność i zaufanie. Ale znowu nie chcę zbyt szczegółowo opisywać treści książki. Pozostawiam przyjemność jej poznawania samym czytelnikom.

Ale w książce najważniejsze jest to, że wszelkie koncepcje i idee przekazywane są za pośrednictwem ciekawej i wciągającej opowieści przygodowej. Tak – to jest książka z pogranicza sensacji, dzieje się dużo, a opowieść wciąga na tyle, że jesteśmy ciekawi co jeszcze się wydarzy.

Dobra wakacyjna lektura? Owszem – i jest zupełnie świadomy komplement.

 

 

Robert Ovies, Wskrzeszenie. Gdy śmierć zderza się z cudem, Tłumaczenie Paweł Kopycki, Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2015

Krytyczna recenzja recenzji

Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons
Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nic tak bardzo nie przestrasza i nie rozśmiesza równocześnie jak przeczytana recenzja własnej książki. Straszne jest to widmo wieży Babel, która wyrasta pomiędzy autorem i recenzentem: drugi niewiele, by nie powiedzieć nic, zrozumiał, z tego, co pierwszy napisał, i co przeraża pierwszego i każe mu się pytać, czy aż tak mało komunikatywnie wyraził był to, co wyraził? (Oczywiście przy założeniu, że recenzent napisał rzeczywiście to, co autor przeczytał, że on napisał).

W związku z tym moja rada: konsekwentny katolik – czy to autor, czy recenzent – powinien w postscriptum, niekoniecznie drobnym maczkiem pisanym, zastrzegać się, że z powodu grzechu pierworodnego być może nie udało się adekwatnie uchwycić w słowa swojej czy cudzej myśli. Ale czy to nie byłoby w przypadku recenzenta przyznaniem się do tego, że projektuje się własne czytamisię na rzeczywistą treść lektury?

Nie każdy krytyk jest Andrzejem Horubałą, który przed napisaniem recenzji dokładnie i być może po wielokroć czyta nie tylko recenzowaną, ale i pozostałe pozycje autora. A potem – przed wydaniem wyroku – dokonuje literacko-ignacjańskiego „rozeznania duchów”. Powiedzmy wprost: krytycy tego typu to gatunek zagrożony. W przypadku naukowców – prawdopodobnie całkiem wymarły. Stąd na kolanie (zamiast na kolanach) pichcenie fast-omówień formalnie trzymających się naukowego schematu. Groby pobielane.

SanDiegoCityCollegeLearningResource - bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons
SanDiegoCityCollegeLearningResource – bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przestrasza, że intelekt tych teologów, których wyuczono klasycznej definicji prawdy (Tomaszowe Veritas est adaequatio intellectus et rei), tak relatywistycznie koresponduje z rzeczywistością. Można jeśli nie stracić wiarę w poznawalność prawdy, to na pewno uwierzyć w zdolności umysłu do projektowania wyobrażeń i uznawania ich za prawdę. Science-fiction, z akcentem na science i na fiction.

Gdy czytam naukawe recenzje swoich publikacji, łapię się za głowę (swoją i recenzenta), bo w głowie (mojej) się nie mieści, że napisałem te wszystkie mądre rzeczy, które tak wypełniły głowę recenzenta i jego recenzję, że brakło w niej miejsca na coś i kogoś poniżej zakładanego przez niego poziomu. Stałbym się może w swoich oczach mądrzejszy wprost proporcjonalnie do ilości liter przed nazwiskiem recenzenta, gdybym tylko się w lustrze recenzji rozpoznawał. Robiąc dobrą minę do złej gry, mógłbym napisać, że widzę się w gabinecie krzywych luster.

Robiąc złą minę do złej gry musiałbym donieść, że to recenzent odbija się w recenzji, a nie autor i jego książka. Przepyszna to, choć ciężkostrawna zabawa dla autora, wydłubywać te rodzynki, które dotyczą rzeczywiście tego, co napisał, z tego zakalca recenzenta, który nie oparł się pokusie uprawiania swojej literatury. Działa to chyba na zasadzie kamyka wrzuconego do wody: książka jest tym kamykiem, a recenzyjne kręgi rozchodzą się na wszystkie strony na zasadzie dalekich skojarzeń. Świadczy to zapewne o inteligencji krytyka, któremu wszystko ze wszystkim się kojarzy; i odpowiada to bez wątpienia prawdzie rzeczywistości, której poszczególne aspekty łączą się jedne z drugimi.

Choć, z drugiej strony, przypomina to nieco klasyczny odruch Pawłowa. Albo nawet swego rodzaju „intelektualny odruch fizjologiczny”. Uderz młoteczkiem w kolanko, a reakcją mięśnia czworogłowego uda będzie wyprostowanie nogi w stawie kolanowym. Uderz książeczką w przeguby umysłu, a odezwie się mięsień dwupółkulowy głowy. I kopnie autora właśnie przez to, że recenzent zadaje ciosy i pochwały w próżnię.

Żeby ułatwić sprawę, w jednej z moich ostatnich książek, dodałem wcale nie maczkiem pisane „Posłowie. Ściągę dla recenzentów i krytyków”. Niechże nawet krytykują, byle z sensem. Nie wiem, czy ktoś skorzystał z tych podpowiedzi, na pewno jeden z recenzentów odwołał się do mojego wybiegu. A przy okazji uległ pokusie recenzowania posłowia kosztem książki. W związku z tym wieża Babel zyskała nową architekturę: interpretację posłowia niekoniecznie adekwatną do tego, co autor napisał w swojej ściądze.

Na recenzję samej książki zabrakło już miejsca, wszak nawet naukowe publikacje mają swoją ograniczoną objętość. Zawsze jednak można będzie przecież do książki wrócić. Recenzenci mają w zwyczaju, jak sami piszą, sięgać wielokrotnie do raz tylko recenzowanych książek. Gdy wracają do domu, wracają przecież również do książek mieszkających na półkach. Trochę jak w tej anegdotce zapisanej we Wspomnieniach moich pamiętników Jerzego Dobrowolskiego:

Pan w radio zawsze mówi: „Niestety, nasza audycja zbliża się powoli do końca, ale wrócimy jeszcze niejednokrotnie do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia”. Potem już nigdy nie wracają do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia, natomiast puszczają jakieś inne audycje, które niestety również zbliżają się powoli do końca.

Mógłbym napisać „antyściągę”, w której podpowiadałbym utytułowanemu recenzentowi, czego nie napisałem, ale niestety nie wznoszę się aż tak wysoko, w naukową dziedzinę ułudy, by odpowiednie dać projektowanej rzeczy słowo. Następnym razem zostawię jednak krytykom prócz ściągi jeszcze „bryk do ściągi”. A jeśli i to nie pomoże, rzucony na kolana napiszę krytyczną recenzję recenzji.

Być może właśnie przed chwilą ją napisałem. Jeśli trafiłem „kulą w płot”, czyli „młoteczkiem w kolano”, proszę krytykowanych o jakąś ściągę, bym następnym razem wiedział, jak należy pisać. Jak wieża Babel, to Babel.

Sławomir Zatwardnicki

Małżeństwo Józefa i Maryi w literaturze i piśmiennictwie staropolskim doby potrydenckiej (fragment)

okładkaKsiążka Małżeństwo Józefa i Maryi w literaturze i piśmiennictwie staropolskim doby potrydenckiej (Kraków 2015) jest swoistym historyczno-literackim wstępem do katolickiej teologii małżeństwa, sięgającym po dzieła Ojców Kościoła, średniowieczne traktaty i pisma mistyczne, a przede wszystkim pisane zabytki kultury wczesnej nowożytności (aż po połowę XVIII wieku). Na kartach tej książki można znaleźć drobiazgowe analizy i interpretacje piśmiennictwa chrześcijańskiego, które przez wieki próbowało odpowiedzieć na pytania: jaka relacja łączyła małżonków z Nazaretu, a więc ziemską matkę Jezusa i Jego przybranego ojca? Co ma wspólnego Trójca Święta z ziemską trójcą, Kościół powszechny z Kościołem domowym, a także – chrześcijańska rodzina z obcowaniem świętych w niebie?

Poniżej przedstawiamy fragment zakończenia książki.



Tradycja chrześcijańska od zawsze przedstawiała świętą miłość – amor sacer – jako ogień zstępujący z nieba. „Bóg jest miłość” (1J 4, 8), pisał Jan Apostoł, ale jednocześnie „Bóg nasz jest ogniem trawiącym” (Hbr 12, 29); podobnie oblubienica z Pieśni nad pieśniami mówi: „mocna jest jako śmierć miłość (…), pochodnie jej pochodnie ognia i płomieniów” (Pnp 8, 6), ale i uczniowie wspominają zmartwychwstałego Chrystusa słowami: „Izali serce nasze nie pałało w nas, gdy mówił w drodze” (Łk 24, 32). Nieco wcześniej sam Chrystus, jako «wcielona Miłość», ogłosił: „Przyszedłem puścić ogień na ziemię: a czegoż chcę jedno aby był zapalon?” (Łk 12, 49). Czy to dlatego na obrazie Świętej Rodziny, namalowanym przez Bartolomé Estebana Murilla, na którym ponad głowami Józefa, Maryi i Jezusa otwierają się niebiosa, ukazuje się Bóg Ojciec w asyście aniołów i zstępuje Duch Święty, dominują czerwone, pomarańczowe i żółte barwy, z daleka przypominające ognistą smugę? Dzieło to jest jednak przede wszystkim wyobrażeniem Trójcy Świętej (trinitas veneranda), która w osobie Chrystusa – Boga i człowieka, zarazem drugiej Osoby triady Bożej, jak i drugiej osoby triady ludzkiej – łączy się z trójcą ziemską (trinitas terrestris). Można powiedzieć: „jako w niebie, tak i na ziemi” (Mt 6, 10).

Wydaje się znaczące, że Bóg w Trójcy jedyny przedstawiony został przez Murilla w układzie wertykalnym, natomiast jedność rodziny z Nazaretu – w układzie horyzontalnym; obie jednie, Boża i ludzka, przecinają się na kształt krzyża. Jedna zstępuje do drugiej, druga wznosi się do pierwszej, w centrum zawsze pozostaje jednak Chrystus. A więc „związek miłości onej, ktora zachodzi między trzema Osobami Boskiemi, w jedności Istoty waszej, ktorą Bog jesteście”, znajduje wzorcowe odzwierciedlenie miłości pomiędzy Józefem, Maryją i Jezusem. Ona również z dwojga i trojga uczyniła jedno. Toteż spoglądając na obraz Murilla, można powtórzyć za Augustynem z Hippony, że w Świętych Rodzicach dokonało się „zjednoczenie osób, które kochają Boga z całego serca, kochają swoje dusze i umysł i kochają się tak jak siebie same i są zjednoczone przez całą wieczność ze sobą i z Chrystusem”. Koreluje to ze słowami homilii Szymona Starowolskiego, dla którego małżeństwo Józefa i Maryi „było niebieskie nie ziemskie”, a ich wspólna radość była obrazem „szczęśliwości nieodmiennej w krolestwie niebieskim”.

Być może najbardziej znaczącym wkładem polskiej literatury siedemnastowiecznej w rozwój refleksji świętorodzinnej było dostrzeżenie w małżeństwie Józefa i Maryi nie tylko teologicznego symbolu, ale również historycznego urzeczywistnienia doskonałej miłości pomiędzy kobietą i mężczyzną w jej wewnętrznym, przemienionym, duchowym wymiarze. Świętych Rodziców przedstawiano bowiem jako odnowionych Adama i Ewę, wskazujących na porządek szóstego dnia stworzenia, podczas którego Bóg „mężczyznę i białągłowę stworzył je” (Rdz 1, 27), a zarazem antycypujących życie w Królestwie Bożym, w którym oboje „będą jako Aniołowie Boży w niebie” (Mt 22, 30). Dlatego też myśl teologiczna zawarta w wielu wczesnonowożytnych dziełach literackich, w tym także staropolskich, poruszając temat więzi łączącej Józefa i Maryję, nieustannie przywodziła na myśl ideę miłości niebiańskiej. Jej najzwięźlejszą definicję podał chyba Jan Klimak, pisząc: „Czysty jest ten, kto żądzę przebił miłością, i ogień ugasił ogniem niematerialnym”. Czyż nie w ten właśnie sposób należy odczytać przymioty Józefa, który – wedle tekstu pewnej staropolskiej Litanii – był wobec Maryi „w Panieństwie najczystszy”, ale zarazem „w miłości najgorętszy”?

„Na widok tego niebiańskiego zjawiska św. Józef pogrążył się w podziwie i niewysłowionej radości; nigdy jeszcze nie widział swej błogosławionej oblubienicy w takiej chwale (…). Niebiańskich rozmów Najświętszej Panny ze swym szczęśliwym oblubieńcem nie zdoła powtórzyć żaden ludzki język”.
María de Ágreda, Mistyczne Miasto Boże

Literatura staropolska poświęcona czystemu związkowi Józefa i Maryi nie ograniczała się jednak do samej tylko teologicznej spekulacji, aktualizacji starotestamentowego przekazu w duchu „wypełnionego Prawa” (zob. Mt 5, 17), prowadzącej na przykład do skojarzenia Świętych Rodziców pochylonych nad Dzieciątkiem Jezus z dwoma cherubinami strzegącymi Arki Przymierza: „znakiem tego małżeństwa byli oni Cherubini w kościele Salomonowym ze złota szczyrego oblani”. Traktaty ascetyczne i systematyczne przedstawiały bowiem nazaretańskich oblubieńców jako przykład duchowości rozwijanej we wspólnocie, dowód na świętość tak drogi małżeńskiej, jak i życia w dziewictwie, kazania opisywały wspólne szczęście Józefa i Maryi, wychodząc z założenia, że przedstawiali oni wzór „sakramentu wielkiego między Chrystusem i Kościołem” (Ef 5, 32), podczas gdy pastorałki dramatyczne i utwory liryczne skupiły się na bogactwie i głębi ich relacji: te pierwsze – zdecydowanie w praktycznym wymiarze życia, drugie zaś – w sferze ikoniczności wypowiedzi poetyckiej. W tym miejscu przywołać można teksty medytacyjne, wedle których miłość sprawiła, że twarz Maryi rozbłyskiwała w oczach Józefa niczym twarz Mojżesza po zejściu z góry Synaj, albo te, w których zauważone zostało tak daleko posunięte zaufanie Maryi do Józefa, że bardziej lękała się ona odwiedzin anioła podczas Zwiastowania niż stałej obecności swojego Oblubieńca. Można też wspomnieć, że skromny domek w Nazarecie stał się obrazem Królestwa; że jedność i miłość łącząca Świętych Rodziców sprawiła, że wciąż jeszcze wstawiają się oni za ludem Bożym jako nierozłącznie ze sobą związani, a także to, że Maryja podczas zaślubin wniosła w posagu nie ziemskie kosztowności, ale najdroższą perłę, którą był Syn Boży w jej łonie. Ostatecznie jednak cała wczesnonowożytna tradycja opisywania, obrazowania i przedstawiania małżeństwa Józefa i Maryi, na ogół ukazująca ciągłość idei patrystycznych oraz średniowiecznych, daje się streścić w krótkim wykładzie na temat «miłości świętej», dziewiczej i anielskiej, którego autorem jest Dietrich von Hildebrand, autor Metafizyki wspólnoty:

[Święta miłość – M.G.] jako taka jest możliwa tylko wtedy, gdy chodzi o miłość w Chrystusie (…). Jest to miłość, która ma wspólne z miłością małżeńską pozostawanie całkowicie „naprzeciw siebie”, a także intentio unionis nastawioną na zjednoczenie (…). Występuje tu również owo najgłębsze rozumienie drugiego człowieka – nawet w pewnym sensie jeszcze głębsze niż w miłości małżeńskiej, bo przecież ta „święta” miłość i zawarte w niej odsłonięcie najgłębszego własnego słowa istotowego już z założenia możliwe są tylko w owej najwyższej sferze wartości, która dla małżeństwa od strony doznania oznacza najwyższy idealny stopień. Ale „tematem” tej miłości jest zarazem, a nawet przede wszystkim, Chrystus.

Blog teologiczny