Archiwum kategorii: Biblia w literaturze i kulturze staropolskiej

Biblia w ręku renesansowego filologa i barokowego kaznodziei. Słowo Boże czytane przez Erazma z Rotterdamu i Jana od Krzyża, Lutra i Pascala, Piotra Skargę i Mikołaja Reja.

Opatrzność, ufność, kotwica i fale

lacki

Jeden z utworów barokowego poety, Aleksandra Teodora Lackiego (Pobożne pragnienia II, 13), zaczyna się od słów: „Jest tak wielą mój żywot fatyg sturbowany, jako balon do góry wielą rąk miotany”, kończy się natomiast inwokacją do Boga, czy raczej lirycznym wyznaniem wiary jako πιστιν («ufność», «zawierzenie»): „O Boże, jak szczęśliwszy żywot wszyscy mają, którzy w Tobie nadzieję tylko utapiają”.

Metaforyka Lackiego jest czytelna: można tonąć w troskach niepewnego żywota, albo zanurzyć się i dać się pochłonąć Bożej trosce; istnieje bowiem niezmierzona głębokość rozpaczy, ale i głębia nadprzyrodzonej nadziei. „Ledwiem zdrowia w tak ciężkiej utarczce nie zbyła, gdy mię tak gęsta ręka ze wszech stron okryła”. Ciekawy to paradoks, gdyż «Boskie przejźrzenie» okazuje się w utworze nie tylko kotwicą dla statku, lądem i schronieniem przed burzą, ale również – morską otchłanią, tyleż jednak odmienną od morza trosk i śmierci, jak wschód od zachodu… Warto jednocześnie wspomnieć, iż mottem pieśni uczynił autor słowa Psalmu 72,  28 („Pożyteczno mi przylgnąć do Boga, położyć w Panu Bogu nadzieję moję”), a całość opatrzona została wymownym emblematem: wokół wzburzone morze, na nim tonący okręt, rozbitek miotany falami, na brzegu zaś – upersonifikowana Boża miłość, niosąca na swych barkach swą Oblubienicę oraz kotwicę w kształcie krzyża. Wszystko to ma jeden cel: pouczyć o potrzebie oddania się w ręce Opatrzności, zwłaszcza wtedy, gdy doczesne przypadki zdają się odbierać człowiekowi wszelką nadzieję.

Abraham, Józef, Zuzanna, Tobiasz… Biblia jest pełna historii egzemplifikujących naukę o nadziei wbrew nadziei (zob. Rz 4, 18). Najbliższa akwatycznej metaforyce utworu Lackiego wydaje się natomiast historia apostoła Piotra, który stąpał po wodzie, aby spotkać się z Jezusem. Kiedy jego uwaga koncentrowała się tylko na Bogu i na Jego obietnicy, wiara pozwalała mu pokonać zachłanność morskiego żywiołu. Kiedy natomiast w chwili zwątpienia spojrzał na wzburzone fale (zob. Mt 14, 30), przestraszył się i zaczął tonąć.

Złota zasada wiary według Jakuba Lubelczyka

lubelczyk

Łatwo daje się zlokalizować biblijne źródła tego szesnastowiecznego ujęcia „złotej zasady” żywej wiary. Takiej wiary, która ocala człowieka w jego zmaganiu z doczesnością. A więc z jednej strony byłby to Mt 8, 18: „On nasze niemoce wziął na siebie i choroby nasze nosił”; z drugiej – Hbr 4, 15: „Bo nie mamy arcykapłana, który nie jest w stanie współczuć w naszych słabościach, ale przez podobieństwo doświadczonego we wszystkich sprawach, oprócz grzechu”; a ponadto – Za 2, 12: „kto się was dotyka – dotyka się źrenicy Mego oka!”.

Jakie prawdy usiłuje przekazać Jakub Lubelczyk? Z pewnością cały jego Wirydarz krześcijański mówi o tym, że ziemskie cierpienia uzyskują nie tylko sens, ale również lekarstwo w Jezusie ukrzyżowanym, „którego ranami zostaliśmy uzdrowieni” (1P 2, 24; por. Iz 53, 5). Skoro bowiem On sam nieustannie w nas przebywa, bo „żyjemy już nie my, ale żyje w nas Chrystus” (Ga 2, 20), to w żadnej przydarzającej się przeciwności nie pozostajemy sami. Bóg dźwiga ten ciężar razem z człowiekiem, bierze go na siebie, obarcza się nim… Stąd prosty wniosek: jeżeli nasze cierpienia i przeciwności losu mają w Zbawicielu swojego nieustannego współ-czującego, to tym samym możemy być pewni, że razem z Nim doświadczymy swojego zmartwychwstania, wyjdziemy z ciemności ku światłości życia. Treści te przekazywał zresztą nie tylko Jakub Lubelczyk, przepełnione są nimi również Pieśni, Treny i Psałterz Jana Kochanowskiego, poety szukającego we wszystkim dzieł Opatrzności. Złota zasada sprowadza się więc do pouczenia Apostoła: „Jak bowiem obfitują w nas cierpienia Chrystusa, tak też wielkiej doznajemy przez Chrystusa pociechy” (2Kor 1, 5).

Krótko o „Psałterzu Dawidowym”

Psałterz Dawidów Jana Kochanowskiego to utwór genialny; z każdą kolejną lekturą przekonuję się o tym coraz bardziej. Kiedyś dziwiło mnie, że autor właściwie samych arcydzieł, z dwoma księgami Pieśni i z Trenami na czele, uznał poetycką przeróbkę jednej z ksiąg biblijnych za swoje największe dzieło. Wiadomo, że w XVI wieku taka była tradycja, taka retoryka, nadto – uwznioślenie słowiańskiej Muzy poprzez oddane świętego tekstu w ojczystym języku, ale mimo wszystko…

Teologiem nie jestem, ale jako czytelnik literatury wczesnochrześcijańskiej (w tym – badacz jej wpływu na wczesną nowożytność) zdumiewam się teologiczną właśnie świadomością Kochanowskiego, tak umiejętnie wplecioną w strukturę parafrazy. Dwa przykłady. To, co św. Hieronim oddał jako „non timebis (…) sagitta volante” (Ps 91, 5: οὐ φοβηθήσῃ), w „Psałterzu” brzmi: „ani dbaj na strzały”, co w towarzystwie „stateczności Jego tarcz” skontrastowanej z dynamicznym „sieczeniem w dzień biały” przypomina starą mniszą zasadę «niedbałości wobec pokus». „Benedicam Dominum in omni tempore; semper laus ejus in ore meo” (Ps 34, 2) w wersji Wulgaty (LXX: ευαoγμεπ τὸν Κύριον ἐν παντὶ καιρῷ, διὰ παντὸς ἡ αἴνεσις αὐτοῦ ἐν τῷ στόματί μου), u Kochanowskiego znajduje znamienne ukonkretnienie: „Jakokolwiek szczęście ku mnie się postawi,/Bądź radości, bądź mię frasunku nabawi – Panu ja dziękować będę ze wszystkiego”.

Takich przykładów jest mnogość. O niuansach istnego majstersztyku w postaci Psalmu 125 w wersji Kochanowskiego już nawet nie wspomnę. Może tylko zacytuję: „Ktokolwiek mocnie ufa Panu swemu,/Nieporuszony stoi, syjońskiemu/Wirzchowi rówien, którego nie mogą/Gwałtowne wiatry pożyć żadną trwogą.//Jako w krąg prawie góry otoczyły/Jerozolimę, tak Pan lud swój miły/Wałem swej łaski zewsząd osypuje,/A w żadną trwogę ich nie odstępuje” (Wlg: Qui confidunt in Domino, sicut mons Sion: non commovebitur in æternum, qui habitat in Jerusalem. Montes in circuitu ejus; et Dominus in circuitu populi sui, ex hoc nunc et usque in sæculum).

Psałterz Dawidów – genialne dzieło.

Małżeństwo Józefa i Maryi w literaturze i piśmiennictwie staropolskim doby potrydenckiej (fragment)

okładkaKsiążka Małżeństwo Józefa i Maryi w literaturze i piśmiennictwie staropolskim doby potrydenckiej (Kraków 2015) jest swoistym historyczno-literackim wstępem do katolickiej teologii małżeństwa, sięgającym po dzieła Ojców Kościoła, średniowieczne traktaty i pisma mistyczne, a przede wszystkim pisane zabytki kultury wczesnej nowożytności (aż po połowę XVIII wieku). Na kartach tej książki można znaleźć drobiazgowe analizy i interpretacje piśmiennictwa chrześcijańskiego, które przez wieki próbowało odpowiedzieć na pytania: jaka relacja łączyła małżonków z Nazaretu, a więc ziemską matkę Jezusa i Jego przybranego ojca? Co ma wspólnego Trójca Święta z ziemską trójcą, Kościół powszechny z Kościołem domowym, a także – chrześcijańska rodzina z obcowaniem świętych w niebie?

Poniżej przedstawiamy fragment zakończenia książki.



Tradycja chrześcijańska od zawsze przedstawiała świętą miłość – amor sacer – jako ogień zstępujący z nieba. „Bóg jest miłość” (1J 4, 8), pisał Jan Apostoł, ale jednocześnie „Bóg nasz jest ogniem trawiącym” (Hbr 12, 29); podobnie oblubienica z Pieśni nad pieśniami mówi: „mocna jest jako śmierć miłość (…), pochodnie jej pochodnie ognia i płomieniów” (Pnp 8, 6), ale i uczniowie wspominają zmartwychwstałego Chrystusa słowami: „Izali serce nasze nie pałało w nas, gdy mówił w drodze” (Łk 24, 32). Nieco wcześniej sam Chrystus, jako «wcielona Miłość», ogłosił: „Przyszedłem puścić ogień na ziemię: a czegoż chcę jedno aby był zapalon?” (Łk 12, 49). Czy to dlatego na obrazie Świętej Rodziny, namalowanym przez Bartolomé Estebana Murilla, na którym ponad głowami Józefa, Maryi i Jezusa otwierają się niebiosa, ukazuje się Bóg Ojciec w asyście aniołów i zstępuje Duch Święty, dominują czerwone, pomarańczowe i żółte barwy, z daleka przypominające ognistą smugę? Dzieło to jest jednak przede wszystkim wyobrażeniem Trójcy Świętej (trinitas veneranda), która w osobie Chrystusa – Boga i człowieka, zarazem drugiej Osoby triady Bożej, jak i drugiej osoby triady ludzkiej – łączy się z trójcą ziemską (trinitas terrestris). Można powiedzieć: „jako w niebie, tak i na ziemi” (Mt 6, 10).

Wydaje się znaczące, że Bóg w Trójcy jedyny przedstawiony został przez Murilla w układzie wertykalnym, natomiast jedność rodziny z Nazaretu – w układzie horyzontalnym; obie jednie, Boża i ludzka, przecinają się na kształt krzyża. Jedna zstępuje do drugiej, druga wznosi się do pierwszej, w centrum zawsze pozostaje jednak Chrystus. A więc „związek miłości onej, ktora zachodzi między trzema Osobami Boskiemi, w jedności Istoty waszej, ktorą Bog jesteście”, znajduje wzorcowe odzwierciedlenie miłości pomiędzy Józefem, Maryją i Jezusem. Ona również z dwojga i trojga uczyniła jedno. Toteż spoglądając na obraz Murilla, można powtórzyć za Augustynem z Hippony, że w Świętych Rodzicach dokonało się „zjednoczenie osób, które kochają Boga z całego serca, kochają swoje dusze i umysł i kochają się tak jak siebie same i są zjednoczone przez całą wieczność ze sobą i z Chrystusem”. Koreluje to ze słowami homilii Szymona Starowolskiego, dla którego małżeństwo Józefa i Maryi „było niebieskie nie ziemskie”, a ich wspólna radość była obrazem „szczęśliwości nieodmiennej w krolestwie niebieskim”.

Być może najbardziej znaczącym wkładem polskiej literatury siedemnastowiecznej w rozwój refleksji świętorodzinnej było dostrzeżenie w małżeństwie Józefa i Maryi nie tylko teologicznego symbolu, ale również historycznego urzeczywistnienia doskonałej miłości pomiędzy kobietą i mężczyzną w jej wewnętrznym, przemienionym, duchowym wymiarze. Świętych Rodziców przedstawiano bowiem jako odnowionych Adama i Ewę, wskazujących na porządek szóstego dnia stworzenia, podczas którego Bóg „mężczyznę i białągłowę stworzył je” (Rdz 1, 27), a zarazem antycypujących życie w Królestwie Bożym, w którym oboje „będą jako Aniołowie Boży w niebie” (Mt 22, 30). Dlatego też myśl teologiczna zawarta w wielu wczesnonowożytnych dziełach literackich, w tym także staropolskich, poruszając temat więzi łączącej Józefa i Maryję, nieustannie przywodziła na myśl ideę miłości niebiańskiej. Jej najzwięźlejszą definicję podał chyba Jan Klimak, pisząc: „Czysty jest ten, kto żądzę przebił miłością, i ogień ugasił ogniem niematerialnym”. Czyż nie w ten właśnie sposób należy odczytać przymioty Józefa, który – wedle tekstu pewnej staropolskiej Litanii – był wobec Maryi „w Panieństwie najczystszy”, ale zarazem „w miłości najgorętszy”?

„Na widok tego niebiańskiego zjawiska św. Józef pogrążył się w podziwie i niewysłowionej radości; nigdy jeszcze nie widział swej błogosławionej oblubienicy w takiej chwale (…). Niebiańskich rozmów Najświętszej Panny ze swym szczęśliwym oblubieńcem nie zdoła powtórzyć żaden ludzki język”.
María de Ágreda, Mistyczne Miasto Boże

Literatura staropolska poświęcona czystemu związkowi Józefa i Maryi nie ograniczała się jednak do samej tylko teologicznej spekulacji, aktualizacji starotestamentowego przekazu w duchu „wypełnionego Prawa” (zob. Mt 5, 17), prowadzącej na przykład do skojarzenia Świętych Rodziców pochylonych nad Dzieciątkiem Jezus z dwoma cherubinami strzegącymi Arki Przymierza: „znakiem tego małżeństwa byli oni Cherubini w kościele Salomonowym ze złota szczyrego oblani”. Traktaty ascetyczne i systematyczne przedstawiały bowiem nazaretańskich oblubieńców jako przykład duchowości rozwijanej we wspólnocie, dowód na świętość tak drogi małżeńskiej, jak i życia w dziewictwie, kazania opisywały wspólne szczęście Józefa i Maryi, wychodząc z założenia, że przedstawiali oni wzór „sakramentu wielkiego między Chrystusem i Kościołem” (Ef 5, 32), podczas gdy pastorałki dramatyczne i utwory liryczne skupiły się na bogactwie i głębi ich relacji: te pierwsze – zdecydowanie w praktycznym wymiarze życia, drugie zaś – w sferze ikoniczności wypowiedzi poetyckiej. W tym miejscu przywołać można teksty medytacyjne, wedle których miłość sprawiła, że twarz Maryi rozbłyskiwała w oczach Józefa niczym twarz Mojżesza po zejściu z góry Synaj, albo te, w których zauważone zostało tak daleko posunięte zaufanie Maryi do Józefa, że bardziej lękała się ona odwiedzin anioła podczas Zwiastowania niż stałej obecności swojego Oblubieńca. Można też wspomnieć, że skromny domek w Nazarecie stał się obrazem Królestwa; że jedność i miłość łącząca Świętych Rodziców sprawiła, że wciąż jeszcze wstawiają się oni za ludem Bożym jako nierozłącznie ze sobą związani, a także to, że Maryja podczas zaślubin wniosła w posagu nie ziemskie kosztowności, ale najdroższą perłę, którą był Syn Boży w jej łonie. Ostatecznie jednak cała wczesnonowożytna tradycja opisywania, obrazowania i przedstawiania małżeństwa Józefa i Maryi, na ogół ukazująca ciągłość idei patrystycznych oraz średniowiecznych, daje się streścić w krótkim wykładzie na temat «miłości świętej», dziewiczej i anielskiej, którego autorem jest Dietrich von Hildebrand, autor Metafizyki wspólnoty:

[Święta miłość – M.G.] jako taka jest możliwa tylko wtedy, gdy chodzi o miłość w Chrystusie (…). Jest to miłość, która ma wspólne z miłością małżeńską pozostawanie całkowicie „naprzeciw siebie”, a także intentio unionis nastawioną na zjednoczenie (…). Występuje tu również owo najgłębsze rozumienie drugiego człowieka – nawet w pewnym sensie jeszcze głębsze niż w miłości małżeńskiej, bo przecież ta „święta” miłość i zawarte w niej odsłonięcie najgłębszego własnego słowa istotowego już z założenia możliwe są tylko w owej najwyższej sferze wartości, która dla małżeństwa od strony doznania oznacza najwyższy idealny stopień. Ale „tematem” tej miłości jest zarazem, a nawet przede wszystkim, Chrystus.

Tajemnica każdego dnia

Mistycy wczesno-nowożytni pozostawili doprawdy porywającą duchową interpretację sceny spotkania Marii Magdaleny ze zmartwychwstałym Jezusem. Dwudziesty rozdział Ewangelii Jana wspomina bowiem następującą wymianę słów i spojrzeń: „odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: «Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?» Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: «Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę»” (J 20, 14-15).

Zdumiewający jest tu fakt, iż święta grzesznica zobaczyła ogrodnika, choć w rzeczywistości przed jej oczyma stanął sam Chrystus. Może jest to nawiązanie do „Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie” (Rdz 3, 8), niedostrzeganego w całej swej jaskrawości z powodu naszej kruchej kondycji ziemskiej, ale równie dobrze może to symbolizować ludzkie działanie w myśl słów Księgi Rodzaju: „abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz 1, 28). W ten sposób – wnioskuje św. Franciszek Salezy (List do Pani Brûlart z 20 lipca 1607) – Maria Magdalena staje się znakiem każdego człowieka poddanego opiece Opatrzności. Niejednokrotnie zdarza się bowiem sytuacja, w której chrześcijaninowi wydaje się, że uzdrowienie z choroby przyszło przez człowieka, a nie przez Boga, tak długo i jak gdyby bezskutecznie wyczekiwanego w modlitwie. Mistycy uczą: jest to spojrzenie na Jezusa, w którym osoba małej wiary dostrzega tylko ogrodnika (człowieka, który „uczynił sobie ziemię poddaną” dzięki swej wiedzy medycznej). W rzeczywistości jednak żadna istota ludzka nie może być czymś niezależnym od bezustannie czuwającego Stwórcy („aby się nie kończyło Jego działanie”, Syr 38, 8), ponieważ Opatrzność niejednokrotnie działa w życiu wiernych za pomocą innych ludzi. Pomoc z nieba rozsiana jest wszędzie: w rozmaitych życiowych przypadkach i w wiedzy nabytej przez człowieka. W niej „ żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Dosłownie mówi o tym Księga Syracha: „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. Potem sprowadź lekarza, bo jego też stworzył Pan, nie odsuwaj się od niego, albowiem jest on ci potrzebny” (Syr 38, 1.12).

Opatrzność jest tajemnicą odnawiającą się każdego dnia; niedostępną dla żadnej teodycei, a zarazem bliską ludzkiemu doświadczeniu, wiodącą ponad niepokoje i lęki do spokojnego zawierzenia, o którym mówi jedna z pieśni dawidowych: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37, 5). Toteż osoba, która sięga po klasykę katolickiej literatury mistycznej, zrazu dostrzeże, że cała ta ogromna biblioteka poświęcona jest w istocie jednemu zagadnieniu – zawierzeniu Bożemu działaniu w życiu człowieka, niezależnie od tego, jak trudnymi i krętymi ścieżkami będzie musiał chodzić wyznawca Chrystusa. „Myśl często o Opatrzności, która drogami nieznanymi ludziom wiedzie rozmaite wydarzenia ku pożytkowi tych, którzy się jej lękają. Przypomnij sobie wszystkie przeciwności, jakich już doznałaś, i jak to wszystko rozwiało się i rozproszyło; tak samo stanie się ze wszystkim, co cię spotka w przyszłości” – pisał św. Franciszek Salezy.


Czystość z nieba. O wniebowzięciu w dawnej literaturze religijnej

Czasem liturgia ta kojarzy się z «małą Wielkanocą», czasem – z «narodzinami dla nieba» (jak nazywano w pierwszych wiekach Kościoła męczeństwo za wiarę). Tak czy inaczej, w literaturze katolickiej XVI i XVII wieku przekonanie o Wniebowzięciu Maryi Panny w rozmaity sposób próbowano powiązać z laterańskim dogmatem o jej wieczystym dziewictwie. Właściwym kluczem hermeneutycznym do rozumienia wyniesienia stała się bowiem czystość, cnota, którą istoty niebieskie zachowują z natury, a Wieczysta Panna – z pełni łask (zob. Łk 1, 28). „A gdy już wzięła zadatek przyszłej chwały (…), z wielką ochotą serca swego i z radością duszy swej, z wesołą twarzą, bez zatrwożenia, bez zalęknienia (…) ducha swojego Bogu, który go stworzył, chciała co rychlej oddać, a duszę miłemu oblubieńcowi polecać” – pisał św. Ludwik z Granady w słynnym Wykładzie Różańca, dodając: „Wszakże sobie jej śmierć, a raczej szczęśliwe odpocznienie i błogosławione odejście rozmyślać będziesz”. A więc nie śmierć, ale odpoczynek; nie zatracenie, ale sen. Oczywiście wspomniany „zadatek przyszłej chwały” oznaczał dla dawnych pisarzy kościelnych nie tylko wyjęcie spod władzy grzechu pierworodnego, ale również wieczne panieństwo, stanowiące wszakże żywy znak eschatologicznego wyniesienia człowieka do godności równej aniołom.

To szczególne uwielbienie nieskazitelnego ciała Maryi, stworzenia wyższego od Cherubinów i Serafinów, na ogół wiązało się z alegoryczną interpretacją Psalmu 45, 10 („królowa w złocie z Ofiru stoi po twojej prawicy”) oraz Psalmu 132, 8 („Wyrusz, o Panie, na miejsce Twego odpocznienia, Ty i Twoja arka pełna chwały!”). Wiadomo przecież, iż złoto weszło do ikonografii chrześcijańskiej jako obraz nie tylko wiekuistego blasku Królestwa, ale także wartości samego dziewictwa. Z kolei mianem Arki Nowego Przymierza, czyli Chrystusa, nazwano samo łono Królowej. Widać tu niezwykły wprost podziw teologii katolickiej dla ludzkiego ciała, z jednej strony wspaniałego dzieła Bożego, z drugiej – mieszkania dla Jego świętego Ducha (zob. 1Kor 6, 19). Zarazem pojawia się pytanie: czy aby ciało tej, którą Syn Boży obrał sobie za pomieszkanie, nie mogło wprost kojarzyć się z niebem? Przecież w łonie Dziewicy „Mądrość zbudowała sobie dom” (Prz 9, 1)… Chrystus je uświęcił, wybrał, uczynił z niego pierwsze tabernakulum. Duch Święty przygotował je do najściślejszej komunii z Bogiem; wspólnoty, w której Logos z małego ziarenka „wyrasta wśród ludzi jak młode drzewo” (Iz 53, 2). Czy ciało to mogło więc doznać ostatecznego rozkładu w grobie, skoro przez wiele miesięcy nosiło i karmiło Słowo, umożliwiając Mu przyjęcie ludzkiej natury? W pewnym momencie Kościół odpowiedział na to jednoznacznie: nie, świątynia z siedmioma kolumnami (zob. Prz 9, 1) nie mogła upaść. Została więc zabrana z ciałem i z duszą do nieba.

Formułując teologię Wniebowzięcia Maryi Panny częstokroć wysuwano także szereg biblijnych argumentów o charakterze asumpcji egzegetycznej. Najbardziej klasycznym okazało się, rzecz jasna, uzasadnienie przywołujące historię Henocha, syna Jereda (zob. Rdz 5, 24; Hbr 11,5) i proroka Eliasza (zob. 2Krl 2, 11), dwóch świętych mężów porwanych do nieba:

I stało się, że w czasie ich marszu, gdy szli i rozmawiali, oto ognisty rydwan oraz ogniste konie rozdzieliły ich dwóch i Eliasz wstąpił do nieba w wichrze (2Krl 2, 11). Ponieważ Henoch żył bogobojnie, znikł, gdyż Bóg go zabrał (Rdz 5, 34). Dzięki wierze Henoch był przeniesiony z tego świata, aby nie umarł, a nie został znaleziony, ponieważ przeniósł go Bóg (Hbr 11, 5). Żaden ze zrodzonych na ziemi nie był równy Henochowi, dlatego on także został uniesiony przed Jego oblicze (Syr 49, 14).

Ważna okazała się również historia Datana i Abirana, dwóch zbuntowanych synów Koracha (zob. Lb, 16, 24-33), którzy na głos Mojżesza z duszą i z ciałem zostali strąceni w otchłań piekieł. Dlaczegóż zatem – wnioskowano – Maryja, to najwspanialsze spośród dzieł Bożych, doskonalsze nawet od Henocha i Eliasza, nie miałaby zostać przyjęta duchowo i cieleśnie przez Syna Bożego. Przecież w dniu zwiastowania sama przyjęła Go w pełni jako pierwsza, bez zawahania, tak duchowo, jak i cieleśnie…

Katolicka teologia mistyczna XVI i XVII wieku nieustannie powtarzała, że nie było dotąd i nigdy nie będzie świętej tak ściśle zjednoczonej z Oblubieńcem, jak ta, która oddała Bogu życie i – rzecz zadziwiająca! – matczyną miłość. Ponieważ zaś „Bóg jest ogniem trawiącym” (Hbr 12, 29), to Maryja stawała się żywym, osobowym wypełnieniem proroctwa o krzaku gorejącym, przez który objawił się Jahwe, a który mimo to nie spalał się. Ona była także ołtarzem całopaleń, na który ostatecznie zstąpił prawdziwy ogień, Duch Święty. Podobny sylogizm przyświecał autorom licznych apologii wieczystego dziewictwa panny z Nazaretu. Zainspirowani antropologią Ojców Kościoła – zwłaszcza św. Augustyna i św. Hieronima, również św. Efrema Syryjczyka i św. Jana z Damaszku – staropolscy pisarze duchowi przedstawiali ją jako koronę „nowego stworzenia” (Ga 6, 15). Królestwo Boże polega bowiem na całkowitym zjednoczeniu człowieka z Bogiem. Ona zaś, jednocząc się z Synem Bożym wyjątkowo i absolutnie, bo przez matczyny żywot, stała się jednocześnie Królową Niebios. Warto przy tym nadmienić, iż w Ewangelii Jana sama osoba Chrystusa jest synonimem „nieba” (poza kilkoma przypadkami, m.in. J 14, 2, „niebo” ma u Jana najczęściej wymiar osobowy, relacyjny, a nie przestrzenny).

Polskie kaznodziejstwo barokowe podjęło temat wniebowzięcia Maryi Panny z wielką wrażliwością duchową, a zarazem ze zmysłem systematycznego wywodu, przerzucającego pomost między eschatologią i antropologią. Toteż Szymon Starowolski (Świątnica Pańska, 1645) i Adam Opatowczyk (Poseł zbawienia, 1644), dwaj bodaj najwięksi teologowie dawnej Rzeczpospolitej, konstatowali:

1) jeżeli Maryja jawi się jako nowa Ewa, to tym bardziej powinna uosabiać absolutną czystość, a nawet w jakiś sposób antycypować uwielbienie natury ludzkiej, przeznaczonej do wiecznego dzielenia blasku z istotami niebiańskimi (zob. Mt 22, 30). Innymi słowy: Ewa została wyprowadzona z Raju, Maryja do niego wprowadzona;

2) Tradycja nazwała Matkę Bożą mianem «żywej bramy niebios». Niebo to z kolei Osoba i relacja, niebo to sam Chrystus, który wszedł między ludzi poprzez bramę cielesnego narodzenia. Skoro więc łono Dziewicy otworzyło drogę do rzeczywistości Boga z nami, to jest ono również drabiną Jakuba prowadzącą do nieba-Chrystusa;

3) skoro Bóg uświęcił ciało Maryi do tego stopnia, że wybrał je jako mieszkanie dla swojego Syna; skoro to łono dawało życie samemu Bogu w ludzkiej postaci, zapewniło Mu wzrost, nosiło je, karmiło i pozwoliło na przyjęcie także fizycznego człowieczeństwa, to ciało takie nie mogłoby po prostu wrócić do prochu ziemi;

4) powtarzając za Zapartowiczem-Miechowitą: „Aniołowie są dziewiczy z natury, a Matka Boża z łaski. U aniołów jest to koniecznością, u Błogosławionej Dziewicy dziełem woli. Aniołowie są dziewiczy dzięki naturze nieśmiertelnej, Błogosławiona Dziewica pozostała dziewicą mimo kruchej natury”. A zatem, dzieło takiego zrównania się z istotami niebiańskimi nie mogło pozostać bez konsekwencji dla śmierci, tego największego dzieła grzechu (zob. Mdr 1, 12-16). Taka czystość jest z nieba, a więc przeznaczona nie dla ziemi, ale właśnie dla nieba.

*

Co ważne, w powyższych rozważaniach można dostrzec pewien wpływ teologii św. Franciszka Salezego, wybitnego teologa francuskiego z przełomu XVI i XVII wieku i Doktora Kościoła. Nic w tym dziwnego. Myśl staropolska aż do sytości karmiła się przecież jego spuścizną, zarówno jeśli chodzi o spekulację filozoficzną, jak i o wzorce praktyki duchowej i mistyki. Otóż Doktor Genewski w swym monumentalnym Traktacie o Miłości Bożej przedstawił wizję stopniowego przeistaczania się miłości zmysłowej, ziemskiej, w nowe, wyższe, duchowe formy wyrazu, coraz bliższe swemu źródłu, którym jest wszechogarniająca i czysta Miłość Boga-Oblubieńca. Tym razem również Maryja – ta, która została wzięta do nieba – w towarzystwie swego oblubieńca, Józefa, posłużyła jako doskonałe exemplum. Ojczyzną wszelkiej czystości jest bowiem niebo, aeterna Hierusalem. Niebo to jest również miejscem ostatecznie dojrzałego zjednoczenia osób. „Jeśli miłość jest uczestnictwem w życiu Bożym, musi być ona dynamiczna, progresywna, wzrastająca w doskonałości – stwierdził kard. Tomáš Špidlík omawiając relację dziewictwa do małżeństwa. – Miłość duchowa jest tym, ku czemu zmierza każdy inny rodzaj miłości (…). Miłość cielesna jest z konieczności ograniczona, miłość duchowa zaś jest uniwersalna, rozciągająca się na wszystkich”. Rozwój ten dotyczy w równej mierze misterium małżeństwa, jak i daru ojcostwa i macierzyństwa. Dlatego też Maryja, która zrodziła Chrystusa, będąc na okręgach niebieskich, rodzi także nas, gdyż „żyjemy już nie my, ale żyje w nas Chrystus” (Ga 2, 20).


Więcej na ten temat w książce: Michał Gołębiowski, Małżeństwo Józefa i Maryi w literaturze i piśmiennictwie staropolskim doby potrydenckiej, Kraków 2015.

okładka


Otchłań odpocznienia

A jednak istnieje takie rozumienie pobożnego odpoczynku, chrześcijańskiego szabatu, które wiedzie przez uczucie błogiego pokoju aż poza granice Kościoła. Badaczowi dawnej literatury religijnej nie sposób bowiem przecenić roli, jaką w drugiej połowie XVII wieku pełnił kwietyzm, ruch – by tak rzec – „radykalnego odpoczynku”, posuniętego tak dalece, że uczniowie Miguela de Moliny czy Françoisa Fénelona poczęli wzdragać się na myśl o jakimkolwiek pobożnym ćwiczeniu, o jakiejkolwiek walce. Nie pragnąć niczego, również wiecznego zbawienia ani nagrody w niebie, zdawać się całkowicie na postanowienia Opatrzności, biernie oddawać się w Jego ręce, o niczym nie myśleć, o nic się nie troszczyć, nie zabiegać nawet o sprawy duszy, aby przypadkiem nie przeszkodzić działaniu Ducha – oto podstawowe założenia kwietyzmu. Madame Guyon utrzymywała nawet, że w swym mistycznym odpoczynku musi zdobyć się na najbardziej heroiczny spośród aktów zawierzenia: zgodzić się na ogień piekielny, jeżeli taki będzie zamysł Boga. Niejeden roztropny czytelnik przypomni sobie w tym miejscu postanowienia Soboru Trydenckiego, wedle którego większość doczesnych spraw, w tym tkwiący w nas oścień grzechu i słabości „pozostaje ze względu na ćwiczenie duchowe, aby stale z nim walcząc otrzymać koronę zwycięstwa. Kto przepisowo będzie walczył, otrzyma nagrodę” (por. 2Tm 2, 5). Więcej nawet – zdaniem Ojców soborowych grzeszy ten, kto brzydzi się zdrowym postanowieniem czynienia dobrze ze względu na niebiańską nagrodę, którą jest oglądanie Boga.

O kwietystycznej „modlitwie odpocznienia” pisał kard. Innicio Caracciolo w takich oto słowach:

Ci, którzy nazywają siebie kwietystami, stają w postawie błagalnej, ale nie recytują żadnych modlitw ustnych ani nie medytują, pozostają po prostu w spokoju i milczeniu, niemi jak umarli; a ponieważ zamierzają prowadzić bierną modlitwę myślną, starają się wyrzucić z umysłu i sprzed oczu ciała jakikolwiek przedmiot medytacji, wystawiając się, jak mówią, na Boskie światło i na Boski wpływ, którego oczekują z nieba. Bez przestrzegania reguł i metod, bez uprzedniego przygotowania punktów i lekcji duchowej, które zwłaszcza początkującym zwykli zalecać mistrzowie duchowi w czasie medytacji, bez starania się, aby dostrzec w świetle medytacji własne braki, namiętności i niedoskonałości, aby się poprawiać, mniemają, że własnym wysiłkiem doszli do najwyższego stopnia modlitwy biernej i kontemplacji, którą Bóg w swojej wolnej woli daje temu, komu zechce i kiedy zechce. W rzeczywistości na próżno łudzą się, że bez ćwiczenia się w podążaniu drogą oczyszczenia, o własnych siłach wejdą w kontemplację.

Jak to zwykle bywa, korzeń błędu tkwił w dobrych założeniach, ale nazbyt jednostronnej interpretacji. Dzieje ortodoksji katolickiej znają przecież ideę ascetyczną, wedle której należy oczyszczać intelekt, uczucia i duszę, stawać się „ubogim w duchu” (Mt 5, 3), innymi słowy – opróżniać samego siebie niczym naczynie pełne kwasu, aby następnie do pustego dzbana Bóg mógł wlewać drogocenny olej swej łaski… Średniowieczny Obłok niewiedzy utrzymywał, że „w kontemplacji wszelkie wspomnienie (wyobrażenie), nawet o rzeczach najświętszych, jest bardziej przeszkodą niż pomocą”. Z drugiej strony, przesada w tym kierunku prowadzi do sytuacji, w której pobożne dusze stają się jak „głupie panny, co wziąwszy ze sobą lampy, nie nabrały oleju” (Mt 25, 3). Z łaską przecież człowiek winien współpracować, jak uczy Paweł Apostoł: „pracowałem więcej od nich wszystkich, nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną” (1Kor 15, 10). I dalej: godną pochwały postawą jest dziecięce oddanie się w ramiona Ojca, całkowite zawierzenie Jemu i odrzucenie od siebie nadmiernej troski, aby przypadkiem Chrystus nie powiedział nam: „Czemuż się boicie, o wy, małej wiary?” (Mt 8, 26), „zabiegasz i martwisz się o zbyt wiele” (Łk 10, 41). Zresztą, psalm 131 mówi o tym dobitnie: „Nie gonię za posiadaniem rzeczy, które są dla mnie zbyt niezwykłe i wielkie. Pozwalam mojej duszy trwać w spokoju i ciszy. Jak małe dziecko u stóp matki, tak we mnie przebywa dusza” (Ps 131, 1-2). Problem pojawia się wtedy, gdy „trwanie w spokoju i ciszy” (Ps 131, 1) staje się jedyną dopuszczalną formą modlitwy, a następnie skojarzy się je z poleceniem Apostoła: „módlcie się nieustannie” (1Tes 5, 17)…

Nieustanny odpoczynek, permanentne wejście w mistyczną otchłań nicnierobienia? Zdaje się, że potępienie kwietyzmu przez Kościół pośrednio prowadzi do ważnego wniosku: wytchnienie na wzór Boga, który „dnia siódmego odpoczywał po wszystkim, czego dokonał” (Rdz 2, 2), stanowi w tym świecie zaledwie chwilową przerwę w walce o mający nadejść wieczny szabat (por. Pwt 20, 3-4; Ef 6, 11-13).


Z dziejów polszczyzny biblijnej

okładka

Nakładem krakowskiego wydawnictwa Collegium Columbinum ukazało się ostatnio studium Marzeny Marii Szurek, Z dziejów polszczyzny biblijnej. Biblia Wujka (1599) a Biblia Gdańska (1632). Studium komparatywne (Kraków 2013). Ta licząca 300 stron praca stanowi lekturę obowiązkową dla osób żywo zainteresowanych miejscem Pisma Świętego w kulturze staropolskiej. Czytelnik znajdzie w niej doskonale przygotowane tabele materiałowo-porównawcze, zestawiające teksty wybranych perykop biblijnych w edycjach katolickiej «Biblii Jakuba Wujka» oraz protestanckiej «Biblii gdańskiej». Jak zauważa prof. dr hab. Stanisław Koziara, sporo ustaleń autorki ma charakter pionierski. Jest to zarazem najbardziej wyczerpująca praca na ten temat. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.

Zapraszamy do lektury!