Archiwa tagu: Adam

Ludzka Głowa Kościoła – Kościół z ludzką twarzą

Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons
Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons

Według Nonsensopedii „większość ludzi popełnia obciachowy błąd” nazywając wielokropek „trzykropkiem”. Polska Encyklopedia Humoru podpowiada, że może to być wynikiem zainspirowania „ładnym brzmieniem słowa «dwukropek»”. W moim tekście dwukrotnie odwołam się do użytych przez człowieka a natchnionych w Duchu Świętym trzech kropek. Nie wyglądają one zdaniem egzegetów zbyt ładnie, ale przecież mają wielce inspirującą wymowę.

Za dużo w nas teizmu naturalnego, a za mało chrześcijańskiego, żebyśmy potrafili nie zgorszyć się człowieczeństwem Boga. Może dlatego tłumacze nie wytrzymują napięcia, gdy trafiają na zdanie mówiące o tym, że jeden jest tylko „pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” (1 Tm 2, 5), i przypisami jak najszybciej odsyłają do Bóstwa Chrystusa. Niepotrzebny brak zaufania do odbiorcy i nadawcy księgi natchnionej, Ducha Świętego i człowieka zarazem. Kto wytrzyma to natchnione wyakcentowanie człowieka Jezusa, ten doczyta, że zbawienie zawisło właśnie na Ukrzyżowanym, „który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie” (w. 6). A „kto doczyta, nie błądzi”, może więc znajdzie w tym wersecie „dwa w jednym” aspekty objawienia: odkupienie i pośrednictwo, które po to dokonały się we właściwym czasie, aby objąć wszystkie czasy, a jeśli tak – to znaczy że „sprawa człowieka Jezusa” musi wciąż trwać.

Zanim dopowiemy, że w Kościele, zaufajmy czytelnikowi, że wytrzyma jeszcze chwilę „inspirującego napięcia” – przejście od człowieka Jezusa do Kościoła wymaga bowiem pośrednictwa jeszcze jednej odsłony Objawienia. Odkrywa się ono w paralelizmie człowiek Adam – człowiek Chrystus, na który wskazał święty Paweł. Całe Pismo od Boga natchnione jest (2 Tm 3, 16), więc nawet i ten wielokropek, o który niektórzy się potykają tłumacząc Apostoła z przerwanej myśli, jakby nie było to „urwanie w Duchu Świętym”, a zatem mające swoje znaczenie: „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli…” (Rz 5, 12). Różnie interpretowany fragment, ale wszystkie mniej lub bardziej ortodoksyjne „pluralizmy” tłumaczeń zbiera Joseph Fitzmyer w jedno, gdy pisze, że autor listu „wyraża rezultat, konsekwencję smutnego wpływu Adama na ludzkość przez ratyfikację swojego grzechu w grzechach wszystkich ludzi”.

Duccio di Buoninsegna 017.jpg
Duccio di Buoninsegna 017.jpg

Dla mojego wywodu ważny jest fakt, że Adamowy grzech znajduje w potomkach Adama swoją ciągłość, która dokonuje się „z prądem” czasu. Analogia Adam – Drugi Adam pozwala zauważyć z kolei oddziaływanie Chrystusa: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (w. 19). Nie jest to jednak „symetryczny paralelizm”, bo ostatnie słowo – a właściwie zamilczenie na Krzyżu – należy do Ostatniego: „Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa” (w. 15). Ostatni staje się przy tym pierwszym, a zasięg jego dzieła działa również „pod prąd” czasu, inaczej nie mogłaby się rozpocząć historia zbawienia, której On miał stać się centrum, i która potem miała być kontynuowana w Kościele.

Pawłowy a w Duchu Świętym ukazany nam paralelizm mówi coś jeszcze: otóż konsekwentnie należy odkryć Dobrą chrześcijańską Nowinę o tym, że nie tylko Jego oddziaływanie, ale również sam „człowiek Jezus” musi być „ratyfikowany” we wszystkich „człowiekach” wierzących. W Nim tworzą oni zresztą „jednego człowieka”, jak w Adamie wszyscy „jakoś” byliśmy zawarci. Jest to możliwe dzięki temu misteryjnemu przenikaniu się Chrystusa i Kościoła, które Pismo Święte oddaje obrazami Głowy i Ciała czy też zjednoczenia oblubieńczego (por. np. Ef 5, 23-32). Człowiek Jezus jest obecny w „człowieku” Kościele, a więc właśnie w tej ludzkiej, widzialnej naturze misterium Kościoła, którą nieortodoksyjnie chcielibyśmy uważać jedynie za zasłonę zakrywającą to, co Boskie i niewidzialne, w domyśle: jedynie ważne. A jednak jak Pośrednikiem jest człowiek Jezus, tak Kościół staje się pośrednikiem działania Chrystusa w każdym czasie właśnie przez swoje „człowieczeństwo”, a przede wszystkim przez ludzi.

Teraz można by kolejne strony zapełnić rewelacjami objawiającymi właśnie owo „uczłowieczenie” Kościoła. Żeby nie nadużyć cierpliwości papieru i nie przedawkować niecierpliwości czytelnika – sfokusuję uwagę jedynie na strukturze Ludu Bożego. W urzędach Kościoła nie należy widzieć „uporządkowania hierarchicznego” wspólnoty wierzących, lecz dostrzec, iż „hierarchiczny porządek” wokół Piotra i Dwunastu „ratyfikowanych” w ich następcach pozostaje w służbie komunii ludu Bożego. Urząd nie stoi ponad wspólnotą, z kolei tej nie ma bez posług służących jedności Ciała Chrystusa. Do istotnej struktury Kościoła zaliczyłbym właśnie i przede wszystkim owo wzajemne odniesienie jednych do drugich, urzędu do wspólnoty, hierarchii do charyzmatu, w końcu człowieka do człowieka, a w tym wszystkim – synów ludzkich do Syna Człowieczego.

Zbawczym darem jest już struktura Kościoła, przez którą dar zbawienia zostaje udzielony. W ten sposób jedni drugim (osobiście oraz przez pełnione posługi) „pośredniczą w Pośredniku” – człowieku Jezusie. Tylko tak zbawienie staje się „obecne” w Kościele, a Zbawiciel może aktualizować swoje odkupienie, którego pierwszym aktem było Wcielenie. Właśnie „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze” (Benedykt XVI). Jak bowiem mógłby człowiek Jezus zbawiać ludzi „po chrześcijańsku”, jeśli nie przez człowieczeństwo Kościoła, zwłaszcza przez relacje między jego członkami? Gdy reformatorzy uciekają od tego, co ludzkie, prawdziwa odnowa polega na tym, aby ukazywać „Kościół z ludzką twarzą”, a zwłaszcza z ludzką twarzą Głowy, bo nikt bardziej ludzki od Syna Człowieczego. We wzajemnej relacyjności każdego z każdym oraz „wszystkich każdych” z całością dzieje się więź Głowy z Ciałem.

Przez jednego człowieka Jezusa życie weszło do Kościoła, a życie to przechodzi na wszystkich ludzi. Czas na drugi wymowny wielokropek…

Sławomir Zatwardnicki

Historia dwóch Adamów

Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons
Adam comes to Eden.jpg, źródło: Wikimedia commons

Mamy dwóch ojców Adamów, odkąd Stwórca zechciał podzielić się z człowiekiem wszystkimi swoimi przymiotami. Odwieczny zrodził nas w czasie, wszechmoc stwórczą Chrystusa godząc z ludzkim współdziałaniem. Rodzimy się nie tylko z Boga, ale i z czynu Adama i Ewy, którzy współudział stwórczy zamienili na współudział w zbrodni diabła. Nasze poczęcie nie dokonało się jak w „szczycie lenistwa” z kolonijnych lat dziecinnych: położyć się na kobiecie i poczekać na trzęsienie ziemi. Nie było na co czekać, skoro trzęsienie ziemi to dopiero efekt potrząsania drzewem wiadomości złego i dobrego, z którego „człowiek opchał się owoców”, skutkiem czego „stał się istotą odrażającą” (Stefan Kisielewski). Początki ludzkości zależały nie tylko od drugiego Adama, jak Paweł nazywa Chrystusa, ale i od Adama pierwszego.

Odtąd cała nasza historia – nasza „osobista” oraz „naszej” ludzkości, od której nie daje się nas oddzielić – jest zdeterminowana wpływem dwóch Adamów. Jeśli życie ludzkie można porównać do gry w szachy, to nie człowiek w tej na śmierć i życie partii „gra koniem, ale koń gra tymi szachami” (Antoni Słonimski). Czarny koń dosiadł nas, a Zbawiciel usiłuje zrzucić nas z niego, jak uczynił to z Szawłem, który odkrywa przed nami znaczenie typologii Adam-Chrystus w historii zbawienia (indywidualnej i całej ludzkości – bez rozdzielania). Przy czym – raz jeszcze Kisiel – „diabeł nie siedzi w jakiejś czarnej, piekielnej fortecy, z której od czasu do czasu robi wypady na ludzi, jak to sobie niektórzy idyllicznie wyobrażają”. Owszem jest on „w każdym z nas: gnieździ się on na owych czarnych polach szachownicy, przeskakuje z jednego na drugie, to jest jego kraina”. On jest władcą owej czarnej „krainy” naszej pokalanej natury, odkąd Adam Rajski mu ją poddał.

Ale przecież stworzeni zostaliśmy w Adamie drugim, w Chrystusie (por. Kol 1,15). Na sam akt stwórczy należy patrzeć jak na łaskę pierwszą, do której tak się przyzwyczailiśmy, że wydaje nam się być ona czymś „naturalnym”. Jakbyśmy musieli się narodzić, a nie zostało nam to dane „z góry”. I jakby nie była „bonusem miłosierdzia” nasza stworzona zdolność do przyjęcia zbawienia, gdyśmy znaleźli się „na dnie”. To, co uznajemy za naturalne, jest bardziej nadprzyrodzone niż nam się zdaje; albo, od drugiej strony patrząc: uznajemy życie za naturalne, bo w sercu swoim odrzuciliśmy nadprzyrodzoną łaskę. Wierzgamy niemiłosiernie przeciw łaskawemu Stwórcy, dlatego nie potrafimy oddać Mu sprawiedliwości, czyli wdzięczności. Ale łaska Pańska nie jeździ na pstrym koniu. Stworzenie od zbawienia należy rozróżniać, ale nie rozdzielać.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy historia, na którą wpływają obaj Adamowie, nie jest w takim razie chrześcijańską odmianą yin-yang? Nie, ponieważ Stwórca dał nam i sobie czas, w którym dokonuje swojego zbawczego dzieła. Póki czas nie zostanie eschatologicznie uwielbiony w wieczności, póty Adamowie pierwszy i ostatni będą mieli coś do powiedzenia i uczynienia w czasie. A jednak w różny sposób będzie się ich wpływ „rozkładał” w historii osobistej oraz całej ludzkości – na tym właśnie polega łaska zbawienia. Czym innym bowiem życie przed Jezusem, a czym innym po tym, jak dokonał odkupienia; czym innych czas przed chrztem, a czym innym po przyjęciu daru udzielającego Chrystusowego sakramentalnego „fiat” człowiekowi.

Należy rozróżnić historię przed i po Chrystusie, ale nie może to oznaczać wydzielania z historii zbawienia czasu nieobjętego odkupieniem. Nasze „szczęście w nieszczęściu” polega na tym, że to sam wiecznie żyjący Syn Boży stał się Adamem, a więc jest zarówno w historii, jak i panuje nad nią – również jako człowiek, po wejściu do chwały! To od Joachima de Fiore – zwracał na to uwagę Joseph Ratzinger ponad pół wieku temu – przejęliśmy niechrześcijańskie rozumienie wydarzenia Chrystusa, które mieści się wewnątrz samej historii. Pokutuje ono nawet w teologii – również ta ma swoje „czarne pola”, które wymagają przezwyciężenia. W akcie zadośćuczynienia za grzechy teologii odmówmy za Międzynarodową Komisją Teologiczną wyznanie wiary: „w każdej chwili i w każdej sytuacji Bóg daje ludzkości zbawcze remedium”.

Łaska zbawcza działa już, zanim człowiek tę łaskę przyjął. Brzmi paradoksalnie, ale za to zgodnie z tajemnicą Niepokalanego Poczęcia: odkupiona uprzednio zostaje powołana do wyrażenia zgody na to, by Zbawiciel mógł się narodzić i dokonać odkupienia (tu również widać, że jedno „tak” rozciąga się od stworzenia ludzkiej natury Chrystusa aż po Jego zbawczą dla nas Paschę). Adam drugi jest w rzeczywistości pierwszy po to, aby Adam pierwszy mógł zostać pokonany, czyli niezwyciężony. Jest zarazem Alfą i Omegą, jak sam się prezentuje w Apokalipsie. Ludzkość cała i ludzkość we mnie, do tej pory zanurzona w śmierci Państwa Rajskich, dzięki zastępstwu nowego Adama i współpracy nowej Ewy zostaje powołana do nowego życia. Paradoksalnie, mimo że partia została wygrana, szach-mat „dokonało się” w Chrystusie, to przecież egzystencja ludzka pozostaje naznaczona dwuznacznością wpływu dwóch Adamów, których historie biegną obok siebie w życiu wierzącego.

Ale już inaczej, odtąd bowiem – wracamy do „współprzymiotów” człowieka i Boga – ochrzczony zostaje uzdolniony do stawania się całym swoim życiem tym, czym stał się na mocy chrztu. Na tym polega zbawienie człowieka, że nie może się wypełnić bez „szczytu współpracy” ze strony człowieka, skoro uprzednio dokonało się mocą człowieka, którym stał się Bóg. Paralelizm użyty przez apostoła nie jest „symetryczny”, zostaje zakwestionowany ideą „o ileż bardziej”, która odwraca porządek historii osobistej i wspólnotowej na korzyść solidarności z Adamem drugim. Rzuca to światło również na początek stworzenia: miłość jest już wtedy uprzednia względem grzechu pierworodnego, nie „pierwszy człowiek, Adam” (πρῶτος ἄνθρωπος, ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45. 47), ale właśnie „drugi człowiek” (δεύτερος ἄνθρωπος – 1Kor 15,47) sprawuje prymat. Nie byłoby to możliwe, „gdyby nie palec opatrzności, a raczej zastępca tego palca w postaci człowieczej” (Michał Bałucki), który zapędził przeciwnika w kozi róg, choć wydawało się, że sam przegrał.

A co ze świętymi – jak w ich życiu przejawia się wpływ Adama pierwszego? Wcześniej grzeszyli w Adamie, a w ten sposób powiesili na Krzyżu Chrystusa. Teraz uświęceni w drugim Adamie, sami są krzyżowani przez grzech pozostających w Adamie pierwszym. Bo to Adam uśmiercił Tego, który go stworzył i zbawia. „Ostatni Adam” (ἔσχατος ’Aδὰμ – 1 Kor 15,45) ma pierwsze i ostatnie słowo, nawet jeśli palec milczenia kładzie się na ustach Ukrzyżowanego.

Sławomir Zatwardnicki

Dał żebro, chociaż miał złe przeczucie

Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n05.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie Bóg, lecz dowcip z brodą. Stwórca zwraca się do Adama: – Daj żebro. A ten: – Nie dam, mam złe przeczucie.

Wielkość naszego ojca w grzechu rysuje się „w negatywie” jego upadku, którego konsekwencje sięgają każdego z nas. „Wszyscy byliśmy w Adamie” – to genialna intuicja, do której powoli dorastamy; jeszcze parę dekad popielejącej się pychy, i może w pokorze uznamy, że interpretacje Ojców Kościoła są adekwatną reakcją na akcję Słowa Bożego. Do tej bowiem pory tłumaczenia wpływu Adama Rajskiego na nas, jego dzieci, przybierały formy tak pokrętne, że dało się ich użyć jak narzędzi prostych jak cep. Do wymłócenia misterium z niezbędnego apofatyzmu, tak żeby pyszny rozum mógł dalej przeżuwać słomę.

A przecież, żeby zrozumieć początek, trzeba spojrzeć na koniec; protologii nie pojmie ten, kto nie patrzy na nią z perspektywy eschatologii. Wypożyczam od Hansa Ursa von Balthasara „salę luster”, w której jeden aspekt objawienia odbija inny, a sam jest przez niego z kolei pogłębiony; bo tak właśnie, jedynie we wzajemnej relacji prawd wiary odsłania się coś niecoś z głębi historioupadłościowego i historiozbawczego misterium. W przedziwnych dziełach Adama ostatniego odkrywa się dziwaczne wynaturzenie wielkości pierwszego Adama, który mimo stania się negatywem Chrystusa, odbija w ten sposób jednak Jego obraz.

Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons
Monreale adam eva meeting.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wydaje się, że na stworzenie Adama, w którym wszyscy byliśmy, trzeba by patrzeć jak na pierwszy akt fundacji Kościoła, który w dramacie zbawienia odegra właśnie rolę „zbierającą” tę jedność, która została porozbijana w kawałki przez upadek naszego ojca. Kto widzi Adama jako „jednego z wielu” ludzi, ten nie wyspowiadał się jeszcze z grzechu myślenia poupadkowego, w którym widzi się ludzi pojedynczo, a gubi z pola widzenia jedność całego ludzkiego rodzaju. A należało zachować i to, i tamto, jak również sam spójnik „i”.

W przeciwnym razie rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego miałoby się rodzić w grzechu pierworodnym i umierać z powodu grzechu jakiegoś tam Adama Rajskiego czy innego Kowalskiego. Co prawda, jak to ktoś powiedział, sekretnym pragnieniem chorego jest, by wszyscy byli chorzy, a zatem Adam mógłby życzyć wszystkim swoim potomkom śmierci, która stała się jego udziałem – oto istota grzechu, perwersja życiodajnej jedności! – ale i tak pozostaje pytanie, na jakiej podstawie to przekleństwo miałoby się ziścić po wszystkie ziemskie czasy w życiu każdego i całej ludzkości?

Wpływ Adama odsłania się chyba jedynie wtedy, gdy w Adamie zauważy się cień Kościoła, Ciała Chrystusa rodzącego się w łonie Trójcy i wydobytego na czas po to, żeby w czasie mógł dojrzeć do narodzenia się do „wosobienia” (© Czesław Bartnik) w Trójcę. Antybohater Adam Pierwszy jako typ Drugiego Chrystusa – nawet jeśli okazał się „antypatycznym typem”, przecież coś mówi o sobie, nawet jeśli zaprzeczył samemu sobie. A my razem z nim, bo – nie uciekniemy przed tym – w nim wszyscy jesteśmy. A zatem Adam ziemski mówi o nas i o naszej amputacji z Ciała Chrystusa, której dokonało nieposłuszeństwo. Zamiast zjednoczenia w Bogu, pozostajemy zjednoczeniu w niewoli, a zatem w potrzebie Zbawiciela.

Być może na teologiczne potyczki między tymi, którzy twierdzą, że Wcielenie nastąpiło jedynie z powodu grzechu człowieka, a zwolennikami Wcielenia niezależnego od upadku, należałoby spojrzeć ze strategicznej pozycji: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Wolno może katafatycznie poimaginować sobie, żeby dotrzeć do tego, co apofatyczne: jeśliby Adam nie popełnił błogosławionej winy, błogosławiona jego zasługa polegałaby na tym, że Syn Boży nie stałby się człowiekiem, ponieważ to ludzkość stałaby się Bogiem. Wtedy Wcielenie oznaczałoby nie tyle, że Słowo zamieszkuje wśród ludzi, ale że ludzie mają swoje emileśtam w „ludzkim” Bogu.

Tak, wydaje się, że Wcielenie „zaczęło” się w Bogu, „odkąd” ten stworzył człowieka. Słowo stało się człowiekiem w czasie w taki a nie inny sposób właśnie jako konsekwencja tego, że człowiek zamiast dać się urodzić w Bogu, dokonał samocesarki, a następnie odciął pępowinę łączącą go z Bogiem. Dlatego trzeba było Nowej Ewy, Maryi, do ponownego poczęcia człowieka w łonie Syna, Drugiego Adama. Pierwsza Ewa, pomoc Adama ziemskiego powołana do bycia matką wszystkich ludzi – zrodziła ich do śmierci. Ostatnia Ewa, zrodzona z żebra Adama niebieskiego, rodzi życie.

Właśnie z żebra Syna Bożego, w którym i dla którego wszystko zostało stworzone, powstał Adam Pierwszy – cień przyszłego Kościoła. Dowcip z brodą po teologicznym liftingu mógłby brzmieć więc poważnie: Bóg Ojciec zwraca się do swojego Syna: – Daj żebro. A ten: – Dam, chociaż mam złe przeczucie. Zostaliśmy stworzeni nie tylko z miłości, ale i z miłosierdzia – również aktów stworzenia i zbawienia nie wolno rozdzielać, choć należy je rozróżniać. Dobrze oddaje to apofatyczno-katafatyczny „bon mot” Maksyma Wyznawcy: „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

Sławomir Zatwardnicki

Pelagianizm małżeński

Der Garten der Lüste - Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons
Der Garten der Lüste – Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons

W pytaniach kierowanych do małżonków brakuje jednego, na które odpowiedź mogłaby zostać uznana za samospełniającą się „wróżbę” na przyszłość: „czy oczekujecie raju w małżeństwie?”.

Adam i Ewa popełnili brzemienny w skutkach błąd. Zaufali bardziej sobie, i – być może – również małżonkowi, „ciału z ciała”, zamiast Bogu, na którego obraz człowiek, „duch z Ducha”, został stworzony. Oto paradoks, któremu ulegli: szukać raju, gdy w raju się żyje; zrywać zatrute jabłko, gdy raj jest na wyciągnięcie ręki. Potomkowie Adama, jakkolwiek dziwaczne wydawałoby się im takie postępowanie, działają według tego samego algorytmu, tylko że w nowych warunkach, w świecie po grzechu, będzie on nieco zmodyfikowany: szuka się bramy do raju nie tam, gdzie ona rzeczywiście otwiera swoje podwoje. W ten sposób zamiast Chrystusowego życiodajnego krzyża – bo to on właśnie jest ową bramą – bierze się na swoje barki i rzuca na cudze „krzyż niedobrego łotra”, który zabija małżeństwo.

Jak to jest, że Państwo Adamowie zostali wygnani z raju, a ich skażone grzechem pradzieci do dziś jeszcze nie pogodziły się z utratą ziemi ich przodków? Nawet jeśli ustami przyznają, że niepodległość ich woli została zaprzepaszczona w wyniku prowadzenia „polityki przeciw Bogu”, w sercu okazują się pelagianami szukającymi szczęścia o własnych siłach. Spotyka więc Adam junior miłość swojego życia, i razem z Adamową juniorką przyznają sobie i małżonkowi nie tylko prawo, ale i moc, którą nie dysponują, do stworzenia sobie raju na ziemi. Oni, którzy jeśli nie dowiedzieli się tego na naukach przedmałżeńskich, to pamiętają przecież z lekcji religii, jakie są skutki grzechu! Gdy „człowiek – kuszony przez diabła – pozwolił, by zamarło w jego sercu zaufanie do Stwórcy” (KKK 397), wtedy zasłona ciemna z góry na dół spoczęła na sercu oddzielając jednego od drugiego oraz ziemską dwójcę od niebiańskiej Trójcy.

Małżeństwo nie stanowi wyjątku od reguły, którą jest bolesny powrót do raju. Zbawiani wracamy nie tylko do Stwórcy, ale i do stworzenia; wymaga to nawrócenia nie tylko do Boga, ale i do człowieka. Uczymy się relacji nie tylko z Bogiem, odbudowujemy mocą łaski sakramentu również to, co zburzyli nasi przodkowie, a po nich przecież także my, w stosunku do drugiego człowieka. Można powiedzieć, że na ślubnym kobiercu stają „małżonkowie w kryzysie”, albo nawet rozwodnicy, którzy chcą spróbować „jeszcze raz”. Mogliby parafrazując Monolog o dziewczynie powiedzieć po skończonej celebracji, że „wtedy też po raz pierwszy pocałowaliśmy się drugi raz” (Grzegorz Halama). Jeśli po raz pierwszy mają nie popełnić drugi raz tego samego błędu, niechże nie uciekają przed prawdą, że „aby uleczyć rany spowodowane przez grzech, mężczyzna i kobieta potrzebują pomocy łaski”, bez której „nie mogą urzeczywistnić wzajemnej jedności ich życia, dla której Bóg stworzył ich «na początku»” (KKK 1608).

Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons
Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons

Nic się jednak nie zmieniło do dziś: wciąż Adamowie i Ewy szukają raju nie tam, gdzie on się znajduje. Jak tamci pierwsi w ten sposób wyszli z niego, tak ci drudzy nie mogą trafić z powrotem. Zasłona rozdarła się, gdy Ukrzyżowany umierał – po to, aby Adamscy mogli teraz rozdzierać zasłonę, według modelu Bosko-ludzkiego zbawienia: zbawienie dokonane przez Chrystusa, zostaje uobecniane w życiu człowieka żyjącego w Chrystusie; „raz jeszcze” wydarza się raz jedyny dokonana Pascha. Dlatego małżonkowie nie powinni spodziewać się w małżeństwie raju bez krzyża, ale krzyża z widokiem na pierwotny i zarazem eschatologiczny raj. „Łaska małżeństwa chrześcijańskiego jest owocem Krzyża Chrystusa”, dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli «pojąć» pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa, będącego źródłem całego życia chrześcijańskiego” (KKK 1615).

Kary będące następstwem grzechu – ból rodzenia dzieci oraz praca w pocie czoła (por. Rdz 3,16.19), praca macierzyńska w pocie czoła oraz ból rodzenia owoców pracy – gdy przeżywane są w mocy Pana, umożliwiają Adamskim exodus z miłości własnej ku drugiemu (małżonkowi), trzeciemu (dziecku) i „drugiemu trzeciemu” (kolejnym potomkom), oraz przede wszystkim ku Trójjedynemu (por. KKK 1609). Do ostatniej kropli krwi, w pocie i bólu, małżeństwo jest rodzeniem siebie, małżonka, dzieci – sobie, drugiemu i Bogu. Ewa po raz drugi podaje Adamowi jabłko, teraz stanowiące lekarstwo. Można się pocałować (gorzko, gorzko!). Błogosławione oznaki powrotu do zdrowia, antycypacja rajskiego szczęścia, Kościół domowy, „Królestwo Chrystusa już teraz obecne w misterium” (Lumen gentium, 3), raj w pigułce.

A zatem pytam was, czy oczekujecie raju w małżeństwie? Od odpowiedzi na to pytanie zależy trwałość waszego związku.

Sławomir Zatwardnicki

Dwójjedyni

Lucas Cranach (I) - Adam and Eve-Paradise - Kunsthistorisches Museum.jpg, źródło: Wikimedia commons
Lucas Cranach (I) – Adam and Eve-Paradise – Kunsthistorisches Museum.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ponieważ człowiek – mężczyzna i kobieta – został stworzony na obraz i podobieństwo Boga (Rdz 1,27), w małżeńskiej wspólnocie wolno doszukiwać się obrazu Trójcy Świętej. Jeśli małżeństwo jest wspólnotą „całego życia, skierowaną ze swej natury na dobro małżonków oraz do zrodzenia i wychowania potomstwa” (KKK 1601), w takim razie Boska wspólnota jest skierowana zarówno na dobro osób Boskich, jak i do zrodzenia i wychowania synów ludzkich.

Oczywiście, na każdym podobieństwie wspólnoty ludzkiej do wspólnoty Boskiej jest wyciśnięte jeszcze większe niepodobieństwo, ale byłoby największym nieporozumieniem, gdyby z tego powodu rezygnować z szukania dokonującego się na zasadzie analogii porozumienia między dwoma rodzajami wspólnot, ludzką i Boską. Dobrą Nowinę o „podobnym niepodobieństwie” niektórzy chcieliby zagłuszyć teologią „niepodobnego podobieństwa”, jednak, jak słusznie podkreśliła Międzynarodowa Komisja Teologiczna, „teologie katafatyczna i apofatyczna nie powinny być sobie przeciwstawiane”.

Ad rem. Byłoby niewybaczalnym błędem w tej „naturalnej” skłonności Boga do rodzenia człowieka szukać jakiegoś panteistycznego przymusu, ale z drugiej strony nie mniejszą obrazą Boską i ludzką jawi się mylenie wyświadczonej nam z woli Bożej łaski ze swego rodzaju „kaprysem”, na który Bóg na szczęście był wpadł, choć nie musiał był. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale łaska Pana – nigdy. Ani nie obowiązuje w Boskiej polityce – czyli działaniu na rzecz naszego dobra – zasada: „nie chcem, ale muszem”, ani: „chcem, choć nie muszem”, w Bogu chcenie (łaska) i mus (natura) wydają się jednoczyć: „ponieważ jestem, jaki jestem, dlatego chcę”. Bóg chce, bo musi, ale to „musi” nie przekreśla tego, że „chce”. Jeśli komuś wydaje się to nieludzko paradoksalne, niech łagodzi wzburzenie faktem, że to miłość jest, na peeselowski rozum rzecz biorąc, paradoksalna. Z miłości się chce, czyli musi, a jedno nie przekreśla drugiego, za to wzywa do „nawrócenia pojęć”.

Husband and wife trees - Blackthorn.JPG, źródło: Wikimedia commons
Husband and wife trees – Blackthorn.JPG, źródło: Wikimedia commons

Mąż i żona istnieją wzajemnie dla siebie, podobnie jak Ojciec, Syn i Duch Święty są jeden dla drugiego i trzeciego. Tylko Ten, któremu jest dobrze, bo nie jest „sam w sobie”, lecz jest Bogiem we wspólnocie, mógł rzec – autor natchniony nie rozstrzyga, do kogo, więc można założyć, że i do siebie, i do mężczyzny – „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam, uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc” (Rdz 2,18). Można by nawet w tych słowach, które wypowiedziane w wieczności wywołują skutek w historii, usłyszeć echo tego, co Bóg Ojciec mówi bezczasowo do siebie, gdy odwiecznie rodzi Syna: „Nie jest dobrze, żeby Ojciec był sam”. I jak mężowi prezentuje równą mu i najbliższą, choć różniącą się od niego żonę – „ciało z jego ciała” (por. Rdz 2,23), tak sobie Ojciec podarowuje Syna, „Ducha z Jego Ducha”, współistotnego, choć różnego relacją (synostwo i ojcostwo) „Boga z Boga”. I jak siebie składa w darze Synowi, tak męża – daje żonie.

Obrazem Boga w człowieku jest przede wszystkim miłość, ponieważ Bóg jest miłością (por. 1J 4,8.16). Ciekawe jednak, że miłość mężczyzny i kobiety według Katechizmu „staje się obrazem absolutnej i niezniszczalnej miłości, jaką Bóg miłuje człowieka” (1604). Wydawałoby się, że miłość męża i mężyny powinna odzwierciedlać w pierwszym rzędzie miłość wewnątrzboską? A może jest to „dwa w jednym” wypowiedź? Miłość Adama i Adamowej byłaby echem miłości Ojca, Syna i Ducha Świętego, a zarazem miłości Boga Trójjedynego do człowieka, w tym Dwójjedynego małżeństwa. Tej miłości, której starotestamentowym podobieństwem było oblubieńcze przymierze Jahwe z Izraelem, a nowotestamentowym wypełnieniem związek Oblubieńca Chrystusa z Oblubienicą Kościołem. Cechą tej Boskiej miłości jest maksymalizm, zgodnie z którym Bóg dzieli się z człowiekiem wszystkim, co Jego, a zatem pozwala również uczestniczyć miłości ludzkiej w Boskiej.

Zamysł Stwórcy, który był „na początku” – mężczyzna, który łączy się z żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem (por. Rdz 2,24) – kieruje uwagę ku Temu, który był „od początku” czy raczej jeden „dzień” wieczności „przed początkiem”. Jak Adamowie tworzą jedno ciało, tak że nie są już dwoje (por. Mt 19,6), choć wciąż jest i Adam, i Ewa, tak Bóg jest jeden, a nie jest ich trzech, choć są trzy Osoby Boskie. Herezją analogiczną do tryteizmu jest „duoizm”, kiedy widzi się męża i żonę osobno, rozdzielając ich osoby na odrębne „obrazy Boże”, z kolei toksyczne zlanie się małżonków w jedno byłoby może jakimś rodzajem modalizmu? Łącząc trynitologię z małżeństwologią oraz apofatyzm z katafatyzmem: jeśli w Trzech Osobach „wszystko jest jednym, gdzie nie zachodzi przeciwstawność relacji” (Sobór Florencki), podobnie żona i mąż stanowią jedno tak bardzo jedno dzięki relacji, która wyróżnia męża i żonę: on dla niej mężem, i dlatego ona dla niego żoną, a tam, gdzie ona żoną, on mężem.

Że takie stwierdzenia nie zaspokajają rozumu? A niechże w końcu uzna, że tajemnica z tajemnicy, dwójca z Trójcy, nie tyle służy do wyjaśniania, ile do kontemplowania Boskiego obrazu w ludzkiej wspólnocie!

Sławomir Zatwardnicki

Kilka refleksji o grzechu pierworodnym

Polskie określenie „grzech pierworodny” brzmi dla mnie jakoś dziwnie: kto właściwie miałby urodzić ten grzech? Jest to raczej grzech pierwszy, pierwotny, popełniony na początku czasów. Grzech pierwotny to wejście zła w świat. Pierwszy grzech spowodował lawinę dalszego zła, którego człowiek stał się niewolnikiem. Z błędnego koła grzechu człowiek nie potrafił wyzwolić się sam, dlatego Bóg musiał się wcielić, aby „wykupić” nas z tej niewoli. Chrystus jest drugim Adamem – choć to określenie nie jest chyba najszczęśliwsze, skoro Adam sprowadził zło na świat, a Chrystus je pokonał. Raczej jest chyba przeciwieństwem Adama, ratownikiem Adama, ale nie jego powtórką. Gdzie ponadto w tym odkupieniu podziała się Ewa? Kto jest drugą Ewą? Przecież w opowieści o Edenie zgrzeszyli oboje: Adam i Ewa. Czy mówiąc, że Chrystus jest drugim Adamem, nie odbieramy Ewie prawa do Jego łaski?

Kwestia budząca na ogół wewnętrzny sprzeciw ludzi myślących to obarczenie człowieka na wieki grzechem, który popełniło dwoje ludzi, Adam i Ewa. Czy Bóg nie powinien raczej ukarać tylko tych dwoje, a ich potomstwu znów dać rajską sytuację? Jednak nie chodzi o to, że Bóg mści się na dalszych pokoleniach. Eden to opowieść mityczna, w której Adam i Ewa to archetypy każdego człowieka. Innymi słowy, każdy z nas, postawiony w sytuacji rajskiej popełniłby ten sam grzech, który popełnili Adam i Ewa. Mit o raju jest odpowiedzią na dręczące człowieka pytania: dlaczego Bóg stworzył niedoskonały świat, dlaczego musimy cierpieć, dlaczego jest zło, a nie tylko dobro. Mit ten jest próbą wytłumaczenia przyczyn ułomności naszego życia i jego dualistycznego charakteru.

Kolejne nieporozumienie, to wyznawane w starożytności przekonanie, że grzech pierworodny rozprzestrzenia się przez stosunki seksualne. Stąd wniosek, że matka Jezusa musiała być dziewicą, skoro Jezus nie podlegał powszechnemu zniewoleniu grzechem. Seks jako metoda prokreacji oczywiście przenosi geny, czyli „oprogramowanie” człowieka. Skażeni rodzice wydają na skażony świat skażone dzieci. To jasne. Jednak błędem jest mniemać, że przyczyną grzechu jest seks. Seks jest zwykłą czynnością życiową, która może być grzeszna, jak wszystko inne, ale nie musi. Bóg „zaplanował” dla ludzi taką metodę prokreacji i nakazał nam się rozmnażać. Uznał swe dzieło za dobre i warte powielania i za takie my też musimy je uznać. Jesteśmy dobrzy w naszej istocie, w naszej podstawie bytu, w naszym najgłębszym istnieniu. Wyszliśmy od dobra i ku dobru zmierzamy. Punkt wyjścia nie jest jednak dokładnie tam, gdzie punkt dojścia. Zbadajmy zatem najpierw punkt wyjścia tak, jak opisuje go Księga Rodzaju.

Bóg umieścił człowieka w ogrodzie Eden, gdzie zasadził dla niego wiele drzew, w tym dwa drzewa specjalne: drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. Owoce z drzewa poznania dobra i zła były  śmiertelne i Bóg zakazał ich spożywania. Wąż, zwierzę stworzone przez Boga, był bardzo przebiegły. Mówi on Adamowi i Ewie, że zjedzenie owocu nie spowoduje śmierci, ale korzyść: poznają bowiem dobro i zło, jak zna je Bóg. Ewa, skuszona obietnicą „wiedzy”, skosztowała zakazanego owocu i dała go Adamowi. Otworzyły się ludziom oczy i poznali, że są nadzy. Poznali, co to wstyd. Bóg dowiedziawszy się o złamaniu zakazu, przeklina węża, wprowadza nieprzyjaźń między mężczyznę a kobietę, przeklina całą ziemię. Odtąd los człowieka staje się ciężki i znojny, pełen trudu i cierpień. Bóg wygnał Adama i Ewę z Edenu w obawie przed tym, aby czasem nie skosztowali owoców z drzewa życia, które dają życie wieczne. Przed ogrodem postawił Pan cherubów, którzy mieczem strzegli drogi do drzewa życia. Odtąd żyje człowiek na wygnaniu i tęskni do raju. Powrót do raju, gdzie życie było łatwe i miłe, gdzie Bóg gawędził przyjacielsko z człowiekiem, jest od wieków marzeniem człowieka zmęczonego życiem, ponoszącego klęski, cierpiącego, nierozumiejącego siebie, świata i sensu swej kruchej egzystencji.

Dlaczego wiedza o dobru i złu miała być niebezpieczna? Czy pierwsi ludzi nie mieli tej wiedzy, to znaczy nie odróżniali dobra od zła? Żyli, ale nie wiedzieli, czy jest im dobrze czy źle. Nie wiedzieli także, czy Bóg jest dobry, ani czy oni sami są dobrzy. Życie takie nie satysfakcjonowało ich. Mimo, że widzieli Boga, że żyli w dostatku i bez wysiłku, chcieli czegoś więcej. Wiedzieli, że czegoś nie wiedzą. Bóg sam im to oznajmił. Zastanawiali się, kim jest Bóg i w czym ich przewyższa. Chcieli Go poznać, bo czuli, że czegoś im brakuje. Bóg ze swej strony nie ukrył przed nimi drzewa poznania. Postawił je w ogrodzie i wyraźnie je opisał. W swej wszechwiedzy mógł także z pewnością przewidzieć, że jakieś podstępne stworzenie, jak wąż, przekona ludzi do złamania zakazu. Bóg spodziewał się złamania zakazu. Spodziewał się jednak także powrotu ludzi do raju, bowiem stoi tam ciągle drzewo życia. Na razie bramy ogrodu pozostały zamknięte i są pilnie strzeżone, ale powrót jest zawsze możliwy. Bóg nie zniszczył ogrodu i drzewa życia. Ta potencja zawsze jest aktualna.

Świat rozpadł się na pół. Dualizm obecny jest w naszym życiu i dotyczy wszystkich naszych spraw. Każda rzecz pozytywna ma swój cień, swój negatyw. Dzięki temu wiemy  już niezawodnie, jaka jest różnica między dobrem  a złem. Wiedza to niełatwa, opłacona często doświadczeniem zła na własnej skórze. Dużo wiedzy to dużo trosk, jak mówi Kohelet. „Bo w wielkiej mądrości – wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy – przysparza i cierpień” (Koh 1, 18) Opis świata Koheleta jest właśnie opisem świata po upadku. Podobnie jak pierwsza szlachetna prawda Buddy: wszystko jest cierpieniem.

Wracając jednak do tradycji judaistycznej, myślę, że właśnie Księga Koheleta najlepiej opisuje świat po upadku. Co ciekawego mówi nam o świecie Kohelet? Marność nad marnościami i pogoń za wiatrem. Cechą życia jest pustka i brak celu. A przynajmniej tak się człowiekowi wydaje. Człowiek jest stworzeniem niezaspokojonym, ciągle nieusatysfakcjonowanym. Bez końca musi podejmować wysiłki, aby utrzymać się przy życiu. A pod koniec życia stwierdza, że były to wysiłki próżne i nie przyniosły oczekiwanej satysfakcji. Człowiek wiecznie poszukuje szczęścia, ale jest to cel nieosiągalny. Wątpi zatem w siebie, w sens swego istnienia. „Bo wszystkie dni jego są cierpieniem, a zajęcia jego utrapieniem”. (Koh 2, 23) Dualizm świata poetycko przedstawia Kohelet w wierszu, który można by nazwać „Jest czas na wszystko”. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas burzenia i budowania, płaczu i śpiewu, szukania i tracenia, zachowania i wyrzucania, milczenia i mówienia, miłowania i nienawiści, wojny i pokoju. Losem człowieka jest niewiedza co do istoty świata, Boga i siebie samego. „Nie pojmie człowiek dzieł, jakich dokonuje Bóg od początku aż do końca” (Koh 3, 11) Mądrość nie jest dla człowieka w pełni dostępna, tajemnice istnienia są niezgłębione.

Świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek podlega uciskom i cierpieniom. Los człowieka porównuje Kohelet do losu zwierzęcia. Śmierć spada na niego znienacka, a losu swego człowiek nie przewidzi. Człowiek lęka się starości i śmierci. Kiedy się przerwie srebrny sznur i stłucze czara złota, wróci proch człowieka do ziemi.

Tak właśnie widzieli świat egzystencjaliści. Jest to sposób widzenia świata wyzwalający człowieka, ponieważ jest dojmująco prawdziwy. Widzenie świata jako koła cierpień, a siebie jako jego cząstki, pozwala nam spojrzeć na samych siebie łagodnie i z wyrozumiałością, przestać od siebie oczekiwać niemożliwego: a to tego, by wszystko pojąć, a to tego, by dużo osiągnąć, a to tego, by być zawsze szczęśliwym. Pozwala nam zauważyć własną bezsiłę i kruchość, a jednocześnie zdziwić się, że mimo to jakoś żyjemy, jakoś udaje nam się przetrwać, a nawet czasem doznać radości. Niektórym też pozwala zauważyć jakąś siłę, która musi nas wspierać, aby nasza egzystencja była możliwa. Siłę, która nas nieskończenie przewyższa i sprzyja nam. Postawa Koheleta pozwala zadziwić się cudami zwykłego życia materialnego, które na co dzień nam umykają, nie zwracamy na nie uwagi. Jeśli bowiem zacznę moje rozważania od jakiegoś „dna”, najgorszej możliwej sytuacji, wtedy samo to, że moje ciało żyje, oddycha, przetwarza pokarmy, komunikuje się – okazuje się niezrozumiałym i wspaniałym cudem, wprawiającym niemal w ekstazę i zachwycenie. Zatem stan upadku ewidentnie czegoś nas uczy. Bez świadomości zła nie ma świadomości dobra.

Zatem Bóg pozwolił człowiekowi „poddać się marności”. „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych”. (Rz 8, 19) Zatem św. Paweł sugeruje tutaj, że to Bóg poddał ludzi marności i grzechowi. Jednak od tego poddania nieodłączna jest nadzieja na wyzwolenie. „Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie”. (Rz 11, 32) Czyli jednak dochodzimy do wniosku, że nieposłuszeństwo i upadek miało swój ukryty cel. Dziwi się też temu św. Paweł: „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11, 33) Człowiek zapewne musiał przejść jakąś drogę od początkowej rajskiej kondycji, poprzez wygnanie z raju, życie w świecie skażonym przez zło, aby wreszcie osiągnąć wyzwolenie z niewoli grzechu. Poprzez przejście tej ciężkiej drogi człowiek ulega transformacji, dojrzewaniu duchowemu. W rezultacie jest bliższy Bogu niż w Edenie. Człowiek wraca do pierwotnej jedności z Bogiem przemieniony tak, że Bóg jest bardziej dla niego zrozumiały. Człowiek musi przejść tą drogę, aby poznać Boga. Czy raczej: poznawać. Czy poznawanie to kiedyś się kończy? Mam nadzieję, że nie, i jak uczył Grzegorz z Nyssy, wspinamy się wciąż na nowe stopnie poznania Boga jakby po wędrującej w górę spirali. Tak też można wyobrazić sobie przejście od raju, poprzez upadek, aż do wybawienia. Wybawienie jest powtórzeniem rajskiej sytuacji na wyższym poziomie spirali duchowej.

Wszyscy byliśmy w Adamie

Nawet wśród teologów i patrologów istnieje głębokie przekonanie, że grzech pierworodny wymyślił Augustyn. Poniekąd jest to prawda, ale tylko w sferze werbalnej. Bo Augustyn rzeczywiście precyzyjnie nazwał to, o czym mówiono od dawna i co stanowiło, i stanowi prawdziwy punkt wyjścia chrześcijańskiej antropologii. We wczesnym okresie rozwoju Kościoła nie było dyskusji na temat grzechu pierworodnego i jego skutków. Wynikało to z zaczątkowego charakteru teologii i skupieniu się na zagadnieniach praktyczno-etycznych. Jednak jednym z pierwszych pytań, jakie postawiło sobie chrześcijaństwo, był problem pochodzenia śmierci i zła. Bardzo wcześnie powiązano śmierć z grzechem Adama, uznając ją za jej skutek, i to przekonanie właściwie nie podlegało dyskusji.
Trudniej było ze złem. Ojcowie byli przekonani, że Bóg nie jest stwórcą zła, a w konfrontacji z manicheizmem wykazywali też, że nie ma innego boga, który byłby przyczyną zła. Źródeł zła dopatrywali się w wolnej woli stworzeń rozumnych. Powszechnie zgadzali się ze stwierdzeniem, że pierwszy człowiek Adam popełnił pierwszy grzech, którego skutki odczuwamy wszyscy, a są nimi przede wszystkim cierpienie i namiętności. Można więc śmiało powiedzieć, że niemal od początku kościelnej refleksji teologicznej istniało powszechne przekonanie co do istnienia tego, co późniejsza teologia nazwała peccatum originale originans – grzechem pierwszego człowieka, którego skutki rozciągają się na wszystkich ludzi.
Co do drugiego aspektu grzechu pierworodnego – peccatum originale originatum, czyli naszego udziału nie tylko w skutkach, ale i w samym grzechu Adama – trwa zażarta dyskusja; strony sporu okopały się na swoich pozycjach – jedna dopatruje się wzmianek na ten temat już w pierwszych pismach Ojców Apostolskich, druga udowadnia, że koncepcję tę wymyślił Augustyn w trakcie kontrowersji pelagiańskiej. Osobiście uważam, że żadna ze stron nie ma racji. Pierwsza próbuje na siłę włożyć w usta Ojców słowa, których nie mogli i nie chcieli wypowiedzieć, druga udaje, że nie widzi niesamowitego bogactwa nauczania Ojców, które wręcz roi się od tekstów o naszej solidarności z Adamem. Zostawiając akademickie spory zapaleńcom, pokażę Wam teraz, co Ojcowie naprawdę mówili o udziale ludzkości w grzechu Adama. Od razu zastrzegam, że będą to tylko przykłady, bo nie sposób na paru stronach przedstawić tego, o czym ostatnio napisałam 179 stron książki :).
A więc krótko. Już u żyjącego w II wieku Ireneusza z Lyonu po raz pierwszy pojawia się stwierdzenie: Jesteśmy wszyscy w pierwszym człowieku, Adamie (Wykład Nauki Apostolskiej 31) i to nie jako figura retoryczna, ale potwierdzenie ontycznej solidarności wszystkich ludzi z pierwszym rodzicem. Punktem wyjścia Ireneuszowej nauki o solidarności ludzkości z Adamem, jest przekonanie o jedności wszystkich ludzi w Chrystusie. Zanegowanie jedności ludzi w Adamie i naszego uczestnictwa w jego grzechu i śmierci, oznaczałoby zanegowanie naszej jedności w Chrystusie i naszego uczestnictwa w odkupieniu. Ireneusz widzi w Adamie typ Chrystusa, a w Chrystusie wypełnienie czynów Adama, dokonane na zasadzie antytezy, odwrócenia. Ta równowaga czy odpowiedniość zdarzeń wymaga, by nasze uczestnictwo w odkupieniu Chrystusa odpowiadało naszemu uczestnictwu w grzechu Adama. Doktryna rekapitulacji zakłada, że Chrystus jest sumą i reprezentantem odnowionej ludzkości, a analogia wymaga, by Adam był podobnie typem i całością ludzkości. Dla Ireneusza termin Adam ma najczęściej znaczenie zbiorowe i oznacza człowieka lub ludzkość. Adam jest jednocześnie pojmowany w sensie ogólnym – człowiek i jednostkowym – ten człowiek. To podwójne znaczenie Adama pozwala Ireneuszowi przechodzić od perspektywy szczegółowej do ogólnej, od osoby do ludzkiej natury. Ireneusz kładzie wielki nacisk na fakt, że Chrystus we Wcieleniu musiał zrekapitulować tego samego człowieka, który był stworzony na początku, bo według niego Adam realnie zawiera w sobie wszystkich ludzi, wszystkie ludzkie pokolenia. Jeśli w Adamie są wszyscy ludzie, to wystarcza, aby Syn Boży odkupił Adama, bo przez to zbawił całą ludzkość. Patrząc z tej perspektywy Ireneusz przyznaje, że jak wszyscy mają udział w Odkupieniu, tak samo wszyscy mieli udział w grzechu Adama, bo wszyscy w jakiś sposób byliśmy w Adamie. W jaki sposób? Zdaje się, że chodzi tu o realną jedność ludzkiej natury czyli ludzkości.
Ireneusz miał kolosalny wpływ na rozwój teologii i na Wschodzie (pisał po grecku) i na Zachodzie (był biskupem Lyonu). Wielu bardziej uzdolnionych Ojców przejęło i rozwinęło jego myśl, wielu mniej zdolnych przejęło wyrażenia, nie zastanawiając się nad ich głębią. Nie ma sensu wymieniać tu wszystkich, którzy mówili o winie Adama jako o naszym grzechu, twierdzili, że my obraziliśmy Boga w Adamie, uznawali, że wszyscy byliśmy w lędźwiach Adama, gdy popełniał grzech, wreszcie uznawali, że wszyscy ludzie zgrzeszyli w Adamie jakby w masie. To nie są wyjątkowe wypowiedzi, których trzeba szukać z lupą w pismach Ojców. Większość Ojców, a może nawet wszyscy byli przekonani o realnej jedności wszystkich ludzi, a jednym z wymiarów tej jedności był prawdziwy udział wszystkich ludzi w grzechu Adama.
Zresztą przeświadczenie o jedności całej ludzkości nie było wymysłem chrześcijaństwa. Wyrazem powszechnego przekonania o jedności ludzkości czy nawet całego świata są starożytne koncepcje filozoficzne, przede wszystkim neoplatnizm i stoicym. Oba te systemy bazują na przekonaniu o organicznej jedności wszystkiego – trudno mi sobie wyobrazić, że wzięły się znikąd. Wymyślili je ludzie, którzy na co dzień żyli zanurzeni w głębokim intuicyjnym przekonaniu o realnym związku wszystkiego ze wszystkim, o jedności świata, a więc także o jedności wszystkich ludzi. Potwierdzeniem powszechności takiego myślenia jest wyraźna, explicite wyrażona myśl o solidarności ludzkości w Adamie, zarówno u Ojców greckich, jak i łacińskich. U różnych Ojców nauka ta nabiera różnych odcieni, zazwyczaj jednak oparta jest na założeniu, że natura ludzka stanowi niepodzielną jedność, więc grzech Adama dotyka całej ludzkiej natury.
Koncepcja jedności ludzkości w Adamie nie stanowi alternatywy dla tradycyjnej katolickiej nauki o grzechu pierworodnym. Powiedziałabym raczej, że może być jej dopełnieniem czy też wyjaśnieniem z innej perspektywy. Co prawda, nie znajdziemy u Ojców przed Augustynem terminu grzech pierworodny, ale ich pisma zawierają naukę, która w podstawowych założeniach zgadza się z dogmatem. To podstawowe założenie to fakt, że Adam utracił świętość i sprawiedliwość nie tylko dla siebie, ale także dla nas; że przekazał całemu rodzajowi ludzkiemu nie tylko śmiertelność i cierpienia ciała, ale także grzech, to znaczy śmierć duszy. Upadek pierwszego człowieka odłączył go od jedności z Bogiem i w jakiś sposób wszyscy ludzie w tym upadku uczestniczyli. A to właśnie stanowi istotę i sens grzechu pierworodnego.
W dzisiejszych czasach rozbuchanego indywidualizmu trudno nam sobie nawet wyobrazić takie wytłumaczenie, nie mówiąc już o uznaniu go za własne. Więcej nawet, trudno nam w ogóle uznać, że czyjaś decyzja może mieć aż tak kluczowy wpływ na nasze życie. Tym bardziej warto wrócić do pomysłów Ojców, by spojrzeć na obecny stan ludzkości z innej perspektywy. Żaden z Ojców przed Augustynem nie zastanawiał się, jak to możliwe, że cudzy grzech ma tak wielu wpływ na życie wszystkich ludzi. Byli po prostu przekonani o jedności wszystkich ludzi i jakimś tajemniczym udziale wszystkich w tym przewinieniu Adama. A jednocześnie, co przedziwne, wierzyli, że grzech bazuje na wolnym wyborze. Dopiero Augustyn postawił ten problem wprost i rozwiązał go w ten sposób, że czyn Adama był wolny, a więc spełnia kryterium grzechu, lecz my uczestniczymy w nim nie dobrowolnie, ale na zasadzie jedności natury. Augustyn porównuje nasz udział w grzechu Adama do chrztu dzieci – one także bezwiednie i bez udziału swojej woli dostępują łaski. Obie te rzeczywistości – grzechu i łaski – są nam dane za zasadzie uczestnictwa we wspólnocie. Mamy udział w grzechu Adama, bo jesteśmy uczestnikami ludzkiej natury, a łaski chrztu dostąpiliśmy we wspólnocie Kościoła. Dla Ojców problem grzechu pierworodnego nie był zagadnieniem teoretycznym, ale praktycznym: z jednej strony boleśnie rzeczywista solidarność z Adamem wciągnęła w nas stan cierpienia, grzechu, odłączenia od Boga, lecz z drugiej strony dzięki solidarności z Chrystusem odzyskujemy więcej niż straciliśmy. Jeśli jednak nie uznamy tej pierwszej solidarności, nie dostąpimy drugiej.