Archiwa tagu: Bóg

Powaga Boskiej ironii

Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons
Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z Bogiem należy rozmawiać stojąc na głowie, czyli z pozycji odwrotnej do tej zajętej przez świat, wywracający Boży porządek „do góry nogami” (ale to już było>>>, i do paruzji będzie wracać). Wymaga to pewnego dystansu do samego siebie, który z kolei bazuje na poczuciu humoru, niezbędnym by nadawać na tej samej „fali”, co lubiący się uśmiechać Bóg.

Przy czym, zastrzeżmy się przed nazbyt pochopnymi interpretacjami, Boska radość nie przypomina ludzkiego rechotu wywołanego bieżączką polityczną czy biegunką kabaretową; jeśliby Bóg miał oglądać kabaret, to jedynie ten z dawnych lat, znający subtelną grę słów i akcji, oraz ceniący inteligencję widzów.

Tego Boskiego poczucia humoru musiał się uczyć Abraham, nawet jeśli nie było mu do śmiechu. Przyjaciel człowieka wydawał się robić go w tak zwanego konia, gdy pobłogosławiwszy obietnicą potomstwa mnogiego jak gwiazdy na niebie – tym liczniejszego, że nieba nie zakrywał smog świateł miejskich – „zapomniał” o niepłodności Sary. Abraham stary, ale jurny jak ogier, a przede wszystkim nie pełen łaski – przypomniał sobie wtedy o niewolnicy i wziął sprawy w, by tak rzec, swoje ręce.

Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons
Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale w końcu, na starość, Boża przysięga zostanie przecież spełniona, gdy urodzi się Patriarsze syn obietnicy. Okaże się zresztą wtedy, że sędziwy wiek nie oznaczał „czasów ostatecznych” Abrahama, raczej stanowił „centrum czasu”. Trzy czwarte wieku żył w Ur i Charanie, jedną czwartą oczekiwał na urodzenie Syna w Kanaanie, gdzie dane mu będzie potem przeżyć kolejnych siedemdziesiąt pięć lat w iście nieprawdopodobnej witalności, by nie powiedzieć wprost: płodności.

Na razie wiekowy (prawie dosłownie) „ojciec mnóstwa” (nie dosłownie) – bo tak zgodnie z etymologią można by wołać naszego ojca w wierze i dojrzewania do poczucia humoru – śmieje się na wieść Boga nierychliwego, ale sprawiedliwego zamierzającego dochować wierności przymierzu. Chce w końcu dać swojemu Przyjacielowi syna o imieniu, które należałoby tłumaczyć: „Bóg zaśmiał się” lub „Niech Bóg wejrzy z uśmiechem”. W odpowiedzi na śmiech Patriarchy oraz w nawiązaniu do imienia Izaaka Wszechmocny odpowiada grą słów: „Niech Bóg śmieje się z radości, uśmiechnij się!” (boki zrywać z oficjalnych tłumaczeń dokonanych przez tłumaczy pozbawionych poczucia humoru).

Uśmiechnęła się również Sara – „Powód do śmiechu dał mi Bóg” – niejako stawiając na „głowie” swój poprzedni pełen sceptycyzmu śmiech wynikający z niewiary. Brawa, owacje, oczekiwanie na bis? Myliłby się ten, kto we właśnie rozpoczynającej się historii narodu wybranego chciałby dostrzec zapowiedź: „teraz to już będzie z górki”. Owszem pod górkę, tak stromą, że wchodzi się na nią „do góry nogami”. Stopniowo obiecane mnóstwo okaże się bardziej synami niewiary niż wiary; potomstwem przeciwnika Boga, a nie jego Przyjaciela Abrahama.

Ostatecznie w momencie kluczowym historii zbawienia, w „pełni czasów”, nawet Reszta Izraela rozproszy się, tak że pod krzyżem stanie jedynie resztka Reszty, w tym z wierzących w pełni – jedynie „córka Abrahama”, a właściwie, jak się zaraz okaże, Matka wszystkich wierzących, w tym również patriarchy. Nie przypadkiem – owszem opatrznościowo w tej kulminacyjnej chwili realizacji odwiecznego planu, gdy za chwilę odsłoni się przebite serce Ukrzyżowanego – dokonuje się powołanie Maryi do matkowania wspólnocie wierzących.

Nie pojmie powagi wydarzenia ten, kto nie uwzględni Boskiego poczucia humoru, którego ewangelista Jan – znów nie przypadkiem on, któremu Pełna Łaski stanie się Matką – zostawił ślady w swojej Ewangelii. W niej wszystko ma swoją wagę, aż po najmniejsze słowo czy gest, pod którymi skrywa się najgłębszy sens umykający tym, którzy nie stoją na głowie. W nieuniżonej głowie się nie mieści, żeby w pojedyncze historyczne – wydawałoby się, przypadkowe – wydarzenia Bóg „wcielił” obowiązującą wszystkich wierzących historię zbawienia. Jeśli jest to wtajemniczenie, to nie gnostyckie, owszem dostępne dla „inteligentnych prostaczków”. A także dla prostaczkowych inteligentów:

„Bóg bawi się (…), ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie. I rabbi Jeszua raduje się, cieszy z tego paradoksu. Może to się komuś wydawać dziwne. Może to się również wydawać w złym guście. Można się cieszyć jak Rabbi z tego paradoksu. Można również uznać to za kiepski dowcip. To kwestia gustu” (Claude Tresmontant).

Ignace de La Potterie mówi w związku z tym o „Janowej ironii”, ale dopowiedzmy że chodzi o „Boską ironię”, skoro Ewangelia zostaje spisana pod natchnieniem Ducha. Chodzi o kontrast pomiędzy poziomem faktów a dostrzeganego jedynie z perspektywy wiary ich znaczenia, wprost proporcjonalnego do pozornej nieistotności-przypadkowości. Nie jest kpiną z wiary objawienie prawdy wiary o macierzyństwie Maryi względem Kościoła w trzech wersetach. „Druga strona” lakoniczności jest podszyta bogactwem treści mającym tym większe znaczenie, że w słowach Ukrzyżowanego wyrażona zostaje ostatnia wola. Testament krwią i wodą z za chwilę przebitego, i dlatego już otwartego, serca pisany; a odczytany przez Jana Pawła II brzmi:

„To macierzyństwo Maryi, jakie staje się udziałem człowieka, jest darem: najbardziej osobistym darem samego Chrystusa dla każdego człowieka” (Redemptoris Mater).

Żarty się nie kończą, zostają „odkupione” z niewoli pogańskiego śmiechu niewiary. Choć nie jest Ukrzyżowanemu do śmiechu, to jednak się uśmiecha, bo właśnie poczyna się Kościół, który jako „nowoporodek” (© Wiech) dla świata stanie się widzialny w Dzień Pięćdziesiątnicy. Ale już teraz, pomimo małej liczebności członków Kościoła – powiedzmy bez ogródek, chodzi o jednego tylko ucznia Pana oraz jego przybraną Matkę – jest już obecny Kościół cały. Jan rodzi się z Niepokalanej, choć w taki sposób, że nawet by się nie zorientował, gdyby nie interwencja Głowy Kościoła troszczącego się o swoje członki nawet – a nawet: najbardziej wtedy – z Krzyża.

Sławomir Zatwardnicki

Mężczyzna kobietą, Chrystus Maryją

Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons

Pobożność maryjna miałaby być niemęska, a zatem dobra jedynie dla kobiet. Oto jeden ze stereotypów, a nawet stereotyp do potęgi: stereotyp stereotypowy. Raz, że przeczą temu niefrasobliwemu stwierdzeniu fakty – widziałem już w życiu mężczyzn nie rybaków może, ale za to twardych górników o sercach tak miękko-wrażliwych względem Matki Bożej!; a pewien święty, apostolski rycerz, zwracał się do Niepokalanej poufałym „Mamusiu”, i wcale nie był wyjątkiem w tym świętym połączeniu maryjności z męskością, w którym skrywa się ważna reguła duchowa. Dwa, że stereotyp żywi się nieracją o Niewieście, która nie taka strasznie zniewieściała, jak by się sądzący po płci spodziewali – owszem właśnie kobiece serce Pełnej Łaski może stanowić wzorzec męskości dla niepełnych łaski. Tam, w Niepokalanej wnętrzu, odkrywa się zbawienna dla pokalanego mężczyzny maksyma: jeśli chcesz być mężczyzną, najpierw musisz być kobietą; per Mariam ad Iesum, przez „jak Maryja” wiedzie droga do bycia „jak Chrystus”.

Ten Chrystus, którego znają mężczyźni z Ewangelii, przeistaczał się w Maryję w czasie modlitwy; nie przypominał wtedy tego macho z biczami w świątyni, już bardziej „kobietę z brodą” z naszych, tak gorszących maluczkich mężczyzn, pobożnych obrazków. W każdym razie Jego ludzka (niekobieca!) dusza stawała się wtedy „jak Niewiasta” posłuszna, uległa, przyjmująca miłość od „męskiego Boga”, który notabene również nie wahał się mówić o swoich cechach kobiecych, i to w Starym Testamencie, kiedy jeszcze był z Niego, używając „dawkinsów” (rodzaj epitetu), „mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran”.

Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons
Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons

„Wiecznie” w czasie żywa pokusa, której uległ Adam, a w nim wszyscy mężczyźni, czai się również na współczesnych prasynów Adama, zwłaszcza być może tych grupujących się w kościelne duszpasterstwa mężczyzn. Chcą być jak Chrystus, tyle że nie chcą być jak Syn; owszem woleliby, jak ich ojciec Adam, być „jak Bóg Ojciec”, a nie „jak Bóg Syn”. Pragną być bogami, ale nie na drodze synów; tęsknią za prawdziwą męskością, ale w męsko-zakutej głowie nie mieści się, że wiedzie do tego wąska ścieżka otwartości-kobiecości. Również Chrystus, model mężczyzny, na wzór którego zostali stworzeni i przez którego przyszło ich odkupienie, w relacji z Ojcem jest Synem, a zatem staje – jakkolwiek to brzmi prowokacyjnie, nawet jeśli felietonu styl łagodzi ową „prorokację” – na pozycji Niewiasty, Służebnicy pełniącej wolę Drugiego, poddanej i obdarowywanej przez Niego. Zbawienie przyszło przez kobietę – duszę Drugiego Adama, jak potępienie wyszło z męskiej duszy Adama Pierwszego; śmierć przez Ewę adamową, a życie dzięki Adamowi ewinemu.

Wolno może sparafrazować List do Efezjan – „wznieść” ten fragment, który mówi o poddaniu kobiety mężczyźnie, a Kościoła Chrystusowi, o jeden poziom wyżej, ukazując w ten sposób wzór i źródło niewiasty kobiety i Niewiasty Eklezji znajdujący się w „Niewieście Synu”:

Mężczyźni niechaj będą poddani Chrystusowi Panu, bo Pan jest głową mężczyzny, jak i Ojciec – Głową Syna. Lecz jak Chrystus poddany jest Ojcu, tak i mężczyzna Chrystusowi – we wszystkim. Chrystusie miłuj żonę swoją – Kościół, bo i Ojciec umiłował Ciebie i dał Ci samego siebie. Chrystus powinien miłować swój Kościół jak własne ciało. Kto miłuje wspólnotę wierzących mężczyzn, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Ojciec – Syna. Dlatego opuści Syn Ojca a połączy się z Kościołem, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Syna i do Ojca. W końcu więc niechaj Chrystus tak miłuje Kościół jak siebie samego! A Kościół niechaj się odnosi ze czcią do swojego męża – Chrystusa!

Mężczyzna w relacji z Chrystusem staje się kobietą, a dzięki temu wchodzi w stosunek Syna do Ojca. Dotyczy to zresztą nie tylko mężczyzny, ale i całego Kościoła. A także Matki Kościoła, Maryi. Właśnie dlatego że kobieco-uległa, serce miała waleczne i męskie jak żaden z mężczyzn poza Chrystusem (spod krzyża pryskają Apostołowie). Syn, który stał się człowiekiem, od Niewiasty zresztą uczył się, o paradoksie, „synowskiej” postawy względem Boga. „Chrystus kobieta” względem Ojca – staje się wodzem dla mężczyzn. Który z nich żąda męskości od siebie, musi pozwolić sobie na kobiecość względem Pana. Przyjmowanie miłości w modlitwie, ta „aktywna pasywność” (L. Scheffczyk), leży u podstaw i skuteczności apostolskiej „aktywnej aktywności”.

Sławomir Zatwardnicki

Sieć bez oczek

Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons
Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons

Bóg jest pierwszy, od zawsze, zawsze, na zawsze. Żebrzemy o przebaczenie grzechów, a to Ojciec pojednał nas ze sobą przez swojego Syna; oczekujemy, żeby zamieszkał w nas, a to On, Chrystus eucharystyczny, przyjmuje nas do swojego Ciała; jeśli miłujemy Boga, to tylko w odpowiedzi na Jego miłość, dzięki Duchowi Świętemu.

Chcielibyśmy Go poznać, ale to On nas poznał pierwszy, a jeśli może być poznany, to jedynie dlatego, że już się był objawił. Objawienie przyjmujemy wiarą, która nie jest panowaniem nad Bogiem, ale poddaniem się Jemu. Pragniemy zrozumieć wiarę, ale okazuje się, że to nie my ją, lecz ona nas ogarnia – ta wiara raz dana świętym (Jud 3), czyli Kościołowi, który notabene również, jako Ciało Chrystusa, jest uprzedni względem wszystkich swoich członków.

W tym Kościele uprawiana teologia, powiada szacowne gremium zwane Międzynarodową Komisją Teologiczną, „chce nie tyle posiąść Boga, ile być przez Niego posiadaną” (Teologia dzisiaj). Dlatego nexus mysteriorum, sieć tajemnic wiary, musi być używana zgodnie z przeznaczeniem: według objawionej instrukcji nie my łapiemy Boga w tę sieć, owszem to właśnie On pierwej obejmuje nas siecią tego, co objawił.

Jeśli Bóg ma być wszystkim we wszystkich (por. 1 Kor 15,28), wszystko powinno zostać w tę sieć objawienia złowione. Dlatego Duch Święty prowadzący Kościół do całej prawdy stopniowo wypełnia prześwit oczek sieci. „Reguła wiary”, czyli podstawowe prawdy objawione i wyznawane w Symbolu wiary, to „węzły” sieci; stanowią one konstrukcję, na bazie której następuje „uszczelnianie” sieci, by objęła całą rzeczywistość.

Tak trzeba by patrzeć na dwa ostatnie dogmaty maryjne, których nie dałoby się wyprowadzić z samego li tylko Pisma Świętego, bez uwzględnienia sensus fidei. Z kolei uroczyste ogłoszenie „nowych” prawd wiary sprawia, że odtąd stają się one częścią tej całości, w zgodzie z którą należy pozostawać. W ten sposób powstaje sieć o gęstszych oczkach, albo – by nie denerwować zakompleksionych katolików unikających jak ognia piekielnego żachnięć protestantów wymachujących niebiblijną zasadą sola Scriptura – sieć o stałych oczkach wypełnia się złowioną treścią.

Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons
Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przy czym, co ważne, należałoby jeszcze podkreślić uprzedniość całości nexus mysteriorum przed poszczególnymi prawdami wiary czy nawet ich sumą. Zgodnie z „chronologią odwróconą”: wydawałoby się, że pojęcie kolejnych prawd wiary doprowadzi do uchwycenia całości objawienia, a przecież to Bóg objawiający siebie, a wtórnie wszystko sub ratione dei, zarzuca sieć. Zmysł wiary pozwala uchwycić całość (czy lepiej: dać się jej pochwycić) i w zgodzie z nią pojmować poszczególne tajemnice (a raczej: dać się im obejmować).

Być może właśnie w utracie sensus fidei należałoby upatrywać niechrześcijańskiego rozumienia „hierarchii” prawd wiary. Jeśli Ojcowie Vaticanum II mówili w Dekrecie o ekumenizmie o różnym związku prawd wiary z fundamentami (różna „odległość” od węzłów sieci), to dla „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik), choć nie tylko dla nich, zasada ta staje się swego rodzaju „narzędziem selekcji” prawd ważniejszych od tych rzekomo mniej ważnych; narzędzie to jednak rozcina sieć, która w takim razie nie spełnia już swojego zadania.

Wciąż jest jednak szansa na nawrócenie. Zawsze pierwszy Bóg uprzedza przecież swoją łaską. „Dogmatyczne nawrócenie” będzie znakiem przyjęcia owego pierwszeństwa Boga zarzucającego sieć.

Sławomir Zatwardnicki

Nogi do góry!

PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons
PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons

Taka anegdotka z „Dla mnie bomba”, książki Romana Dziewońskiego. Na spotkanie zaproszono Stanisława Tyma. Ten (powinno być chyba: Tym? Wybierzmy drogę środka: tyn) wchodzi i widzi Jerzego Dobrowolskiego i Zdzisława Leśniaka, tyle że stojących na stole i rozmawiających z tej pozycji „na rękach”. „Sytuacja była dość idiotyczna – komentuje tyn „na nogach” – bo ja stałem przed człowiekiem, który miał twarz niżej od mojej. Poza tem miał odwrotnie, to znaczy usta miał na górze, oczy miał na dole”. Co zatem robić? Swoją postawę relacjonuje tyn znajdujący się w niekomfortowej sytuacji odstawiania od normy (większość ma „odwrotnie”): „A więc trochę się przechyliłem, kucnąłem i odwróciłem głowę, tak żeby w miarę możliwości też tak przyjąć podobną…”.

W podobnej sytuacji znalazł się Ten, który stał się człowiekiem, a nie przestał być Bogiem; spakowawszy wszystko, co miał, i wpakowawszy się przez Wcielenie na ten „świat na opak”, zachował się jednak odmiennie: żadnego kucania czy odwracania głowy, by dostosować się do tych mających wszystko odwrotnie. Nie żeby nie miał poczucia humoru, owszem to właśnie ci stojący na głowie okazywali się śmiertelnie poważni, a przy tem tragicznie śmieszni. Oczy niżej od ust, ślepi na Boga, a zatem niemi w sprawach Jego dotyczących, a przecież kompulsywnie wielomówni, z przymusem fałszywej religijności cisnącej się na usta. Sytuacja nie na tyle jednak idiotyczna dla Bogoczłowieka, żeby nie podjął się misji przywracania tego świata odwróconego ogonem do pozycji właściwej „mniejszości” jednoosobowej (no, może dwuosobowej, jeśli liczyć uprzednio odwróconą od pokalania Bogorodzicielkę).

Z pozycji tego mającego oczy na dole – opacznie przyjmuje się, że to Pan ma wszystko odwrotnie. Ale jest dokładnie na odwrót: to my mamy wszystko na opak, a z powodu tego, że stanęliśmy na rękach, Chrystus stawia wszystko na głowie, żeby stanęło na nogach. Sytuacja dość idiotyczna dla nas, po ateistycznemu przyjmujących jedynie wielkość Boga, kiedy stajemy przed Bogiem Wcielonym, który twarz ma niżej od naszej. Oczy z trudem wytrzymują ten widok, za to uszy mogą posłyszeć, jak Jego usta znajdujące się w tej niekomfortowej okoliczności bycia „na górze” przepowiadają błogosławieństwa, które wydały się nam przekleństwami, i przekleństwa, w których upatrywaliśmy szczęścia. To nie tylko nawracanie człowieka, ale i odwracanie diabła ogonem, tak żeby nie kąsał naszych uszu; tem samem: „uszy do góry” (Jerzy Waldorff)!

Zamiast pychy – pokora, zamiast faryzejskiej gimnastyki duszy – prostota, zamiast dorosłości – dziecięctwo, a dokładniej: synostwo. Jak w rodzinie postawionej na głowie dzieci zamieniają się rolami z rodzicami, tak właśnie Adam Rajski zapożądał być Bogiem Ojcem, choć zrodzony z Niego miał stać się Synem, a w ten sposób Bogiem. Kazał św. Leon Wielki o nim, że „niebacznie i nieszczęśnie uwierzył zawistnemu zwodzicielowi i, podszeptom pychy jego dając ucho, pozostawione sobie pole do wzrastania we czci chciał raczej zagrabić, niż zasłużyć na nią”. Dlatego drugi Adam wywrócił wszystko na właściwą stronę: „gdyby bowiem On nie zstąpił do nas w tym uniżeniu, nikt nie zdołałby wznieść się do Niego przez jakąkolwiek swoją zasługę. Niechaj tu mądrość ludzka nie zaślepia serc powołanych”.

Zatym: nogi do góry! Poddaj się i uśmiechnij.

Sławomir Zatwardnicki

Deifikator – purgator

Ewangelia w pigułce humoru. Grupa ludzi wokół nierządnicy, w rękach narzędzia sprawiedliwości. A Miłosierny do nich: „Kto bez grzechu – rzuca pierwszy”. W regule kamieni wypadających z rąk pojawia się jednak wyjątek – i leci w kierunku cudzołożnicy. A Jezus niezmieszany: „Ile razy mam powtarzać, żeby się Mamusia nie mieszała?”. Czytaj dalej Deifikator – purgator

Objawienie, Objawiony

Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons

Słowo Boże nazywa bogami tych, do których zostało skierowane słowo Boże (por. J 10,34-35). Nie jest to górnolotna przesadnia, raczej sprowadzenie Dobrej Nowiny do sedna.

Czym jest Objawienie? „Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić samego siebie i ukazać tajemnicę swej woli – cytuję Dei verbum, soborową konstytucję o Objawieniu Bożym – dzięki której ludzie przez Chrystusa, Słowo, które stało się ciałem, mają dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się współuczestnikami Bożej natury”. Objawienie jest naszym, ludzi, zbawieniem; przy czym zbawieniem chrześcijańskim, a więc przebóstwieniem, staniem się Bogiem, choć człowiekiem.

„Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was” (J 15,3). Bóg wysławia się „po ludzku”, żeby człowiek mógł usłyszeć, ale również by miał możliwość nie posłuchać. Gdy Bóg się wypowiada, a człowiek daje posłuch, wtedy wydarza się zbawienna komunikacja. Gdy Słowo Boże staje się człowiekiem, wtedy objawienie osiąga swoją pełnię, jest tożsame z samym Bogiem. Można powiedzieć, że Objawienie to Bóg „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”.

Nie wolno sprowadzać objawienia do prawd wiary, które zostały przed człowiekiem odkryte. Jeśli Bóg opowiada o tym, co kryje się w Jego sercu, albo milczy o tym, co mu leży na wątrobie – dzieli się z człowiekiem sobą samym. Dla zrozumienia tego wystarczy ilustracja „z ziemi wzięta”. Oto gdy jeden małżonek odkrywa swoje wnętrze dla drugiego – podarowuje mu nie tylko słowa, ale samego siebie, ergo: może zostać przyjęty albo odrzucony. W tej perspektywie niebiańskie Objawienie to Bóg, Bóg dla ziemian, Bóg-człowiek, albo nawet: człowiek, a przecież Bóg.

Dlatego „wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga”. Jednak – ! – „równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił” (KKK 150). Jak słychać, „najpierw” i „równocześnie” nie kłócą się, podobnie jak przylgnięcie do Kogoś oraz do czegoś pozostają w harmonijnej zgodzie (pleonazm niemaślany). Gdy Bóg dokonuje swojej autoprezentacji, przedstawia zarazem również prawdy wiary. Nie ma jednego bez drugiego; nie ma Jednego bez prawdy wiary o Trójcy.

A skoro nie ma Boga Objawienia bez objawionej treści, nie ma też chrześcijanina – nawet jeśli jest w swoim mniemaniu – który wierzyłby Komuś, lecz już nie czemuś. Konsekwentnie, również nieprzyjęcie prawd objawionych – jest odrzuceniem Boga. Nie chcieć wysłuchać tego, co Bóg wypowiada – jest czymś więcej niż towarzyskim faux pas. To policzek dany Bogu, który ukazując tajemnicę swojej woli – a tym w istocie są prawdy wiary – objawił w ten sposób samego siebie.

Podałem grzbiet mój bijącym
i policzki moje rwącym Mi brodę.
Nie zasłoniłem mojej twarzy
przed zniewagami i opluciem (Iz 50,6)

O czym i o Kim informuje nas Objawienie, przecież że w swojej zbawiennej treści, a nigdy bez niej.

Sławomir Zatwardnicki

Pod prąd czasu, z prądem wieczności

Clock at St James' church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons
Clock at St James’ church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons

Chrystus wyzwala z wszelkiej niewoli, również z myślenia uwięzionego w czasie. Przy czym wszystko odbywa się zgodnie z Boską pedagogią, a zatem również z uwzględnieniem reguł czasu, nawet jeśli „nawrócenie czasu” skutkować będzie z kolei wywróceniem tych reguł na „Boską stronę”. Można by, prostując nieco drogi historii zbawienia, rozróżnić trzy etapy, których z kolei nie wolno rozdzielać.

Boże Objawienie dokonało po pierwsze uwolnienia z uwięzienia w rzekomo wiecznym czasie – ukazując cel całej rzeczywistości, która w czasie zmierza do wypełnienia odwiecznego Bożego planu. W ten sposób stworzone świat i czas okazały się pierwszą łaską niezbędną do zrealizowania „pełni łaski”, kiedy to Bóg stanie się „wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Czas jest drogą, po której pielgrzymujemy jako ludzie, a z nami cały świat, przestrzeń w której realizuje się łaska „dla naszego zbawienia”.

Drugi etap wiąże się z wejściem Boga na świat i w ludzką historię, które z kolei staje się wyjściem Wcielonego (wświatowionego, wczasowionego), otwarciem możliwości działania „pod prąd” czasu oraz z eschatycznym „prądem”. Gdyby nie to, co stało się „w pełni czasu”, Syn Boży nie mógłby „powrócić do przyszłości” oraz przywrócić przeszłości przyszłość; a tak Chrystus działa „przed i po Chrystusie”. Zjednoczenie czasu i wieczności w Osobie Wcielonego powoduje perychorezę ziemskiej historii i niebieskiego szabatu, która mimo że ujawni się w pełni dopiero w wieczności, to już teraz sprawia, że „historia ludzkości nie jest całkowicie doczesna, lecz związana ściśle z wiecznością” (Piotr Liszka).

Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons
Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy w takim razie Syn Boży stałby się człowiekiem również, gdyby Adamowie i ich potomstwo nie zgrzeszyli? Kto gdyba, ten babcię z wąsami myli z dziadkiem. Zastanawianie się, jak Bóg działałby, gdyby – jest postrzeganiem wieczności z wnętrza czasu; domalowywaniem lub goleniem Bogu wąsów. Nie było wariantu B, panaceum aplikowanego, gdy pomysł A spalił na panewce, od początku Bóg realizował plan B, bowiem, jak to wyznał, maksymalnie skupiając historię stworzenia i zbawienia w soczewce wieczności, św. Maksym Wyznawca: „zostaliśmy stworzeni w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

W każdym razie właśnie w sposobie wyzwolenia z grzechu odkrywa się algorytm działania Odwiecznego w czasie, Boga w człowieku. „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” w tak Bosko-ludzki, odwieczno-historyczny sposób. Zbawienie w „pełni czasu” umożliwia Bogu zbawienie czasu i człowieka w czasie. Owocami Paschy karmią się owce, w tym najpiękniejsza z nich, Maryja. „Łaski pełna”, bo odkupiona ze względu na przyszłe zasługi Syna, może stać się Matką Zbawiciela przez swoje fiat, bez którego Zbawca nie dokonałby naszego i Jej odkupienia.

Stworzenie jest pierwszym aktem zbawienia, a zbawienie nowym stworzeniem. Adam znajduje swoje zbawienie w Nowym Adamie, z kolei na obraz Drugiego Adama i w Nim został stworzony pierwszy człowiek (por. Kol 1,15-17). Ze względu na przyszłe Nowe Przymierze, związek „jednego ciała” pomiędzy Chrystusem a Kościołem, Bóg może zawiązywać przymierze przeszłe, z narodem wybranym. Ponieważ Zbawca Oblubieniec złączy się ze swoją odkupioną Oblubienicą, Stwórca odbija obraz tej przyszłej tajemnicy już w stworzeniu męża i mężatki. Stworzone małżeństwo potrzebuje zbawienia, i zostaje podniesione do godności sakramentu „Nowego Przymierza, ponieważ oznacza jego łaskę i jej udziela” (KKK 1617).

Kto ma uszy nie z tego świata, niech słucha o sprawach przekraczających ten świat; kto ma oczy nie z tego czasu, niech widzi wieczność która była wkroczyła (czas zaprzeszły) w czas. Przy czym właśnie to wkroczenie zostanie dopełnione w „czasie zaprzyszłym”. Trzeci bowiem etap (czy jeszcze w czasie, czy już w wieczności?) polega na wejściu czasu i stworzenia do wieczności Stwórcy, czyli na exodusie ze starego czasu i pierwszego stworzenia. Ze względu na tę eschatyczną rzeczywistość, która z perspektywy czasu jest jeszcze przed nami, a z wnętrza wieczności działa w czasie, wiara już teraz może być jej poręką i dowodem (por. Hbr 11,1).

Bóg działa „pod prąd” czasu, bo „z prądem” wieczności. Stworzenie czasu to pewnego rodzaju „rozciągnięcie” wieczności, żeby odwieczna Boża decyzja usynowienia człowieka mogła się zrealizować za zgodą i we współpracy z tym, który powinien być tym najbardziej zainteresowany. A jeśli okazuje się zainteresowany mniej niż stworzenie, które „z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8,19), wtedy ze względu na Boże miłosierdzie czas wydaje się niemiłosiernie dłużyć. Inaczej syn marnotrawny „nie mógłby zapewne znaleźć litosierdzia” (Michał Bałucki).

Sławomir Zatwardnicki

Instynkt nie dla wykształduchów

Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons
Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jesteśmy zwierzętami, tyle że duchowymi; albo, nieco lepiej: jesteśmy duchowi, choć stworzeni. Nawet o sprawach ducha możemy rozmawiać jedynie przez analogię do tego, co przyrodzone; albo, bliżej prawdy: to, co naturalne, nie jest niczym mniej niż typem tego, do nadnaturalne, a zatem może służyć jako „trampolina” do odbicia się od widzialnego ku niewidzialnemu. Jeśli tylko stanie wiary do tego ruchu, który może zostać wykonany tylko dzięki łasce „z góry”.

Ale, o Bosko-ludzkiej ironii ciąg dalszy, nawet w sprawie tak życiowo ważnej jaka wiara – posługiwać się należy językiem ze świata stworzonego. W swoim ostatnim (na razie) dokumencie Międzynarodowa Komisja Teologiczna wzięła pod lupę zjawisko zmysłu wiary. I wyszło na to, że chodzi o towarzyszący cnocie wiary instynkt, dzięki któremu wierzący „reagują spontanicznie (…) w ten sam sposób, w jaki istoty żywe reagują instynktownie wobec tego, co jest w zgodzie z ich naturą lub przeciwstawia się jej” (Sensus fidei).

A więc zwierzę, tyle że ludzkie, a właściwie ludzko-boskie, bowiem cnota wiary sprawia „drugą naturę” w człowieku, który dzięki łasce Bożej staje się „uczestnikiem Boskiej natury” (2 P 1,4). Chciałoby się, żeby łaska Boża objawiała się jakoś bardziej „duchowo” i „ludzko” niż… instynkt. A jednak, jeśli akcji Boga uniżającego się do bycia człowiekiem ma odpowiadać adekwatna reakcja wyniesienia człowieka do bycia Bogiem – nie wolno uciekać od tego, co ludzkie, a zatem – to już było – zwierzęco-duchowe.

A zatem prostaczkowe poddanie się „naturalnemu”, bo nadprzyrodzonemu impulsowi, a nie pozornie uduchowione rozumowania „wykształduchów”, w rzeczywistości będące kolejną formą gnozy (takie prawo: martwe, bo zwyciężone przez Kościół, poglądy – wiecznie się odradzają w nowych mutacjach), próbą panowania psychiki (więc ciała) nad duchem, a stworzenia nad Stwórcą. W tej „duchowości głębi”, jeśli tak można rzec, kryje się nieuświadomiony „kompleks Ojca” – już wyjaśniam, proszę się położyć na kozetce.

09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons
09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons

Otóż jeśli wszystko zostało stworzone „przez Syna” i „dla Syna” (kłania się nisko autor listu do Kolosan), to znaczy że jako „duchowe zwierzęta” jesteśmy stworzeni na obraz Syna – obrazu Boga niewidzialnego. A zatem mamy być Synami, którzy wszystko otrzymują od Ojca. Kto inną drogą dąży do Boga, ten ma za ojca Adama (pragnącego być nie Synem, ale Ojcem), a w istocie diabła, ojca kłamstwa. Nie możemy być Bogami „ot tak”, ale możemy być Synami Boga, i dopiero dlatego Bogami. Klasyfikacja tego stworzonego królestwa przedstawia się więc następująco: zwierzę – zwierzę uduchowione, czyli człowiek – człowiek uchrystusowiony, a zatem „Syn w Synu” – człowiek przebóstwiony, stworzony Bóg.

Prawdziwie duchowi nie gorszą się ciałem. Na stworzenie patrzą jak na łaskę daną temu, co stworzone, by mogło posiąść Niestworzonego. A po co takim czas? Dla ich nawrócenia, wiedzą bowiem, że gdyby potomek Adama był samym duchem, jego wybór byłby nieodwracalny. Zanim jeszcze by zaczął „paradę równości” z Bogiem, już by skończył, jak Lucyfer, duch zezwierzęcony.

 

Wielka, gruba mucha, wpada do pokoju i swoim lataniem niepokoi, gdy snuję te górnolotne rozważania. Kocham to stworzenie, które zaraz zabiję. Papciem, żeby nie było nazbyt poważnie.

Sławomir Zatwardnicki

PS. Uwaga! Proszę ewentualnych wykształduchów, aby nie doszukiwali się w powyższym tekście zawoalowanego komentarza dotyczącego byłego drugiego sekretarza Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Choć akurat przypadek ks. Charamsy dowodzi możliwości utracenia zmysłu wiary, albo lepiej: poddania się jakiemuś niechrześcijańskiemu instynktowi.

Trojaczki syjamskie w Trójcy

File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons
File:Ile-de-France students mass 2012-11-08 n35.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przede wszystkim jest Chrystus obecny pod postaciami eucharystycznymi; bez względu na dyspozycję ze strony zgromadzonych wiernych, a ze względu na „słowo honoru”, które dał. Daje się więc prowadzić miłości bezwarunkowej, którą jest, do „ciemnicy” serc. Notowała św. Faustyna w swoim Dzienniczku: „Widziałam, jak niechętnie Pan Jezus szedł do niektórych dusz w Komunii św. i powtórzył mi te słowa: – Idę do niektórych serc, jakoby na powtórną mękę” (nr 1598).

Jest jeszcze obecność w zgromadzeniu – na cały kościół znalazło się przecież tych dwóch-trzech, którzy przyszli tu ze względu na Jego imię, a dzięki temu uratowane zostało całe miasto Jeruzalem Święte zstępujące od Boga; i celebransie przewodniczącym liturgii – chętnie czy niechętnie, pytajcie Sekretarki, jak ją nazywał Miłosierny, „Faustynki”.

Jest obecny Pan w czytanym Słowie; prawdopodobnie nawet wtedy, gdy słyszy się cienkie z ambony dziecięce głosiki przygotowane – a raczej nie przygotowane – do czytania, którego nie rozumieją; zdradza ten fakt intonacja – lepiej by było, gdyby jej nie było, lecz jest, tyle że nie niewłaściwa. Jeśli nie jota, to kreska przecinka zostaje w ten sposób dodana. Ale Chrystus lubi dzieci, więc może przebaczy, a na pewno nie opuści zgromadzenia; nie jest przecież podzielony, nawet jeśli jest rozdarty przez to, że Słowo nie mogło zrodzić wiary w słuchaczu.

Zdaje się, że jest również w tym czasie, który Matka Kościół przeznaczyła na homilię. Choć nazbyt często trzeba by Go szukać nie tyle w tej ludzkiej mowie, która chciałaby uchodzić za Boże Słowo, ile gdzieś indziej: w duszach prostaczków, albo gdzieś z tyłu kościoła, jak poklepuje po plecach skruszonych celników. Nieco później stanąwszy z boku wypatrywać będzie wdowy ubogiej, która wrzuci ostatni pieniążek z tej przegródki portfela, w której inni trzymają tylko ułomki; nie tyle interesuje Go ile, ile czy ofiarują całych siebie, jak On, który kładzie się na ołtarzu, krzyżowany przez obecnych na liturgii a odkupionych właśnie dzięki Jego ofierze.

Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons
Camel smile.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale na razie przedłuża się uroczyste załamanie akcji liturgicznej, w czasie którego warto zastanowić się nad tym, jak Pan spędza tę nieprzewidzianą choć przewidywalną (nie trzeba być wszystkowiedzącym, wystarczy doświadczenie) przerwę. Kaznodzieja rozpoczął od „górnego C”, jak politycy przed wyborami, w całej mocy ducha, tyle że ludzkiego, dlatego choćby nie wiem, jak się naprężał, i tak nie udźwignie Słowa Bożego – taki to ciężar. Rzucony w stronę słuchacza, którego wcale nie porywa to, co słyszy; jak nie porywa, jak porywa, Gałkiewicz! Jeśli rodzi się wiara, to raczej w nieskończoną Boską cierpliwość, siostrę syjamską Boskiego poczucia humoru oraz miłosierdzia (trojaczki przymiotów w Trójcy).

Wciąż ten sam Pan niezmiennie przychodzi do prostaczków, ubogich duchem i tych, którzy, jak On, mają to specyficzne poczucie humoru, którego nie pojmują bogate duchem ludzkim wykształciuchy. Nie można powiedzieć, żeby nie był obecny w kaznodziei; nawet jeśli tylko przez chwilę, wtedy gdy tamtemu załamał się na chwilę głos. Anegdotka z życia parafialnego wzięta: gdy próbował przemycić swoje „widzimisię” interpretacyjne, z gardła wydobył się najpierw charkot, przy drugiej próbie kaszel, a za trzecim razem, kiedy nie odczytawszy „znaku czasu” nadal próbował popisywać się ludzką pomysłowością (czyt.: dopisywać coś do Ewangelii) – wymownie zaniemówił.

Ale tylko na chwilę. Wszechmocny nie ma mocy łamania wolnej woli, musiał więc ustąpić. Takie ma poczucie humoru, nawet jeśli nie jest Mu do śmiechu. Przechadzał się Chrystus po kościele i przypatrywał, czy to proroctwo, w którym nieświadomie dane było zgromadzeniu uczestniczyć, zostało zrozumiane. A dotyczyło ono przyszłości Kościoła. Kto poznał Pańskie poczucie humoru, ten pojął. „Humor to rzecz poważna” (Robert Stiller).

Sławomir Zatwardnicki

Dialog „koleżków” z „rzeźnikami”

Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons
Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons

W chrześcijaństwie tkwi tak wielka siła, że nawet sami chrześcijanie okazują słabość w uświadomieniu sobie jej realnego oddziaływania.

Zaprawdę wielką moc ma ta wiara, z której gorczycznego ziarna wyrosło drzewo wartości tak wielkie, że przesłania ono widok na świat bez tych wartości. Ta chrześcijańska „belka” w oku nie pozwala zauważyć „drzazgi” w oku niechrześcijańskim – żeby nie powiedzieć wprost: muzułmańskim. Dane mi było uczestniczyć w sympozjum poświęconym islamowi, i ze zdumieniem odkryłem regułę niemal bez wyjątków, która rządzi naukowcami zajmującymi się relacjami międzyreligijnymi: otóż w głowach tęgich się nie mieści, że druga strona dialogu może na rzeczywistość patrzeć, pozwólmy sobie na „kościelno-poprawny” eufemizm, z nieco innego punktu widzenia.

Punkt widzenia zależy zaś nie od punktu siedzenia, jak zwykło się mówić, ale od doktryny, na której stoi dana religia. A zatem nieświadome założenie przyjmowane „na wiarę” przez chrześcijańskich uczestników siadających do dialogu z muzułmanami jest takie: prawdy wiary, które się przyjęło, nie mają na tyle znaczącego wpływu na postrzeganie całej rzeczywistości, żeby zawracać sobie głowę pytaniami o to, z jakim nastawieniem druga strona siada do rozmowy i jak pojmuje sam fakt dialogu, jego założeń oraz celu, do jakiego miałby prowadzić. Albo inaczej – mądrej głowie dość trzy słowie – jakimi wartościami żyje?

Temu założeniu towarzyszy zresztą bliźniacze: odrzucenie prawdy objawionej też nie pozostawia śladu w człowieku. A przecież gdyby tylko dość głęboko pokopać w historii islamu (zajęcie cokolwiek – zgadnij niemuzułmański Koteczku, dlaczego? – ryzykowne), okazałoby się, że islam, który „spadł z nieba”, nie gardził ziemskim budulcem w postaci heterodoksyjnych poglądów dotyczących Osoby Chrystusa, a co za tym idzie – odrzuciwszy Wcielenie, pozostawiał Boga „w niebie”, absolutnie transcendentnego, niezdolnego do obecności na ziemi, jednojedynego zamiast Trójjedynego, a zatem pozbawionego wewnątrzboskiego „towarzystwa”. A Bóg nierelacyjny sam w sobie – nie ma „mocy”, by wejść w relację z człowiekiem.

Muzułmanie nazywali chrześcijan „koleżkami”, którzy rzekomo dodali do Boga „kolegę”, Syna Bożego. W reakcji na to Jan Damasceński nazywał odrzucających Bóstwo Chrystusa „rzeźnikami” Boga, skoro nie chcieli oni uznać, że jeśli w Bogu istnieje Jego Słowo, musi ono być Bogiem. „Jeżeli zaś jest poza Bogiem – zwracał się do wyznawców islamu w mało dialogicznym duchu Ojciec Kościoła – to według was Bóg jest «niemy» i «bezduszny». Zatem zapobiegając «skolegowaniu» Boga – zarżnęliście Go. Lepiej by było dla was powiedzieć, że posiada kolegę, niż zarżnąć Go i sprowadzić do kamienia czy drzewa, czy do jakiegoś innego pozbawionego czucia przedmiotu”.

Warszaw Meczet - 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons
Warszaw Meczet – 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons

Historia formowania się chrześcijańskiego dogmatu trynitarnego wygląda, by użyć sformułowania Josepha Ratzingera, „jak cmentarzysko herezji”, które stały się jednak z grobowców „kamieniami budowlanymi katedry”, gdy częściowe prawdy (herezja oznacza wybór części kosztem pełni) znalazły swoje miejsce w większej całości. Na odrzuceniu Kamienia Węgielnego i sam Mahomet nie mógł zbudować katedry, jedynie meczet – cmentarz dla Boga w Trzech Osobach. Taki „monolitycznie monoteistyczny” Bóg nie „koleguje” się z człowiekiem. Nie dziwi więc, że Koran, „jak twierdzą muzułmanie, został podyktowany słowo w słowo, sylaba po sylabie” (George Weigel), analogicznie do bajkowych wyobrażeń o gołąbku Ducha Świętego gruchającym do ucha autora natchnionego, podczas gdy poważne podejście do Biblii ukazało poważne traktowanie człowieka przez Boga w procesie powstania ksiąg świętych.

Można być naukowcem i nie stracić zdrowego rozsądku, ale można też na tak zwany „chłopski rozum”, bez wnikania w szczegóły, zauważyć korelację istniejącą między pojmowaniem dialogu międzyludzkiego a postrzeganiem stosunku Boga do człowieka. Zdaje się, że zanim zasiądzie się do dialogu, należałoby najpierw podialogować na temat rozumienia samego dialogu. (Ale i ten wstępny „dialog o dialogu” wymaga odpowiedniego podejścia – a więc regressus ad infinitum). Nie sądzę, żeby jedna ze stron (która?) widziała w dialogu wzajemną wymianę darów, a w uczestniku dialogu – osobę którą należy potraktować z godnością, której Bóg (zgadnij, który?) nie przyznał nawet Mahometowi.

Czy więc nie ma szansy na wyjście z impasu? Otóż jest o tyle, o ile chrześcijaństwo ma moc oddziaływania również poza granicami Kościoła. Jeśli chrześcijanie się nie mylą co do Boga, który się nie pomylił w afirmacji człowieka, to należy się spodziewać – powolnego, rzecz jasna, i obarczonego błędami – procesu dochodzenia do tych wartości, które wyrosły z chrześcijaństwa i które są wartościami po prostu „ludzkimi”, również poza bezpośrednim wpływem chrześcijaństwa; w pewnym sensie bardziej „pod prąd” niechrześcijańskich religii niż w ich głównym nurcie. Ostatecznie bowiem chrześcijaństwo, ta, jeśli tak można rzec, „religia Boga i człowieka”, jest zarówno Boska, jak i ludzka, a zatem na tyle odpowiada prawdzie o człowieku, że prawda, nawet jeśli tylko w wymiarze wartości chrześcijańskich (= również ludzkich), jakoś się do niego „przekopie”. Chyba że teraz ja ulegam tej samej słabości zapomnienia o mocy chrześcijaństwa, którą krytykowałem…

Pochód chrześcijaństwa będzie trwał, choć niekoniecznie w tej „widzialnej” formie zewnętrznego zwycięstwa, jakiej się, raczej nie po chrześcijańsku, słabi chrześcijanie spodziewają. Islam stanowi krok wstecz w stosunku do chrześcijaństwa. Wielka musi być moc chrześcijaństwa, skoro reakcja na objawienie Boga okazuje się tak silna.

Sławomir Zatwardnicki