Archiwa tagu: Chrystus

Dialog „koleżków” z „rzeźnikami”

Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons
Arabische Koran-Handschrift1077.jpg, źródło: Wikimedia commons

W chrześcijaństwie tkwi tak wielka siła, że nawet sami chrześcijanie okazują słabość w uświadomieniu sobie jej realnego oddziaływania.

Zaprawdę wielką moc ma ta wiara, z której gorczycznego ziarna wyrosło drzewo wartości tak wielkie, że przesłania ono widok na świat bez tych wartości. Ta chrześcijańska „belka” w oku nie pozwala zauważyć „drzazgi” w oku niechrześcijańskim – żeby nie powiedzieć wprost: muzułmańskim. Dane mi było uczestniczyć w sympozjum poświęconym islamowi, i ze zdumieniem odkryłem regułę niemal bez wyjątków, która rządzi naukowcami zajmującymi się relacjami międzyreligijnymi: otóż w głowach tęgich się nie mieści, że druga strona dialogu może na rzeczywistość patrzeć, pozwólmy sobie na „kościelno-poprawny” eufemizm, z nieco innego punktu widzenia.

Punkt widzenia zależy zaś nie od punktu siedzenia, jak zwykło się mówić, ale od doktryny, na której stoi dana religia. A zatem nieświadome założenie przyjmowane „na wiarę” przez chrześcijańskich uczestników siadających do dialogu z muzułmanami jest takie: prawdy wiary, które się przyjęło, nie mają na tyle znaczącego wpływu na postrzeganie całej rzeczywistości, żeby zawracać sobie głowę pytaniami o to, z jakim nastawieniem druga strona siada do rozmowy i jak pojmuje sam fakt dialogu, jego założeń oraz celu, do jakiego miałby prowadzić. Albo inaczej – mądrej głowie dość trzy słowie – jakimi wartościami żyje?

Temu założeniu towarzyszy zresztą bliźniacze: odrzucenie prawdy objawionej też nie pozostawia śladu w człowieku. A przecież gdyby tylko dość głęboko pokopać w historii islamu (zajęcie cokolwiek – zgadnij niemuzułmański Koteczku, dlaczego? – ryzykowne), okazałoby się, że islam, który „spadł z nieba”, nie gardził ziemskim budulcem w postaci heterodoksyjnych poglądów dotyczących Osoby Chrystusa, a co za tym idzie – odrzuciwszy Wcielenie, pozostawiał Boga „w niebie”, absolutnie transcendentnego, niezdolnego do obecności na ziemi, jednojedynego zamiast Trójjedynego, a zatem pozbawionego wewnątrzboskiego „towarzystwa”. A Bóg nierelacyjny sam w sobie – nie ma „mocy”, by wejść w relację z człowiekiem.

Muzułmanie nazywali chrześcijan „koleżkami”, którzy rzekomo dodali do Boga „kolegę”, Syna Bożego. W reakcji na to Jan Damasceński nazywał odrzucających Bóstwo Chrystusa „rzeźnikami” Boga, skoro nie chcieli oni uznać, że jeśli w Bogu istnieje Jego Słowo, musi ono być Bogiem. „Jeżeli zaś jest poza Bogiem – zwracał się do wyznawców islamu w mało dialogicznym duchu Ojciec Kościoła – to według was Bóg jest «niemy» i «bezduszny». Zatem zapobiegając «skolegowaniu» Boga – zarżnęliście Go. Lepiej by było dla was powiedzieć, że posiada kolegę, niż zarżnąć Go i sprowadzić do kamienia czy drzewa, czy do jakiegoś innego pozbawionego czucia przedmiotu”.

Warszaw Meczet - 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons
Warszaw Meczet – 2015.JPG, źródło: Wikimedia commons

Historia formowania się chrześcijańskiego dogmatu trynitarnego wygląda, by użyć sformułowania Josepha Ratzingera, „jak cmentarzysko herezji”, które stały się jednak z grobowców „kamieniami budowlanymi katedry”, gdy częściowe prawdy (herezja oznacza wybór części kosztem pełni) znalazły swoje miejsce w większej całości. Na odrzuceniu Kamienia Węgielnego i sam Mahomet nie mógł zbudować katedry, jedynie meczet – cmentarz dla Boga w Trzech Osobach. Taki „monolitycznie monoteistyczny” Bóg nie „koleguje” się z człowiekiem. Nie dziwi więc, że Koran, „jak twierdzą muzułmanie, został podyktowany słowo w słowo, sylaba po sylabie” (George Weigel), analogicznie do bajkowych wyobrażeń o gołąbku Ducha Świętego gruchającym do ucha autora natchnionego, podczas gdy poważne podejście do Biblii ukazało poważne traktowanie człowieka przez Boga w procesie powstania ksiąg świętych.

Można być naukowcem i nie stracić zdrowego rozsądku, ale można też na tak zwany „chłopski rozum”, bez wnikania w szczegóły, zauważyć korelację istniejącą między pojmowaniem dialogu międzyludzkiego a postrzeganiem stosunku Boga do człowieka. Zdaje się, że zanim zasiądzie się do dialogu, należałoby najpierw podialogować na temat rozumienia samego dialogu. (Ale i ten wstępny „dialog o dialogu” wymaga odpowiedniego podejścia – a więc regressus ad infinitum). Nie sądzę, żeby jedna ze stron (która?) widziała w dialogu wzajemną wymianę darów, a w uczestniku dialogu – osobę którą należy potraktować z godnością, której Bóg (zgadnij, który?) nie przyznał nawet Mahometowi.

Czy więc nie ma szansy na wyjście z impasu? Otóż jest o tyle, o ile chrześcijaństwo ma moc oddziaływania również poza granicami Kościoła. Jeśli chrześcijanie się nie mylą co do Boga, który się nie pomylił w afirmacji człowieka, to należy się spodziewać – powolnego, rzecz jasna, i obarczonego błędami – procesu dochodzenia do tych wartości, które wyrosły z chrześcijaństwa i które są wartościami po prostu „ludzkimi”, również poza bezpośrednim wpływem chrześcijaństwa; w pewnym sensie bardziej „pod prąd” niechrześcijańskich religii niż w ich głównym nurcie. Ostatecznie bowiem chrześcijaństwo, ta, jeśli tak można rzec, „religia Boga i człowieka”, jest zarówno Boska, jak i ludzka, a zatem na tyle odpowiada prawdzie o człowieku, że prawda, nawet jeśli tylko w wymiarze wartości chrześcijańskich (= również ludzkich), jakoś się do niego „przekopie”. Chyba że teraz ja ulegam tej samej słabości zapomnienia o mocy chrześcijaństwa, którą krytykowałem…

Pochód chrześcijaństwa będzie trwał, choć niekoniecznie w tej „widzialnej” formie zewnętrznego zwycięstwa, jakiej się, raczej nie po chrześcijańsku, słabi chrześcijanie spodziewają. Islam stanowi krok wstecz w stosunku do chrześcijaństwa. Wielka musi być moc chrześcijaństwa, skoro reakcja na objawienie Boga okazuje się tak silna.

Sławomir Zatwardnicki

Dzielenie nerwu na czworo

Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons

Powiedzmy eufemistycznie, że w IV i V wieku chodziło o spory. Tyle że takie „na śmierć i życie”. Nie zawsze na śmierć i życie ortodoksów czy herezjarchów – ale bez wątpienia na życie wspólnoty wierzących, a więc również jej członków, także tych żyjących w XXI wieku. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ciekawy paradoks: często to właśnie obrońcy ortodoksji bywali prześladowani, a ich błądzących adwersarzy za życia chwalono, by dopiero po śmierci potępiać. Do tego potępiania dołączamy się często my, karły wspinające się na barki gigantów-herezjarchów, w reakcji do poglądów których rodziła się ortodoksja.

Dlaczego ówcześni uczestnicy kontrowersji chrystologicznych z takim zaangażowaniem opowiadali się za którymś z rozwiązań? Tak pytać mogą jedynie współcześni, którzy zatracili przekonanie o nierozdzielnym związku zbawienia z prawdą. Dla takich Chrystus mógłby zbawiać nawet wtedy, gdyby nie był zarówno prawdziwym Bogiem, jak i człowiekiem, mówiąc językiem Leona Wielkiego, bez żadnego braku. Jak to, przecież Bóg może wszystko, prawda? – zapyta któryś z czytelników. Otóż nieprawda. Zbawia nie tyle Bóg, ile Bóg, który stał się człowiekiem. Oto chrześcijańskie, czyli – dodajmy, jeśli to jeszcze nie jest jasne – prawdziwe pojęcie zbawienia.

Dogmatyczne uściślenia wykuwano „w trakcie morderczych zmagań o to, by prawdzie o nadzwyczajnym samoobjawieniu Boga nadać spójny charakter” (Alban McCoy). Proces formowania się ortodoksji można za Chestertonem „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie”. Stąd zażarte potyczki o prawdę doktrynalną nierozdzielną od doświadczenia zbawienia. Kształtująca się chrystologia wiązała się z soteriologią na zasadzie „sprzężenia zwrotnego”: jedno oświecało i pogłębiało drugie. Tylko dlatego Chrystus zbawia, że jest taki a taki; jest taki a nie inny, ponieważ zbawia. Nerwem chrystologicznych kontrowersji stała się tajemnica Wcielenia, a dokładniej: wyjaśnienie sposobu, w jaki Ten, który jest Bogiem, może być również człowiekiem.

Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie żeby bez wiedzy o chrystusowej ontologii Soter nie mógł „działać”, jednak nie byłoby wybawienia bez Tego, o którym dowiedzieliśmy się z Objawienia, że był i człowiekiem, i Bogiem. W pewnym sensie dopiero Objawienie – coś o niebo więcej, ale i nie mniej niż wiedza – tożsamości Chrystusa zbawia człowieka. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Cóż by nam przyszło po przyjściu Chrystusa, gdyby nie był on Pośrednikiem w ortodoksyjnym sensie, czyli Bogiem i człowiekiem w jednej Osobie, lecz, jak chciał Ariusz, jakimś bytem pośrednim między Bogiem a stworzeniem? W jaki sposób mógłby zbawić nas, ludzi, jeśli nie stałby się człowiekiem, który zbawia nas „od środka”, od człowieczeństwa, za pośrednictwem ludzkiej woli – tej, w której dokonał się upadek?

Wiara, jeśli ma zbawiać, nie może być rozdzielona od prawdy. Dlatego – pisał Leon Wielki w nawiązaniu do Mt 7,14: „nie tylko w praktykowaniu cnót, nie tylko w zachowywaniu przykazań, ale i w (rozróżnianiu) szlaków wiary »ciasna i wąska jest ta droga, która wiedzie do żywota«”. Szerokie i przestronne są zaś heterodoksyjne pobocza. Dlatego łatwiej jest być heretykiem niż ortodoksem. Owszem „dogmaty są światłem na drodze naszej wiary; oświecają ją i nadają jej pewność”, ale nie odejmują jej trudności.

Jeśli „Kościół przeciwstawia się herezjom”, to ze względu na to, że „zafałszowują wizję zbawienia przyniesionego w Chrystusie” (ks. Grzegorz Strzelczyk). Prawda o Chrystusie została obroniona w Chalcedonie (451 rok), kiedy to powiedziano o zjednoczeniu natur Boskiej i ludzkiej, że dokonuje się ono „bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania”. Jeśli było to dzielenie na czworo, to nie włosa, lecz nerwu. W chalcedońskiej „apofatyczno-katafatycznej” chrystologii powiedziano wystarczająco dużo, żeby zamilczeć w obliczu misterium Wcielenia.

Sławomir Zatwardnicki

Potrynitarny przedtrynitaryzm

Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons
Filioque.JPG, źródło: Wikimedia Commons

Trzeba przyznać, że Bóg podjął się nieludzko trudnego zadania; zaprzyjaźnienie się z takim typkiem jak człowiek – wymaga nie lada wysiłku i iście Boskiej cierpliwości dla ludzkiej głuchoty również na to, co już się usłyszało.

Przyjaźń buduje się na szczerości, ale jak tu sobie na nią pozwolić, skoro potencjalny przyjaciel nie jest gotowy, by przyjąć prawdę? Odsłanianie się Boga zostało więc miłosiernie rozciągnięte przez Niego na niemiłosiernie długie wieki. Nie mógł odkryć się Bóg Syn, póki nie odkryto Bóstwa Ojca, z kolei nie było roztropne „dodawać Ducha Świętego jako nowy ciężar, jeśli można użyć nieco śmiałego wyrażenia, kiedy jeszcze Bóstwo Syna nie było uznane” – tłumaczył Boską pedagogię św. Grzegorz z Nazjanzu.

Dopiero w „godzinie szczerości” Bóg ukazał się jako Trójjedyny. Długo trzymana w tajemnicy Tajemnica, teraz „odkorkowana”, wybucha. Objawienie rozsadza dotychczasowe wyobrażenia i oczekiwania. Ale, paradoksalnie, mimo iż podarowana szczerość zostaje od razu przyjęta w pełni, to wspólnotę wierzących będzie nasycać stopniowo. Ten typ – człowiek – tak widać już ma, mógł się Bóg chyba przyzwyczaić już do tego.

Znamienne, że to właśnie liturgia Kościoła została przeniknięta trynitarnym objawieniem najszybciej i najgłębiej. Nie radzą sobie z tą liturgiczną mądrością podarowaną wspólnocie w jakiś misteryjny sposób „z góry” uczeni mędrkowie, którzy cepem ewolucyjnego postrzegania świata próbują widzieć w niej stopniowy i długotrwały rozwój od prostego nasionka do skomplikowanego drzewa. A jednak cała złożoność DNA zawierała się już w pierwotnym doświadczeniu wiary.

Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons
Trinity Ulanov.jpeg, źródło: Wikimedia Commons

Znamienne do kwadratu, że w całym dzisiejszym życiu Kościoła to właśnie liturgia pozostaje najbardziej trynitarna; żeby nie powiedzieć, że tylko ona zawiera odpowiedni poziom „cukru w cukrze”, trynitarności w wierze trynitarnej. Bo, jak wskazuje duszpasterska praxis, chrześcijanie niedogłębnie przejęli się najważniejszą prawdą wiary. Bez zbędnej „dyplomacji watykańskiej” powiedzmy za Karlem Rahnerem: „gdyby było koniecznością usunięcie nauki o Trójcy świętej jako nauki błędnej, to większa część literatury religijnej przy tym zabiegu mogłaby pozostać prawie bez zmian”.

Jeśli dziś, jak zauważa ks. Grzegorz Strzelczyk, „dość powszechnie panuje przekonanie – obecne niestety także wśród wierzących chrześcijan – że o Bogu możemy powiedzieć najwyżej, że istnieje”, a „jakiekolwiek próby dookreślenia, jaki jest, są w istocie nadużyciem”, to największego nadużycia dokonał sam Bóg, który się objawił, zamiast pozostać Anonimowym Absolutem. Nie dość, że wychynął zza chmur, w których wcześniej skryć się musiał w strategicznej „ucieczce do przodu” przed panteistycznym mieszaniem go ze światem, to jeszcze okazał się być Ojcem, Synem i Duchem Świętym.

Wymowne jest to milczenie o Trójcy uprawiane przez pokropionych wodą święconą chrześcijańskich pogan. W najlepszym razie zdaje się ono bazować na cichym założeniu, że doktryna trynitarna jest na tyle trudna, że usprawiedliwione jest mówienie o „Bogu po prostu” zamiast o „Bogu Trójjedynym”. Sam Bóg jest sobie winny, skoro oczekuje od stworzenia tego, co przerasta jego możliwości. „Talerz z wodą podano bocianowi, który po nim będzie bezskutecznie stukał” (Michał Bałucki). Jak tu się przyjaźnić z kimś, kto serwuje Boskie tajemnice nie bacząc na konstrukcję ludzkiego „dzioba”?

Nowina najgorsza polegałaby na tym, że Dobra Nowina o Trójcy w ogóle nie byłaby jeszcze przez chrześcijan usłyszana. Może wciąż żyją oni, by użyć sformułowania Yves’a Congara, „monoteistyczną, przedtrynitarną ideą Boga”, i nawet jeśli ustami swoimi wyznają ortodoksyjne prawdy, to ich serce daleko jest od nich. Jeśli jednak „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”, to „jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli”, i w jaki sposób „mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,17.14). Ale jak mógłby im głosić prawdę ten antyewangelizator, który sam jej jeszcze nie usłyszał?

Monoteistyczni chrześcijanie głoszą (ewangelizacja) i bronią (apologia) nie tyle Boga objawienia, ile przedchrześcijańskich (czy pozachrześcijańskich) wyobrażeń Boga. Nawet jeśli ten „spoganizowany” Bóg lepszy jest od Boga „zateizowanego”, całkiem usuniętego poza nawias zainteresowań współczesnych, to jednak podstawową misją Kościoła nie jest przepowiadanie „Boga w ogóle”, ale „Boga Tego”, który objawił się we wcielonym Synu, a przez Niego dał się zaprzyjaźnić z pozostałą Dwójcą.

Należałoby zatem zacząć od początku, od nowa, od nawrócenia, od spotkania Syna; dobry początek nie jest zły! Wszak wiara w Trójcę nie jest „wymysłem teologów, ale wyznaniem ludzi, którzy znali i znają Jezusa, którzy Go pokochali” (Christoph Schönborn). W końcu choć raz niech Przyjaciel zostanie potraktowany poważnie, „po ludzku”, jak przystało na Tego, który stał się człowiekiem. Wydaje się, że przepowiadanie Słowa i liturgia to dobre „miejsce” na usłyszenie tego, co leży Bogu najgłębiej na (również ludzkim) sercu.

Napisałem „miejsce”, a nie „miejsca” – a przez to sugeruję, że być może rozdźwięk pomiędzy ewangelizacją a życiem liturgicznym, z którym mamy dziś do czynienia, jest jednym z powodów głuchoty na Trójcę. Uniemożliwia sprzężenie zwrotne, które powinno między nimi iskrzyć cały czas, by w pełni wybuchnąć w czasie Eucharystii. Jakkolwiek to brzmi dla niektórych pobożnych uszu: ani sama Msza św. nie wystarczy, ani wyizolowane głoszenie również. W takim razie: jeszcze „trochę” cierpliwości, Boże w Trójcy Jedyny!

Sławomir Zatwardnicki

Zegar długu, tykanie łaski

Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Ratusz lubań zegar.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Przejmujące słowa św. Faustyny, aż „dreszcz przechodzi po kościach” (© Michał Bałucki), gdy odnieść je nie tyle do „godziny” mojej osobistej relacji z Bogiem, ile do pewnego „etapu” historii zbawienia, który będzie dany wspólnocie wierzących a może nie zostać przez nią przyjęty.

„Łaska, która jest dla mnie w tej godzinie, nie powtórzy się w godzinie drugiej. Będzie mi dana w godzinie drugiej, ale już nie ta sama. Czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki” (Dz. 62).

Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Szczecin Zamek Ksiazat Pomorskich zegar sloneczny I.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Kołem się toczy historia łaski; powtarza się, ale nigdy tak samo, bo Bóg posuwa historię naprzód. Wszak nie kto inny tylko On wyrwał historię z zaklętego kręgu. Właśnie tykająca łaska „pcha” historię zbawienia ku celowi. Uprawia magiczne myślenie ten, kto chciałby wrócić historię lub szukać w niej nauczycielki, która zamiast uczyć samodzielnego myślenia – podpowiada gotowe rozwiązania. Czas łaski na dany czas przechodzi, a nigdy nie wraca. Gdy nie zostaje wykorzystany w ogóle, lub gdy przyjmuje się go jedynie – by raz jeszcze zacytować dziewiętnastowiecznego felietonistę – „w dozie homeopatycznej”, zaciągnięta wina rośnie, jak na zegarze długu publicznego.

„Druga godzina” łaski podarowanej w ramach Boskiej ekonomii zbawienia będzie odbierana przez wspólnotę wierzących różnie, w zależności od tego, co uczyniła ona z łaską „pierwszej godziny”. Posuwanie się historii zbawienia naprzód, ku celowi, nie musi oznaczać postępu, gdy chodzi o stopień przyswojenia wcześniejszej łaski. Z kolei nawet ta grzeszna „bezwładność” w nienadążaniu z przyjęciem łaski danego czasu nie ma władzy nad łaskawą opatrznością, jaką Bóg raczy sprawować w każdej godzinie.

Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons
Gdańsk Bazylika Mariacka (zegar astronomiczny).jpg, źródło: Wikimedia Commons

Bezprecedensowe wydarzenie Ukrzyżowania stanowi tutaj precedensowy wzorzec działania Bożego. Mimo, że bezpośrednim powodem śmierci Pana była niewiara ludzi, to przecież został On wydany z woli Bożej (por. Dz 2,23). Można by powiedzieć, że Bóg jest większy od grzechu człowieka; ale tylko dlatego, że pozwolił sobie (raczej: nam) na bycie – w pewnym sensie – mniejszym; że poddał się skutkom odrzucenia łaski. Łaskę godziny drugiej, gdy pierwszą się roztrwoniło, otrzymuje bankrut za cenę krwi Chrystusa, i warto o tym dłużnikowi pamiętać.

A przy tym nie zapominać, że gdzie Chrystus, tam i Kościół; nie zamykać oczu na to, że wydarzenie Paschy stać się musi również udziałem tych, dla których Pan umarł i zmartwychwstał. Niektórym myli się nadzieja na ostateczną szczęśliwość z oczekiwaniem optymistycznej przyszłości ziemskiej; łaska „godziny” wiecznej przesłania takim trudną łaskę godziny tego czasu, który ma do chwały prowadzić. „Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez tę ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w Jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu” (KKK 677).

Przy czym nie należy sobie, wspólnoto wierzących, schlebiać podobieństwem Ciała do Głowy Kościoła, raczej zauważyć właśnie niepodobieństwo, ze względu na które święty Oblubieniec wydaje siebie samego, aby uświęcić i oczyścić skalaną Oblubienicę (por. Ef 5,25-27). Co z zielonym drzewem uczynili, to stanie się i z suchym (por. Łk 23,31), ale właśnie ze względu na ową suchość – odrzucenie łaski wcześniejszej – wyświadczona została łaska świeża. Tylko dlatego, że gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej Bóg wylewa swoją łaskę (por. Rz 5,20), po łasce Paschy otrzymuje Kościół łaskę uczestnictwa w Passze.

Łaska tej paschalnej godziny już się nie powtórzy w godzinie drugiej. „Co w sobie zawiera, nie zmieni się nigdy; pieczętuje pieczęcią na wieki”.

Sławomir Zatwardnicki

Przypowieść o trzeźwieniu

Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons
Wine Decanters (13925503319).jpg, źródło: Wikimedia commons

Trend ściągania wszystkiego, co duchowe, na poziom psychiki, czyli „ciała i krwi”, wolno odwrócić. Można by to zrobić w duchu quasistarotestamentowym: oko za oko, ząb stały za mleczaka, konfesjonał za kozetkę. Bez naruszania tajemnicy spowiedzi powiedzmy, że chodziłoby o śmiertelny grzech psychologizowania tego, co duchowe. Ale, w ramach nowotestamentowego miłosierdzia chrześcijańskiego wobec innych a sprawiedliwego rachunku sumienia swojego, można by psychologiczne obserwacje wykorzystać do budowy przypowieści. Na przykład: odnosząc perypetie chorych związków międzyludzkich do relacji człowieka z Bogiem, której proces zdrowienia dokonuje się w zbawczej historii.

Gdyby komuś się chciało, mógłby w ten sposób pisać całe księgi, a nawet dokonać interpretacji Księgi Ksiąg pod tym kątem. Tu niech wystarczy mały przykład, zaczerpnięty z toksycznych układów osób współuzależnionych. Osoby takie mają problemy z zachowaniem równowagi między zależnością a niezależnością, i dlatego miotają się od uzależnienia do skrajnej niezależności. Jednak „przeciwieństwem współuzależnienia jest współzależność”, czyli dar „znajdowania zdrowej równowagi pomiędzy zależnością a niezależnością” (R. Hemfelt, F. Minirth, P. Meier), a nie anarchiczna niezależność.

Tej zrównoważonej postawy zabrakło Adamowi i Ewie, którzy pomylili wolność z totalną autonomią od Boga, w efekcie czego wpadli w sidła nałogowego grzechu. Jako Dorosłe Dzieci Adama, pisałem już o tym kiedyś, ponosimy konsekwencje wyboru prarodziców. Jak oni nie potrafimy „iść prosto”, lecz poruszamy się od latarni do latarni, od bezwolności w relacji z Bogiem (kompulsywna religijność naturalna), aż do destrukcyjnej emancypacji od wszelkiego wpływu Boga (ateistyczne trendy).

Akt stwórczy w naszej przypowieści, tłumaczę na osobności, po odprawieniu tłumów przypadkowych czytelników, należy widzieć właśnie jako „dobry start” do osiągnięcia celu: zdrowej na wieczność relacji człowieka z Bogiem. Stworzenie otrzymuje dar niezależności w takim stopniu, by móc w wolności budować swoją zależność od Boga. Na tyle jest sobą, żeby móc się ofiarować drugiemu, a właściwie „Drugiemu Jednemu w Trzech”, i jednocześnie by móc przyjmować miłość od Trójjedynego. Zbawienie, jeśli jego rozumienia nie będziemy zawężać do wyzwolenia od nałogu grzechowego, należy widzieć jako przebóstwienie, czyli ostateczne „skonsumowanie” tej miłości, która została zainicjowana przez Boga już w akcie stwórczym, a która dopełni się w ostatecznym podarowaniu się Boga nam, a nas Bogu. Jednak nasza z Trójcą wieczna perychoreza dokonać się może jedynie wtedy, gdy zostaniemy uwolnieni wcześniej od poadamowego problemu.

Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Flaming cocktails.jpg, źródło: Wikimedia Commons

Na razie pozostawaliśmy bezsilni, i nawet pojęcie stworzenia zostało wykrzywione w krzywym lustrze butelki współuzależnienia. A zatem proces zbawczego trzeźwienia musi oznaczać również sięgnięcie w przeszłość. Z perspektywy czasu widać, jak wielkiego wysiłku Siła Większa od nas samych musiała dokonać, żeby doprowadzić nas do przytomności, a zatem do samych siebie i do Boga, który jest tak inny od nas, że aż możemy być na Jego obraz i podobieństwo. Do tej pory cechował nas bowiem sposób myślenia, który przedstawiam za autorami książki Miłość to wybór. O terapii współuzależnień: „Jeśli przerywana linia mojego okręgu pokryje przerywaną linię twojego, to razem stworzymy ciągłą linię okręgu. Moja półosoba potrzebuje twojej półosoby po to, by utworzyć całość”.

Nie tak jest jednak w Trójcy, nie tak: ani Ojciec nie jest trzecią częścią osoby, ani Syn, ani Duchowi też nie brakuje dwóch trzecich, a razem są Jednym. Podobnie Bóg, który odwiecznie przewidział nasz udział w życiu Trójjedynego, musi być „kompletny” sam w sobie, żeby nie szukając spełnienia samego siebie – móc wejść w relację z ludźmi, którzy nie są nim. Potrzeba było także całkowitej transcendencji, żeby można było pozwolić sobie na immanencję bez ryzyka „zlania” się ze światem. Dlatego Objawienie przypomniało o nieskończonej różnicy między Stwórcą a stworzeniem, a ponieważ ono próbowało „rozpuszczać” Boga w świecie, a siebie w Bogu (panteizm), teraz potrzeba było terapeutycznej separacji, zanim miało się dokonać zdrowe zjednoczenie.

Jeśli współuzależniony szuka własnej tożsamości w związku z innym poszukującym własnej tożsamości współuzależnionym, każdy z nich zostaje wchłonięty przez tożsamość drugiego. Z kolei współzależność człowieka z Bogiem jest możliwa tylko wtedy, gdy ten pierwszy zostaje wyrwany z pułapki współuzależnienia, a Drugi pozostaje rozpoznany jako szczęśliwy sam w sobie, nieskończenie trzeźwy, bo wolny od jakiegokolwiek poszukiwania potwierdzenia w człowieku. Dopiero relacja człowieka z chrześcijańskim Bogiem Trójjedynym prowadzić może do totalnego zjednoczenia na wieczność, z jednoczesnym poszanowaniem autonomii obu stron, Boskiej i ludzkiej.

Dlatego, jak wskazuje jeden z dokumentów Kongregacji Nauki Wiary, należy pamiętać, że „człowiek w swojej istocie jest stworzeniem i stworzeniem pozostanie na wieki, nigdy więc nie będzie możliwe wchłonięcie ludzkiego «ja» przez «Ja» Boskie, nawet w najwyższych stanach łaski”. A jednak człowiek pozostający człowiekiem stanie się Bogiem, bo „Chrystus daje nam siebie, czyniąc nas uczestnikami swojej Boskiej natury, bez naruszania natury stworzenia, w której On sam uczestniczy przez Wcielenie”. Dlatego jedynie „w chrześcijaństwie ponad wszelką miarę, bez unicestwiania w morzu Absolutu osobowego «ja», z zachowaniem statusu stworzenia, spełniają się wszystkie pragnienia zawarte w modlitwie innych religii” (Orationis formas). Tęsknoty pozachrześcijańskie to wyraz typowego dla współuzależnionych „myślenia życzeniowego”.

A teraz, jeśli to nie duchowość ma zostać wchłonięta przez psychologię, ale psychologia z zachowaniem jej tożsamości ma zostać przyjęta przez duchowość, należałoby dokonać reinterpretacji powyższej przypowieści i wskazać na niewystarczalność użytych psychologicznych obrazków z życia wziętych. Pozostawiam to już czytelnikom, podpowiadając jedynie, że relacja człowieka z Bogiem zakłada jednak niedostępną psychologii różnicę między „partnerami”. Trzeba bowiem pamiętać, że „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe” (Sobór Laterański IV). Świadomość podobnego, bo pochodnego „niepodobnego podobieństwa” należy zachować w przechodzeniu od przypowieści psychologicznej do rzeczywistości duchowej.

Sławomir Zatwardnicki

Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Wydaje się, że lepsza od prób odgadnięcia tajemnicy, na czym polega podobieństwo człowieka do Boga, który go stworzył na swój obraz, i który w końcu sam stał się człowiekiem, byłaby zgoda na paradoks. Czytaj dalej Potęga paradoksu, paradoks do potęgi

Wiara dziś i jutro

Jakie widoki na przyszłość ma wiara w niezgłębioną tajemnicę, którą nazywam Bogiem? Wiara, która jest mi bliska poprzez jedynego Pośrednika Jezusa Chrystusa – wiarygodnego świadka? Czy Jezus znajdzie ją na ziemi gdy przyjdzie? Pójdźmy tropem myśli Karla Rahnera, którego „Pisma wybrane” niedawno ukazały się w wydawnictwie WAM. Czytaj dalej Wiara dziś i jutro

Dziś felietonu nie będzie

„Przeczytawszy Ewangelię, celebrans rzekł: – Drodzy parafianie, dziś kazania nie będzie, ponieważ mam wam coś do powiedzenia”. Zacytowawszy tę „anegdotkę niepoświęconą”, którą znalazłem u ks. Jana Kracika, chciałbym przeprosić drogich Czytelników, że dziś felietonu teologicznego nie napiszę, bo mam coś ważnego do przekazania.

Händkakk 2014.JPG, źródło: Wikimedia commons
Händkakk 2014.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, warto więc zanim człek się zajmie szczegółowymi kwestiami teologicznymi, wznieść się najpierw na poziom metateologiczny, by z „lotu ptaka” (sowy?) dostrzec ogólne tendencje, które naznaczyły dotychczasowe poszukiwania zrozumienia wiary. Będą ono wciąż o sobie dawały znać w tym, w czym diabeł tkwi, skoro do tej pory w historii właśnie dzięki nim mógł on machać swoim ogonem.

Historia powtarza się, ale nigdy tak samo, dlatego należy zachować czujność, by „wyłapać” naukę o pewnych prawidłowościach zagłuszonych przez różnorodność właściwą zmiennej historii oraz pedagogii Objawienia – tylko dla takiego ucznia historia est magistra vitae. Nie jest przypadkiem, że Bóg najpierw objawił siebie, a dopiero potem odkrył przed człowiekiem znaczenie stworzenia – bo dopiero cień Tajemnicy Boga rzuca światło na całą rzeczywistość.

Nic zatem dziwnego, że błędne interpretacje odkrywanej przed człowiekiem Tajemnicy dotyczyły zrazu tego, co pierwsze i najważniejsze: misterium Boga w Trójcy oraz misterium Wcielonego. Po okresie „tradycyjnych” herezji trynitarnych czy chrystologicznych nastąpiło z kolei „przestawienie wajchy” – diabeł zaczął mieszać ogonem w rzeczywistości stworzonej przez Boga i będącej w relacji z Nim.

Nie chcąc przedłużać „felietonowego kazania, którego nie ma”, pomijam prześledzenie rewolucyjnego wpływu objawienia się Trójjedynego na postrzeganie człowieka i świata (ta rewolucja zresztą musi być kontynuowana). Wybieram drugą z hierarchicznie najważniejszych prawd wiary – tajemnicę Boga, który stał się człowiekiem, aby dzięki niej uzyskać „optykę inkarnacyjną”, czyli taki sposób „postrzegania świata i rozumienia życia, który wszystko stara się widzieć, postrzegać i rozumieć przez pryzmat tajemnicy Wcielenia” (ks. Jerzy Szymik)

Jeśli jest prawdą, że wszystko zostało stworzone w Chrystusie i dla Chrystusa (por. Kol 4,16-17), w takim razie wolno i trzeba szukać „odbicia” dwunaturowości Wcielonego wszędzie tam, gdzie ma się do czynienia ze sprawami Bosko-ludzkimi. I konsekwentnie należy założyć, że w nich ujawnią się te same błędne tendencje, które pojawiły się wcześniej jako zafałszowane interpretacje Misterium Boga-Człowieka.

By się przed nimi chronić, należy „wyłapać” błędne tendencji, jakie ujawniły się w zetknięciu z Misterium Wcielenia. Kto ma uszy do słuchania, niech słucha nie tylko ortodoksji. Nie jesteśmy „skazani na herezję”, nasza sytuacja różni się od tej, w jakiej się znalazł pewien mężczyzna, bohater anegdotki zanotowanej przez Jerzego Waldorffa w Uszach do góry, który modlił się słowami: „Dziękuję Ci, Panie Boże, żeś mi dał talent, ale dlaczego taki mały!”.

Za Psalmistą trzeba by powiedzieć: „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62,12). Dla przykładu, echo tego, co Bóg wypowiedział w Jezusie, dochodzi do głosu w tajemnicy Pisma Świętego (podwójne autorstwo, z czego wynikają dwa wymiary, Boski i ludzki), Kościoła (jako rzeczywistości Bosko-ludzkiej), relacji wiary i rozumu (synteza nadprzyrodzonego z przyrodzonym), stosunku Bożej łaski do natury ludzkiej – wszystkie one należy „usłyszeć” z inkarnacyjnej perspektywy.

Jeszcze jedna uwaga: historia, o której się mówi, że kołem się toczy, posuwa się jednak naprzód (co nie musi oznaczać postępu!). Dziś w głowie się nie mieści, że przekupki na targu kłócić się mogły o natury Chrystusa, ale do codzienności należy postrzeganie świata jako całkowicie autonomicznego względem Boga, co jest jedynie i aż herezją: zanegowaniem Boskiego „wymiaru” rzeczywistości, który nabywa ona na mocy swojego odniesienia do Boga.

Wydaje się, że z Bożego dopustu okres „ortodoksji i herezji religijnych” minął, a nastał czas „ortodoksji i herezji świeckich” czy przynajmniej nie wprost religijnych. Jednak by nie ulegać tym drugim heterodoksjom, trzeba wracać do ortodoksji już sformułowanej. Problem w tym, że się ich nie traktuje poważnie dziś, co oznacza, że być może i wczoraj nie znalazły one dostatecznego posłuchu. W każdym razie rewolucji idącej od Objawienia towarzyszy w czasie kontrrewolucja niewystarczającego przyjęcia tego, co objawione. Można by zawołać: „idzie stare” w tym znaczeniu, że to, co nadchodzi nowego, zawiera w sobie zawsze jakąś interpretację (ortodoksyjną lub przeciwnie; świadomą bądź nie) tego, co „stare”.

Dlatego wszelkie kontrowersje naszych, które się pojawiają w naszych czasach, wolno i nawet trzeba widzieć z perspektywy chrystologii, nawet jeśli nie dotyczą one wprost Chrystusa. Jeśli poprzednie doktrynalne rozróżnienia można „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie” (G.K. Chesterton), to dziś również warto posłużyć się tym samym narzędziem w ratowaniu współczesności.

Dziś felietonu nie było; był metafelieton. Czasem trzeba zamilczeć, by wygłosić kazanie. A w czasie operacji wolno mówić tylko to, co trzeba powiedzieć.

Sławomir Zatwardnicki

Halsowanie między łaską a wolnością

ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons
ORP Iskra przy zachodzie slonca 3.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie tylko alkoholicy, ale i wszyscy „chorujący” na jakiekolwiek uzależnienie, ulegają tak zwanemu „myśleniu magicznemu” czy inaczej „myśleniu życzeniowemu”; albo, żeby było bardziej pobożnie, powiedzmy: wyrażają „pobożne życzenia”. Które oczywiście mają więcej wspólnego z szaleństwem niż z pobożnością – bo czyż nie jest „zaklętym kręgiem” powtarzać w kółko te same zachowania w niechrześcijańskiej nadziei (matce wiadomo kogo), że w końcu dadzą one inny rezultat niż do tej pory? Czytaj dalej Halsowanie między łaską a wolnością

Ojciec syntezy, ojciec rozdziału

Udziału Boga i człowieka w procesie zbawienia tego ostatniego nie wolno rozpatrywać w kategoriach „przeciągania liny”.

USMC-110623-M-KV513-216.jpg, źródło: Wikimedia commons
USMC-110623-M-KV513-216.jpg, źródło: Wikimedia commons

Bóg Maksyma Wyznawcy to również mój Bóg; Ten, który jeszcze „przed wszystkimi eonami” zamyślił (nie mylić z: „zamyślił się”) ze względu na Chrystusa – i w Chrystusie – syntezę Stwórcy ze stworzeniem; wszystkiego z Tym, który „stanie się wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Właśnie w syntezie Boskości i człowieczeństwa w Chrystusie grecki teolog upatrywał klucza do całego świata, którego wszystkie struktury powinny wchodzić ze sobą w coraz to szersze (wyższe) syntezy dokonujące się według wzorca chrystologicznego, a dokładniej – chalcedońskiego: „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Starożytny a zarazem po wsze eony nowożytny klucz leży u stóp; wątpliwy „luksus polega na tym że nie muszę go podnosić będę się potykał czasem”, jak śpiewał Jakub (zwany Kubą) Sienkiewicz.

Tego klucza nie podjął Marcin Luter (zwany „bratem” lub „heretykiem”, zamiast „bez zmieszania i bez rozdzielania” – „bratem heretykiem” w jednej osobie, simul iustus et peccator). Zbudował sobie – i innym niestety również – pozornie bardziej komfortową dla rozumu ludzkiego (bo uproszczoną) wizję opartą na fundamencie „sola gratia”. „Szczyt paradoksu”, mówiąc językiem kolonistów, polega na tym, że zasada ta miała w zamiarach bronić wyłączności Chrystusa („solus Christus”), a w rzeczywistości stanowiła potknięcie się o Wcielonego, który stał się „kamieniem obrazy i skałą zgorszenia” (por. Rz 9,33). Nie taki jednak paradoks paradoksalny, jakby się skołowanemu rozumowi nie oświeconemu światłem Wcielenia wydawało: jeśli Bóg stał się człowiekiem, kto goni za tym, co Boskie uciekając przed tym, co ludzkie – musi upaść.

Wracając do Maksyma; korzystał on w swojej refleksji nie tylko z danych biblijnych, ale i z filozofii Arystotelesa, jednak w nadziei, że „mądrej głowie dość dwie słowie” wystarczy chyba ograniczyć się w krótkim z natury felietonie (to felieton ma swoją naturę?) do teologii stworzenia: jeśli Bóg widzi dobro w tym, co stworzył, to przecież tego, co dobre, nie będzie chciał potem – brakuje nawet słowa – „odstwarzać”; w Boskim planie nie ma klawisza „delete”. Paradoks chrześcijańskiego (czytaj: prawdziwego) zjednoczenia polega na tym, że prawdziwa synteza bytów dokonuje się jedynie przy poszanowaniu ich (odrębnych, istotowo różnych) natur; więcej nawet: Ojciec Wschodu słusznie podkreśla, że zjednoczenie nie tylko że nie może prowadzić do utraty właściwości natur, ale właśnie dokonuje się w oparciu o to, co charakterystyczne dla nich.

Stefan Kisielewski zauważał, że „przez pryzmat postaci nietypowej można zobaczyć życie bardziej ostro – tak jak regułę poznać można przez wyjątek, a nie przez zamykanie oczu na wyjątki”. Wyjątkiem, w którym przegląda się reguła wszystkich innych syntez dokonujących się inaczej, ale w oparciu o podobny chrystologiczny algorytm, jest oczywiście unia bóstwa i człowieczeństwa we Wcieleniu. Zjednoczenie natur Boskiej i ludzkiej dokonuje się w Osobie Syna na bazie tego, co odróżnia Syna od Ojca, oraz tego, co odróżnia człowieczeństwo Jezusa od pozostałych ludzi. Pomiędzy Bóstwem jednak i człowieczeństwem zionie istotowa przepaść, dlatego bóstwo, podkreślał Wyznawca – „nigdy nie utożsami się istotowo z człowieczeństwem, ponieważ przez zjednoczenie z Bóstwem nic stworzonego nie może się stać z nim współistotne czy tej samej natury”.

Paradoksalnie o tę przepaść można się łatwo potknąć – gdy nie zauważy się, że właśnie w niej skrywa się Dobra Nowina; a nawet dwie. Po pierwsze, został jednak przerzucony „most nad przepaścią”, a jest on „mostem personalnym” – zjednoczenie Boga z człowiekiem odbywa się nie na poziomie nieskończenie różnych natur, ale Osoby. A po drugie, jeśli inkarnacja nie wynika z konieczności natury (Bóg nie był „zmuszony” do Wcielenia), lecz jest łaską wyświadczoną „dla naszego zbawienia”, jak wyznajemy w Credo, to w takim razie synteza tego, co silniejsze (Bóstwo) z tym, co słabsze (człowieczeństwo) nie oznacza, że to ostatnie staje się „niepełnosprawne”. Owszem zarówno zostaje zachowana nieskończona różnica natur, jak i dokonuje się jedność Boga i człowieka.

Nie zamykanie oczu na refleksję uczynioną przez wschodniego Ojca chrześcijańskiej syntezy pozwala dostrzec ten klucz, o który potknął się ojciec podziału Kościoła zachodniego. Dokonał on nieuprawnionego „rozdzielenia” tego, co z woli Bożej ma się jednoczyć „bez zmieszania”. A właśnie i jedynie Chalcedon odczytany przez Wyznawcę i przyłożony do relacji pomiędzy łaską Bożą a współpracą wyznawców Boga z tą łaską, otwiera drzwi ortodoksyjnej interpretacji. Łaska Boża, dzięki której człowiek staje się przysposobionym (nie naturalnym!) dzieckiem Boga i może uczestniczyć w wewnętrznym życiu Trójjedynego, jawi się oczywiście czymś nieskończenie różnym od naturalnych zdolności stworzenia; jako taka może być jedynie prezentem „z góry” (por. KKK 1996-1998). Ale przecież cały chrześcijański paradoks polega na tym, że nie straszna jest ta „przepaść” zionąca pomiędzy „górą” a „dołem”, których synteza dokonała się w Chrystusie. Dlatego „bracia ortodoksi” mówią o cooperatio człowieka z Bogiem, które dokonuje się „bez zmieszania” z łaską (mieszanie oznaczałoby zarówno „osłabienie” działania Bożego, jak i „okaleczenie” ludzkiej zdolności do współdziałania), ale i „bez rozdzielania”.

Protestancka odmiana rozdzielającego „nestorianizmu” prowadzi konsekwentnie do zbawienia rozumianego „po monofizycku”, jako będącego jedynie Bożym darem i niczym więcej, czy raczej: i niczym ludzkim. Paradoksalnie, właśnie protestanci okazują się zamknięci w tym, co charakteryzuje ludzką rzeczywistość: tkwią bowiem w kazamatach czaso-przestrzennego postrzegania Bosko-ludzkich relacji. Dlatego udział Boga i człowieka w procesie zbawienia tego ostatniego widzą jako swego rodzaju „zawody w przeciąganiu liny”: w tej konkurencji człowiek musi się jawić konkurentem Boga, a zatem by ratować Stwórcę przed stworzeniem – trzeba poświęcić tego, którego Bóg uczynił przecież „bardzo dobrze”. (Nie przypadkiem „brat heretyk” w ortodoksyjnej Siostrze Maryi będzie widział nie tyle osobę, ile warsztat, w którym Bóg pracuje; mere passive, bierne poddanie się łasce, nie jest możliwe w przypadku człowieka – zatem „delete”). Tymczasem wystarczyłoby Boski udział w zbawieniu widzieć jako leżący na innej płaszczyźnie. Jeśli już trzymać się konwencji sportowej: niechże człowiek ciągnie linę, którą jest nie co innego jak łaska Boża (przepraszam wszystkich personalistów za chwilowe „urzeczowienie” łaski) zrzucona mu z nieba.

Z kolei dla zachowania uprzedniości łaski uciekają się protestanci do „rozdzielenia” czasu i wieczności, które prowadzi do „pomieszania” w miejsce koniecznej i przewidzianej „przed wszystkimi eonami” syntezy. Uwięzienie w czasie każe im patrzeć na człowieka jako niezdolnego do współpracy z Bogiem, a właśnie spojrzenie „z lotu ptaka” (czy raczej: „z lotu Gołębicy”), czyli z perspektywy wiecznego zamysłu Boga, pozwoliłoby dostrzec, że nie ma takiego czasu w życiu człowieka, w którym ten pozostawałby poza łaską; i konsekwentnie: nie wolno patrzeć na człowieka, nawet upadłego, jak na „niepełnosprawnego” w takim stopniu, by nie mógł współpracować z Bogiem. Sformułowanie katolicko-luterańskiej Wspólnej Deklaracji w sprawie nauki o usprawiedliwieniu: „wszystko, co w człowieku poprzedza wolny dar wiary i po nim następuje, nie jest podstawą usprawiedliwienia i nie przyczynia się do niego” jest o tyle słuszne, o ile owego „poprzedzania” nie widzi się czasowo.

„Nie Adam i jego grzech pierworodny ma pierwszeństwo, tylko Chrystus jako »Pierworodny wobec każdego stworzenia« (Kol 1,15), zarówno w dziejach ludzkości, jak i życiu każdego człowieka” (ks. Jacek Bolewski). Nie było takiego „czasu w wieczności”, w którym Bóg musiałby zamyślić się nad tym, co czynić z upadkiem człowieka. „Nie ma jednej chwili w życiu człowieka, aby Chrystus pozostawił go samotnego »na pastwę« mocy zła. Zbawiciel pochyla się miłosiernie nad każdym człowiekiem i nad wszystkimi ludźmi w każdym momencie ich istnienia” (Józef Majewski). A zatem nie ma takiego „czasu w czasie”, żeby człowieka nie obejmowała łaska Boża i nie uzdalniałaby Go do współpracy z Bogiem w dziele zbawienia.

Tug of War (3633463549).jpg, źródło: Wikimedia commons
Tug of War (3633463549).jpg, źródło: Wikimedia commons

„Z pewnością my także działamy, ale współdziałamy z Bogiem, który działa. Wyprzedziło nas bowiem Jego miłosierdzie, abyśmy zostali uzdrowieni, i wciąż podąża za nami, abyśmy raz doznawszy uzdrowienia, stale byli ożywiani; wyprzedza nas, abyśmy byli wzywani, podąża za nami, abyśmy zostali okryci chwałą; wyprzedza nas, abyśmy żyli wedle pobożności, podąża za nami, abyśmy wiecznie żyli z Bogiem, gdyż bez Niego nic nie możemy uczynić” (św. Augustyn).

Bóg „ściga” człowieka łaską, a choć ten ucieka, to i tak łaska już go „dopadła”. Bez łaski nie da się bowiem przyjąć łaski i z nią współdziałać. To wydaje się tak proste, jak trudna do zrozumienia jest tajemnica Wcielenia. Najlepiej uciec więc przed tym paradoksem do innego paradoksu autorstwa Maksyma Wyznawcy, według którego już „samo stworzenie ma swój przedwieczny początek w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”. Oto „wzgardzony i odepchnięty przez ludzi” (Iz 53,3) klucz potknięcia.

Sławomir Zatwardnicki