Dla wyluzowania przed meczem z Niemcami sięgnąłem po Złotą Legendę bł. Jakuba de Voragine. Ten biskup i dominikanin z XIII wieku zawarł w fantastycznym dziele opowieści i rozważania o świętych, przechowywanych od niepamiętnych czasów przez Kościół. Zdumiewa to, że ten potężny zbiór różnych żywotów — w tym męczenników za wiarę, przedstawionych często w sposób humorystyczny i anegdotyczny – był wykorzystywany w kazaniach na poszczególnie dni roku kościelnego. Jakub de Voragine dokonał jedynie kompilacji tych legend tak, by były one krzepiącą wiarę opowiadaniami dla wiernych, a nawet podręcznikiem(!) dla kleryków w seminariach.
W legendzie na dzień św. Jana Apostoła i Ewangelisty odnaleźć można motywy bardzo stare, sięgające pierwszych wieków chrześcijaństwa. Przeplatają one w piękny sposób prawdę historyczną z legendą i nawet, jeśli sięgają do apokryfów to jednak ukazują w sposób znakomity prawdy ewangeliczne. Oto ta legenda przytoczona prawie dosłownie z niewielkimi skrótami:
Jan, ukochany przez Pana i powołany jako niewinny młodzieniec, skoro apostołowie rozeszli się po zesłaniu Ducha Świętego, udał się do Azji i założył tam wiele kościołów. Cesarz Domicjan dowiedziawszy się o otaczającej go sławie kazał go sprowadzić do Rzymu i przed Bramą Latyńską wrzucić do kotła wrzącego oleju, ale on wyszedł zeń nietknięty, tak jak wolny był zupełnie od zepsucia cielesnego. /Ten fakt opisuje poważny prawnik i teolog z II wieku Tertulian – R.K./ Cesarz widząc to, zesłał Jana na wygnanie na wyspę Patmos, gdzie przebywając w samotności napisał Apokalipsę.
Po śmierci Dioklecjana Apostoł mógł wrócić z wyspy Patmos do Efezu i dalej głosić Słowo Boże. Jan wszedł raz w Efezie do łaźni, by się kąpać, i gdy zobaczył tam heretyka Cerynta zaraz wyskoczył ze słowami: Uciekajmy stąd, aby nie zawaliła się na nas ta łaźnia, w której kąpie się wróg prawdy, Cerynt. (Anegdotę te przytacza już św. Ireneusz w II wieku. Cerynt żył w końcu I wieku w Azji Mniejszej, był zwolennikiem kierunku judaizującego w chrześcijaństwie, i prekursorem gnostycyzmu. „Niejaki Cerynt nauczał w Azji, że ten świat nie pochodzi od pierwszego Boga, tylko od określonej Mocy …O Jezusie twierdził, że nie został zrodzony przez dziewicę… Twierdził, że po chrzcie zstąpił na niego Christos w postaci gołębicy. Wtedy głosił nieznanego Ojca i dokonywał cudów. Następnie pod koniec opuścił potajemnie Christos Jezusa, który cierpiał i powstał ( z martwych). Christos pozostał niecierpiętliwym, ponieważ był natury duchowej” ( Adversus haereses, I.26,1 tł. W. Myszor, Katowice 2016). W innej opowieści autor zbioru legend powołuje się na św. Hieronima –Ojca Kościoła. Otóż Św. Jan bawił w Efezie do późnej starości, tak, że już na rękach nosili go do Kościoła jego uczniowie. Nie mógł już wiele mówić, miał jednak zwyczaj powtarzać te słowa: Syneczkowie, kochajcie się wzajemnie. Wreszcie bracia, którzy z nim byli, zdziwieni, że zawsze to samo powtarzał, zapytali go: Nauczycielu, dlaczego zawsze to samo mówisz? A on odparł: Bo to jest przykazanie Pańskie i jeśli tylko jego będziecie przestrzegać, wystarczy.
Jeszcze jedno opowiadanie sięgające początku III wieku, o cechach może nawet autentycznych, oparte na realnych i znanych skądinąd faktach. Gdy św. Jan miał pisać ewangelie, zapowiedział najpierw post, w czasie którego wszyscy mieli się w tej intencji modlić. Usunął się w ustronne miejsce, aby tam spisać tajemnic Boże i modlił się, aby w czasie pisania nie miał żadnych przeszkód ze strony deszczu i wiatru. Podobno do dziś dnia siły natury otaczają to miejsce w Efezie tymi samymi względami.
Jakub de Voragine stara się być wiarygodnym i powołuje się często na autorów opowiadań, które cytuje. Jest tak w jeszcze jednym tu zamieszczonym opowiadaniu, gdy pisze: A gdy Jan dożył 99 lat, wedle Izydora — Doktora Kościoła z VII wieku — w 67 lat po męce Pańskiej, pojawił mu się Chrystus z uczniami swymi mówiąc: Pójdź do mnie, umiłowany, bo czas już, abyś ucztował u mego stołu z braćmi twymi. I Jan wstał i zaczął iść. Ale Pan rzekł:
„W niedzielę przyjdziesz do mnie. Gdy więc nadeszła niedziela, cały lud zgromadził się w kościele pod wezwaniem św. Jana. A on od pierwszego piania kogutów uczył ich zachęcając, aby byli wytrwali w wierze i skorzy w wypełnianiu przykazań Bożych. Następnie polecił wykopać kwadratowy dół koło ołtarza, a ziemie wyrzucić poza kościół, po czym zstąpił doń i wyciągając do Boga ręce rzekł: Oto przychodzę, zaproszony na ucztę Twoją, Panie Jezu Chryste, dzięki czyniąc, że raczyłeś mnie zaprosić do stołu Twego, boś wiedział, że z całego serca mego pragnąłem Cię. A gdy skończył modlitwę, takie światło zajaśniało nad nim, że nikt nie mógł nań spojrzeć. Gdy zaś światło znikło, znaleziono dół pełen manny, która tam się rodzi aż do dnia dzisiejszego i jakby wytryska na dnie jamy na kształt drobnego piasku, tak jak to bywa w źródłach”.
Złota Legenda zawiera wspaniałe anegdoty o świętych. Niektóre, zaopatrzone w glosy z myślą o prostym odbiorcy nieznającym łaciny, można dostrzec już w zabytkach piśmiennictwa polskiego XIV wieku. „ Zupełnie wyraźne są one w Kazaniach gnieźnieńskich, zwłaszcza w kazaniu o św. Janie apostole”. ( Złota Legenda, wstęp: Marian Plezia,s.49,PAX 1983). Pełne miłości, ukazują pogodną i wręcz wesołą stronę średniowiecznego chrześcijaństwa. Próba odmitologizowania tych tekstów w duchu Bultmanna byłoby barbarzyństwem. Natomiast próba ożywienia letnich kazań starożytną anegdotą…why not? Może jednak średniowiecze nie było tak ciemnie i ponure, jak się czasem wydaje?
Archiwa tagu: Kościół
Zakochany w Jezusie Chrystusie
Prof. Henri Crouzel SJ pisze o nim: „Jest największym teologiem, jaki wydał Kościół Wschodni, a dorównują mu jedynie Augustyn i Tomasz z Akwinu. Pomimo ataków, jaki nań przypuszczono, stał się, mimo kilku zastrzeżeń, niekwestionowanym mistrzem wielkich doktorów z IV wieku, ‘Mistrzem Kościołów po Apostole’, by przytoczyć Dydyma Ślepego. Jednak w drugiej połowie IV wieku sformułowano system oparty jedynie na niektórych aspektach jego myśli, tłumiąc wszystko to, co je równoważyło. W rezultacie Orygenes został potępiony…” (Orygenes, Przedmowa, homini2004).
Paradoksem jest to, że niezależnie od dawniejszych ocen, na Orygenesa powołuje się w swych dokumentach Sobór Watykański II, ( por. KK6; 40; DM9; DK7), oraz że homilie świętego „heretyka” znalazły się w nowym wydaniu rzymskiego brewiarza. Niegdyś próbowałem szerzej zgłębić myśl Aleksandryjczyka, podjąłem próbę rekonstrukcji treści apologii chrześcijaństwa w jego dziele „Κατὰ Κέλσου”. ( Na roku doktoranckim miałem wspaniałych nauczycieli, m.in. profesorów ks. Emila Stanulę, ks. Wincentego Myszora, ks.Tadeusza Dejczera, wkrótce potem jednak wyjechałem bezterminowo z kraju ).W tym szkicu chciałbym ukazać Orygenesa, jako zakochanego w Bogu mistyka. Trudnością jest to, że „ Stalowy” (taki zyskał przydomek ze względu na cechy charakteru) w swych dziełach prawie nic nie mówi o sobie. Ale te świadectwa, które zachowały się, pozwalają uchwycić jego osobiste doświadczenie Boga.
Crouzel przytacza wprost jedno z nich:
Następnie spostrzega Oblubieńca, a ten, gdy został dostrzeżony, odchodzi. I wiele razy robi to w całej Pieśni, czego nie rozumie nikt, kto sam tego nie doświadczył. Często, Bóg mi świadkiem, dostrzegałam, ze Oblubieniec zbliża się do mnie i długo ze mną przebywa; a skoro nagle odszedł, nie mogłam znaleźć tego, czego szukałam. Znowu więc pragnę jego przyjścia, a On czasami ponownie przychodzi. Lecz kiedy przybył, kiedy dotknęła g moja ręka, znów się oddala, a kiedy odchodzi, znów go szukam. Wiele razy robi to, aż wreszcie uchwycę go i wstąpię wsparta na moim Oblubieńcu”(Homilia o pieśni nad Pieśniami, rozdz.7, s. 206).
To nie jest przyjęty język wysławiania się, niemający nic wspólnego z osobistym doświadczeniem. W chrześcijaństwie byli przed Orygenesem pisarze mistyczni, miedzy inni apostołowie Jan i Paweł, Ignacy z Antiochii, czy Klemens Aleksandryjski. Ale nie ma u nich tonu tak żarliwych emocji, obecnych w tym i w wielu innych orygenesowskich frazach. Także w mistyce filońskiej, gnostyckiej bądź średnioplatonskiej nie ma osobistego związku miłości, między wierzącym a Chrystusem. Jeśli nie ma wcześniejszych wzorów takiego wysławiania się, trudno zatem dopatrywać się w nim jakiegoś gatunku literackiego. Orygenes, jako pierwszy w tradycji chrześcijańskiej, wyraził ideał poznania mistycznego w całym jego bogactwie. Skąd miałby je czerpać, jeśli nie z własnego doświadczania? Skoro nie obcował w swoim życiu z owymi tajemnicami, możliwe jest, że posiadał tak bezbłędną intuicję? Czy mógł być aż tak wyczulony na wszystkie niuanse mistyki Pisma świętego, wymyślając język, którym w późniejszych czasach posługiwało się wielu mistyków? A może trzeba jednak przyjąć, że osobiście ich doświadczył? „Tylko duchowe może poznać duchowe, jak często pisał, powtarzając Pawła”(Crouzel).
Temat mistycznych zaślubin należy u Orygenesa do najważniejszych. Już niektórzy Żydzi uważali, ze poemat miłosny zwany Pieśnią nad Pieśniami, traktuje o miłości Boga i Izraela. Nowy Testament odnosi ją do Chrystusa i Kościoła, a Orygenes idzie jeszcze dalej. Oblubienica oznacza nie tylko Kościół, ale także jednostkowa dusza wierna jest oblubienicą, ponieważ należy do Kościoła i jest zaślubiona Chrystusowi. Z tymi tematami łączy wątek miłosnej strzały i miłosnej rany.Tą strzałą jest nie tylko Chrystus, ale wszyscy, którzy zwiastują jego Słowo. Strzała ta symbolizuje zatem przede wszystkim miłość. Czasami jest to także żal za grzechy i skrucha, jaką ta strzała wzbudza.
Temat zaślubin wiąże Orygenes nie tylko z zespoleniem i miłością, ale także z duchowym rodzeniem. Orygenes wnioskuje tu za Pawłem: dusza poczyna ze Słowa i dusza poczyna Słowo, Słowo obecne w duszy. (Ga 4,19). Ale Orygenes kontempluje jeszcze głębiej: skoro dusza daje życie Słowu, to jej modelem jest Maria.”Wszelka dziewicza i i nieskalana dusza, która poczęła się z Ducha Świętego, aby zrodzić wolę Ojca, jest matką Jezusa” (ComMt281). Te narodziny Chrystusa w duszy wiążą się z przyjmowaniem Słowa, a zatem Jezus rodzi się jakby w duszach nieustannie. Orygenes wnioskuje dalej; jeśli Chrystus nie rodzi się we mnie, nie mogę być zbawiony. Narodziny Jezusa w Betlejem przynoszą skutki w porządku odkupienia, o ile każdy z osobna będzie uczestniczył w nadejściu Jezusa i przyłączy się do Niego. Taki jest „ Chrystus, istniejący w każdym człowieku”(ComJ10,16).
***
Modlitwa Orygenesa o spojrzenie duchowe:
Oby i nam położył Pan Jezus ręce swoje na oczy,
abyśmy i my zaczęli patrzeć nie na to, co widzialne,
lecz na to, co niewidzialne;
niech otworzy nam te oczy,
które nie oglądają rzeczy teraźniejszych,
lecz rzeczy przyszłe
i niech objawi nam spojrzenie serca,
którym można oglądać Boga w Duchu,
przez tegoż Pana Jezusa Chrystusa,
którego chwała i panowanie
jest na wieki wieków. Amen
***
Sama treść jego myśli oraz jej dążenie, myśli, której nie sposób oddzielać od najbardziej intymnych aspektów jego życia, pozwala nam mniemać, że Orygenes jest jednym z największych mistyków w tradycji chrześcijańskiej.( Henri de Lubac, Przedmowa do: H. Crouzel, Connaissance, s.11).
Kościół w czapce widce
Ojciec Piotr Rostworowski w jednej ze swoich konferencji wskazywał na „błąd, który się często popełnia mówiąc o Ciele Mistycznym”. Chodzi o „twierdzenie, że Ciało Mistyczne jest niewidzialne”, tak jakby to, co widzialne, było jedynie czymś ludzkim i zewnętrznym w stosunku do istotnej Boskiej niewidzialnej głębi. A przecież – przekonywał benedyktyn – „to, co jest widzialne w Kościele, to nie jest coś obok Ciała Mistycznego, ale to jest rzeczywiście Ciało Mistyczne, które jest jednocześnie i widzialne i niewidzialne”. Ten wytknięty niewidzialnym palcem mnicha błąd to w istocie herezja eklezjologiczna – może nie wypadało używać takiego języka wobec sióstr zakonnych? – gwałt na ortodoksji dokonywany niewidzialnie w sercach wielu wierzących.
W jednej rzeczywistości Kościoła, według soborowej konstytucji, „zrasta się pierwiastek ludzki i Boski”, dlatego „na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do misterium Słowa Wcielonego” (Lumen gentium). Oczywiście tylko przez okulary wiary można dostrzec to, co niewidzialne i duchowe – krótkowidzowi ukaże się jedynie widzialny i historyczny wymiar instytucji. Godny uwagi okularnika wydaje się ten paralelizm Słowo Wcielone-Kościół: jak „przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu jako żywe narzędzie zbawienia nierozerwalnie z Nim zjednoczone”, tak „społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusa ku wzrastaniu” Mistycznego Ciała Chrystusa.
Duchową komunię Ludu Bożego należy widzieć w jej związku z komunią społeczną, która jest „czapką widką” sprawiającą, że mamy do czynienia z misterium „wcielonym”, a więc Bosko-ludzkim „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Heterodoksyjne odczytanie misterium Kościoła polega albo na zapoznaniu nierozerwalnej relacji między tym, co Boskie i ludzkie w Kościele („nestorianizm eklezjologiczny”), albo na takim mieszaniu obu pierwiastków („monofizytyzm”), które prowadziłoby do alchemii przebóstwienia wszystkiego co ludzko-kościelne. Jeśli jednak Kościół jest sakramentem – zwraca nas w kierunku ortodoksji Międzynarodowa Komisja Teologiczna – to „nie jest jednak sakramentem z tą samą mocą lub doskonałością we wszystkim, co czyni” (Wybrane zagadnienia z eklezjologii).
Nowy Lud Boży otrzymuje strukturę ustanowioną właśnie w tym celu, do jakiego zostaje powołany – należą do niej sakramenty i słowo Boże, nowe prawo i prawo kościelne, charyzmaty i urzędy. Wszystko, od świętej liturgii, przez głoszenie Słowa, aż po prawodawstwo kościelne ma swoje znaczenie w misterium zbawienia, jednak czym innym Eucharystia, a czym innym Kodeks Prawa Kanonicznego. Nie należy jednak lekce sobie ważyć funkcji kanoniczno-prawnej konfrontując ją z funkcją sakramentalną, bowiem obie mają swoją wagę w widzialności tego, co niewidzialne i w niewidzialności tego, co widzialne. Organiczna rzeczywistość Ciała Chrystusa domaga się organizacji prawnej, skoro duchowa wspólnota nie daje się oddzielić od społecznej organizacji.
Wcieleniowy punkt widzenia nie pozwala patrzeć na hierarchiczną strukturę Kościoła jak na coś jedynie „ludzkiego”. Zdaje się, że temu, powiedzmy eufemistycznie, błędowi, ulega się niemal powszechnie. Kościół w takiej antyinkarnacyjnej interpretacji jawi się instytucją ludzką, tyle że „podniesioną” do życia nadprzyrodzonego. I tu można dopatrzeć się echa herezji chrystologicznej, w tym wypadku adopcjanizmu, według którego „zjednoczenie Boga z człowiekiem nastąpiło przez pewnego rodzaju adopcję” (Gerhard Ludwig Müller). Jak człowiek Jezus został usynowiony przez Boga, tak to, co ludzkie w Kościele, zostało jedynie zaadoptowane do służby temu, co Boskie.
A jednak z woli Bożej „od początku” Kościół zostaje ustanowiony jako zorganizowana, i to hierarchicznie, społeczność. Nie istnieje najpierw organizacja ludzka, której Bóg powierza zadanie ponadludzkie; odwrotnie, najpierw jest to, co niewidzialne, a dopiero potem pojawia się widzialna struktura: Apostołowie z Piotrem na czele. Urząd został ufundowany w dialogu Syna z Ojcem (por. Łk 6, 12-16), a więc jego źródło bije w wieczności i dlatego będzie trwać od konkretnego wydarzenia historycznego, jakim jest powołanie Dwunastu, aż do skończenia świata (por. Mt 28, 20), co z powodu historyczności egzystencji Apostołów pociągnie konieczność ustanowienia ich następców. Pierwszy jest Bóg, a staje się to widzialne właśnie w „czapce” struktury eklezjalnej, która odsłania inicjatywę Trójcy Świętej – ta staje się z kolei widzialna w modlitwie Jezusa.
Taka „kolejność” płynie całkiem „pod prąd” stereotypów okołokościelnych, czyli antyhierarchicznych. „Ma się takie przestarzałe, stare, uparte, znarowione zdania, które trzeba wyrzucać na śmietnik” – pisał Antoni Słonimski – ale „trudna to jest rzecz przekonać kogoś, zwłaszcza gdy się ma rację”. A jednak: to, co należy do istoty Kościoła, ma pochodzenie Boskie; niewidzialny Duch Święty jest duszą tego widzialno-niewidzialnego Ciała, którego hierarchiczne „ciało” zrodzone zostało z odwiecznego postanowienia Ojca zrealizowanego w czasie przez Syna (por. Ef 1). (Przy okazji: to bardzo miłe, że w Trójcy rozmawia się także o ludziach). Raz jeszcze komisja teologów, według której nie da się „oddzielić w Kościele tego, co należy do porządku społecznego, od tego, co służy nadprzyrodzonemu życiu, ponieważ te rzeczywistości są wzajemnie głęboko powiązane”.
Sławomir Zatwardnicki
Wyjątek potwierdzający regułę perspektywy
Kazał był Antoni Słonimski w felietonie Prawo perspektywy korzyć się przed mądrością tytułowego prawa. Niejednakowo rzeczy, sprawy a nawet osoby przedstawiają się z bliska i z daleka. „Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Wśród wielkiej liczby perspektyw dwie są jednak zasadnicze i wrogie sobie: „to sposób patrzenia optymisty i pesymisty”, przy czym to właśnie ten ostatni „wygrywa wszystkie zakłady”, bo „najczarniejsze przypuszczenia zawsze się sprawdzają”.
Z właściwą sobie swadą publicystyczną i ikrą humoru, która w zależności od, a jakże, osobistej perspektywy, podoba się lub nie czytelnikom, ale nie pozostawia ich obojętnymi (czy im się to podoba czy nie), powoływał się Słonimski na przykład Platona. „Przez setki lat ubóstwiano tego filozofa, rzeźbiono jego ciało i tłumaczono jego dzieła. Ale z perspektywy wieków cóż właściwie zostało z wielkiego Greka? – pytał autor Mętnych łbów i odpowiadał – Jedno mętne powiedzonko, jedno słowo – «platonicznie»”. Chi, chi; albo, jeśli kto woli: buu, buu.
Z przywołanych w poprzednich moich felietonach perspektywy „powagi Boskiej ironii” i patrzenia z pozycji „do góry nogami” rzeczy, sprawy i przede wszystkim osoby prezentują się we właściwym świetle. A dzięki Boskiej opatrzności to, co mogłoby w pierwszej chwili być opacznie zrozumiane, z czasem właśnie odkrywa swoje znaczenie w Boskim planie. Odwrotnie niż w przypadku przywołanego filozofa, właśnie jedno czy dwa słowa „na początku” wystarczają mądrej głowie, by z perspektywy wieków usłyszała pełne ich znaczenie.
Z oddalenia – w Bożym porządku rzeczy – widać wyraźniej. W tym prawie „Boskiej perspektywy” to meta oświetla start, a każdy, kto z początków chciałby wróżyć nieodgadnioną jeszcze przyszłość, popełnia falstart – bo nie da się zgłębić teraźniejszości bez eschatologii. Wzorcową próbką niezrozumienia tego prawa jest problem, jaki niektórzy chrześcijanie miewają z Maryją. W mętnej ludzkiej głowie nie mieści się, żeby „Maryja wiary” wyznawana przez Kościół mogła mieć coś wspólnego z „Maryją historii”, jaka zdaje im się prezentować z kart Ewangelii.
Obie łączy chyba jedynie nieporozumienie, żeby nie powiedzieć gwałt, jakiego dopuszczono się na tej „ubóstwionej” Postaci – sugerują ci, którzy nie ukorzyli swoich zmysłów i rozumu przed prawem perspektywy. Tacy w scenie wydarzającej się pod Krzyżem, kiedy to umierający Syn powierza Matkę uczniowi, a ucznia Matce (por. J 19, 25-27), dostrzegą ludzką troskę „syna marnotrawnego”, który zostawiwszy mamusię na trzy lata, teraz nagle sobie o Niej przypomina. Cóż za afront względem Tego, który jeszcze niedawno upominał niewiasty za ich sentymentalizm zasłaniający sprawy najważniejsze (por. Łk 23, 27-31), jakiż dysonans w stosunku do Ewangelii, w której autor, jak sam pisze, pomieścił jedynie to, co ma najbardziej doniosłe znaczenie (por. J 21, 25).
Zamiast Boskiej ironii – ludzka kpina z dramatyzmu zbawienia, które właśnie się dokonuje, i w którego wydarzenie dziejące się od narodzenia aż po teraz „nie bez postanowienia Bożego” (Lumen gentium) włączona zostaje Niewiasta. Nie musimy łamać sobie pokalanych łbów, na ile Niepokalana potrafiła wtedy poukładać sobie wszystko w głowie – tu również wolno dopuścić „perspektywę finiszu”: dopiero Wniebowzięcie oświetliło Maryję ziemską również przed Nią samą. Jednak nasz mętny rozum powinien ukorzyć się przed „ostatnią wolą” Zbawiciela: „słowa, którymi Ukrzyżowany przekazuje Janowi Maryję jako matkę, wyrastają ponad chwilę i rozciągają się na całą historię” (Joseph Ratzinger).
Trzeba popatrzeć „na opak”, żeby nie przeoczyć tego, co zakryte. Mimo że Apostołowie byli się rozpierzchli, pod krzyżem znajduje się właśnie Kościół reprezentowany przez Jana; ale wtórnie – i nierozdzielnie – umiłowany uczeń jest przedstawicielem każdego ucznia „z osobna”. Maryja jest najpierw Matką Kościoła, a dopiero potem każdego z nas; podobnie jak Eklezja poprzedza tych, których rodzi. Ale właśnie dzięki temu – znów: perspektywa Boża – że Nowa Ewa zostaje powołana do matkowania wspólnocie wierzących, może stać się osobistą, jak ją określał św. Maksymilian, „Mamusią” każdego członka Ciała Jej Syna.
Wywyższony w uniżeniu, zgodnie z zapowiedzią, przyciąga wszystkich do siebie (por. J 12, 32); choć, o Boska ironio, na razie jest tam jedynie Matka i Jej adoptowany właśnie syn, Janek. Widać w tym „równoczesność” Bożego działania zarazem na rzecz wspólnoty jak i każdego osobiście: spodobało się Bogu zbawiać nie pojedynczo, lecz ustanowić lud (por. Lumen gentium), a przecież nie przeczy to, owszem właśnie jest fundamentem tego, że związek wszystkich chrześcijan z Bogiem oraz Bożą Rodzicielką kształtuje się zawsze niepowtarzalnie, a więc osobiście („reguła wyjątków”).
Ewangelista buduje swoją narrację w perspektywie paralelizmu „Jezus – wierzący”. Co stało się udziałem Chrystusa, dotyczy życia duchowego chrześcijan – dlatego uczeń Jan otrzymuje Matkę Syna; z kolei Jan stoi w cieniu-świetle Krzyża „w imieniu” wspólnoty wierzących. „I od tej godziny”, pisze autor natchniony, „uczeń wziął Ją do siebie”, czy właściwie „do własnych”, a więc – dopowiada Jan Paweł II, który uczynił to samo wzorem ewangelisty – „w to wszystko, co stanowi jego własne życie wewnętrzne, poniekąd jego ludzkie i chrześcijańskie »ja«”. W tym osobistym wzajemnym oddaniu się Matki i ucznia kryje się – jeśli pamiętać o „drugim wymiarze” Janowej Ewangelii – algorytm osobistego powierzenia się Matce każdego ucznia Pana.
„Jakże różnie wyglądają czyny ludzkie i wielkości minione z tak zwanej perspektywy wieków?”. Z kolei wielkość czynów Bożych nie przemija, owszem z oddalenia czasowego a z przybliżenia do celu jawi się większa. Jest to „nie z tej ziemi” wyjątek od reguły „tej ziemi”, który z kolei potwierdza samą regułę perspektywy: wszystko zależy od przyjęcia odpowiedniego punktu widzenia. Chodzi o punkt widzenia „ostatecznej przyszłości”. Ostatnie słowo i śmiech należą do optymisty.
Sławomir Zatwardnicki
Bóg Mahatmy Gandhiego
Spoglądam na Bhagawadgitę przełożona przez Wandę Dynowską, a wydaną przez Bibliotekę Polsko – Indyjską w 1947 roku. I trzymam w ręku Biblię otwartą na Kazaniu na Górze. Te dwie niezwykłe księgi spotkałem niegdyś wystawione obok siebie w gablocie Muzeum Mahatmy Gandhiego w Delhi i tam na ścianie odczytałem zdanie: Życie moje było otwarta księgą. Nie mam tajemnic.
Myśl Ojca Narodu nawiązuje szczególnie do tych dwóch ksiąg. Gandhi usiłował Gitę ogarnąć, zgłębić i interpretować. Czerpał z niej szczególnie naukę o bhakti i czynie wypełnianym bez przywiązania do jego owoców (karman). A zatem wiązał dwie drogi jogiczne, działania i modlitwy w jedną. Całe jego życie było podążanie za Prawdą, którą utożsamiał z Bogiem. Droga do zjednoczenia z Bogiem wiodła przez działanie, organizowanie biernego oporu (ahimsa), przez pracę, post i modlitwę. I na tej drodze bhakti doświadczał miłości Boga osobowego.
We Mnie pogrąż twą myśl, żarliwą uwielbij mnie miłością,
Mnie poświęcaj rzecz każdą, Mnie cześć najwyższą oddawaj,
A wstąpisz we Mnie, zaręczam ci to, boś drogi Mi jest. (Bh.XVIII,65).
Gdy go pytano, czy jest hinduistą, odpowiadał na to: Tak, jestem, ale jestem także chrześcijaninem, muzułmaninem, buddystą i żydem.
Zachwycał się Kazaniem na górze, ale jak pojmował Jezusa? Czy porównywał Krysznę do Chrystusa? Bhagawadgita mówi o Krysznie, że jest Istotą Najwyższą, przenika cały świat stworzony i przebywa w sercu każdego człowieka. Ale Kryszna jest postacią mityczną. Miłość Kryszny to pełna legend i ludowych podań miłość radosna, nawet ekstatyczna. Natomiast miłość Chrystusowa jest historyczna, ukazana w męce pełnej krwi i potu. A jednak i miłość radosna i pełna cierpienia jest objawieniem i dopełnia się wzajemnie. Czy Gandhi pojmował Boga, który cierpi i umiera na krzyżu? Trudne pytanie.
„Naprawdę raz poważnie myślałem o przyjęciu wiary chrześcijańskiej, łagodna postać Chrystusa, tak cierpliwego, tak dobrego, tak kochającego, tak pełnego przebaczenia, że nie nauczał swych uczniów by walczyć z wrogiem, lecz by nadstawiać drugi policzek, była pięknym przykładem doskonałego człowieka. Przekaz Jezusa, jakim ja go rozumiem, zawiera się w nieskażonym i wziętym jako całość Kazaniu na Górze. Jeśli miałbym stanąć naprzeciw tylko tej nauki i mojej własnej interpretacji jej, nie powinienem zawahać się by powiedzieć ‘O tak, jestem chrześcijaninem’. Moim skromnym zdaniem jednak, to co współcześnie uchodzi za chrześcijaństwo jest negacją Kazania na Górze. Mówię o przekonaniach chrześcijan i chrześcijaństwa takiego jakim jest ono rozumiane na zachodzie” ( Autobiografia).
Osiem błogosławieństw Jezusa dla biednych, łagodnych, czyniących pokój czy cierpiących prześladowania, nakaz miłości nieprzyjaciół, zakaz cudzołóstwa, zbytnie troski o swoje ciało czy ubranie, wszystkie te ewangeliczne rady Mahatma stosował w codziennym swym życiu. Jednak widział, że ta nauka stanowiąca konstytucję Królestwa Bożego nie jest przestrzegana przez chrześcijan. Czy można dziwić się, że chrześcijaństwa formalnie nie przyjął? Kazanie na górze zawiera elementy trudne do wypełnienia, jednak obowiązujące wszystkich chrześcijan. Jednak ich praktykowania nie dostrzegł ani w Anglii, gdzie studiował, ani w RPA, gdzie był prześladowany. Czy myślał wtedy o słowach Jezusa : „Byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie”? Wyrzucić z Afryki Południowej jednak się nie dał. Mając prawnicze przygotowanie podjął walkę o równouprawnienie dla Indusów. Wtedy narodziła się satjagraha – metoda walki bez użycia przemocy.
Często po powrocie do Indii więziony, wykazywał niezwykły hart ducha, a jako formę walki stosował m. in. długotrwałe głodówki przeciw dyskryminacji również najuboższych pariasów ( tzw. niedotykalnych). Po Indiach wędrował boso od wsi do wsi w białej dzianinie przez siebie utkanej i godził zwaśnionych ludzi. Zapoczątkował ruch biernego oporu przeciw Anglikom m.in. poprzez bojkot angielskich materiałów. Miał ogromny wpływ na odzyskanie przez Indie niepodległości, ale i na zwaśnionych ze sobą hindusów i muzułmanów. Już sama jego obecność wystarczała do stłumienia rozruchów czy zamieszek. Był krytykowany za łagodną postawę wobec islamistów i wielbiony przez postępowych hindusów. Religijni przywódcy hinduscy, sikhijscy i muzułmańscy zapewniali go, że wyrzekli się już przemocy i wzywali do pokoju. A jednak 30 stycznia 1948 roku Gandhi został zastrzelony przez fundamentalistę i szowinistę hinduskiego – N.V.Gotshe, gdy udawał się na spotkanie modlitewne w Birla House w Nowym Delhi.
Pośród śmierci trwa życie, pośród kłamstwa trwa prawda, pośród ciemności trwa światło. Stąd wnioskuję, że Bóg jest życiem, prawdą i światłem. ( Gandhi).
Joga — droga zjednoczenia?
Niezwykle barwną postacią dialogu międzyreligijnego jest Bede Griffiths, benedyktyn, filozof i pisarz katolicki, który po gruntownych studiach myśli Orientu wyjechał do Indii, gdzie podjął życie ubogiego mnicha – sannjasina . Pisał: „ Muszę być hinduistą, buddystą, dżainistą, Parsem, Sikhem, muzułmaninem i żydem tak samo jak chrześcijaninem, jeżeli mam poznać Prawdę i znaleźć punkt zgodności w wszelkiej religii” ( Powrót do środka). Dla Griffithsa Kościół jest powszechny, a zatem powinien wcielić w siebie wszystko , co prawdziwe w innych religiach, a szczególnie wielkie tradycje buddyzmu i hinduizmu. Ten angielski benedyktyn nigdy nie powątpiewał w swoją chrześcijańską tożsamość , ale jego pojęcie Kościoła jest szczególne. Zmarł w 1996 roku w prowadzonym przez siebie i kilkunastu hindusów klasztorze-aśramie w Shantivanam, miejscu spotkań ekumenicznych, modlitwy i liturgii .
Beda rozumiał tajemnicę Boga jako niewyrażalną Rzeczywistość, jednak dostępną dla każdego człowieka , bo ukrytą w jego sercu. Dotarcie do niej wymaga całkowitego oderwania od świata, osiągalnego np. poprzez jogę. To, co proponował, różni się jednak zdecydowanie od przeróżnych płatnych kursów jogi oferowanych niemal w każdym mieście Zachodu. Zajęcia te obejmują jedynie pierwsze cztery stopnie klasycznej jogi, hata-jogę. Prowadzone przez ignorantów mogą być niebezpieczne, jako że prawdziwym joginem może być tylko Hindus. Tak naprawdę, rdzenny Europejczyk nie potrafi nawet usiąść w pozycji pełnego lotosu (asana). Joginowi nie chodzi o zdobywanie nadzwyczajnych mocy i umiejętności. W jodze hinduskiej materia i życie, ludzka świadomość i doświadczenie osobowego Boga nie zatracają się w prawdziwej Rzeczywistości. Raczej ulegają ewolucji ku boskiemu życiu, w którym nie unicestwiają się , lecz zostają spełnione.
Musi być ruch wznoszenia się… i ruch schodzenia pozwalający Duchowi wniknąć w głębię materii i podnieść ją do nowego sposobu istnienia… Dla chrześcijanina wszystko to już nastąpiło w Zmartwychwstaniu Chrystusa. W Jego ciele materia została przekształcona, ażeby stać się ciałem duchowym, które jest ośrodkiem życia boskiego. Ludzkie ciało przez styczność z ciałem Chrystusa ( Eucharystia), które nie jest już dłużej ograniczone przez przestrzeń i czas, ma w sobie ziarno boskiego życia. (Powrót do środka).
A zatem joga jest niezasadna dla chrześcijaństwa. Czy to znaczy, że joga ma cechy diaboliczne? Nie sądzę. Joga jest jednym z najstarszych i największych systemów filozoficzno-mistycznych świata. Ma pochodzenie przedaryjskie; dopiero później została zaadoptowana przez hinduizm. W Indiach słowo joga odnosi się potocznie do wielu form ascetycznych powszechnie stosowanych. Jest droga modlitwy (bhakti), droga wiedzy (dżana) i droga działania (karman). Większość hindusów odnajduje drogę zjednoczenia z Bogiem poprzez działanie. Można być zbawionym poprzez prace, trzeba ją jedynie wykonywać w pewnym oderwaniu, ofiarować Bogu. Byłem wystarczająco długo w Indiach, by odnieść przekonanie, że asceci hinduscy, których spotkałem, sadu, jogini, sannjasini są normalnymi, przemiłymi i bardzo pracowitymi ludźmi, kochającymi Boga. Wszystkie trzy drogi jogi właściwie w życiu codziennym hindusów się krzyżują. Podziwiałem ich religie – wielki, godny podziwu wysiłek, skierowany ku osiągnięciu zbawienia.
Dyscyplina jogi jest metodą oczyszczenia ciała, umysłu i duszy, przygotowaniem do błogosławionej wizji i niczym więcej. Na najwyższym stopniu, samathi, dusza ogląda i posiada Boga (Radhakrishnan).
Zdaniem Griffithsa, w tym najwyższym stanie, samathi, rozróżnienie między Bogiem a duszą zostaje przekroczone. To nie Bóg pozostaje, ale absolutna transcendencja, otchłań Bóstwa. Myśl tu ustaje i wszystko jest ciche. Ale w tej ciszy kryje się Słowo, które jedynie pojmuje Ojca, Słowo w którym wszystko odwiecznie istnieje. W owym Słowie obecny jest Duch, a Duch ten jest Miłością zbierającą wszystko w jedno. Beda mniej więcej tak rozumiał chrześcijańską jogę. Zbliżył się do mistyków hinduskich, oswajał ich, wraz z nimi mieszkał i medytował. Uważał, że oba rodzaje jogi hinduska i chrześcijańska nie muszą się wykluczać. Celem jogi hinduskiej może bowiem być również uwielbianie Boga lub zjednoczenie się z absolutem. Przyświecał mu jeden cel: „ Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno ” (J 17,21).
Głębokość myśli tego benedyktyńskiego mnicha nie łatwo przeniknąć. Jest oczywiste, że dla Griffithsa Bóg w Trójcy jedyny jest Bogiem wszystkich narodów. Czy zatem joga jest jedną z możliwych dróg zbawienia i zjednoczenia? Czy może prowadzić do jedności? Jeśli biblijne „ wieczne przymierze” ( Rdz 9,16) zawarte przez Boga z Noem jest zapowiedzią zbawienia całej ludzkości, to czemu nie ?
***
Osobne zagadnie stanowi Joga buddyjska, której celem jest zawsze osiągnięcie wyzwolenia z kręgu narodzin i śmierci. Wymaga oddzielnej refleksji w kontekście omówienia dialogu chrześcijańsko-buddyjskiego.
Brat Boga i ludzi wypalonych płomieniem
Moja p o w o l n a „odnowa” w duchu, a raczej wewnętrzne odrodzenie, to odkrywanie duchowości Tomasza Mertona. Dobrze pamiętam ów zimowy wieczór z końca lat siedemdziesiątych, gdy jeszcze w depresji, ( byłem w toksycznym związku) ale już ze światełkiem nadziei, wychodziłem z gabinetu księdza Prof. Czesława Cekiery z książką „Nikt nie jest samotną wyspą”. A później następne spotkania z Księdzem Czesławem i kolejne cuda : „ Posiew kontemplacji”, „Znak Jonasza” , „ Chleb żywy”. Każda z tych lektur była wstrząsem duchowym, stopniowym jednaniem się z Kościołem i rozstaniem z ateizmem.
Dzięki książkom Mortona zrozumiałem wówczas, czym jest miłość fałszywa, zaborcza i nietolerancyjna. Miłość zła, która nie szanuje czyjejś osobowości, pragnie ją przerobić na swój obraz, uczynić swym więźniem i niewolnikiem. Przeciwnie, miłość prawdziwa ma na uwadze czyjeś dobro. Nie koncentruje się na własnym „ego”, nie dąży do unieszczęśliwienia innych przez podporządkowanie ich sobie. To co kocham, mówi mi, jakim jestem . Tego nauczyłem się od Mertona.
Podobnie jak ten trapista, Ojciec Ludwik, całe swoje chrześcijańskie życie szukałem Boga. Wybrałem Kościół świadomie tak jak on. I podobnie t r w a m w Kościele nie z tego powodu, że czuję się w nim spełniony, wręcz przeciwnie, lecz dlatego, że wlekę się w nim dalej w poszukiwaniach siebie i Chrystusa.
Merton wybrał życie samotne, ale przecież nie odgrodził się od świata. Był prekursorem ekumenizmu i zbliżenia między religiami. Wyjeżdżał na Daleki Wschód nie po to, żeby nawracać, ale żeby wraz z mnichami buddyjskimi medytować. Pisał:
Siedzenie w domu i medytacja nad boską obecnością na nasze czasy nie wystarczy. Musimy się wybrać w długą podróż i przekonać się, że obcy, którego tam spotkamy, nie jest inny od nas – co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że znajdziemy w nim Chrystusa…. Wierzę, że otwierając się na buddyzm, na hinduizm i na te wspaniałe tradycje Azji, zdobywamy cudowną szansę dowiedzenia się czegoś więcej o możliwościach tkwiących w naszych własnych tradycjach, ponieważ tamte religie dotarły, z punktu widzenia natury, o wiele głębiej niż my.( Dziennik azjatycki, Znak, Kraków 1993).
„Wobec tego znikam”- podobno to były ostatnie słowa Thomasa Mertona do uczestników konferencji w Bangkoku w dniu 10.grudnia 1968. Zginął porażony prądem w swym pokoju hotelowym. (Były domysły, że został zamordowany przez fanatycznego Azjatę ). Ale nie znikł, wręcz przeciwnie, myśl jego ciągle pulsuje życiem i aktualnością.
Merton jest przede wszystkim mistrzem życia kontemplacyjnego. Modlitwa jest dla niego „upodobaniem sobie pustyni, pustki, ubóstwa. Gdy człowiek zaczął już poznawać sens kontemplacji, intuicyjnie i spontanicznie poszukuje ciemności, nieznanej ścieżki ogołocenia, którą przedkłada ponad każdą inną drogę”. A co jest sensem kontemplacji? Pisarz odkrywa go nieznacznie na ostatnich stronach swej autobiografii. To szukanie nie siebie, ale Boga i rozważanie nie tego kim jestem, ale kim jest Bóg. To trwanie całym sobą przed Bogiem. I wyniesienie na wyżynę ponad poziom myślenia.
Modlitwę Mertona można przyrównać do najpiękniejszych psalmów, a jeszcze bardziej do „Wyznań” Augustyna. Ma poczucie przepaści między sobą a Bogiem. I dlatego pragnie samotności – zniknięcia z oczu wszelkim rzeczom, które zasłaniają mu Boga. Wie bowiem, że tylko w wewnętrznej pustce będzie mógł dojść do Niego. Wcześniej czuł się nieszczęśliwy wśród zgiełku rzeczy. Teraz przychodzi moment, kiedy przestaje się o to troszczyć. Już go nie ranią ani nie dotykają. Ogarnia Go mistyczna radość płynąca z najgłębszego cierpienia. To już jest najczystsza mistyka; pieśń płynąca z wewnętrznego zjednoczenia z Panem.
Słyszę Cię, mówiącego do mnie: „Dam ci wszystko, czego pragniesz. Poprowadzę cię w samotność, poprowadzę cię drogą, której nie potrafisz absolutnie zrozumieć, bo chcę, żeby to była droga najkrótsza. Wszystkie rzeczy wokoło ciebie uzbroją się przeciwko tobie, aby się wyrzec ciebie, aby cię ranić, aby ci sprawić ból, a przez to doprowadzić cię do osamotnienia. Ich wrogość sprawi, że pozostaniesz wkrótce sam… Nie pytaj, kiedy ani gdzie, ani jak się to stanie. Czy na jakiejś górze, czy w więzieniu, czy na pustyni, czy w obozie koncentracyjnym, czy w szpitalu… Zakosztujesz prawdziwej samotności mojej męki i mojego ubóstwa i poprowadzę cię na wyżyny mojej radości; umrzesz we Mnie i odnajdziesz wszystkie rzeczy w głębi Mojego Miłosierdzia, które stworzyło cię w tym celu i prowadziło cię …abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem”. ( Siedmiopiętrowa Góra).
The rest is silence
Chrystus ukościelniony, Kościół uchrystusowiony
Zastanawiam się nad świętością i grzesznością Kościoła. Dlaczego nie da się ich rozdzielić, wskazać gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, wyznaczyć linię demarkacyjną, wyraźną jak ta pomiędzy asfaltem pamiętającym jeszcze czasy prylu a fragmentem wyremontowanej za europieniądze drogi, którą idę w czasie mojego „medytacyjnego spaceru”? Zresztą, i tutaj nie należy dać się zwieść uproszczeniom – zbaczam na niepobożne pobocza – niegodziwość mamony nie zna granic czasu.
Pomieszanie czasu z wiecznością dawało i z powodu grzechu oraz upośledzenia umysłu dawać będzie się wciąż we znaki, również w autorefleksji Kościoła nad sobą samym; nad sobą tajemniczym, zarazem świętym jak i grzesznym. Jakiej trzeba było anoreksji świętości, żeby uznać że społeczność święta nie potrzebuje pokuty i uświęcenia; jakiego pomieszania ziemskiej pielgrzymki z eschatologicznym spełnieniem! Ale nie jesteśmy świętsi od naszych przodków, kiedy z kolei plączemy świętość z grzesznością, zamiast pokornie uklęknąć przed świętością a biczem żarliwości chłostać grzech.
Z wnętrza czasu zboże i chwast są nieodróżnialne, świętość się jeszcze nie wykłosiła ostatecznie, a chwast nie został jeszcze wyplewiony. Grzesznymi chęciami nasze niebo jest brukowane, każdy czyn plamiony skalaniem. Słusznie radził św. Ludwik Maria Grignion de Montfort: „Będziesz na siebie patrzył jako na ślimaka, który brudzi wszystko swoją śliną”. Ale przecież już teraz chwast jest chwastem, a zboże zbożem, choć, jak zauważył prof. Marian Grabowski, „tę absolutną różnicę można objąć tylko w skali eschatologicznej”, która „nie jest na naszą miarę. W niej skutecznie działa Bóg, nie człowiek”. Uznanie realnej świętości Kościoła wymaga wiary, bowiem świętość wierzących jest ukryta razem z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 3) i „stamtąd”, z dokonanego już panowania Zmartwychwstałego nad grzechem, działa „tutaj” w Kościele. Tylko dlatego porywamy się z motyką na świętość, że Wieczny wcielił się w czas. Kościół żyje w historii, ale zarazem ją przekracza.
Kościół jest święty, bo działa w Nim Święty. Jeśli szukać dowodów – choć i te dostrzega się jedynie przez „okulary wiary” – na świętość Kościoła, to w fakcie, że rodzi on świętych. Właśnie w ten sposób Zbawiciel „nadal wędruje przez czas i wszystkie miejsca” (Benedykt XVI), że zbawia w Kościele. Czy, od drugiej strony: Kościół może zbawiać, ponieważ „Jezus Chrystus – którego jest ciałem mistycznie przedłużanym w historii – wziął na siebie raz na zawsze grzechy świata” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Zbaczają z ortodoksyjnej „wąskiej ścieżki” ci, którzy chcieliby widzieć zbawienie jako dokonane przez Chrystusa z pominięciem Kościoła. Owszem skandal Wcielenia rozszerza się i na Kościół, który według Soboru Watykańskiego II na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się do Słowa wcielonego.
Przy czym nie chodzi o jakieś pośrednictwo „piętrowe” (człowiek – Kościół – Chrystus – Bóg), ale o wcieleniowe zejście w dół, o wypicie kielicha człowieczeństwa aż „do dna”, o sięgnięcie po ostatniego członka Kościoła (Bóg uczłowieczony – Chrystus ukościelniony – Kościół uchrystusowiony – członki Chrystusowe). Dlatego zbawia nas Kościół. Jest On jak Matka, oczywiście bolesna, bo w bólach rodząca świętość w Kościele odpowiadającą świętości Kościoła. Kościół święty przyjmuje na siebie grzechy chrześcijan i w tym sensie staje się grzeszny, analogicznie do Chrystusa stającego się dla nas grzechem (por. 2 Kor 5, 21). Z kolei jako święty rodzi jednych dzięki drugim.
Głowa działa w Ciele w ten sposób, że poszczególne członki ciała świadczą sobie zbawienne posługi i wzajemnie obdarowują innych uświęceniem. Dzięki temu każdy z członków może stać się dla drugich rodzącą matką, na pewno zaś jest rodzącym się synem. Nie ma innego zbawienia, jeśli ma ono nie pozostawać poza człowiekiem. A nie wolno rozdzielić Boga i człowieka, choć przecież nie można ich pomieszać.
Sławomir Zatwardnicki
Kim jest ta Kościół?
Stopniowo odsłania się przed wierzącym, że to, co widzialne, nie oznacza pełni Kościoła, nawet jeśli ona zaznacza się w tym, co widzialne; że najważniejsze jest to, co zasłonięte. Tajemnica Kościoła, bardzo być może tajniejsza niż misterium Słowa stającego się człowiekiem.
Bo w istocie chodzi może nie o dwa różne tajniki wiary, ale właśnie o jeden. Wcielenie Syna Bożego, jeśli ma być przeżyte do końca, nie kończy się przecież nigdy – urodzony, ukrzyżowany, zmartwychwstały, zsyłający Ducha, zjednoczony z Kościołem, swoim Ciałem, na wieczność – a wszystko to, jak wyznajemy co niedziela czy od święta, „dla naszego zbawienia”.
Ujawnia się z wolna, ale nieubłaganie, że nie tylko Bóg rodzi, ale i Kościół; albo, więcej jeszcze prorokując Czytelnika i samego siebie: nie tyle Bóg, co właśnie Bóg przez Kościół. Nie to, co Boskie może zrodzić człowieka do życia w Bogu, ale to, co ludzkie a przebóstwione, bo poślubione Panu.
Jak Matka Boża powiła nam Boga uczłowieczonego, tak Kościół Matka rodzi nas uchrystusowionych. Nie Oblubieniec wydaje na świat nadprzyrodzony, ale Jego płodna dzięki Niemu Oblubienica. Gdyby nie Kościół Matka, misja Chrystusa skończyłaby się fiaskiem. Pan młody pozostałby sam, nie miałby kto pić wina czynionego z wody. Dlatego konieczna jest obecność Niewiasty u Jego boku, w Kanie ziemskiej i niebieskiej.
Nie należy jednak w poszukiwaniu Eklezji ulegać pokusie ucieczki w stronę Niewiasty obecnej na weselu i już wierzącej, gdy uczniowie byli uczniami dopiero „na kredyt”. Nie ułatwiajmy sobie zadania, nie przecinajmy węzła tajemnicy tylko dlatego, że niełatwo poddaje się rozwiązaniu. Nie Matka Boża – w każdym razie nie tylko Ona – jest ową Matką Kościołem. Bez skazy Oblubienicą Oblubieńca.
Owszem jest Maryja Matką Kościoła, i w tym sensie porodziła również nas. A jednak wydaje nas Bogu również Matka Kościół. I w tym słychać echo Wcielonego Słowa, które daje się słyszeć dwa razy (Ps 62,12): zarówno w Niepokalanej Maryi, jak i w Kościele świętym, choć złożonym z grzeszników. Gdzie szukać Tej nieskalanej Niewiasty, by dała się znaleźć?
Chyba nie w kościele parafialnym, nie w tych wszystkich praktykach pobożnościowych nazbyt chyba męskich, skoro nie prowadzą ku kobiecej uległości poślubionemu Chrystusowi? A choć to, co niewidzialne – zgodnie z przyjętymi przez Pana regułami – musi nierozdzielnie pozostawać złączone z widzialnym, to przecież nasza Pani Kościół daje się jednak rozróżnić w swojej istocie od przygodnych form, w jakie się ją ubiera nie pytając o zdanie.
Kim więc jest Kościół? Ta – rodzaj żeński, tylko język polski genderyzuje – Kościół, ta Oblubienica, która staje się Matką? Czy może jest Ona tą pełnią, którą osiągnie w chwale niebieskiej, a która w łonie Ojca niebieskiego zrodzona została odwiecznie? I teraz Ona, z przyszłości, zaczynem samej siebie zaczynia eklezjalne ciasto, aby rosło w czasie? Podobnie jak my we chrzcie, dzięki Matce Eklezji, otrzymujemy całego Chrystusa, żeby do Niego dorosnąć?
W tym sensie cel uświęca środek: eschatologia i protologia, nasz koniec i początek wyłaniające się z odwiecznej Bożej woli, zapewniają „sterylną świętość”, warunek naszego powicia. Sam Kościół Matka, poczęty i już znajdujący się w Trójcy, akuszeruje naszemu – w bólach pogrzechowych się dokonującemu – porodowi. W czasie dokonuje się dorastanie do niemowlęctwa w Bogu.
Również w czasie dojrzewa refleksja o Rodzicielce Eklezji. Śmieszno i znacząco, gdy piszę te słowa, krzyżują się drogi moje i osoby, u której zauważam takie same buty jak moje, po pięć dych za parę. Jakbym spotkał siebie przyszłego. Schodzę z drogi starszemu, który poprzedził mnie w czasie. Ustępuję miejsca Pierwszej, która wyprzedza mnie w wieczności.
Kim jesteś ty, wsparta na oblubieńcu swoim (por. PnP 8,5)? Oblubienico, która weselisz się w eschatologicznej Kanie, tam i wtedy gdy Wcielenie dopełniło się w końcu. Czy można z tobą rozmawiać, jak rozmawia się z Panem? W każdym razie, o Pani, wolno chyba wyznać swoją miłość do ciebie, niemal poetycko, gdy prozie słów nie starcza? A eschatologiczne wino szumi w głowie? O, tajemnicza Kościele!
Sławomir Zatwardnicki
Omylny czy nieomylny?
Dogmat o nieomylności papieża ogłosił Sobór Watykański I w konstytucji dogmatycznej o Kościele „Pastor aeternus”. Cytuję:
„…za zgodą Świętego Soboru nauczamy i definiujemy …że Biskup Rzymu, gdy mówi ex cathedra – tzn., gdy sprawując urząd pasterski i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności… posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał, aby Kościół jego był obdarzony w definiowaniu wiary i moralności.” /BF II,72/.
Papież zatem naucza nieomylnie, gdy naucza w sposób szczególny, co Sobór nazwał nauczaniem „ex cathedra”.
To uroczyste nauczanie musi spełniać cztery warunki, aby było nauczaniem nieomylnym. I tak papież naucza nieomylnie wtedy :
1/ o ile występuje jako nauczyciel wszystkich wiernych, nie zaś jako osoba prywatna lub jako biskup diecezji rzymskiej, albo patriarcha Zachodu;
2/ o ile działa na mocy najwyższej władzy apostolskiej, tzn. gdy angażuje pełną swoją władzę prymacjalną;
3/ podaje prawdę w sposób definitywny, a więc zobowiązujący, a nie w formie zalecenia, wykładu lub perswazji;
4/ o ile podaje prawdę wiary i moralności, nie zaś poglądy naukowe lub społeczne.
Oprócz tych warunków wystąpienie papieskie musi spełniać tzw. warunki „elementarne”, jak np. by cieszył się odpowiednią wolnością.
Wystąpienia „ex cathedra” zdarzają się niezwykle rzadko. Ostatnie miało miejsce w roku 1950. Najczęściej papież naucza zwyczajnie, co nie ma charakteru nieomylności. Do form zwyczajnego nauczania należą m.in. encykliki, dekrety i przemówienia papieskie. Wobec nich mogę okazywać jedynie wewnętrzną aprobatę.
Niestety, po Soborze Watykańskim I powstały przesadne przerosty w ujmowaniu funkcji papiestwa. Choć sobór określił dokładnie warunki, kiedy papież naucza nieomylnie, w praktyce mówiono wprost o „nieomylnym papieżu”. Zapominano, że nieomylność nie jest stałą właściwością osoby. Papież jest tylko człowiekiem i jako taki może się mylić w swych osobistych poglądach np. na biologię, teologię czy moralność. Nie można zatem stawiać w jednym rzędzie wypowiedzi „ex cathedra” z takimi wypowiedziami, które nie wchodzą w zakres nieomylnej nauki papieskiej.
Czy papież Franciszek mógłby znieść dogmat o nieomylności ? Hans Küng, szwajcarski teolog, zwrócił się do Franciszka z apelem o ponowne przemyślenie tego dogmatu. W kontekście tej medialnej informacji Robert Rynkowski postawił niedawno pytanie, czy gdyby dogmat ten został usunięty, nie otworzyłaby się furtka do podważenia innych dogmatów ? Chyba to nie jest możliwe, skoro funkcją Piotrową jest bycie świadkiem, nauczycielem i strażnikiem wiary w Chrystusa. Jako reprezentant Kościoła wypowiada w imieniu Kościoła swoją i jego wiarę. W ogłoszeniu dogmatu otrzymuje wiara Kościoła swój historyczny kształt.
Bóg jest wierny i tylko na Nim można bezwarunkowo polegać. Bóg nie może się mylić i w tym sensie tylko On jest nieomylny. Ale swą nieomylną wiernością wspiera swój Kościół i czyni go filarem i podporą prawdy( 1 Tm 3,15). Kościół będzie trwał aż do końca czasów ze względu na tę wierność Bożą ( Mk 16,18). Kościół, który trwa w wyznawaniu wiary w Jezusa Chrystusa. Nieomylność papieska służy temu, aby poświadczać tę wiarę Kościoła. Czy Kościół na mocy asystencji Ducha Świętego może błądzić i wprowadzać w błąd? . Czy w dogmacie nie jest poświadczona prawda , która przetrwa wszystko? Jest to prawda o bezwarunkowej miłości Bożej. Jeśli tak, to czy dogmatyczne orzeczenia mogą ulegać zmianom?
Z drugiej strony czy nie ma w historii wzrostu i postępu w rozumieniu wiary? Skoro jest , to dogmat trzeba interpretować historycznie, w dzisiejszym kontekście i dzisiejszym języku. Przeszkodą w rozumieniu dziewiętnastowiecznego dogmatu o nieomylności jest język nazbyt jurydyczny i nazbyt scholastyczny, co nie sprzyja ani dzisiejszemu odbiorcy ani dialogowi ekumenicznemu. Kto dziś rozróżnia nieomylność papieską od nieomylności osoby?
Ja nie postrzegam dogmatu o nieomylności jako utrudnienia w budowaniu jedności chrześcijan. Nie sądzę, jak chce Hans Küng, by stawką tu było dobro Kościoła i ruchu ekumenicznego. Jedność w różnorodności buduje się duchowo, a nie jurydycznie. Różnorodność w odczuciach wiary można dostrzec przecież wszędzie, wśród wiernych zgromadzonych w kościele, w zborze czy w cerkwi… Jak ja rozumiem dogmat? Jako wyraz wiary, którą chrześcijanie ż y j ą i o której dają świadectwo. Dogmat ma zawsze znaczenie zbawcze i duchowe, zatem nie jest kategorycznym imperatywem . Zawiera tajemnice wiary, które staram się zrozumieć. Do orzeczeń „ ex cathedra” odnosi się przecież również zasada „ wiara szukająca zrozumienia”. Godzi się także w nich odkrywać to, co jest trwale ważne i wiążące .