Archiwa tagu: zbawienie

Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.

Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).

Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:

„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).

Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:

„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).

By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).

Battistero 5 --.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero 5 –.jpg, źródło: Wikimedia commons

Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.

Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.

Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.

Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.

Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.

Sławomir Zatwardnicki

„Pomieszanie z poplątaniem” czasu i wieczności

Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons
Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons

„Ptaszki w klatce”, tyle że otwartej przez Objawienie. Stary czyżyk do młodego, że ten ma teraz lepsze w klatce czasu widoki na wieczność. Na co zasmarkany młody, że zrodzony w niewoli wiecznego czasu nie musiał łamać sobie czyżykowej głowy nadzieją lepszej przyszłości. A dzięki wolności – poznał co to wolność i teraz musi w czasie wybierać wieczność, czyż nie?

Po to wolność nieabsolutna człowiekowi zostaje dana, żeby mogła zostać wybrana wolność absolutna, bo Boska. Dar łaski uprzedzającej podarowuje Bóg w czasie, aby łaskę pozaczasowego przebóstwienia człowiek był w mocy przyjąć. I czas tik-tak-tyka jedynie w tym celu, żeby wieczność mogła zostać przyjęta. Być może czas to po prostu „wieczność rozciągnięta”, odpowiednia dla tego, który z natury Bogiem nie jest, ale ma się Nim stać z łaski. Dzięki której dorośnie do tego, aby stać się Dzieckiem Boga. Którego Ojciec zradza, by dokonał się exodus człowieka z tego czasu w łono Odwiecznego.

Rodzimy się w klatce, którą Objawienie otworzyło; czas przestał się „po pogańsku” ciągnąć niemiłosiernie wiecznie, a z miłosierdzia Bożego nie tylko kończy się wiecznością, ale łączy z nią już teraz. Dzięki Wcieleniu, a więc i wczasowieniu Odwiecznego Syna w ludzkie koleje. Odtąd w historię świecką wkracza historia zbawienia, która obejmuje cały czas: bo jeśli Chrystus „staje się” w konkretnym czasie, to dlatego, żeby całe dzieje objąć swoim oddziaływaniem. Po to stworzony został „czas naturalny”, żeby „nadprzyrodzona wieczność” mogła w nim zostać przyjęta. Ponieważ historia świecka była „łaską uprzedzającą” dla historii zbawienia, odtąd nie ma już historii świeckiej: są za to historia zbawienia przyjęta albo odrzucona.

Drzwiczki otwarte „po chrześcijańsku” na wieczność nie dają się już zamknąć. Jedyną ucieczką przed nadzieją eschatologiczną – okazuje się oczekiwanie „eschatologii immanentnej”, sprowadzanie spełnienia dostępnego w „przyszłej” wieczności do czasu „teraz”. Młody czyżyk na razie płacze, ale zaraz odtworzy w czasie ponadczasowy grzech praczyża Adama Rajskiego. Zechce sięgnąć po owoc dorastający w czasie – przed czasem; w ten sposób spróbuje wieczność zerwać dla czasu, zamiast dać się porwać wieczności w czasie. Jak w Drugim Adamie wieczność i czas jednoczą się „bez zmieszania i bez rozdzielania”, tak Adam Pierwszy uprawia „pomieszanie z poplątaniem”.

Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie - zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie – zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wieża Babel to również pomieszanie języka czasu i wieczności. To początek końca, a zarazem koniec początku. Jakub ma rację, „oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika”, i tak samo jest z językiem, który „mimo że jest małym członkiem, (…) sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia”. Tak właśnie ci, którym wydaje się, że wieczne Królestwo Niebieskie sprowadzą do historii ziemskiej, w historii gotują piekło sobie i innym. Nie przypadkiem to ci sami, którzy sterują również słownictwem religijnym, sekularyzując je.

Być może gdyby nie pierwszy grzech pomylenia czasu z wiecznością, postęp duchowy odbywałby się ewolucyjnie w czasie, aż Adam niesiony łaską Odwiecznego dojrzałby do wiecznego dziecięctwa-adasiostwa, a zatem zostałby w niebo wzięty z ziemi. Po grzechu jednak realizacji zbawienia eschatologicznego nie wolno utożsamiać z postępem w historii świeckiej. Jak to czynią potomkowie Adama, którzy nadprzyrodzone zbawienie „zeświecczają” przez sprowadzenie go do poziomu „mesjanizmów doczesnych”. W odwrocie przed wyzwalającą nowiną o rozróżnieniu czasu i wieczności, przed którą ucieczki nie ma – bo czasu nie da się cofnąć.

Dobrze byłoby, gdyby czyżyk chrześcijański zachował rozróżnienie między wzrostem Królestwa Bożego a postępem ludzkim, czyli inaczej: między dziełem przebóstwienia a humanizacji. Nie wolno ulegać „optymizmowi ewolucjonistycznemu” co do historii ziemskiej, rzekomo tylko „świeckiej”, skoro w niej właśnie dokonuje się odrzucenie historii zbawienia. Owszem chrześcijaninowi, mówiąc Kisielewskim, „zawsze lepiej być na zapas pesymistą”, byleby był to „pesymizm konstruktywny”, który według felietonisty polega na „pełnej świadomości wszelkich niepowodzeń i goryczy, które zgotować może nam życie”.

Paradoksalnie właśnie zajęcie się sprawami wieczności będzie „dopalaczem” zaangażowania chrześcijan w sprawy tego świata; jednak działalność „tu” nie zrealizuje się kosztem oczekiwania na pełne spełnienie „tam”. „Chrześcijaństwo cieszy się pewnością nadziei teologalnej, nie jeśli chodzi o rzeczywistości «przed-ostatnie», to znaczy rzeczy tego świata, ale rzeczy ostateczne” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Paradoks do potęgi polega na tym, że właśnie zaangażowanie chrześcijanina na rzecz postępu ludzkiego w tym świecie – może zaowocować krzyżem, dzięki któremu z kolei – a nie poza nim – Królestwo Boże będzie obecne już na tej ziemi, a wieczność w czasie, tyle że „w misterium”.

W takim razie rewolucja wieczności dokonująca się w czasie odbywa się – nie zawsze, ale nie przypadkiem często – „pod prąd” postępu ludzkiego. Odkąd w czasie rodzi się antymesjasz doczesny, odtąd prawdziwy Mesjasz musi cierpieć odrzucenie. Eschaton, który zstąpił w czas przez Wcielenie, zbawia czas przez Paschę. Dzięki niej następuje exodus czasu, przejście do wieczności, w której czas zostanie uwielbiony, na modłę Zmartwychwstałego. Może czas zatem na męczenników.

Czyż nie tak?

Sławomir Zatwardnicki

Wieczny Rok Miłosierdzia

Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons
Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons

W jaki sposób mam rozpoznać, czy ktoś jest dla mnie tylko znajomym, czy już aż przyjacielem? Wystarczy odpowiedź na proste pytanie: czy byłbym w stanie zadzwonić w środku nocy do tej osoby, aby z nią pogadać w ważnej dla mnie sprawie.

A Bóg, czy gdyby zatelefonował o trzeciej nad ranem i zaproponował zamiast koronki – słowa i czyny miłosierdzia, zostałby potraktowany po przyjacielsku, czy tylko z odrobiną miłosierdzia, którego sprawiedliwość względem Boga wymaga?

Kuksańcem miłosierdzia obudzony przez Tego, który „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121,3), przez sen wyrecytowałby proste skojarzenia: miłosierdzie – Faustyna – Jezu ufam Tobie. A potem oddałby się objęciom Morfeusza, odwracając na drugi, nieprzetrącony, bok.

Ten prawy, strzeżony przez Miłosiernego, który dlatego ani się zdrzemnie (por. Ps 12,3.5), że jak cień czuwa nad człowiekiem. Nie tylko „Bóg w ogóle”, tam w wieczności, ale i „Bóg w ciele”, tu na ziemi, nocami się nie kładł, by w dzień czynić i słowić miłosierdzie Ojca, którego ludzkim – choć przy końcu zeszpeconym – obliczem się stał (por. Misericordiae Vultus 1).

Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kto nie przechodzi od sprawiedliwości snu do niemiłosiernego dla ciała czuwania na modlitwie, temu kłócić się będzie sprawiedliwość z miłosierdziem. A Bóg tożsamy z Miłosierdziem z bożkiem, który do sprawiedliwości dodał bonus w postaci przymiotu – jednego z wielu –miłosierdzia rozumianego jako sprawiedliwość ze szczyptą łagodzącego pobłażania.

A i to jedynie do czasu, aż okaże się samą Sprawiedliwością. Jak łatwo sprowadzić łaskę miłosierdzia do przymusu dokonania wyboru „z nożem na gardle”! Czas, nie wiedzieć czemu, objęty zostaje miłosierdziem, której wieczność nie będzie już znała. Schizofreniczny Bóg jawi się innym tu, a innym okaże się tam.

Nawet Faustynowy Dzienniczek może być czytany jak „nocniczek” prorokini Bożej Sprawiedliwości: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (Dz. 965). Sami nie doświadczywszy miłosierdzia, dokonują perwersyjnej parafrazy Dobrej Nowiny: „Dzień miłosierdzia się posunął, a przybliżyła się noc sprawiedliwości” (por. Rz 13,12).

Zresztą, sama sprawiedliwość – wolno powiedzieć wśród „samych swoich” – rozumiana jest jako pomsta, która się dokona na „onych” (niepobożnych, niewierzących, niekatolikach, odrzucających miłosierdzie – niepotrzebne dopisać), bo „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, a miłosierdzie jedynie „po stronie czasu”.

W ten sposób Miłosierny, który zbawia, okaże się tym, który potępia. A Stwórca człowieka – jego nieprzyjacielem, jak chciał nasz przyjaciel diabeł. Chrystus co prawda nie może być podzielony (por. 1Kor 1,13), ale za to my możemy Go dzielić bez litości. O, gdybyśmy znali miłosierdzie, znalibyśmy jednego Miłosiernego – w którym zostajemy zbawieni, jak w Nim zostaliśmy uczynieni.

Sprawiedliwość wymaga, by uznać, że już samo stworzenie nie dokonało się w samej sprawiedliwości, lecz raczej w miłosierdziu; cóż bowiem sprawiedliwego w tym, że Bóg czyni kogoś, kto nie jest Bogiem? I kto jest wolny, a zatem nieprzymuszony do przyjaźni z Wiecznym – a zatem może potrzebować (ale nie żądać) w przyszłości (czytaj: w czasie) zbawienia? I, konsekwentnie, Zbawiciela, nie przymuszonego w okazaniu zbawienia?

Jeśli miłosierdzie jest szaleństwem miłości, to przecież Bóg nie jest niepoczytalny; ani nie jest nieobliczalny, owszem już „przed wiecznymi czasami” (por. 2 Tm 1,9), jeszcze przed „zrodzeniem” człowieka w ojcowskim „matczynym łonie”, miłosierdzie miało oblicze Chrystusa Baranka. W nim zostaliśmy nie tylko zbawieni, ale i stworzeni! Jak podpowiada Międzynarodowa Komisja Teologiczna:

„świat został stworzony w sposób wolny, chociaż w wieczności było wiadome – w sposób nie mniejszy niż było znane samo zrodzenie Syna – że Jezus Chrystus, Baranek niepokalany, miał przelać swoją drogocenną krew (por. 1P 1,19n; Ef 1,7). W tym sensie zachodzi ścisła odpowiedniość między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu” (Teologia, chrystologia, antropologia).

Warto czytać, czytać i jeszcze raz czytać; by potem czuwać, medytować, modlić się nad tymi słowami całą noc. Nasze stworzenie dokonało się za cenę zbawienia. Nie bez bólu zostaliśmy zrodzeni, owszem musiały się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego”, by nas wydać na świat. W Bożej odwiecznej woli pojawiliśmy się ani o „moment” później niż zrodzony został Syn. Czas jest łaską miłosierdzia, by nie odrzucić tej pełnej miłości miłosiernej nowiny.

Ktoś napisał o sposobie, dzięki któremu łatwo odróżnić znajomego od przyjaciela. Ja to napisałem przed paroma chwilami. A teraz ktoś zapyta: czy Ojciec Miłosierdzia może zadzwonić do mnie w środku nocy, by podzielić się tym, co leży Mu na sercu najbardziej? (Bo gdyby telefon zlecił swojemu sekretarzowi papieżowi Franciszkowi – mógłby oczekiwać na „pobłażliwość bez sprawiedliwości”).

Sławomir Zatwardnicki

Mężczyzna kobietą, Chrystus Maryją

Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons

Pobożność maryjna miałaby być niemęska, a zatem dobra jedynie dla kobiet. Oto jeden ze stereotypów, a nawet stereotyp do potęgi: stereotyp stereotypowy. Raz, że przeczą temu niefrasobliwemu stwierdzeniu fakty – widziałem już w życiu mężczyzn nie rybaków może, ale za to twardych górników o sercach tak miękko-wrażliwych względem Matki Bożej!; a pewien święty, apostolski rycerz, zwracał się do Niepokalanej poufałym „Mamusiu”, i wcale nie był wyjątkiem w tym świętym połączeniu maryjności z męskością, w którym skrywa się ważna reguła duchowa. Dwa, że stereotyp żywi się nieracją o Niewieście, która nie taka strasznie zniewieściała, jak by się sądzący po płci spodziewali – owszem właśnie kobiece serce Pełnej Łaski może stanowić wzorzec męskości dla niepełnych łaski. Tam, w Niepokalanej wnętrzu, odkrywa się zbawienna dla pokalanego mężczyzny maksyma: jeśli chcesz być mężczyzną, najpierw musisz być kobietą; per Mariam ad Iesum, przez „jak Maryja” wiedzie droga do bycia „jak Chrystus”.

Ten Chrystus, którego znają mężczyźni z Ewangelii, przeistaczał się w Maryję w czasie modlitwy; nie przypominał wtedy tego macho z biczami w świątyni, już bardziej „kobietę z brodą” z naszych, tak gorszących maluczkich mężczyzn, pobożnych obrazków. W każdym razie Jego ludzka (niekobieca!) dusza stawała się wtedy „jak Niewiasta” posłuszna, uległa, przyjmująca miłość od „męskiego Boga”, który notabene również nie wahał się mówić o swoich cechach kobiecych, i to w Starym Testamencie, kiedy jeszcze był z Niego, używając „dawkinsów” (rodzaj epitetu), „mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran”.

Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons
Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons

„Wiecznie” w czasie żywa pokusa, której uległ Adam, a w nim wszyscy mężczyźni, czai się również na współczesnych prasynów Adama, zwłaszcza być może tych grupujących się w kościelne duszpasterstwa mężczyzn. Chcą być jak Chrystus, tyle że nie chcą być jak Syn; owszem woleliby, jak ich ojciec Adam, być „jak Bóg Ojciec”, a nie „jak Bóg Syn”. Pragną być bogami, ale nie na drodze synów; tęsknią za prawdziwą męskością, ale w męsko-zakutej głowie nie mieści się, że wiedzie do tego wąska ścieżka otwartości-kobiecości. Również Chrystus, model mężczyzny, na wzór którego zostali stworzeni i przez którego przyszło ich odkupienie, w relacji z Ojcem jest Synem, a zatem staje – jakkolwiek to brzmi prowokacyjnie, nawet jeśli felietonu styl łagodzi ową „prorokację” – na pozycji Niewiasty, Służebnicy pełniącej wolę Drugiego, poddanej i obdarowywanej przez Niego. Zbawienie przyszło przez kobietę – duszę Drugiego Adama, jak potępienie wyszło z męskiej duszy Adama Pierwszego; śmierć przez Ewę adamową, a życie dzięki Adamowi ewinemu.

Wolno może sparafrazować List do Efezjan – „wznieść” ten fragment, który mówi o poddaniu kobiety mężczyźnie, a Kościoła Chrystusowi, o jeden poziom wyżej, ukazując w ten sposób wzór i źródło niewiasty kobiety i Niewiasty Eklezji znajdujący się w „Niewieście Synu”:

Mężczyźni niechaj będą poddani Chrystusowi Panu, bo Pan jest głową mężczyzny, jak i Ojciec – Głową Syna. Lecz jak Chrystus poddany jest Ojcu, tak i mężczyzna Chrystusowi – we wszystkim. Chrystusie miłuj żonę swoją – Kościół, bo i Ojciec umiłował Ciebie i dał Ci samego siebie. Chrystus powinien miłować swój Kościół jak własne ciało. Kto miłuje wspólnotę wierzących mężczyzn, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Ojciec – Syna. Dlatego opuści Syn Ojca a połączy się z Kościołem, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Syna i do Ojca. W końcu więc niechaj Chrystus tak miłuje Kościół jak siebie samego! A Kościół niechaj się odnosi ze czcią do swojego męża – Chrystusa!

Mężczyzna w relacji z Chrystusem staje się kobietą, a dzięki temu wchodzi w stosunek Syna do Ojca. Dotyczy to zresztą nie tylko mężczyzny, ale i całego Kościoła. A także Matki Kościoła, Maryi. Właśnie dlatego że kobieco-uległa, serce miała waleczne i męskie jak żaden z mężczyzn poza Chrystusem (spod krzyża pryskają Apostołowie). Syn, który stał się człowiekiem, od Niewiasty zresztą uczył się, o paradoksie, „synowskiej” postawy względem Boga. „Chrystus kobieta” względem Ojca – staje się wodzem dla mężczyzn. Który z nich żąda męskości od siebie, musi pozwolić sobie na kobiecość względem Pana. Przyjmowanie miłości w modlitwie, ta „aktywna pasywność” (L. Scheffczyk), leży u podstaw i skuteczności apostolskiej „aktywnej aktywności”.

Sławomir Zatwardnicki

Nogi do góry!

PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons
PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons

Taka anegdotka z „Dla mnie bomba”, książki Romana Dziewońskiego. Na spotkanie zaproszono Stanisława Tyma. Ten (powinno być chyba: Tym? Wybierzmy drogę środka: tyn) wchodzi i widzi Jerzego Dobrowolskiego i Zdzisława Leśniaka, tyle że stojących na stole i rozmawiających z tej pozycji „na rękach”. „Sytuacja była dość idiotyczna – komentuje tyn „na nogach” – bo ja stałem przed człowiekiem, który miał twarz niżej od mojej. Poza tem miał odwrotnie, to znaczy usta miał na górze, oczy miał na dole”. Co zatem robić? Swoją postawę relacjonuje tyn znajdujący się w niekomfortowej sytuacji odstawiania od normy (większość ma „odwrotnie”): „A więc trochę się przechyliłem, kucnąłem i odwróciłem głowę, tak żeby w miarę możliwości też tak przyjąć podobną…”.

W podobnej sytuacji znalazł się Ten, który stał się człowiekiem, a nie przestał być Bogiem; spakowawszy wszystko, co miał, i wpakowawszy się przez Wcielenie na ten „świat na opak”, zachował się jednak odmiennie: żadnego kucania czy odwracania głowy, by dostosować się do tych mających wszystko odwrotnie. Nie żeby nie miał poczucia humoru, owszem to właśnie ci stojący na głowie okazywali się śmiertelnie poważni, a przy tem tragicznie śmieszni. Oczy niżej od ust, ślepi na Boga, a zatem niemi w sprawach Jego dotyczących, a przecież kompulsywnie wielomówni, z przymusem fałszywej religijności cisnącej się na usta. Sytuacja nie na tyle jednak idiotyczna dla Bogoczłowieka, żeby nie podjął się misji przywracania tego świata odwróconego ogonem do pozycji właściwej „mniejszości” jednoosobowej (no, może dwuosobowej, jeśli liczyć uprzednio odwróconą od pokalania Bogorodzicielkę).

Z pozycji tego mającego oczy na dole – opacznie przyjmuje się, że to Pan ma wszystko odwrotnie. Ale jest dokładnie na odwrót: to my mamy wszystko na opak, a z powodu tego, że stanęliśmy na rękach, Chrystus stawia wszystko na głowie, żeby stanęło na nogach. Sytuacja dość idiotyczna dla nas, po ateistycznemu przyjmujących jedynie wielkość Boga, kiedy stajemy przed Bogiem Wcielonym, który twarz ma niżej od naszej. Oczy z trudem wytrzymują ten widok, za to uszy mogą posłyszeć, jak Jego usta znajdujące się w tej niekomfortowej okoliczności bycia „na górze” przepowiadają błogosławieństwa, które wydały się nam przekleństwami, i przekleństwa, w których upatrywaliśmy szczęścia. To nie tylko nawracanie człowieka, ale i odwracanie diabła ogonem, tak żeby nie kąsał naszych uszu; tem samem: „uszy do góry” (Jerzy Waldorff)!

Zamiast pychy – pokora, zamiast faryzejskiej gimnastyki duszy – prostota, zamiast dorosłości – dziecięctwo, a dokładniej: synostwo. Jak w rodzinie postawionej na głowie dzieci zamieniają się rolami z rodzicami, tak właśnie Adam Rajski zapożądał być Bogiem Ojcem, choć zrodzony z Niego miał stać się Synem, a w ten sposób Bogiem. Kazał św. Leon Wielki o nim, że „niebacznie i nieszczęśnie uwierzył zawistnemu zwodzicielowi i, podszeptom pychy jego dając ucho, pozostawione sobie pole do wzrastania we czci chciał raczej zagrabić, niż zasłużyć na nią”. Dlatego drugi Adam wywrócił wszystko na właściwą stronę: „gdyby bowiem On nie zstąpił do nas w tym uniżeniu, nikt nie zdołałby wznieść się do Niego przez jakąkolwiek swoją zasługę. Niechaj tu mądrość ludzka nie zaślepia serc powołanych”.

Zatym: nogi do góry! Poddaj się i uśmiechnij.

Sławomir Zatwardnicki

Deifikator – purgator

Ewangelia w pigułce humoru. Grupa ludzi wokół nierządnicy, w rękach narzędzia sprawiedliwości. A Miłosierny do nich: „Kto bez grzechu – rzuca pierwszy”. W regule kamieni wypadających z rąk pojawia się jednak wyjątek – i leci w kierunku cudzołożnicy. A Jezus niezmieszany: „Ile razy mam powtarzać, żeby się Mamusia nie mieszała?”. Czytaj dalej Deifikator – purgator

Objawienie, Objawiony

Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons

Słowo Boże nazywa bogami tych, do których zostało skierowane słowo Boże (por. J 10,34-35). Nie jest to górnolotna przesadnia, raczej sprowadzenie Dobrej Nowiny do sedna.

Czym jest Objawienie? „Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić samego siebie i ukazać tajemnicę swej woli – cytuję Dei verbum, soborową konstytucję o Objawieniu Bożym – dzięki której ludzie przez Chrystusa, Słowo, które stało się ciałem, mają dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się współuczestnikami Bożej natury”. Objawienie jest naszym, ludzi, zbawieniem; przy czym zbawieniem chrześcijańskim, a więc przebóstwieniem, staniem się Bogiem, choć człowiekiem.

„Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was” (J 15,3). Bóg wysławia się „po ludzku”, żeby człowiek mógł usłyszeć, ale również by miał możliwość nie posłuchać. Gdy Bóg się wypowiada, a człowiek daje posłuch, wtedy wydarza się zbawienna komunikacja. Gdy Słowo Boże staje się człowiekiem, wtedy objawienie osiąga swoją pełnię, jest tożsame z samym Bogiem. Można powiedzieć, że Objawienie to Bóg „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”.

Nie wolno sprowadzać objawienia do prawd wiary, które zostały przed człowiekiem odkryte. Jeśli Bóg opowiada o tym, co kryje się w Jego sercu, albo milczy o tym, co mu leży na wątrobie – dzieli się z człowiekiem sobą samym. Dla zrozumienia tego wystarczy ilustracja „z ziemi wzięta”. Oto gdy jeden małżonek odkrywa swoje wnętrze dla drugiego – podarowuje mu nie tylko słowa, ale samego siebie, ergo: może zostać przyjęty albo odrzucony. W tej perspektywie niebiańskie Objawienie to Bóg, Bóg dla ziemian, Bóg-człowiek, albo nawet: człowiek, a przecież Bóg.

Dlatego „wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga”. Jednak – ! – „równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił” (KKK 150). Jak słychać, „najpierw” i „równocześnie” nie kłócą się, podobnie jak przylgnięcie do Kogoś oraz do czegoś pozostają w harmonijnej zgodzie (pleonazm niemaślany). Gdy Bóg dokonuje swojej autoprezentacji, przedstawia zarazem również prawdy wiary. Nie ma jednego bez drugiego; nie ma Jednego bez prawdy wiary o Trójcy.

A skoro nie ma Boga Objawienia bez objawionej treści, nie ma też chrześcijanina – nawet jeśli jest w swoim mniemaniu – który wierzyłby Komuś, lecz już nie czemuś. Konsekwentnie, również nieprzyjęcie prawd objawionych – jest odrzuceniem Boga. Nie chcieć wysłuchać tego, co Bóg wypowiada – jest czymś więcej niż towarzyskim faux pas. To policzek dany Bogu, który ukazując tajemnicę swojej woli – a tym w istocie są prawdy wiary – objawił w ten sposób samego siebie.

Podałem grzbiet mój bijącym
i policzki moje rwącym Mi brodę.
Nie zasłoniłem mojej twarzy
przed zniewagami i opluciem (Iz 50,6)

O czym i o Kim informuje nas Objawienie, przecież że w swojej zbawiennej treści, a nigdy bez niej.

Sławomir Zatwardnicki

Pod prąd czasu, z prądem wieczności

Clock at St James' church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons
Clock at St James’ church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons

Chrystus wyzwala z wszelkiej niewoli, również z myślenia uwięzionego w czasie. Przy czym wszystko odbywa się zgodnie z Boską pedagogią, a zatem również z uwzględnieniem reguł czasu, nawet jeśli „nawrócenie czasu” skutkować będzie z kolei wywróceniem tych reguł na „Boską stronę”. Można by, prostując nieco drogi historii zbawienia, rozróżnić trzy etapy, których z kolei nie wolno rozdzielać.

Boże Objawienie dokonało po pierwsze uwolnienia z uwięzienia w rzekomo wiecznym czasie – ukazując cel całej rzeczywistości, która w czasie zmierza do wypełnienia odwiecznego Bożego planu. W ten sposób stworzone świat i czas okazały się pierwszą łaską niezbędną do zrealizowania „pełni łaski”, kiedy to Bóg stanie się „wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Czas jest drogą, po której pielgrzymujemy jako ludzie, a z nami cały świat, przestrzeń w której realizuje się łaska „dla naszego zbawienia”.

Drugi etap wiąże się z wejściem Boga na świat i w ludzką historię, które z kolei staje się wyjściem Wcielonego (wświatowionego, wczasowionego), otwarciem możliwości działania „pod prąd” czasu oraz z eschatycznym „prądem”. Gdyby nie to, co stało się „w pełni czasu”, Syn Boży nie mógłby „powrócić do przyszłości” oraz przywrócić przeszłości przyszłość; a tak Chrystus działa „przed i po Chrystusie”. Zjednoczenie czasu i wieczności w Osobie Wcielonego powoduje perychorezę ziemskiej historii i niebieskiego szabatu, która mimo że ujawni się w pełni dopiero w wieczności, to już teraz sprawia, że „historia ludzkości nie jest całkowicie doczesna, lecz związana ściśle z wiecznością” (Piotr Liszka).

Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons
Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy w takim razie Syn Boży stałby się człowiekiem również, gdyby Adamowie i ich potomstwo nie zgrzeszyli? Kto gdyba, ten babcię z wąsami myli z dziadkiem. Zastanawianie się, jak Bóg działałby, gdyby – jest postrzeganiem wieczności z wnętrza czasu; domalowywaniem lub goleniem Bogu wąsów. Nie było wariantu B, panaceum aplikowanego, gdy pomysł A spalił na panewce, od początku Bóg realizował plan B, bowiem, jak to wyznał, maksymalnie skupiając historię stworzenia i zbawienia w soczewce wieczności, św. Maksym Wyznawca: „zostaliśmy stworzeni w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

W każdym razie właśnie w sposobie wyzwolenia z grzechu odkrywa się algorytm działania Odwiecznego w czasie, Boga w człowieku. „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” w tak Bosko-ludzki, odwieczno-historyczny sposób. Zbawienie w „pełni czasu” umożliwia Bogu zbawienie czasu i człowieka w czasie. Owocami Paschy karmią się owce, w tym najpiękniejsza z nich, Maryja. „Łaski pełna”, bo odkupiona ze względu na przyszłe zasługi Syna, może stać się Matką Zbawiciela przez swoje fiat, bez którego Zbawca nie dokonałby naszego i Jej odkupienia.

Stworzenie jest pierwszym aktem zbawienia, a zbawienie nowym stworzeniem. Adam znajduje swoje zbawienie w Nowym Adamie, z kolei na obraz Drugiego Adama i w Nim został stworzony pierwszy człowiek (por. Kol 1,15-17). Ze względu na przyszłe Nowe Przymierze, związek „jednego ciała” pomiędzy Chrystusem a Kościołem, Bóg może zawiązywać przymierze przeszłe, z narodem wybranym. Ponieważ Zbawca Oblubieniec złączy się ze swoją odkupioną Oblubienicą, Stwórca odbija obraz tej przyszłej tajemnicy już w stworzeniu męża i mężatki. Stworzone małżeństwo potrzebuje zbawienia, i zostaje podniesione do godności sakramentu „Nowego Przymierza, ponieważ oznacza jego łaskę i jej udziela” (KKK 1617).

Kto ma uszy nie z tego świata, niech słucha o sprawach przekraczających ten świat; kto ma oczy nie z tego czasu, niech widzi wieczność która była wkroczyła (czas zaprzeszły) w czas. Przy czym właśnie to wkroczenie zostanie dopełnione w „czasie zaprzyszłym”. Trzeci bowiem etap (czy jeszcze w czasie, czy już w wieczności?) polega na wejściu czasu i stworzenia do wieczności Stwórcy, czyli na exodusie ze starego czasu i pierwszego stworzenia. Ze względu na tę eschatyczną rzeczywistość, która z perspektywy czasu jest jeszcze przed nami, a z wnętrza wieczności działa w czasie, wiara już teraz może być jej poręką i dowodem (por. Hbr 11,1).

Bóg działa „pod prąd” czasu, bo „z prądem” wieczności. Stworzenie czasu to pewnego rodzaju „rozciągnięcie” wieczności, żeby odwieczna Boża decyzja usynowienia człowieka mogła się zrealizować za zgodą i we współpracy z tym, który powinien być tym najbardziej zainteresowany. A jeśli okazuje się zainteresowany mniej niż stworzenie, które „z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8,19), wtedy ze względu na Boże miłosierdzie czas wydaje się niemiłosiernie dłużyć. Inaczej syn marnotrawny „nie mógłby zapewne znaleźć litosierdzia” (Michał Bałucki).

Sławomir Zatwardnicki

Pelagianizm małżeński

Der Garten der Lüste - Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons
Der Garten der Lüste – Christus, Adam und Eva.jpg, źródło: Wikimedia commons

W pytaniach kierowanych do małżonków brakuje jednego, na które odpowiedź mogłaby zostać uznana za samospełniającą się „wróżbę” na przyszłość: „czy oczekujecie raju w małżeństwie?”.

Adam i Ewa popełnili brzemienny w skutkach błąd. Zaufali bardziej sobie, i – być może – również małżonkowi, „ciału z ciała”, zamiast Bogu, na którego obraz człowiek, „duch z Ducha”, został stworzony. Oto paradoks, któremu ulegli: szukać raju, gdy w raju się żyje; zrywać zatrute jabłko, gdy raj jest na wyciągnięcie ręki. Potomkowie Adama, jakkolwiek dziwaczne wydawałoby się im takie postępowanie, działają według tego samego algorytmu, tylko że w nowych warunkach, w świecie po grzechu, będzie on nieco zmodyfikowany: szuka się bramy do raju nie tam, gdzie ona rzeczywiście otwiera swoje podwoje. W ten sposób zamiast Chrystusowego życiodajnego krzyża – bo to on właśnie jest ową bramą – bierze się na swoje barki i rzuca na cudze „krzyż niedobrego łotra”, który zabija małżeństwo.

Jak to jest, że Państwo Adamowie zostali wygnani z raju, a ich skażone grzechem pradzieci do dziś jeszcze nie pogodziły się z utratą ziemi ich przodków? Nawet jeśli ustami przyznają, że niepodległość ich woli została zaprzepaszczona w wyniku prowadzenia „polityki przeciw Bogu”, w sercu okazują się pelagianami szukającymi szczęścia o własnych siłach. Spotyka więc Adam junior miłość swojego życia, i razem z Adamową juniorką przyznają sobie i małżonkowi nie tylko prawo, ale i moc, którą nie dysponują, do stworzenia sobie raju na ziemi. Oni, którzy jeśli nie dowiedzieli się tego na naukach przedmałżeńskich, to pamiętają przecież z lekcji religii, jakie są skutki grzechu! Gdy „człowiek – kuszony przez diabła – pozwolił, by zamarło w jego sercu zaufanie do Stwórcy” (KKK 397), wtedy zasłona ciemna z góry na dół spoczęła na sercu oddzielając jednego od drugiego oraz ziemską dwójcę od niebiańskiej Trójcy.

Małżeństwo nie stanowi wyjątku od reguły, którą jest bolesny powrót do raju. Zbawiani wracamy nie tylko do Stwórcy, ale i do stworzenia; wymaga to nawrócenia nie tylko do Boga, ale i do człowieka. Uczymy się relacji nie tylko z Bogiem, odbudowujemy mocą łaski sakramentu również to, co zburzyli nasi przodkowie, a po nich przecież także my, w stosunku do drugiego człowieka. Można powiedzieć, że na ślubnym kobiercu stają „małżonkowie w kryzysie”, albo nawet rozwodnicy, którzy chcą spróbować „jeszcze raz”. Mogliby parafrazując Monolog o dziewczynie powiedzieć po skończonej celebracji, że „wtedy też po raz pierwszy pocałowaliśmy się drugi raz” (Grzegorz Halama). Jeśli po raz pierwszy mają nie popełnić drugi raz tego samego błędu, niechże nie uciekają przed prawdą, że „aby uleczyć rany spowodowane przez grzech, mężczyzna i kobieta potrzebują pomocy łaski”, bez której „nie mogą urzeczywistnić wzajemnej jedności ich życia, dla której Bóg stworzył ich «na początku»” (KKK 1608).

Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons
Esketoi szekek.JPG, źródło: Wikimedia commons

Nic się jednak nie zmieniło do dziś: wciąż Adamowie i Ewy szukają raju nie tam, gdzie on się znajduje. Jak tamci pierwsi w ten sposób wyszli z niego, tak ci drudzy nie mogą trafić z powrotem. Zasłona rozdarła się, gdy Ukrzyżowany umierał – po to, aby Adamscy mogli teraz rozdzierać zasłonę, według modelu Bosko-ludzkiego zbawienia: zbawienie dokonane przez Chrystusa, zostaje uobecniane w życiu człowieka żyjącego w Chrystusie; „raz jeszcze” wydarza się raz jedyny dokonana Pascha. Dlatego małżonkowie nie powinni spodziewać się w małżeństwie raju bez krzyża, ale krzyża z widokiem na pierwotny i zarazem eschatologiczny raj. „Łaska małżeństwa chrześcijańskiego jest owocem Krzyża Chrystusa”, dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli «pojąć» pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa, będącego źródłem całego życia chrześcijańskiego” (KKK 1615).

Kary będące następstwem grzechu – ból rodzenia dzieci oraz praca w pocie czoła (por. Rdz 3,16.19), praca macierzyńska w pocie czoła oraz ból rodzenia owoców pracy – gdy przeżywane są w mocy Pana, umożliwiają Adamskim exodus z miłości własnej ku drugiemu (małżonkowi), trzeciemu (dziecku) i „drugiemu trzeciemu” (kolejnym potomkom), oraz przede wszystkim ku Trójjedynemu (por. KKK 1609). Do ostatniej kropli krwi, w pocie i bólu, małżeństwo jest rodzeniem siebie, małżonka, dzieci – sobie, drugiemu i Bogu. Ewa po raz drugi podaje Adamowi jabłko, teraz stanowiące lekarstwo. Można się pocałować (gorzko, gorzko!). Błogosławione oznaki powrotu do zdrowia, antycypacja rajskiego szczęścia, Kościół domowy, „Królestwo Chrystusa już teraz obecne w misterium” (Lumen gentium, 3), raj w pigułce.

A zatem pytam was, czy oczekujecie raju w małżeństwie? Od odpowiedzi na to pytanie zależy trwałość waszego związku.

Sławomir Zatwardnicki

Dzielenie nerwu na czworo

Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus i Samarytanka 2.jpg, źródło: Wikimedia commons

Powiedzmy eufemistycznie, że w IV i V wieku chodziło o spory. Tyle że takie „na śmierć i życie”. Nie zawsze na śmierć i życie ortodoksów czy herezjarchów – ale bez wątpienia na życie wspólnoty wierzących, a więc również jej członków, także tych żyjących w XXI wieku. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ciekawy paradoks: często to właśnie obrońcy ortodoksji bywali prześladowani, a ich błądzących adwersarzy za życia chwalono, by dopiero po śmierci potępiać. Do tego potępiania dołączamy się często my, karły wspinające się na barki gigantów-herezjarchów, w reakcji do poglądów których rodziła się ortodoksja.

Dlaczego ówcześni uczestnicy kontrowersji chrystologicznych z takim zaangażowaniem opowiadali się za którymś z rozwiązań? Tak pytać mogą jedynie współcześni, którzy zatracili przekonanie o nierozdzielnym związku zbawienia z prawdą. Dla takich Chrystus mógłby zbawiać nawet wtedy, gdyby nie był zarówno prawdziwym Bogiem, jak i człowiekiem, mówiąc językiem Leona Wielkiego, bez żadnego braku. Jak to, przecież Bóg może wszystko, prawda? – zapyta któryś z czytelników. Otóż nieprawda. Zbawia nie tyle Bóg, ile Bóg, który stał się człowiekiem. Oto chrześcijańskie, czyli – dodajmy, jeśli to jeszcze nie jest jasne – prawdziwe pojęcie zbawienia.

Dogmatyczne uściślenia wykuwano „w trakcie morderczych zmagań o to, by prawdzie o nadzwyczajnym samoobjawieniu Boga nadać spójny charakter” (Alban McCoy). Proces formowania się ortodoksji można za Chestertonem „porównać do precyzyjnych operacji chirurgicznych”, które „separują nerw od nerwu, lecz ratują życie”. Stąd zażarte potyczki o prawdę doktrynalną nierozdzielną od doświadczenia zbawienia. Kształtująca się chrystologia wiązała się z soteriologią na zasadzie „sprzężenia zwrotnego”: jedno oświecało i pogłębiało drugie. Tylko dlatego Chrystus zbawia, że jest taki a taki; jest taki a nie inny, ponieważ zbawia. Nerwem chrystologicznych kontrowersji stała się tajemnica Wcielenia, a dokładniej: wyjaśnienie sposobu, w jaki Ten, który jest Bogiem, może być również człowiekiem.

Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Chrystus przed Pilatem.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie żeby bez wiedzy o chrystusowej ontologii Soter nie mógł „działać”, jednak nie byłoby wybawienia bez Tego, o którym dowiedzieliśmy się z Objawienia, że był i człowiekiem, i Bogiem. W pewnym sensie dopiero Objawienie – coś o niebo więcej, ale i nie mniej niż wiedza – tożsamości Chrystusa zbawia człowieka. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Cóż by nam przyszło po przyjściu Chrystusa, gdyby nie był on Pośrednikiem w ortodoksyjnym sensie, czyli Bogiem i człowiekiem w jednej Osobie, lecz, jak chciał Ariusz, jakimś bytem pośrednim między Bogiem a stworzeniem? W jaki sposób mógłby zbawić nas, ludzi, jeśli nie stałby się człowiekiem, który zbawia nas „od środka”, od człowieczeństwa, za pośrednictwem ludzkiej woli – tej, w której dokonał się upadek?

Wiara, jeśli ma zbawiać, nie może być rozdzielona od prawdy. Dlatego – pisał Leon Wielki w nawiązaniu do Mt 7,14: „nie tylko w praktykowaniu cnót, nie tylko w zachowywaniu przykazań, ale i w (rozróżnianiu) szlaków wiary »ciasna i wąska jest ta droga, która wiedzie do żywota«”. Szerokie i przestronne są zaś heterodoksyjne pobocza. Dlatego łatwiej jest być heretykiem niż ortodoksem. Owszem „dogmaty są światłem na drodze naszej wiary; oświecają ją i nadają jej pewność”, ale nie odejmują jej trudności.

Jeśli „Kościół przeciwstawia się herezjom”, to ze względu na to, że „zafałszowują wizję zbawienia przyniesionego w Chrystusie” (ks. Grzegorz Strzelczyk). Prawda o Chrystusie została obroniona w Chalcedonie (451 rok), kiedy to powiedziano o zjednoczeniu natur Boskiej i ludzkiej, że dokonuje się ono „bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania”. Jeśli było to dzielenie na czworo, to nie włosa, lecz nerwu. W chalcedońskiej „apofatyczno-katafatycznej” chrystologii powiedziano wystarczająco dużo, żeby zamilczeć w obliczu misterium Wcielenia.

Sławomir Zatwardnicki