Archiwum kategorii: Anna Connolly

Ekonomistka, biegła księgowa, pracowała w kilku instytucjach finansowych, prowadzi wraz z mężem firmę szkoleniową. Teologia jest jej pasją.

Czy ruch charyzmatyczny to duchowe disco polo?

Być może nie jest to temat stricte teologiczny, ale do zajęcia się nim zmusiła mnie niedawna wizyta Jezusa na stadionie. Na stadion nie poszłam, gdyż takie zbiorowe religijne eventy mnie nie pociągają, ale zaczęłam zastanawiać się, o co chodzi w tym fenomenie wzrastającej popularności ruchów charyzmatycznych w Polsce. Słyszałam co nieco o traceniu świadomości w czasie nabożeństw, o upadaniu na ziemię po modlitwie, o nawróceniach, uzdrowieniach, ekstazach. Jednak dla mnie te wszystkie sensacje pachniały jakoś ekshibicjonizmem duchowym i pewną taką naiwnością. Byłam (i jestem) wobec nich wielce podejrzliwa. Myślę bowiem, że intymne przeżycia duchowe człowieka z Bogiem są tajemnicą i najlepiej je zachować dla siebie samego, a doświadczać w samotności.

Postanowiłam zbadać jakoś amatorsko tę sprawę, zatem przejrzałam Youtube i miałam okazję zobaczyć parę filmików z charyzmatycznych spotkań, poczytałam sobie w internecie, co ludzie czują i myślą o spotkaniu z ks. Bashoborą, posłuchałam jego przemówień i wywiadów  z nim przeprowadzonych, kupiłam i przeczytałam w całości dwumiesięcznik „Szum z nieba” Katolickiej Odnowy Charyzmatycznej. Do jakich doszłam wniosków na podstawie (ubogiego jednak) materiału dowodowego?

Ruch charyzmatyczny próbuje nawrócić ludzi radością. Czyż nie o to chodzi mi w tych wszystkich moich artykułach krytykujących cierpiętnictwo? Przecież radość jest dobra, więc co mi właściwie przeszkadza? Charyzmatycy kładą nacisk na przeżycie indywidualne, nazywają to „poruszeniem wewnętrznym”, „słuchaniem Ducha Świętego”, „rozeznaniem”, „działaniem łaski Pańskiej”. Co więksi charyzmatycy (jak bohater nr 3/2013 „Szumu z nieba”, zmarły już ksiądz Józef Kozłowski) doświadczają ponadto bezpośredniego natchnienia Ducha przy wygłaszaniu rekolekcji, widzeń wewnętrznych, słyszą słowa Jezusa i mówią bezpośrednio do Niego, otrzymują światła, widzą na sposób wewnętrzny. Ks. Bashobora umie rzekomo wskrzeszać i uzdrawiać. Ks. Kozłowski czytał w myślach. Czyż tego wszystkiego nie robili już apostołowie? Dlaczego więc współcześni charyzmatycy mnie uwierają i drażnią?

Ruch charyzmatyczny łączy się chyba zawsze z pieśnią i tańcem. Stąd przyszło mi porównanie z disco polo. Pieśni i tańce, które miałam okazję usłyszeć i pooglądać w necie, są niestety żałosne i kiczowate. Melodie są takie jakby oazowo-harcerskie, śpiewane przez dziewczyny o bardzo wysokich głosikach. Tekstów jakoś nie udało mi się usłyszeć i zinterpretować, ponieważ nie są chyba najistotniejsze, a jakość internetowych nagrań nie jest najlepsza. Po prostu wielka nuda. Skakanie, kołysanie się, układy taneczne, machanie rękami – po prostu serce ściska żałość. Dlaczego nie iść na dyskotekę? Lepsza muza, lepsze oświetlenie, lepsze stroje  i piękniejsze ciała. Dlaczego tak mnie odrzuca od rytmów muzyki charyzmatycznej? Dlaczego to nie mój świat? Dlaczego nie mogę sobie wyobrazić siebie w roli tańczącej charyzmatyczki, mimo że śpiewam i tańczę z wielką przyjemnością w zwykłym życiu?

Ruch charyzmatyczny ma w sobie coś z disco polo. Jest to jedyny chyba rodzaj muzyki, którego nie znoszę i na jej dźwięk robi mi się niedobrze. Na weselach przy dźwiękach disco polo siadam przy stole i wolałabym się raczej upić z wujami niż tańczyć. No, robię wyjątek dla „Ona tańczy dla mnie”, dzieci mnie przekonały. Disco polo króluje jednak na parkietach w prawie całej Polsce. Na Bożym Ciele w Łowiczu przechadzka wśród straganów jest umilana rodzinom dźwiękami starszych i nowszych przebojów discopolowych. Czym wytłumaczyć  powodzenie tej mdłej muzyki? Coś w niej musi być. Nie można po prostu uznać się za osobę z bardzo wyrafinowanym gustem muzycznym i zjawisko to zignorować jako coś „gorszego”. Mój gust muzyczny jest zaledwie o ciut lepszy niż disco polo. Słucham głównie popu, muzykę klasyczną trawię może w 5%, a jazz jest mi zupełnie obcy (z niewielkimi wyjątkami). Co jest więc w tej muzyce, że zawojowała serca Polaków? Jest ona bliska ich przeżywaniu świata. Jest prosta, daje radość, bo teksty starają się być dowcipne, a jedyne poruszane w nich tematy to miłość i seks. W życiu codziennym najlepszą ucieczką od rzeczywistości jest w istocie miłość i seks. O tym samym są zresztą utwory popowe. Ponadto w disco polo rytm jest zawsze jednakowy, dający małe szanse na wpadkę taneczną. Tańcząca para daje się ponieść nieskomplikowanemu rytmowi i jest ekstra! Jednak mimo podobieństw z muzyką pop, disco polo w moim odczuciu przekracza cienką granicę poziomu formy muzycznej, która jest dla mnie do zaakceptowania. Chodzi o formę. Ta sama treść wygłaszana przez jedną osobę w jeden sposób może się diametralnie zmienić w odbiorze, jeśli jest wygłaszana przez inną osobę w inny sposób. Porównajcie sobie wersje oryginalną „Ona tańczy dla mnie” w wykonaniu zespołu Weekend z wersją przerobioną przez Cezika.

Mimo tych krytycznych słów przyznaję, że widzę jak na dłoni przyczyny masowego entuzjazmu charyzmatycznego katolików. Obecne nabożeństwa kościelne charakteryzują się sztywnością, formalizmem, brakiem autentyczności, nie dają możliwości przeżyć wewnętrznych. Tymczasem człowiek chce czuć Boga! Chce Go doświadczać. Niech nawet traci przytomność i rzuca się na deski podłogi, czy też nawet na twarde marmury! Ala jakoś „dosięga” Boga, czy też tak właśnie czuje. Charyzmatycy odkryli „Kościół fascynujący, żywy” (z wyznań jednej charyzmatyczki). Katolicyzm zapomniał o sile wewnętrznego doświadczenia osobistego, które ma zmienić życie. Charyzmatycy o tym przypominają, co z tego, że trochę nieudolnie? Jednak mimo wszystko, podskoki i śpiewanie cienkim głosikiem w kościele to nie dla mnie…

Obraz Boga w Psalmie 23

Psalm 23 przedstawia kilka obrazów Boga, na podstawie których można zbudować Jego obraz, opisać Jego charakter. Wydaje mi się, że Psalmista przeczuwał intuicyjnie, jaki jest Bóg, ale żeby jakoś to ludziom przekazać odwołał się do kilku obrazów z życia codziennego oraz liczył na skojarzenia, które ludziom przyjdą w związku z nimi do głowy.

Pierwszy obraz to Bóg jako pasterz opiekujący się stadem. Owce mają wszystkiego pod dostatkiem, nie muszą się o nic troszczyć, gdyż to Pan trudzi się tym, aby miały zieloną trawę i wodę, czyli pokarm. Pasterz pozwala owcom leżeć na pastwiskach, czyli nic nie robić, odpoczywać. On zamiast nich „pracuje” wynajdując im pożywienie i napój. Leżenie na pastwisku może się kojarzyć z brakiem wysiłku dla utrzymania się przy życiu, brakiem trosk życiowych. Obraz obfitości, beztroski i „luzu” pastwiska jest odwrotnością naszej codzienności, gdzie musimy wysilać się i męczyć, aby zaspokoić swoje życiowe potrzeby. Zapracowany, zestresowany człowiek odczuwa ulgę wyobrażając sobie, że nie musi już sam troszczyć się o siebie, ale Bóg się o niego zatroszczy. To Bóg będzie pracował jako nasz przewodnik i żywiciel, a my odpoczniemy. Pasterz symbolizuje przejęcie trosk i życiowych zmagań człowieka przez Boga. Życie owcy w stadzie Boga jest łatwe i przyjemne. Wszystkie jej potrzeby są zaspokojone. Jest syta, spokojna i zadowolona. Pan prowadzi ją po ścieżkach prostych, nie musi się martwić, że zabłądzi.

Pan karmi nasze dusze, orzeźwia je. To znaczy w jakiś sposób jesteśmy syci strawy duchowej. Mija już znana nam sytuacja, w której ciągle pragniemy Boga. Teraz już to pragnienie jest zaspokajane.

Pierwsze odwrócenie hierarchii „Bóg na górze, człowiek na dole”: Bóg pracuje i troszczy się, człowiek odpoczywa. Bóg jest pomocnikiem człowieka. Bóg wysila się, aby pomóc człowiekowi, aby ten mógł odpocząć od trosk i zmartwień, poczuć się bezpiecznie.

Te wszystkie dobre rzeczy robi Bóg dla człowieka „przez wzgląd na swoje imię” lub też „dla chwały swojego imienia”. Co to może oznaczać? Jeśli imię jest wyrazem Bożej osobowości, opisem Jego charakteru to można wnioskować, że Bóg to robi z powodu dobroci swojej natury w stosunku do człowieka, ze swojej „wrodzonej” życzliwości i szacunku dla człowieka. Bóg jest dobry dla człowieka i Jego działanie odzwierciedla tą dobroć. Bóg musi być dobry dla człowieka, bo tak nakazuje Mu Jego Imię, które ludziom objawił. A imię Boga to znaczy uwolnić człowieka, dać mu wolność. Imię Boga to znaczy ochronić człowieka od zła i opiekować się nim. Imię Boga to znaczy ukazać człowiekowi szacunek, jakim Bóg obdarza człowieka z niewyjaśnionych powodów.

Ważnymi elementami w Psalmie są droga i ruch. Bóg prowadzi mnie nad spokojne wody, prowadzi mnie po ścieżkach prostych, człowiek schodzi w ciemną dolinę śmierci, wiodą go kij pasterski i laska, szczęście i łaska podążają za nim. W poczuciu Psalmisty w życiu człowieka z Bogiem zawsze coś się dzieje, zawsze trzeba gdzieś iść. Jest to życie dynamiczne mimo oczywistych obrazów odpoczynku takich jak leżenie na trawie i uczestniczenie w uczcie. Jednak jest to życie w drodze, na której czasem można odpocząć.

Początek psalmu to odpoczynek na pastwisku, następnie człowiek idzie gdzieś po prostych ścieżkach. Schodzi w dolinę śmierci, ale tam dalej widzi może już nie samego Pasterza, ale Jego atrybuty: kij i laskę. Może w ciemnościach ciemnej doliny trudno dostrzec Pasterza, ale przynajmniej kij i laska pozostają widocznymi wskazówkami drogi. Dokąd wiodą wędrowca kij i laska? Na wystawną ucztę. Psalmista wcale nie wyjaśnia, dlaczego człowiek znalazł się na uczcie wydanej przez Boga i czy na nią jakoś zasłużył. Nie wydaje mu się istotne o tym wspomnieć. Zatem nie wiemy, czy uczta jest przygotowana dla tak zwanych sprawiedliwych, czy może dla każdego. Można przypuszczać, że dla każdego kto na nią trafi idąc za kijem i laską. Podążanie za pasterzem i umiejętność widzenia kija i laski w ciemnościach zdają się warunkiem koniecznym znalezienia się na uczcie. Sam Bóg jest tutaj hojnym i uprzejmym gospodarzem, który zastawia stół biesiadny, nalewa pełen kielich wina, namaszcza nam głowę olejkiem. Bóg urządza tą ucztę „na przekór moim wrogom” lub też „wobec mych przeciwników”. Kim są ci wrogowie i przeciwnicy? Czy oni też dotarli na ucztę i siedzimy „wobec nich”, czyli musimy się z nimi skonfrontować przy stole biesiadnym? Czy nasi wrogowie nie chcieli, abyśmy się znaleźli na uczcie? Czy się dziwią, że Bóg jest tak dobry, że nas również zaprosił? Może z tego Psalmu czerpał Jezus inspirację do swoich przypowieści o uczcie (wszyscy są zaproszeni) oraz o robotnikach z winnicy (o zdziwieniu dobrocią Boga).

Jesteśmy zatem gośćmi zaproszonymi przez Boga na ucztę oraz zaproszonymi do zamieszkania w Jego domu. Bóg nas zaprasza, chce nas hojnie ugościć, zależy Mu na naszej obecności i uczestnictwie w uczcie. Chce, byśmy ucieszyli się Jego towarzystwem i przygotowanymi potrawami (i winem!). Traktuje nas z szacunkiem i okazuje, że jesteśmy dla Niego ważni i znaczący (wylewa na naszą głowę olejek). Jesteśmy gośćmi oczekiwanymi i wartymi zachodu i wysiłku przygotowań.

Drugie odwrócenie hierarchii: Bóg przygotowuje ucztę, trudzi się dla nas! Stara się, abyśmy przyszli i cieszy się naszym towarzystwem. Człowiek jest gościem, który może rozkoszować się towarzystwem samego Boga przy stole. Bóg zabiega o człowieka, nie człowiek o Boga.

Z jakim stanem dostępnym naszemu doświadczeniu ziemskiemu kojarzy się Psalmiście Bóg?

  • Zaspokojenie pragnień
  • Ulga, ukojenie
  • Nasycenie
  • Odpoczynek
  • Beztroska
  • Dostatek
  • Zadowolenie
  • Bezpieczeństwo
  • Brak lęku
  • Świętowanie
  • Szacunek
  • Aprobata
  • Godność
  • Zaufanie
  • Szczęście
  • Radość

Charakter Boga w Psalmie 23 można opisać następująco:

  • Hojny
  • Troskliwy
  • Opiekuńczy
  • Życzliwy
  • Traktuje nas z szacunkiem
  • Gościnny
  • Przyjacielski
  • Dobry
  • Łaskawy
  • Opowiada się po naszej stronie, przeciwko naszym wrogom, przeciwko złu
  • Obrońca
  • Pocieszyciel
  • Pomocnik
  • Towarzysz podróży
  • Przewodnik
  • Chce naszego szczęścia i radości

Jest kilka psalmów, w którym Bóg jest zawsze pełen łagodności i życzliwości dla człowieka. To właśnie jeden z nich. Podobno był ulubionym psalmem Leszka Kołakowskiego. Poddając się sile obrazów tej poezji człowiek doznaje ukojenia i rozproszenia lęków i niepokojów. Rozważając te obrazy w swojej wyobraźni poznajemy łaskawą i kochającą twarz Boga, taką jaką widział Jezus, kiedy opowiadał swoje przypowieści o uczcie, dobrym pasterzu i synu marnotrawnym.

Piekło jako zagubienie nadziei

Czym jest piekło? Co dla mnie oznacza to pojęcie? Niewątpliwie piekło istnieje: w każdej sytuacji, gdy zło zwycięża, a dobro nie interweniuje, mamy do czynienia z rodzajem piekła. Piekło jest dla nas bardziej namacalne niż niebo. Łatwiej je sobie wyobrazić, łatwiej je poczuć czy przeczuć. Nie każdy doznał rozkoszy Bożej łaski, przeczucia nieba i królestwa niebieskiego. Każdy natomiast zamoczył choćby palec w sytuacji absolutnego zła, piekła.

Niegdyś wyobrażano sobie piekło przede wszystkim jako miejsce. Miejsce poza światem żyjących. Miejsce przerażające, ciemne, beznadziejne, miejsce kaźni, gdzie kaci-diabły mszczą się na grzesznikach dręcząc ich bez końca. Ignacy Loyola w swoich „Ćwiczeniach duchownych” każe sobie wyobrażać piekło w sposób bardzo precyzyjny. A więc po pierwsze, zobaczmy oczami wyobraźni długość, szerokość i głębokość piekła. Po drugie, prośmy o odczucie kary, jaką cierpią potępieni, aby strach przed potępieniem powstrzymywał nas od grzechów. W piekle radzi Ignacy zobaczyć okiem wyobraźni ogromny ogień i dusze zamknięte w ciałach ognistych. „Uszami słyszeć płacz, narzekania, krzyki i bluźnierstwa przeciw naszemu Panu i przeciw wszystkim Jego świętym. Czuć powonieniem dym, siarkę, smród i zgniliznę. Smakiem odczuwać gorycz: łzy, smutek i wyrzuty sumienia. Odczuwać zmysłem dotyku to mianowicie, jak płomienie owe dotykają dusz i je obejmują”. (I. Loyola, Ćwiczenia duchowne) Ignacy był przekonany, że w wiecznym piekle można się znaleźć popełniwszy tylko jeden grzech śmiertelny!

Na koniec wyobrażeń piekła radzi Ignacy dziękować Jezusowi, że nie wpadło się jeszcze do tej pory do piekła i że aż do tej chwili Jezus kieruje się wobec nas miłosierdziem i  litością. To znaczy, Ignacy się spodziewa, że w którymś momencie już nie będzie kierował się miłosierdziem. Ignacy wierzy w krótkotrwałość Bożej łaski, na wzór św. Augustyna. Poza tym uderza w jego tonie zupełny brak zainteresowania wobec bliźnich palących się w piekielnych płomieniach! Gdybym ja sobie miała wyobrażać takie piekło, jak je opisuje Ignacy, miałabym zgoła inne refleksje, na przykład: „Boże, jak możesz pozwolić, by twoje stworzenia cierpiały wieczne męki za jeden grzech? Czy to ma być Twoja sprawiedliwość?” Albo: „Współczuję bardzo tym nieszczęśnikom, którzy znaleźli się w ogniu piekielnym. Ich ból przeszywa mi serce. Jak Ty, Boże, możesz patrzeć przez wieczność całą na te męki i nie doznawać współczucia? Boże, jeśli tak jest, to jesteś Bogiem nieludzkim, w którego nie chcę wierzyć i nie wierzę”. W rezultacie, takie wyobrażenia doprowadziłyby mnie do porzucenia wiary w Boga. Ale Ignacy nie doznaje takich refleksji. On jest tak zajęty swoim własnym strachem, że odbiera mu to wszelkie współczucie dla bliźniego. Strach powoduje ogromną koncentrację na sobie, zamyka na drugiego człowieka. Piekło opisuje Ignacy tak samolubnie i tak bezuczuciowo w stosunku do cierpiących, że trudno uwierzyć, że ktoś tak pozbawiony współczucia został uznany za świętego.

Czy współcześnie opisywanie piekła jako miejsca ma jakiś sens, to znaczy czy trafia to do umysłów i serc ludzi? Wydaje mi się, że nie. Współczesna fizyka mówi jednakże o mnogości możliwych światów równoległych, a więc nie można zupełnie przekreślić rozumienia piekła jako miejsca. W każdym razie piekło może się czasem wydawać miejscem. Miejscem zapełnionym istotami nieprzyjaznymi, gdzie odczuwa się obecność osób złych i brak jest przejścia – drzwi do innego świata, świata nadziei.

Innym rozumieniem piekła jest stan, przeżycie, odczucie. Może to być nasz stan fizyczny bądź psychiczny lub jakieś odczucia duchowe. Stan piekła jest łatwiej odczuwalny i opisywalny niż stan łaski i nieba. Wystarczy poczytać literaturę i historię. Lub też przypomnieć sobie własne męki i cierpienia. Nie każdy doświadcza piekła osobiście, ale każdy może wczuć się w historie opowiadane przez innych. Przytoczę tu kilka takich opowieści, które wywołały we mnie poczucie piekielnej rzeczywistości. Pierwsza będzie to historia z II wojny światowej opisywana przez Swietłanę Aleksijewicz w książce „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” (są to prawdziwe opowieści kobiet rosyjskich, które uczestniczyły w wojnie):

„Ktoś nas wydał… Niemcy dowiedzieli się, gdzie jest miejsce postoju partyzantów. Otoczyli las ze wszystkich stron i zablokowali drogi do niego. Chowaliśmy się w dzikich gąszczach, ratowały nas bagna, na które ścigający się nie zapuszczali. Trzęsawisko wciągało i sprzęt i ludzi. Całymi dniami, tygodniami nawet staliśmy w wodzie po szyję. Była z nami radiotelegrafistka, która niedawno urodziła. Dziecko głodne, chce piersi… Ale matka sama jest głodna, mleka nie ma, dziecko płacze. Niemcy są tuż obok… Z psami… Jak psy usłyszą, to zginiemy wszyscy. Cała grupa, trzydzieści osób… Rozumie pani? Zapada decyzja. Nikt nie umie przekazać rozkazu dowódcy, ale matka sama się domyśliła. Zanurza zawiniątko z dzieckiem w wodzie i długo trzyma… Dziecko już nie krzyczy. Nic nie słychać… A my nie możemy podnieść wzroku. Ani na matkę, ani na siebie nawzajem…”

„Kiedy braliśmy jeńców, przyprowadzaliśmy do oddziału… Nie rozstrzeliwaliśmy ich, to za lekka śmierć, zakłuwaliśmy jak świnie, wyciorami, krajaliśmy ich na kawałki. Chodziłam, żeby na to popatrzeć… Czekałam! Długo czekałam na chwilę, kiedy z bólu zaczną pękać oczy… Źrenice… Co pani może o tym wiedzieć? Oni moją mamę i siostrzyczki spalili na stosie pośrodku wsi…”

Drugi przykład to wyznania Michaela Seed’a, który jako dziecko zaznał ekstremalnej przemocy i molestowania seksualnego. Obecnie jest franciszkaninem mieszkającym w Anglii. Cytuję fragment jego książki „Dziecko niczyje”:

„Ojciec wpadł w nieopisaną furię, przyćmiewającą poprzednie… Najwyraźniej już wcześniej wyciągnął ze spodni pasek i czekał na nas, trzymając go w prawej ręce. Pasek był już złożony na pół, bo znienacka zaczął nim gwałtownie wymachiwać. Mama wskoczyła przede mnie i przyjęła pierwszy cios na ramię. Wyglądało na to, że ten gest w mojej obronie rozwścieczył tatę na dobre. Gdy mama odwróciła się krzycząc z bólu, pasek z wielką metalową sprzączką dosięgnął jej pośladków. Zdałem sobie wówczas sprawę, że ojciec w ogóle nad sobą nie panuje. To nie było jego typowe, wyrachowane znęcanie się nad nami. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem, który wpadł w istny szał. Gdy odwróciłem się, aby uciec do ubikacji, złapał mnie lewą ręką za ramię i zaczął zadawać ciosy pięścią, nogą i paskiem. Bolało coraz bardziej. Błagałem, by przestał, ale on bił mnie dalej po całym ciele. [tu następuje opis katowania matki] Wreszcie tata cisnął pasek na jeden z foteli. Sądziłem, że ma już dość, ale wkrótce przekonałem się, że jest inaczej. Czasami miał przy sobie czarną, pokrytą skórą pałkę, którą nosił w kaburze, przytroczonej do munduru. Używał jej w więzieniu, gdy jakiś więzień zachowywał się agresywnie. Wyjął ją teraz z kabury i zaczął dźgać mnie nią w twarz. Jednocześnie mówił cicho przez zaciśnięte zęby:

– Może jak tego zasmakujesz, twoje zachowanie się poprawi.

Twarz taty zrobiła się ciemnoczerwona. Oczy wychodziły mu z orbit. Jego szalony gniew stał się niemal namacalny. Pierwszy cios pałką otrzymałem w plecy. Jego siła była tak wielka, że omal się nie przewróciłem. Ból był znacznie gorszy niż w przypadku bicia pasem. Przeszywał na wskroś. Tata starał się celować w plecy i ramiona – pewnie po to, by nie widać było sińców – ale kilka razy trafił mnie w ręce. Wszystko skończyło się, kiedy pałka – może przypadkiem, a może nie – wylądowała na mojej głowie. Ujrzałem przed oczami potężny rozbłysk światła, masę jasnych punkcików, a potem zapadła ciemność. Ojcu udało się pozbawić mnie przytomności”. Uczucie przerażenia i paniczny strach towarzyszyły Michaelowi przez całe lata, kiedy mieszkał z ojcem. Ojciec – kat nie poprzestawał na fizycznym znęcaniu się nad synem. Wykorzystywał go też seksualnie. Lektura wyznań dręczonego i przerażonego dziecka pogrąża czytelnika w przeżyciach piekielnych. Oto uczestniczymy w dramacie dziecka, dla którego cały świat jest przemocą, tragedią i podeptaniem godności, dla którego słowo „radość” i „szczęście” nic nie znaczą. Należy uznać za cud, że człowiek ten podźwignął się w życiu z tego piekielnego stanu.

Kolejny opis piekła, a przynajmniej jego przedsionków daje Vittorino Andreoli, włoski psychiatra, który opisuje rozpacz i depresję w książce „Zrozumieć cierpienie”:

„Depresja jest prawdziwą tragedią. Jest cierpieniem cierpienia. Osoba pogrążona w depresji jest całkowicie samotna, nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc, co stwarza sytuację wprost fatalną. Wszystko to dzieje się bez Boga i bez ostatniej bogini – nadziei. … To całkowite poczucie bezsensu, daremność cierpienia, które tylko się wzmaga i którego jedynym rozwiązaniem jest śmierć. W obliczu takiej sytuacji śmierć jest łaską, a nawet jedynym wybawieniem z cierpienia, gdyż istnieje pewność, że Boga nie ma i że w obliczu nicości także i cierpienie stanie się nicością. … Wszystko jest cierpieniem i co najwyżej, paradoksalnie ma się nadzieję na nicość. … Czasami czułem, że jestem cierpieniem, tylko cierpieniem, jakby nie było niczego innego i tylko cierpienie mówiło mi o mnie i mnie definiowało. Cierpienie bez żadnej przyczyny, bez żadnego bólu brzucha, bez żadnego odniesienia, bez przebłysku zrozumienia, bez rozmyślania. .. U osoby dotkniętej depresją cierpienie nie mija, lecz trwa wiecznie. Jeżeli bowiem nie ma Boga, który wybacza, i niemożliwe jest zadośćuczynienie, wina nie mija. Poczucie winy wzrasta i wtedy, bez żadnej nadziei, idzie się ku nicości i z bólu morduje innych. … W mojej historii nie ma Boga, nie ma nadziei, w sensie możliwości uczepienia się czegoś. Dramatycznie więc uczepiłem się samego siebie, zmierzając w stronę przepaści. … Rozpacz to życie bez żadnej nadziei. Nadzieja zaś to oczekiwanie, potrzeby związane z Bogiem, z drugim człowiekiem czy z samym sobą. Kiedy tego rodzaju mechanizm się zatnie, człowiek czuje się osamotniony albo otoczony ludźmi, którzy nie mają z nim nic wspólnego, z którymi nic go nie łączy. Człowiek zrozpaczony nie ma żadnych relacji, żadnego zaczepienia. Targa nim wiatr, nade wszystko wiatr cierpienia. … Życie jest możliwe dzięki więzi. Może ona być słaba, idealna lub nierealna, jednak trzeba w nią wierzyć. Może nią być nawet promyk nadziei związany z kimś, kogo nie ma, lecz w kogo istnienie się wierzy i zakłada, że to właśnie z jego woli się istnieje. Jeżeli Boga nie ma, bez wątpienia stworzył go człowiek, aby uśmierzyć swą rozpacz. … Rozpacz paraliżuje całego człowieka i przenika go skrajnym cierpieniem, którego zrozpaczony jest świadom. Rozpacz jest gorsza niż nicość śmierci. Nadzieja jest wspaniałą terapią i należy ją pielęgnować. Dzięki nadziei rozpacz przemienia się w depresję i nihilizm. Jest nicością przesyconą cierpieniem”

Bezradność człowieka wobec dojmującego cierpienia psychicznego, poczucie znalezienia się w pułapce bez wyjścia, pogrążanie się w coraz głębszych otchłaniach cierpienia – to może być piekło. Każdy z nas zna te uczucia choćby w niewielkim stopniu, gdy wydaje się, że wszystko stracone, gdy żadna iskierka nadziei i światła nie dociera do naszego serca. Jeśli trwa to długo i nieustannie – jesteśmy w piekielnej sytuacji. Nasz siły życiowe marnieją, a my powoli umieramy przygnieceni ciężarem nie do udźwignięcia. Jeśli znikąd nie widać ratunku – to jest piekło. Ratunkiem, jak pisze Andreoli są wiara i nadzieja.

Takiego ratunku była przez dziesiątki lat pozbawiona Matka Teresa z Kalkuty, która przeżywała bardzo boleśnie swe oddalenie od Boga. Czuła się przez Niego zapomniana i niekochana. Porównywała swą sytuację z piekłem. Dobrze wiedziała, czym jest życie bez wiary, nadziei i miłości, życie w totalnej pustce duchowej. Znawcy mistycyzmu piszą, że Matka Teresa przeżywała tzw. noc ciemną, noc ogołocenia, noc nicości i rozpaczy. Że ta noc miałaby jakoby być planem Bożym wobec niej. Że miała ją oczyścić. Ale cóż to za marne wytłumaczenie dla kobiety, która umierała z rozpaczy i pustki przez ponad połowę swojego życia? Ogrom jej cierpień jest przytłaczający. Cytuję tu książkę „Pójdź, bądź moim światłem” gromadzącą listy Matki Teresy do różnych (bezradnych wobec jej cierpień) przewodników duchowych, listy które zresztą kazała w większości zniszczyć.

„Panie, Boże mój, kim jestem, że mnie opuszczasz? Twoim ukochanym dzieckiem – a teraz stałam się jakby najbardziej znienawidzonym – tym, które odrzuciłeś, jakbyś go nie chciał – nie kochał. Wołam, lgnę, pragnę  – i nie ma Nikogo, kto by mi odpowiedział – Nikogo, do kogo mogłabym przylgnąć – nie, nie ma Nikogo – Sama. Ciemność jest tak ciemna – a ja jestem sama – niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do zniesienia. Gdzie jest moja wiara? Nawet tam głęboko, w samym wnętrzu, nie ma nic prócz pustki i ciemności. Mój Boże, jak bolesny jest ten nieznany ból. Boli bez przerwy. Nie mam wiary. Nie ośmielam się wypowiadać słów i myśli, które kłębią mi się w sercu i sprawiają, że cierpię niewypowiedziane katusze. Tak wiele we mnie pytań bez odpowiedzi – boję się je odsłaniać – w obawie przed bluźnierstwem. Jeśli jest Bóg, wybacz mi, proszę. … Kiedy próbuję wznosić myśli ku Niebu – jest tam tak przytłaczająca pustka, że te same myśli wracają i jak ostre noże ranią mnie w samą duszę. Miłość – to słowo nic sobą nie przedstawia. Mówią, że Bóg mnie kocha – jednak rzeczywistość ciemności i chłodu i pustki jest tak wielka, że nic nie porusza mojej duszy. .. „Uśmiechasz się cały czas” – siostry i ludzie robią takie uwagi. Myślą, że wiara, ufność i miłość wypełniają moją najgłębszą istotę i  że na pewno mam serce pochłonięte bliskością Boga i zjednoczeniem z Jego wolą. Ale gdyby mogli wiedzieć, jak bardzo moja radość jest płaszczem, którym zakrywam pustkę i nędzę”.

Słowa Matki Teresy są wstrząsające.  Jej listy i wyznania nie zmieniają się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Ta beznadziejna sytuacja była przerażająco trwała i niezmienna. W jej notatkach nie widać żadnego postępu, tak jakby utknęła na wieki w martwym punkcie bez szans na zmianę. Dominujące uczucia w jej życiu to poczucie odrzucenia przez Boga, bycia niechcianą, niekochaną, samotność, chłód, pustka, nieugaszona tęsknota za Bogiem, utrata, ból, ciemność, brak wiary, brak miłości, brak zapału, obojętność. Matka Teresa mówi, że trochę rozumie piekło – bez Boga. Spowiednicy uważali, że w jej wyznaniach nie ma niczego, co nieznane w życiu mistycznym. Przekonywali ją, że jest to łaska, której Bóg jej udziela. Zachęcali do tego, żeby złożyła siebie Bogu na ofiarę i nie oczekiwała niczego. Zachęcali do pozostawania w ciemnościach. Nikt nie poradził jej, aby sama przed sobą ujawniła, jakie to bluźniercze myśli ją przerażają. Nikt nie powiedział cierpiącej zakonnicy, aby zapytała samą siebie, co ją przeraża, czego by chciała dla siebie, dlaczego czuje się tak zrozpaczona i przygnębiona. Nikt nie doszedł do żadnej rozsądnej konkluzji na temat możliwych przyczyn jej fatalnej kondycji duchowej. A przecież możliwości są aż nazbyt oczywiste: życie w ciągłym kontakcie ze skrajną nędzą i cierpieniem wyciąga z człowieka wszelkie energie życiowe. Jest to życie, gdzie powinno się o sobie zupełnie zapomnieć, a jest to przecież niemożliwe. Życie, gdzie nasze podstawowe potrzeby nie mogą zostać zaspokojone. Życie bez bliskiego związku z człowiekiem, w wyrzeczeniu, w ubóstwie posuniętym do skrajności. Ponadto Matka Teresa czuła się hipokrytką, kiedy głosiła słowa wiary i nadziei, sama w sercu nic nie odczuwając. Taki fałsz z pewnością odciskał się negatywnie na jej psychice. Było to wielkie piekło Matki Teresy. Błędne koło pobożnych teorii o zbawczym cierpieniu i ofierze z siebie trzymało Teresę za bramami piekielnej rzeczywistości, gdzie nie docierał nawet mały promyk nadziei.

Sytuacje piekła tu na ziemi wydają się nie do pokonania. Nie da się uniknąć śmierci na wojnie, nienawiść i gniew zmuszają ludzi do czynów okrutnych i nieludzkich, wykorzystywane dzieci nie mają żadnej możliwości ochrony, rozpacz pcha ludzi na samo dno psychicznych cierpień i prowadzi do samobójstwa, noce duchowe są zimne jak lód i trwają wiecznie. Jednak kosmiczny optymizm religii polega na tym, że zło nie ma ostatniego słowa w życiu człowieka. Piekielna sytuacja może być zawsze przezwyciężona przez dobro. W ostateczności zło zostanie zniesione przez dobro. Każda piekielna sytuacja ulegnie przemianie przez działanie miłości Boga. Nadzieja osoby wierzącej nie kończy się na śmierci, na beznadziejnej sytuacji. Wiara przemienia każdą sytuację bez wyjścia w sytuację, w której przemiana jest możliwa. Perspektywa osoby wierzącej przenosi się w zaświaty, w świat przyszły. W tym przyszłym świecie wierzymy, że ofiary wojny przebaczą swym mordercom, dzieci pojednają się z rodzicami – katami, zrozpaczeni znajdą radość, Matka Teresa zrozumie swój dramat i jej tęsknota do Boga będzie ukojona. Jeśli natomiast nie wierzymy, nosimy ciężkie brzemię świadomości całego zła świata, które triumfuje ostatecznie. To poczucie ostatecznej klęski dobra to jest właśnie piekło.

Na bezdrożach Drogi św. Josemarii Escrivy – cz. 2 „Kierownictwo duchowe”

KIEROWNICTWO DUCHOWE

Warunkiem osiągnięcia świętości i upodobnienia się do Jezusa jest według Escrivy „wielkie posłuszeństwo wobec kierownika duchowego i wielka uległość wobec łaski Bożej”. Posłuszeństwo kierownikowi zdaje się mieć u Escrivy większe znaczenie niż uległość wobec Bożej łaski. Jak święty rozumie ową łaskę i jak radzi się na nią otwierać? Opisuje to raczej zdawkowo, w wielkim skrócie. Śpieszy się, żeby po streszczeniu swoich lektur duchowych zająć się czymś naprawdę istotnym: niekwestionowanym poddaniem się przewodnikowi duchowemu. Otóż aby doznać łaski należy obcować często z Duchem Świętym, który ma nas uświęcić. Należy pamiętać, że jesteśmy świątynią Boga i przebywa w nas Pocieszyciel. Należy zjednoczyć się z Chrystusem w Jego cierpieniu: poczuć obelgi, policzki, ciernie, ciężar krzyża, gwoździe rozdzierające ciało, trwogę konania, wejść do otwartego boku Pana Jezusa, aby znaleźć schronienie w Jego zranionym Sercu. Sposobowi poddania się Bożej łasce poświęca Escriva zaledwie trzy punkty swego rozdziału liczącego punktów 24. Reszta rozdziału opisuje duchowe przewodnictwo kapłanów wobec świeckich.

Po pierwsze Escriva radzi zrezygnować ze słuchania własnego rozumu, który jest „złym doradcą, złym sternikiem”. Zatem najlepiej poprowadzi nas przez życie Mistrz, który posiada wiedzę i jasność umysłu. Nie wiadomo, czy ów Mistrz to Jezus, Duch Święty, czy też może kierownik duchowy. Jeśli to kierownik duchowy, to dlaczego jego rozum nie jest złym doradcą? Tego Escriva nie wyjaśnia. Oczywistością negowaną przez Escrivę jest fakt, że rezygnacja z używania rozumu jest niebezpieczna. Dlaczego mamy rezygnować z czegoś tak przydatnego i fascynującego jak rozumowe dociekania? Owszem, rozum ma swe ograniczenia, ale chyba żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wyrzeknie się korzystania z niego. Widać tu wyraźnie wielkie uproszczenia i powierzchowność sądów św. Josemarii.

„Skoro bez pomocy architekta nie przystąpiłbyś do budowy porządnego domu, żeby mieszkać w nim na tej ziemi, jakże bez kierownika duchowego chcesz budować twierdzę swego uświęcenia, aby zamieszkać na wieki w niebie?” Escriva sugeruje, że ci pozbawieni przewodników zbudują sobie na ziemi zaledwie jakąś marną twierdzę zbawienia, jakiś lichy domeczek i przez to nie osiągną wiecznego nieba z takim wysokim prawdopodobieństwem jak ci szczęśliwcy z przewodnikiem. Próbuje się tu przekonać adeptów Drogi do uwierzenia w zależność między posiadaniem kierownika duchowego a zbawieniem. Wiadomo, że tylko elita, bardzo niewielka liczba ludzi może pozwolić sobie na posiadania kierownika duchowego, który nie jest dobrem ogólnodostępnym. Wszyscy nie mogą mieć dostępu do niego choćby z racji proporcji między liczebnością stanu duchownego a świeckich. Posiadanie takiego kierownika świadczyć może zatem o statusie duchowym świeckiego, który co prawda nie sięga tak wysoko jak status osoby duchownej, ale jednak wyróżnia cię z tłumu skazanego na amatorskie budowanie twierdzy własnego zbawienia. Co do niższego statusu świeckich Escriva nie pozostawia nam żadnych wątpliwości: „Gdy człowiek świecki czyni się nauczycielem moralności, często błądzi: świeccy mogą być tylko uczniami”. Ponadto, wiadomo, że przewodnik duchowy to zawsze kapłan. Hierarchia zostaje przez Escrivę jasno określona od samego początku: na samym dole świecki nie-Drogowy, trochę wyżej świecki Drogowiec, a na szczycie – kapłan, kierownik duchowy.

Zatem konieczność przewodnika zostaje uzasadniona bezużytecznością naszego rozumu, brakiem kwalifikacji osób świeckich do oceny moralnej swego życia oraz podwyższeniem statusu duchowego posiadacza kierownika. Kolejną ważną sprawą, do której niezbędna jest pomoc kierownika duchowego jest poznanie tego, czego chce od człowieka Bóg. „Potrzebujesz przewodnika, który znałby twoje apostolstwo, który wiedziałby, czego chce Bóg”. To znaczy, że przewodnik z racji jakichś jego przewag duchowych lepiej wie, czego chce Bóg w odniesieniu do człowieka niż sam zainteresowany. Skąd jednak mamy pewność, że ten przewodnik wie, czego chce Bóg? Pewności nie mamy, wierzymy, że tak jest, bo tak nam to objawia Escriva. Przewodnik staje się pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem. Niebezpieczeństw takiej sytuacji bezkrytycznego zdania się na opinię innego człowieka nie muszę opisywać. Drogowiec jest zniechęcany do używania własnego rozumu i zachęcany do totalnego zaufania przewodnikowi. Pośrednio chodzi o naderwanie zaufania do własnych przeczuć i osądów, aby łatwiej sprawować władzę absolutną.

Kierownikowi duchowemu należy bez wahania zwierzać się ze wszystkiego: „Skąd ta niechęć do przyjrzenia się samemu sobie i do pokazania się takim, jakim naprawdę jesteś, swojemu kierownikowi? Odniesiesz wielkie zwycięstwo, pozbywając się lęku przed tym, aby dać się poznać”. Sytuacja, w której jedna osoba ma pełną wiedzę o drugim człowieku, niezrównoważoną wiedzą w odwrotnym kierunku – taka niesymetryczność informacyjna może stwarzać wielkie zagrożenie dla wolności i niezależności człowieka. Zwierzanie się ze wszystkich przeżyć i słabości kierownikowi duchowemu, który pozostaje na poziomie od nas wyższym i rzecz jasna nam się nie zwierza – jaka to niekomfortowa psychicznie i poniżająca wręcz sytuacja.

Escriva uważa księży za nadludzi: „Kapłan – jakikolwiek by był – jest zawsze drugim Chrystusem”. „Duch Święty powiedział: Nolite tangere Christos meos. – Nie tykajcie moich Chrystusów”. Nie przypominam sobie, żebym gdzieś czytała w Piśmie Świętym o tykaniu Chrystusów, więc sprawdziłam przypisy podane w książce Escrivy: 1 Krn 16,22 oraz Ps 105, 15. Pierwszy List do Koryntian 16,22 brzmi: „Jeśli ktoś nie kocha Pana, niech będzie wyklęty. Maranatha”. Psalm 105,15: „Nie dotykajcie moich pomazańców i prorokom moim nie czyńcie krzywdy!” Staje się jasne, że Escriva utożsamia księży z Panem z Listu do Koryntian oraz z pomazańcami i prorokami z Psalmu 105. Takie utożsamienie uprawnia go do żądania czci, szacunku i podziwu dla kapłanów: „Skoro starość zasługuje na cześć, pomyśl, o ile bardziej powinieneś czcić kapłana”, „Jakże powinniśmy podziwiać czystość kapłańską! – To skarb. – Żaden tyran nigdy nie zdoła odebrać Kościołowi tej korony”, „Nie narażaj kapłana na sytuację, w której mógłby utracić swoją powagę. To cecha dla niego niezbędna, a nie oznacza ona wcale wyniosłości”, „Kochać Boga i nie szanować kapłana … jest rzeczą niemożliwą”. Wydaje się przy tym, że kapłan nie musi czynić nic, aby zasłużyć sobie na taki powszechny szacunek i cześć. Oprócz może zachowania czystości, tego skarbu Kościoła. Pamiętajmy, że gdy Escriva pisał te słowa, sam już był księdzem, więc domagał się bezwzględnego szacunku także dla siebie samego. Zastanawia, o co chodzi św. Josemarii w związku z powagą, która jest niezbędna księdzu. Chciałby mieć powagę osiemdziesięciolatka. Cóż ona może oznaczać? Czy chodzi o powagę jako przeciwieństwo wesołości? Czy o jakąś zupełnie inną powagę, rodzaj doświadczenia życiowego, poważne traktowania spraw? Niestety, powaga jakiej oczekuje Escriva od księży nie jest wyjaśniona (chyba nie chodzi o poważną minę i powolny, stateczny krok?).

Ostatnie 5 punktów rozdziału poświęca Escriva wychwalaniu porządku, choć nie jest jasne, jaki ma to związek z kierownictwem duchowym. „Jeśli nie masz planu życia, nigdy nie będziesz osobą uporządkowaną”. „Jeżeli nie będziesz wstawać o wyznaczonej godzinie, nigdy nie wypełnisz swojego planu życia”. „Cnota nieuporządkowana? – Jakże dziwna to cnota!”. Zachowanie porządku pomnoży czas, który będzie można poświęcić na wydajną pracę w służbie Boga. Escriva uważa, że powinno się mieć coś, co nazywa „planem życia”. Nie wyjaśnia na razie, co taki plan miałby mianowicie zawierać ani kiedy należałoby go ułożyć. Plan i porządek, podobnie jak posłuszeństwo odgrywają u Escrivy bardzo istotną rolę. Należy zatem być osobą uporządkowaną, a przejawiać się to ma głównie we wstawaniu o określonej przez plan godzinie. Cnoty także muszą być uporządkowane, ponieważ w innym wypadku są one po prostu „dziwne”. Uporządkowana pracowitość, uporządkowana pokora, uporządkowana hojność, uporządkowana czystość, uporządkowane umiarkowanie? Zastanawia, czym różniłaby się na przykład uporządkowana hojność od nieuporządkowanej. Może regularnością wpłat na konta organizacji charytatywnych? Czyli gdybyśmy wpłacali w sposób przypadkowy i nieregularny, nasza hojność byłaby dziwną cnotą. Ale jednak ciągle cnotą? Zastanawia też fakt uzależnienia powodzenia życiowego od wstawania o określonej porze. Wszelka nieregularność i spontaniczność jest przez Escrivę rugowana z życia Drogowca, tak aby stał się on sprawnym narzędziem w rękach duchowych kierowników, automatem niesłuchającym swego rozumu, ale bez sprzeciwu oddającym się w ręce księży, którzy są drugimi Chrystusami. Zachodzi tu wielkie podejrzenie, że chrześcijaństwo jest tu tylko środkiem do celu Escrivy, który w rzeczywistości dąży do podporządkowania sobie armii pracowitych poddanych wykonujących plan życia Escrivy, nie swój własny.

Na bezdrożach Drogi św. Josemarii Escrivy – część 1 „Charakter”

Droga to najbardziej znane dzieło św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Napisał ją w roku 1934, w wieku 32 lat. Książka ma formę krótkich 2-3 zdaniowych rozważań uporządkowanych według tematów skupionych na życiu duchowym, takich jak np.: Charakter, Kierownictwo duchowe, Umartwienie, Nauka, Letniość, Kościół, Chwała Boża.

Czy założyciel Opus Dei ma coś ciekawego do powiedzenia współczesnemu człowiekowi wiary? Czy jego nauka ma coś wspólnego z nauczaniem Jezusa? Czy sylwetka autora wyłaniająca się z lektury ma znamiona świętości? Spróbuję odpowiedzieć na te pytania. Ścieżkę duchową proponowaną przez Escrivę nazwę tu Drogą.

CHARAKTER

Jakie są najcenniejsze cechy charakteru adepta Drogi? Według Escrivy są to powaga, męstwo, spokój, powściągliwość, siła woli, energia, odwaga, pracowitość, skłonność do przywództwa, obowiązkowość, celibat, siła charakteru, milczenie, brak krytycyzmu wobec przełożonych.

Jakie natomiast cechy posiadają ci, którzy nie weszli na właściwą drogę? Są to „plugawi siewcy nienawiści”, którzy pozostawiają po sobie „lepkie, brudne ślady”. Zmycie tych śladów należy do zadań apostołów Escrivy. Są na świecie „nikczemnicy”, którzy  szepczą do uszu apostołów słowa, które należy ignorować. Apostołami zaś są ludzie mężni, którzy zamiast „trzepać skrzydłami niczym kura” potrafią „wzbić się wysoko jak orzeł”. Apostołowie zawsze umieją zachować pokój i nie okazywać złości i gniewu. Adeptom Drogi wszelka słabość jest zabroniona. Po co się złościć, skoro obraża to Boga, „a i tak w końcu musisz przestać się złościć?” Escriva zdaje się nie zauważać, że właściwym pytaniem nie jest „po co się złościsz?”, ale „dlaczego się złościsz?” Escriva uważa, że złość jest zła i bezużyteczna. Nie widzi przy tym, że złość pełni funkcję informacyjną, uzmysławia, że ktoś przekroczył nasze granice, że jakaś nasza wartość została zagrożona. Złość i gniew są ważnymi informacjami dla naszej psychiki i twierdzenie, że można je tłamsić i ignorować jest fatalnym nieporozumieniem. Ponadto Bóg w oczach Escrivy jest kimś, kto się „obraża” na człowieka za jego emocje. Nie rozumiem, jak można mówić o Bogu, że się obraża. Obrażanie jest popularne wśród dziewczyn w podstawówce, ale nawet dorośli dojrzali ludzie starają się na siebie nie obrażać, a co dopiero Bóg? Słówko „obrażać” w stosunku do Boga powinno być zabronione w chrześcijaństwie.

Escriva nawołuje do natychmiastowego „wykonywania tego, co ma być wykonane” bez ociągania się, bez wahania. Jak w wojsku: rozkaz należy wykonać bez szemrania i zastanawiania się. Nauka Escrivy brzmi często jak musztra żołnierzy. Niestety nie wiemy, co konkretnie należy wykonać bez wahania i oglądania się na innych. Przypuszczalnie jakieś wcześniej powzięte plany czy postanowienia odnośnie życia duchowego. Często nie można do końca zorientować się, o czym Escriva mówi z racji zdawkowości niektórych jego uwag.

Bardzo pożądaną cechą apostołów Escrivy jest poczucie wyjątkowości, wyższości i skłonności przywódcze. „Godzisz się na przeciętność? Ty… jednym z wielu? Przecież urodziłeś się po to, aby przewodzić!” Armia Escrivy to sztab przywódców, którzy nie godzą się na przeciętność. To orły! Z jednej strony Escriva wmawia swym adeptom, że są ponadprzeciętnymi przywódcami, z drugiej strony przekonuje, że jeśli takimi nie chcą być, to są marnymi tchórzami, beztroskimi i lekkomyślnymi, marnującymi czas, roztrzepanymi ludźmi, których życie jest pustką, „martwą i bezużyteczną kukłą”. Dobrze przemyślał to Escriva: wywyższać swych adeptów, niech myślą o sobie jak najlepiej, jak najwznioślej, nic ich z tej ścieżki nie zwiedzie, bo będą bali stać się przeciętniakami, którzy marnotrawią czas, są bezużyteczni, a ich życie pozbawione sensu. Jego wybrańcy będą bali się zamoczyć nawet palec w tej degrengoladzie przeciętności. Religia Escrivy to religia dla elit pragnących władzy. Aby jednak utrzymywać w elicie ciągłe przekonanie o swej elitarności i niezwykłości, należy przedsięwziąć sprawną kampanię prania umysłów: obowiązek i zakaz. Życie „Drogowców” będzie toczyło się między nadludzkim wysiłkiem wypełniania obowiązków a nadludzkim wysiłkiem ignorowania swych wewnętrznych lęków, wątpliwości i potrzeb, co w rezultacie oznaczać będzie utratę wolności wewnętrznej.

Escriva obmyślił dla swych apostołów plan maksimum: obowiązek ponad wszystko. Każdy możliwy powód zaniedbania obowiązku ma być ignorowany jako wymówka. Po prostu w życiu Drogowca nie może być sytuacji, w której obowiązek mógłby być niewykonany. Usprawiedliwienie nie istnieje. Drogowiec bowiem ma być na początku silnym, mężnym człowiekiem, a następnie aniołem!

„Małżeństwo jest dla szeregowców, a nie dla sztabu Chrystusowego”. Tak, sztab Escrivy, (nazywany tutaj niesłusznie „sztabem Chrystusowym”, tak jakby Jezus potrzebował sztabu), przewyższa jakością szeregowców, którzy zmuszeni są zająć się prokreacją. Drogowcy są nadludźmi, którzy przeskakują sprawnie i energicznie „egoizm ciała”, aby zająć się rzeczami wzniosłymi.

Escriva przestrzega przed dążeniem do „łatwego szczęścia egoisty”. „Nietrudno jest osiągnąć na tym świecie względne i nędzne szczęście egoisty, który zamyka się w swojej wieży z kości słoniowej, w swojej skorupie… – Ale szczęście egoisty jest krótkotrwałe. I dla tej karykatury raju miałbyś utracić szczęście wieczne, chwałę, która nigdy nie przeminie?” Mamy tutaj wiele niejasności i wątpliwych teologicznie twierdzeń. Kimże jest ten egoista, który zamyka się w swojej skorupie i ma szczęście, które jest nędzne, krótkotrwałe i względne? Czyżby to był ten, kto nie chce poświęcić się Drodze? Czyżby egoistą był każdy, kto wiedzie normalne świeckie życie szeregowca? Escriva zbyt łatwo przykleja ludziom etykietki i ma tendencję do obraźliwego określania ludzi negatywnymi epitetami. Nie szczędzi zresztą nagan samym swoim Drogowcom. Ale wracając do egoistów – szeregowców: dlaczego Escriva uważa, że zamykają się oni w wieży czy skorupie? Czy raczej nie powinien usunąć belki ze swojego oka i zauważyć, że to jego grupa zamyka się na świat pełen egoistów, ludzi słabej woli, tchórzliwych, leniwych i lekkomyślnych. Escriva tworzy zamkniętą grupę, którą szczelnie oddziela od świata, ostrzegając ją przed jego złem i haniebnymi wadami. Szczęście ziemskie dostępne szeregowcom nazywa Escriva karykaturą raju. Cóż jeszcze może powiedzieć, aby bardziej zniechęcić adeptów do życia przeciętniaków, a przekonać do prawdziwie szczęśliwego życia Drogowca? Świat jest według Escrivy karykaturą raju. Jedyne schronienie przed tą marnością daje On, Escriva i Jego święta Droga!

A teraz czas na połajanki swoich aspirujących do doskonałości Drogowców. „Nie lubię nadmiaru eufemizmów: tchórzostwo nazywacie roztropnością. – Ta wasza roztropność powoduje, że nieprzyjaciele Boga, o mózgach pozbawionych wszelkiej myśli, udają mędrców i zdobywają stanowiska, do których nigdy nie powinni dojść”. Drogowcy są zatem zbyt tchórzliwi, aby sami zająć te stanowiska? O jakie stanowiska tutaj chodzi? Czy o stanowiska w świecie biznesu i polityki? Czy Escriva zachęca Drogowców do odwagi w walce o zaszczyty, pieniądze i władzę? Znając jego zachęty do okrywania w sobie orła przywództwa, tak właśnie należy te słowa rozumieć. Czy to nie straszne? Czy Escriva nie powinien napisać książki „Jak odnieść sukces w świecie?”, „Jak nie utknąć w świecie przeciętniaków?”, „Jak stać się orłem biznesu?”. Tymczasem to wszystko podane jest pod przykrywką strawy duchowej! Budzi to mój niesmak i odrazę. Plan Escrivy polega na zabraniu władzy tym rzekomo udającym mądrych bezmyślnym przeciwnikom Boga! Czy taki powinien być ideał świętego?

Tymczasem adepci Drogi mają wiele wad do wykorzenienia. Mają zmienny charakter, nie kończą projektów, są przewrażliwieni i z tego powodu są „nie do zniesienia”. „Nie ma z nich żadnego pożytku”, ciągle mają jakieś wymówki, aby nie wykonywać swych obowiązków, przesadzają i są pretensjonalni, mają słaby charakter, są wścibscy i ostentacyjni, są plotkarzami, intrygantami i skarżypytami, mało męscy. Escriva nie przestaje ich pouczać, aby wreszcie wzięli się w garść, jak prawdziwemu macho przestało, przestali się mazgaić i narzekać na niewygody, okazali swą siłę, niezłomność i chęć zwycięstwa. Bez tego wszak nie zajmą tych ważnych stanowisk, z których trzeba wykurzyć ludzi o mózgach pozbawionych wszelkiej myśli. Właściwą myślą człowieka na stanowisku jest bowiem myśl Escrivy.

Ostatnia rada co do charakteru to oczywiście zakaz krytyki przełożonych, którzy mają „łaskę stanu”. Jeśli masz jakieś zarzuty czy wątpliwości, Escriva ma radę na wszystko: „Weź pióro i kartkę papieru, a potem z prostotą i ufnością – tylko krótko! – opisz wszystko, co cię dręczy. Wręcz tę kartkę swojemu przełożonemu i nie myśl o tym więcej. – On, stojąc na czele – posiada łaskę stanu – zajmie się twoją notatką… albo wyrzuci ją do kosza. – Dla ciebie jest to wszystko jedno, skoro twój duch krytyki nie jest szemraniem i skoro używasz go ze wzniosłych pobudek”. Zatem wszystko jedno, czy ktoś przeczyta twoje słowa krytyki, czy nie? Równie dobrze mogą znaleźć się w koszu? Zatem tak naprawdę jednostka nie ma nic do powiedzenia w systemie Escrivy. Dialog zakazany, krytyka uciszona. Państwo totalitarne. Elita Drogi zamknięta z obawy przed przeciętniactwem. Pracuje w pocie czoła po to, aby przejąć władzę. Co to ma wspólnego z chrześcijaństwem?

 

 

 

 

Ewangelia cierpienia Jana Pawła II

 Jan Paweł II miał dobre chęci – chciał pomóc ludziom zmagającym się z bezsensem swego cierpienia. Chciał wreszcie nadać cierpieniu jakiś namacalny chrześcijański sens, żeby nie szło na marne. Według mnie na pytanie o sens cierpienia i przyczynę zła może odpowiedzieć tylko Bóg i to nie w języku, jakim posługują się teologowie ani zwykli ludzie. W życiu doczesnym możemy tylko stać przed tą tajemnicą i starać się ją przeniknąć. Bezskutecznie. Człowiek wierzący jest jak Hiob, który nie rozumie sensu cierpienia, a mimo to ufa Bogu. Jan Paweł II myślał jednak, że chrześcijaństwo rozwiązało dylematy Hioba. Ufał, że światłość Nowego Testamentu rozświetliła definitywnie mroki Starego. Swoje koncepcje przedstawił w liście apostolskim Salvifici doloris – zbawcze cierpienie. Myślą przewodnią listu jest idea użyteczności cierpienia w procesie zbawienia. Cierpienie łączone z męką Chrystusa ma moc zbawczą. Przyczynia się do zbawienia świata. Jest to właśnie Ewangelia cierpienia, dobra nowina o cierpieniu.

Poniższy cytat streszcza istotę idei Jana Pawła II:

Każdy człowiek ma udział w Odkupieniu. Każdy też jest wezwany do uczestnictwa w owym cierpieniu, przez które Odkupienie się dokonało. Jest wezwany do uczestnictwa w tym cierpieniu, przez które każde ludzkie cierpienie zostało także odkupione. Dokonując Odkupienia przez cierpienie, Chrystus wyniósł zarazem ludzkie cierpienie na poziom Odkupienia. Przeto też w swoim ludzkim cierpieniu każdy człowiek może stać się uczestnikiem odkupieńczego cierpienia Chrystusa.

Mimo, że logikę tego wywodu trudno przeniknąć, papież dochodzi tutaj chyba do wniosku, że ludzkie cierpienie może zbawiać. Czyli posiada jakąś wartość. Jeśli każdy wezwany jest do zbawczego cierpienia, to cierpieć jest rzeczą szlachetną i pożyteczną. Słowa JPII mogą być interpretowane jako zachęta do pozostawaniu w cierpieniu bądź nawet zadawania sobie cierpień (nie jest to takie rzadkie, jak by się mogło wydawać). Ludzi cierpiących ma pocieszać wiara, że ich cierpienie przyczynia się do szczęścia (wiecznego) ich samych i innych ludzi. Czy naprawdę taki był plan kochającego Boga, aby uczynić z cierpienia ludzkiego narzędzie zbawienia? Czy jakikolwiek rodzic może wyobrazić sobie sytuację, w której każe on swoim dzieciom cierpieć, aby okazać im przebaczenie i łaskę? Czyż raczej rodzice nie uczynią wszystkiego, by usunąć cierpienie dzieci? Czy właśnie tego nie dokonał Bóg przez posłanie nam Jezusa? Jezus wziął cierpienie na siebie samego. Unicestwił je przez śmierć i zmartwychwstanie. Nic nie wiadomo, że potrzebował pomocy ludzi, aby tego dokonać.

Według JPII jednak nasze cierpienie dopełnia cierpień Jezusa.

W tajemnicy paschalnej Chrystus dał początek zjednoczenia z człowiekiem we wspólnocie Kościoła. Tajemnica Kościoła wyraża się w tym, że już w Chrzcie świętym, który upodabnia do Chrystusa, a następnie poprzez Ofiarę Chrystusa — sakramentalnie przez Eucharystię — Kościół stale buduje się duchowo jako Ciało Chrystusa. W Ciele tym Chrystus chce być zjednoczony z wszystkimi ludźmi. W sposób szczególny zaś jest zjednoczony z tymi, którzy cierpią. Przytoczone słowa z Listu do Kolosan świadczą o wyjątkowym charakterze tego zjednoczenia. Oto bowiem ten, kto cierpi w zjednoczeniu z Chrystusem — jak w zjednoczeniu z Chrystusem znosi swe „utrapienia” apostoł Paweł — ten nie tylko czerpie z Chrystusa ową moc, o jakiej mowa była poprzednio, ale ten także „dopełnia” swym cierpieniem „braki udręk Chrystusa”. W tym ewangelicznym obrazie uwydatnia się w sposób szczególny prawda o twórczym charakterze cierpienia. Cierpienie Chrystusa stworzyło dobro Odkupienia świata. To dobro samo w sobie jest niewyczerpalne i nieskończone. Żaden człowiek niczego nie może dodać do dobra Odkupienia. Równocześnie jednak, w tajemnicy Kościoła jako swojego Ciała, Chrystus niejako otworzył własne odkupieńcze cierpienie na każde cierpienie człowieka. O ile człowiek staje się uczestnikiem cierpień Chrystusa — w jakimkolwiek miejscu świata i czasie historii — na swój sposób dopełnia to cierpienie, przez które Chrystus dokonał Odkupienia świata.

Czy Pawłowi chodziło o to, że udrękom Chrystusa czegoś brakowało? Że było ich za mało, aby dokonało się zbawienie? Zbawienie przecież dokonało się mimo tych rzekomych braków, a więc nie cierpienie decydowało o zbawieniu. Paweł nie myślał, że dokonało się mocą cierpienia, ale mocą miłości. Co mógł mieć na myśli Paweł pisząc o brakach cierpień Chrystusa? Może po prostu to, że mimo zbawienia, cierpienie na ziemi jeszcze ciągle trwa. Coś się zmieniło, ale tego nie widzimy. Kościół, czyli my wszyscy musimy przejść jeszcze drogę, która nam została do przejścia na ziemi. Ludzie myśleli, że nadejście królestwa się opóźnia. Paweł, dobry polityk, musiał ich jakoś uspokoić, żeby jego teoria nie legła w gruzach. Uspokajał, że jeszcze muszą trochę wytrzymać i przecierpieć, tak jak Jezus, tak jak on sam.

Nie zgadzam się też z twierdzeniem, że cierpienie Chrystusa stworzyło dobro odkupienia świata i że wobec tego cierpienie jest twórcze. Odkupienie jest dziełem miłości Boga, a nie cierpienia Chrystusa. Cierpienie zadali Jezusowi ludzie. Bóg tego nie chciał i nie żądał. Bóg się poddał światu, stał się wobec jego zła bezbronny i przyjął wynikające z tej postawy cierpienie. W I Liście do Koryntian pisze Paweł, że gdyby ludzie pojęli mądrość Bożą, to nie ukrzyżowaliby Pana chwały. Jednak ukrzyżowali, czyli nie pojęli. Czyżby Bóg nie chciał, aby ludzie Go pojmowali? Oczywiście, że chce, a więc nie chce, aby ukrzyżowali Jego Syna. Nie chce też, aby cierpiał ktokolwiek. Chce, abyśmy Go pojmowali, a więc nie czynili zła, nie przyczyniali się do żadnych cierpień. Bóg nie potrzebował cierpień Syna, po prostu nie miał wyjścia. Rzucił się w ten świat i cierpiał tego konsekwencje. Nie zbawił świata z powodu bolesnej męki Syna, ale z powodu miłości.

Czyli możemy cierpienie Jezusa „dopełniać”, ale nie możemy nic do niego „dodać”? Jak to rozumieć? Czy dopełnianie nie jest dodawaniem? A jeśli się różnią, jaka jest między nimi różnica?

JPII używa słów „moc cierpienia”,  Paweł używa słów „moc krwi”. Paweł nie nadaje krwi znaczenia tylko cierpienia. Krew to życie i śmierć. Krew to też symbol ochrony, na podobieństwo ochrony domów Izraelitów przed wyjściem z Egiptu. Symbol, że Pan oszczędzi ludzi, których domy pomazane są krwią baranka. Krew jest znakiem przebaczenia, schronienia, opieki, wyjścia z niewoli i przejścia do ziemi obiecanej. Czy Izraelici myśleli, że od śmierci pierworodnych zbawiła ich krew baranka na drzwiach? Nie, oni myśleli, że zbawił ich Bóg. Przeszedł nad ich domami nie zabijając. Ocalił ich. W niewoli egipskiej ludzie dali znak Bogu w postaci krwi baranka, aby ich ocalił. Natomiast krew Jezusa – krew Boga była znakiem danym ludziom przez Boga. Znaku Jezusa, znaku krwi Boga nie odczytaliśmy jeszcze w pełni. Wydaje mi się, że krwią Baranka jest dla chrześcijan wiara, która bezpiecznie przenosi nas w wieczność.

JPII twierdził, że Jezus świadomie dążył do swej męki i śmierci, ponieważ uważał, że w ten sposób spełnia wolę Boga. Oto w wizji JPII Jezus kroczy bohatersko w stronę własnego cierpienia ze świadomością swej misji zbawiania świata.

Chrystus idzie na spotkanie swojej męki i śmierci z całą świadomością posłannictwa, które ma wypełnić właśnie w ten sposób. Właśnie przez to swoje cierpienie ma sprawić, żeby człowiek „nie zginął, ale miał życie wieczne”. Właśnie przez swój Krzyż ma dotknąć korzeni zła tkwiących w dziejach człowieka i w duszach ludzkich. Właśnie przez Krzyż ma dokonać dzieła zbawienia. To dzieło ma w planie odwiecznej Miłości charakter odkupieńczy.

Chrystus idzie w stronę własnego cierpienia, świadomy zbawczej jego mocy, idzie posłuszny Ojcu.

Jezus był człowiekiem zbyt skromnym, aby myśleć o sobie w kategoriach superbohatera. Wiele razy uciekał przed zagrożeniem, na przykład kiedy chcieli go ukamienować. Zabraniał uczniom mówić o cudach, których dokonywał. Nigdy sam o sobie nie mówił jako o Mesjaszu. Mówię tu oczywiście o Ewangeliach synoptycznych, ponieważ Jezus z ewangelii Jana nie jest Jezusem historycznym, ale mistycznym.

Krzyż jest dla papieża tożsamy tylko i wyłącznie z cierpieniem. Tylko przez moc cierpienia Chrystusa dokonuje się zbawienie. Tymczasem, tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jedynego nam dał, aby każdy kto w Niego wierzy miał życie wieczne. Zbawienie dokonuje się przez wiarę w Jezusa, Syna Bożego. JP II natomiast redukuje misję Jezusa do męki i śmierci. Czyli według niego Jezus przyszedł do ludzi po to by:

(i)             udowodnić, że jest święty, bezgrzeszny, wybrany

(ii)           cierpieć i umrzeć

(iii)         zmartwychwstać

Gdzieś w tym wszystkim ginie życie Jezusa, Jego postępowanie i nauka. Tymczasem dla naszego zbawienia ma to ogromne znaczenie. Zarówno życie Jezusa z jego radością i bólem, jak i śmierć i zmartwychwstanie – wszystko to ma znaczenie dla zbawienia, całe wcielenie Syna Bożego. To błąd koncentrować się tylko na Krzyżu, i to rozumianym jako męka. Trzeba patrzeć z szerokiej perspektywy obejmującej całość wcielenia. Z tej właśnie perspektywy męka i śmierć Jezusa to tylko część Jego przekazu dla świata.

JP II w dużej mierze opiera swoje wywody na pismach św. Pawła. Paweł koncentrował się w nich nie na życiu Jezusa, ale na śmierci i zmartwychwstaniu. Paweł traktował krzyż nie tylko jako mękę, ale jako Paschę. Pascha, czyli bezpieczne przejście na drugą stronę. Pascha, czyli transformacja człowieka cielesnego w człowieka duchowego. Przejście od doczesności do wieczności. Krzyż dla Pawła miał szersze znaczenie niż dla JPII. Krzyż był symbolem przemiany, przejścia, przebóstwienia, odkrycia boskiej natury człowieka. Krzyż był raczej radosną tajemnicą niż kumulacją cierpień.

Paweł, zapewne jak i JPII, wiele w życiu przecierpiał. Obaj nie chcieli, aby to cierpienie poszło na marne. Stąd w słowach Pawła można dopatrzyć się wiary w zbawczą moc cierpienia. Jeśli jednak Paweł nie mówi tego wprost, to JPII z całą pewnością w taki sposób interpretuje słowa Pawła. Paweł na przykład pisze, że chlubi się tylko ze swych cierpień. Może miał tendencje do pychy i w swym przekonaniu za bardzo dumny był ze swych misjonarskich dokonań. Zwalczał tą pychę w ten sposób, że postanowił chlubić się cierpieniami, które nie były jego zasługą. Jeśli nie były jego zasługą, to nie ma czym się chlubić, więc nie ma powodu do pychy. Paweł pociesza też często adresatów swoich listów: „Widzę, jak cierpicie. Jezus też cierpiał. Cierpienie jest obecne w życiu każdego, nawet Jezusa. Mimo cierpień, Jezus zmartwychwstał. Wy też mimo cierpień doznacie łaski. Myśleliście pewnie, że zaraz przyjdzie Jezus, aby was wybawić i zabrać do swego królestwa, ale On się ciągle nie pojawia. Ciągle musimy znosić to życie z jego cierpieniami i niedogodnościami. Jednak nie załamujcie się z tego powodu! To krótkie cierpienie zaraz przeminie, a czeka nas nieporównywalne z niczym życie z Bogiem”.

Rzeczywiście, choć paruzja nie nastąpiła za życia pierwszych chrześcijan ani przez następne 2000 lat, dzięki ich wytrwałości chrześcijaństwo zamieniło się w wielką religię, a Dobra Nowina zaczęła zmieniać świat. Ich cierpienie pośrednio się do tego przyczyniło. Gdyby stchórzyli i zrezygnowali z wiary, dziś nie byłoby chrześcijan, a Ewangelia byłaby zapomniana. Podobny sens miało na przykład cierpienie żołnierzy walczących z nazistami. Gdyby nie ich poświęcenie, zbrodnie nazistowskie nie miałyby końca, szerzyłby się terror i zagłada. Cierpienie i poświęcenie jest czasem konieczne tu na ziemi dla pewnych korzyści, np. dla pokoju, równouprawnienia. Ale nie może być przełożenia doczesnego cierpienia na szczęście wieczne. Królestwo jest nam dane darmo.

Wracając do Pawła, może on tylko chce uniknąć próżności. Może Paweł chce pocieszyć wiernych. To wszystko. Dalej idące interpretacje jego słów mogą nie być usprawiedliwione. Myśl Pawła nie daje się zamknąć w oczywistych i logicznych schematach, jak to zrobił JPII. Interpretacje JPII są zbyt jednoznaczne i zamknięte. Zubażają myśl Pawła.

Jako dowód swych racji podaje JPII cytat z Listu do Galatów (Gal 2, 19):

„Razem z Chrystusem jestem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie”.62 Wiara pozwala Autorowi tych słów poznać tę miłość, która poprowadziła Chrystusa na Krzyż. Skoro zaś tak umiłował, cierpiąc i umierając, zatem tym swoim cierpieniem i śmiercią żyje w tym, kogo tak umiłował — żyje w człowieku: w Pawle. A żyjąc w nim — w miarę jak Paweł, świadomy tego przez wiarę, odpowiada miłością na Jego miłość — Chrystus staje się też w szczególny sposób zjednoczony z człowiekiem, z Pawłem, przez Krzyż. To zjednoczenie podyktowało Apostołowi w tym samym Liście do Galatów inne jeszcze, nie mniej mocne słowa: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata”.63

JPII pisze takim rozwlekłym stylem, że czasem czytam parę razy i nadal nie wiem, o co chodzi. Spróbuję mimo to streścić powyższe uwagi JPII: Dzięki wierze Paweł poznał miłość. Ta miłość zaprowadziła Chrystusa na krzyż. Chrystus kochał cierpiąc i umierając. Zatem tym cierpieniem żyje w tym, kogo kocha, w Pawle. Jednoczy się z człowiekiem przez krzyż. Niestety nadal nic nie rozumiem. Taki mam problem z JPII, że czytam i czytam jego długie wywody i nie pojmuję toku jego rozumowania.

Może chodzi o to, że miłość i cierpienie tak się zupełnie zjednoczyły w Chrystusie, że teraz ten, kto Go kocha doznaje cierpień? Bo miłość nierozerwalnie łączy się z cierpieniem? Może taka jest główna myśl JPII? Tylko dlaczego trzeba to tak owijać w bawełnę? Nie ma miłości bez cierpienia, po prostu, czy o to chodzi?

Jednak według mnie ten fragment św. Pawła o przybiciu do krzyża można interpretować inaczej. Znajduje się on w wywodzie Pawła na temat Prawa i wiary. Chodzi o to, że „człowiek osiąga usprawiedliwienie nie przez wypełnianie Prawa za pomoca uczynków, lecz jedynie przez wiarę w Jezusa Chrystusa”. „Szukamy usprawiedliwienia w Chrystusie”. Całe zdanie fragmentu cytowanego przez JPII brzmi tak: „Tymczasem ja dla Prawa umarłem przez Prawo, aby żyć dla Boga: razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża”. Przybicie do krzyża oznacza dla Pawła śmierć dla Prawa („umarłem dla Prawa”). Uwolnienie z niewoli Prawa. Teraz Paweł po tej „śmierci” żyje przez wiarę. Krzyż znaczy dla Pawła koniec niewoli Prawa, początek wolności wiary, albowiem „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”. (Gal 5,1) A ponieważ „wiara działa przez miłość’ (Gal 5,6), Paweł żyje dzięki miłości. Nowe życie zawdzięcza miłości.

Podobnie drugi cytat (Gal 6,14) należy rozpatrywać w kontekście. Cały fragment brzmi: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata. Bo ani obrzezanie nic nie znaczy, ani nieobrzezanie, tylko nowe stworzenie”. Jest to część dyskusji o obrzezaniu. Pawłowi chodzi o to,  że nie chlubi się z obrzezania, tylko z nowego stworzenia. Krzyż jest tu symbolem nowego stworzenia, jako przeciwieństwo „świata”. Paweł umarł dla świata – to znaczy jego życie przemieniło się, stał się nowym człowiekiem. Identyfikując się z Chrystusem przejdziemy tak jak On ze śmierci do życia (przez krzyż, który jest granicą między starym a nowym, między doczesnością a wiecznością, między królestwem człowieka a Królestwem Boga). Przez tą przemianę w krzyżu „przyoblekliście się w Chrystusa” (Gal 3, 27), „wszyscy jesteście kimś jednym w Jezusie Chrystusie” (Gal 3, 28). To poczucie tożsamości, tego samego doświadczenia z Chrystusem powoduje, że Paweł mówi o swym „udziale w cierpieniu i chwale Chrystusa”. Paweł nie mówi konkretnie, jak ta przemiana praktycznie zachodzi, pozostawia to jako tajemnicę, i to dobrze. Kojarzy mi się tutaj powieść „Opowieści z Narnii”, gdzie dzieci przechodziły do innego świata Narnii przez obraz albo przez szafę. To miejsce przejścia było magiczne. Tym miejscem przejścia dla Pawła jest Krzyż. Każdy z nas powtórzy drogę i przejście Jezusa, żyjąc, umierając i zmartwychwstając jako nowe stworzenie.

JPII pisze dalej:

Świadkowie Krzyża i Zmartwychwstania byli przeświadczeni, iż „przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego”65 Paweł zaś pisząc do Tesaloniczan, tak się odzywa: „Chlubimy się wami z powodu waszej cierpliwości i wiary we wszystkich waszych prześladowaniach i uciskach, które znosicie. Są one zapowiedzią sprawiedliwego sądu Boga; celem jego jest uznanie was za godnych królestwa Bożego, za które też cierpicie”.66 Tak więc uczestniczenie w cierpieniach Chrystusa jest równocześnie cierpieniem dla królestwa Bożego. W oczach sprawiedliwego Boga, w obliczu Jego sądu, uczestnicy cierpień Chrystusa stają się godni tego królestwa. Przez swoje cierpienie odwzajemniają oni niejako tę nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa, która stała się ceną naszego Odkupienia: za tę cenę królestwo Boże zostało ugruntowane na nowo w dziejach człowieka, stając się ostateczną perspektywą jego ziemskiego bytowania. Chrystus wprowadził nas do tego królestwa przez swe cierpienie. I przez cierpienie również dojrzewają do niego ludzie ogarnięci tajemnicą Chrystusowego Odkupienia.

A zatem według JPII, uczestnicząc w cierpieniach Chrystusa stajemy się godni królestwa Bożego. Jak to uczestniczenie osiągnąć? Załóżmy, że boli nas głowa czy dusza, jak to cierpienie połączyć z cierpieniem Chrystusa? Czy może ono łączy się automatycznie? Może łączyć się przez naszą deklarację typu: „Boże, połącz to cierpienie z cierpieniem Chrystusa”. Czy to wystarczy? A co jeśli cierpimy jako dziecko albo osoba upośledzona umysłowo lub też niewierząca? Wtedy taka deklaracja jest niemożliwa. Zatem to łączenie musi odbywać się jakoś automatycznie, musi działać jak prawo powszechnego ciążenia. Tak jak wszystkie masy przyciągają się do siebie wzajemnie, tak każde cierpienie jest przyciągane przez cierpienie Chrystusa, łączy się z nim i zbawia świat. Oczywiście, jeśli to łączenie nie zależy od naszej świadomej deklaracji woli, to włączone jest w ten proces także cierpienie niechrześcijan i ateistów. W tym sensie jest to prawdziwie ekumeniczna idea. Czy cierpienia zwierząt też się łączą? A cierpienia piekielne? Widać, że powstaje tutaj dużo wątpliwości technicznych, których JPII nie rozważa.

Powstaje też pytanie, co to znaczy, że ludzie przez swoje cierpienie „odwzajemniają nieskończoną cenę męki i śmierci Chrystusa”. Może chodzi o to, że Chrystus zapłacił cenę Bogu, a ludzie spłacają ją Chrystusowi? Taki boski factoring. Chrystus wykupił naszą należność od Boga, zapłacił ją Bogu, a teraz czeka, aż my ją Jemu spłacimy. Znowu dochodzimy tu do języka handlu, uwłaczającego Boskiej naturze. Czy ludzie rzeczywiście mają teraz spłacać dług Chrystusowi? Cóż to by była za dobra nowina, gdyby zmienił się tylko wierzyciel?

JPII pisze także, że przez zmartwychwstanie objawia się zwycięska moc cierpienia. Czyli to cierpienie pokonało śmierć? Czy Jezus zmartwychwstał dzięki temu, że cierpiał? Czy może dzięki temu, że Jego Ojciec chciał Go uwolnić od cierpień? I siła Jego miłości pokonała śmierć.

JPII stawia też tezę o tym, jakoby Maryja była współodkupicielką  świata.

Otuchy dodaje ewangeliczna i historyczna prawda, że przy boku Chrystusa pierwsze i uprzywilejowane miejsce zajmuje Jego Najświętsza Matka, która całym życiem złożyła godne naśladowania świadectwo tej szczególnej ewangelii cierpienia. Wszystkie cierpienia, które złączyły się w Niej jakby w jedno, nieprzerwane pasmo, świadczą nie tylko o niewzruszonej wierze Maryi, ale stanowią Jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Już od chwili Zwiastowania anielskiego dostrzega Ona w swoim macierzyńskim powołaniu „przeznaczenie”, aby uczestniczyć w sposób jedyny i niepowtarzalny w posłannictwie swego Syna. Znajduje to wnet potwierdzenie w okolicznościach towarzyszących narodzeniu Jezusa w Betlejem i w uroczystych słowach przepowiedni starca Symeona, że ostry miecz przeniknie Jej duszę. Dalszym potwierdzeniem były bolesne przeżycia lęku, a z kolei trudów pospiesznej ucieczki do Egiptu, spowodowanej okrutnym wyrokiem Heroda.

A wreszcie, po wszystkich wydarzeniach ukrytego i publicznego życia Syna, w których uczestniczyła z całą wrażliwością swego serca — właśnie na Kalwarii cierpienie Matki u boku cierpiącego Jezusa osiągnęło stopień przechodzący wszelką ludzką wyobraźnię; było ono jednak w tajemniczy i nadprzyrodzony sposób owocne dla Odkupienia świata. Droga na Kalwarię i trwanie u stóp Krzyża wraz z umiłowanym Uczniem stanowiły o szczególnym udziale Maryi w odkupieńczej śmierci Syna. Słowa zaś, które usłyszała z Jego ust, były jakby uroczystym potwierdzeniem tej swoistej ewangelii, która miała być głoszona całej wspólnocie wierzących.

Jako świadek męki Syna, dzięki obecności i jako jej uczestniczka poprzez współcierpienie, Maryja dała jedyny w swoim rodzaju wkład w ewangelię cierpienia, przeżywając już wcześniej to, co św. Paweł wyraził w przytoczonym na początku tekście. Ma też Ona najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia w swym własnym ciele — jak i w swej duszy — tego, czego nie dostaje cierpieniom Chrystusa.

Nieprzerwane pasmo cierpień Maryi stanowi jej wkład w dzieło powszechnego zbawienia. Dlaczego JPII uważa, że życie Maryi było nieprzerwanym pasmem cierpień? Żadnych radości z rodzicielstwa nie zaznała? A z małżeństwa? Nic właściwie nie wiemy o życiu Maryi z Biblii, a stwierdzenie, że w życiu doznała tylko cierpień nie znajduje w niej żadnych przesłanek. Czy nie cieszyła się, gdy Jej Syn zmartwychwstał? Gdy otrzymała Ducha Świętego? Czy nie cieszyła się, gdy Jezus zamienił wodę w wino na weselu u znajomych?

Dlaczego cierpienie Matki na Kalwarii było takie szczególne? Czy Maria Magdalena, inne uczennice i uczniowie nie cierpieli także dotkliwie? Wiemy, że Maryja nie była od samego początku przekonana o misji Jezusa. Przecież wraz z rodziną poszła szukać Jezusa i przywołać go do domu, bo bała się, że oszalał. Czy Jezus wtedy nie nazwał swą matką i bratem tego, kto idzie za nim i wypełnia Jego nauczanie? Wiara Maryi nie była zatem wcale niewzruszona, jak chce tego JPII. Rzeczywiście więź matki z dzieckiem jest wyjątkowa, ale to nie jedyny rodzaj miłości, który istnieje na świecie. Miłość między uczniami i przyjaciółmi to też prawdziwa miłość. Dlaczego Maryja ma u JPII wyjątkową rolę do odegrania w zbawieniu? Maryja ma najszczególniejsze prawo powiedzieć, że dopełnia cierpień Chrystusa. Czyli my, zwykli śmiertelnicy mamy mniej szczególne prawo? Dlaczego?

Jakie to słowa Jezusa ma na myśli JPII, które usłyszała Maryja i miała je głosić jako ewangelię cierpienia? Chyba chodzi o słowa Jezusa z krzyża. „Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok niej ucznia, którego miłował, rzekł do matki: „Niewiasto, oto syn Twój”. Następnie rzekł do ucznia: „Oto Matka twoja”. I od tej godziny uczeń wziął ją do siebie”. (J 19, 26-27) Nie rozumiem, jaki te słowa mogłyby mieć związek z ewangelią cierpienia. Czy nie chodzi tu raczej o synowską troskę, aby matka miała opiekę i pocieszenie w bólu?

JPII widzi cierpienie jako coś szlachetnego i uwznioślającego. Inaczej niż ja, która uważam cierpienie za przerażające, ściągające człowieka na dno, wiejące grozą.

Poprzez wieki i pokolenia stwierdzono, że w cierpieniu kryje się szczególna moc przybliżająca człowieka wewnętrznie do Chrystusa, jakaś szczególna łaska. Tej łasce zawdzięcza swoje głębokie nawrócenie wielu świętych, jak choćby św. Franciszek z Asyżu, św. Ignacy Loyola i wielu innych.

Owocem owego nawrócenia jest nie tylko to, że człowiek odkrywa zbawczy sens cierpienia, ale nade wszystko to, że w cierpieniu staje się całkowicie nowym człowiekiem. Znajduje jakby nową miarę całego swojego życia i powołania. Odkrycie to jest szczególnym potwierdzeniem wielkości duchowej, która w człowieku całkiem niewspółmiernie przerasta ciało. Wówczas, gdy to ciało jest głęboko chore, całkowicie niesprawne, a człowiek jakby niezdolny do życia i do działania — owa wewnętrzna dojrzałość i wielkość duchowa tym bardziej jeszcze się uwydatnia, stanowiąc przejmującą lekcję dla ludzi zdrowych i normalnych.

Być może papież z własnego doświadczenia pisze o łasce cierpienia przybliżającej do Chrystusa. Być może opiera się na zeznaniach świętych. Jednak można znaleźć o wiele więcej przykładów ludzi, których cierpienie odepchnęło od Boga, nie przyciągnęło. Których cierpienie przybiło i zdruzgotało tak, że zamknęło im drogę do własnej duszy i Boga. Przeczytajmy choćby wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Jeśli zgodzę się z papieżem, że być może jest parę heroicznych przykładów potwierdzających jego tezy, to mam wrażenie, że cierpienie, zwłaszcza to wielkie i długotrwałe cierpienie oddala od Boga i Jego spraw. Stać się w cierpieniu nowym człowiekiem – jaki to szczytny cel. Jakże złudny. JPII widzi w chorym ciele dojrzałość i wielkość duchową. Ja niestety nie mam takich doświadczeń. Cierpienia chorych to dla mnie zgroza, horror i sprawka szatańska. Cierpienie nie wiąże się dla mnie z żadną szlachetnością i wielkością duchową. Być może można pozostać szlachetnym pomimo cierpień. Ale na pewno nie można cierpieniu przypisać zasług w tworzeniu swej duchowej wielkości. Owszem, pewien rodzaj zmagań wewnętrznych jest konieczny. Ale jest to specyficzny rodzaj cierpienia. Taki, jakiego doświadczył na przykład Jezus na pustyni, gdzie próbował rozeznać się w swoim powołaniu.

I na koniec paradoksy szatana, którego zła wola przyczynia się do zbawiania świata.

Cierpienie samo w sobie jest doznawaniem zła. Chrystus uczynił z niego najmocniejszą podstawę ostatecznego dobra, jest to zaś dobro zbawienia wiecznego. Cierpieniem swoim na Krzyżu dosięgnął samych korzeni zła: grzechu i śmierci. Pokonał sprawcę zła, którym jest Szatan, i jego permanentny bunt wobec Stwórcy. Wobec swojego cierpiącego brata lub siostry Chrystus stopniowo otwiera i roztacza horyzonty królestwa Bożego: świata nawróconego do Stwórcy, świata wyzwolonego od grzechu, budującego się na zbawczej potędze miłości. I do tego świata, do tego królestwa Ojca Chrystus powoli, ale skutecznie wprowadza człowieka cierpiącego, niejako poprzez samo serce jego cierpienia. Cierpienie bowiem nie może być przetworzone i przeobrażone łaską od zewnątrz, ale od wewnątrz. Chrystus zaś, przez swoje własne odkupieńcze cierpienie, znajduje się jak najbardziej wewnątrz każdego ludzkiego cierpienia i może w nim od wewnątrz działać mocą swojego Ducha Prawdy, Ducha-Pocieszyciela.

Doznawanie zła zadawanego przez szatana jest podstawą dobra. Poddanie się działaniu szatana skutkuje dobrem! Dlaczego Chrystus chcąc pokonać szatana posługuje się stworzonym przez niego złem? Narzędzie zbawienia jest dziełem szatana. Szatan zbawia świat. Takie oto paradoksy wynikają z teorii JPII. Ale nie są to paradoksy twórcze i tajemnicze. Są to paradoksy przerażające.

Czy papież Franciszek przybliży Kościół do świata?

Papież Franciszek zaskakuje prostotą i zwyczajnością. Jeśli jakiś przedstawiciel duchowieństwa, zwłaszcza ten wysoko postawiony w hierarchii, prowadzi w miarę normalne życie, to jest to dla szarych katolików szok, niemal cud. Jeśli papież zachowuje się jak normalny człowiek, to znaczy rozśmieszają go starodawne stroje, które każe mu się nosić, jeśli płaci za hotel, jedzie autobusem, mówi „Dobry wieczór!”, umie zrobić zakupy, coś ugotować i wystarczają mu dwa pokoje – to doprawdy nie może nam się taka kenoza pomieścić w głowach! Jesteśmy wzruszeni i poruszeni. Papież normalnym człowiekiem! Papież schodzi z piedestału. Papież mówi językiem, który każdy rozumie. Gdyby jeszcze zakazał zwracać się do siebie per „Ojcze Święty”, „Wasza Eminencjo” czy coś w tym stylu…

Papież chce przekroczyć barierę, jaką przez setki lat duchowieństwo oddzielało się od świeckich. Przynajmniej tak wynika z jego gestów. Chce zejść ze swojej duchowej góry w ten świat, zobaczyć, jak tu naprawdę się żyje, poznać prawdziwego człowieka. Nie dlatego, że duchowny to nie jest prawdziwy człowiek, ale jest to człowiek, który „odszedł od tego świata” i często tak o nim zapomniał, że wydaje mu się, że świat prawdziwy to księża, zakonnicy, albo nawet jedynie sama kuria watykańska.

Czy coś wyniknie z takiej postawy dla teologii? Obecnie jest tak, że teologią zajmują się ci na górze, duchowni, mający kontakt z Duchem. Świeccy, ci na dole, mający kontakt z przyziemnością, nie mają nic do powiedzenia. Jeśli by tak góra spuściła trochę z tonu, spojrzała na dół i postarała się zrozumieć, czym żyje duchowość świecka, teologia uległaby zbawczej przemianie. Bowiem sprawy duchowe, do których dojrzał „dół” są nadal odległe od pojęć „góry” teologicznej. Będę zadowolona jeśli z tego pontyfikatu wyniknie choćby niewielkie zniwelowanie wysokości, na jakiej mieszkają pasterze w porównaniu z owieczkami, nauczyciele w porównaniu z uczniami, ojcowie w porównaniu z dziećmi, duchowni w porównaniu ze świeckimi, ci, co mówią w porównaniu z tymi, co słuchają, władcy w porównaniu z poddanymi, and last but not least, mężczyźni w porównaniu z kobietami.

Sedno mojej teologicznej nadziei streszcza ten oto cytat z ostatniej książki ks. Hryniewicza „Oczekuję życia w przyszłym świecie”: „W dziejach wiary trwa ustawiczny proces korygowania i poszukiwania nowych form myślenia, bardziej zgodnych z duchem Ewangelii. Teologia nie powinna pozostać w tyle przemian zachodzących w umysłach i sercach ludzi wierzących. Powinna być raczej sojuszniczką i promotorką dobrych przemian, które otwierają oczy na całość dziejów Bożego stworzenia i pomagają zrozumieć, że Bóg prawdziwie jest miłością”.

Papieżu Franciszku, nie pozostawaj w tyle za sercami i potrzebami ludzi wierzących! Wiele masz już do nadgonienia. Coś jednak nie pozwala mi zbyt optymistycznie patrzeć w przyszłość…

Jak rozumieć ofiarę Chrystusa

Ofiara Chrystusa jest jedną z najbardziej kluczowych kwestii chrześcijaństwa. W zależności od tego jak ją interpretujemy, podpisujemy się pod określonym obrazem Boga. Albo też być może w zależności od obrazu Boga, jaki nosimy w sobie, różnie interpretujemy ofiarę Chrystusa. Według mnie ofiara Chrystusa nie polega na zadowoleniu Ojca ze śmierci Syna. Jej istotą nie jest cierpienie, męka i śmierć. Bóg chrześcijan nie łaknie krwawych ofiar, aby darować ludziom winy i dać im zbawienie. Bóg chrześcijan nie pragnie też cierpienia swoich stworzeń. Jego celem jest uwolnienie świata od cierpień. Niestety ofiara Chrystusa była przez wieki rozumiana jako pełna analogia do Starotestamentowych ofiar rytualnych, polegających na zabijaniu zwierząt ofiarowanych Jahwe. Nie świadczy to najlepiej o obrazie Boga, jaki mają niektórzy chrześcijanie. Dobra nowina chrześcijaństwa gdzieś się w tym podejściu zagubiła. Należy zatem na nowo zanalizować i zinterpretować koncepcję ofiary Chrystusa.

Dla zrozumienia idei ofiary w chrześcijaństwie konieczne jest zapoznanie się z kultami ofiarniczymi innych religii, w których istotnym elementem kultu było składanie ofiary. Weźmiemy tu pod uwagę religie Indii, Ameryki prekolumbijskiej oraz  rozmaitych ludów europejskich i azjatyckich.

Obraz boga w religiach ofiarniczych

Ofiarami składanymi bóstwom były zabijane i spalane zwierzęta, czasem ludzie, pokarmy, napoje, w tym napoje odurzające. Ofiary miały trzy podstawowe cele: przebłaganie za złe uczynki (prośba o przebaczenie), prośba o spełnienie życzeń ludzkich oraz dziękczynienie za otrzymane dobra. W jaki sposób zabijanie, unicestwianie ofiar miało zapewnić satysfakcję bogów? Uważano, że bogowie potrzebują ofiar w postaci pożywienia dla wzmocnienia ich sił witalnych, dla podtrzymania bądź uprzyjemniania ich życia. Byli to bogowie, którzy bywali głodni, spragnieni, znudzeni (dlatego potrzebowali rozrywek lub alkoholu). Bogowie byli łasi na komplementy i chętnie słuchali pochwał na swój temat. Jeśli człowiek chciał dostać cokolwiek od boga, musiał mu za to w jakiś sposób zapłacić. Tą zapłatą była ofiara. Bogowie bowiem nie byli bezinteresowni, nie zależało im na szczęściu ludzi. Zależało im na własnym szczęściu i sytości. Nie współczuli ludziom z powodu ich ofiar w postaci zabijanych dzieci, z powodu ich cierpień. Cierpienie ludzkie nie liczyło się dla bogów. Było konieczną ceną ofiary. Bogowie udzielali ludziom swej mocy za odpowiednią zapłatą. Zapłatą tą często było ludzkie życie. Uśmiercony człowiek lub zwierzę stawali się pokarmem boga. Układ człowieka z bogami polegał na wymianie świadczeń. Bóstwa nie przejawiały miłości do człowieka i nie zależało im na ludziach. Ludzie byli środkami do zaspokojenia ich własnych potrzeb. Nie były to bóstwa całkiem wszechmogące i czysto duchowe. Żywiły się materią, a ich moc zależała w pewnej mierze od człowieka.

Uświęcający sens rytuałów ofiarnych

Na pewno nie rozumiemy dzisiaj do końca sensu ofiar rytualnych. Odkrywczą interpretację kultów ofiarniczych przedstawiają Henri Hubert i Marcel Mauss w Eseju o naturze i funkcji ofiary.

Główna ich teza polega na tym, że ofiara jest rozwiniętą formą podstawowego aktu religijnego – konsekracji. Postawą religii jest podział na rzeczy świeckie i święte, profanum i sacrum, a ofiara jest środkiem komunikacji między tymi dwoma światami. Ta komunikacja zachodzi za pośrednictwem żertwy, czyli rzeczy niszczonej w czasie ceremonii.

Ofiary pokutne, ekspiacyjne, błagalne przywracają utracony związek między bogiem a człowiekiem, przywracają zerwane przymierze. Przymierze jest zrywane przez grzechy, a zatem potrzebna staje się ofiara przebłagalna, aby grzechy zostały przebaczone i bóg znów sprzyjał człowiekowi.

Ofiara (sacrifice) zawsze sugeruje konsekrację. W każdym obrzędzie ofiarnym przedmiot przechodzi z dziedziny świeckiej do religijnej, jest konsekrowany, poświęcony. Żertwa (victim) jest czymś innym na końcu obrzędu niż na początku. Jest uświęcona: wchodzi do stanu łaski, wychodzi ze stanu grzechu.

Ofiarujący – ten, kto doznaje korzyści ze złożenia ofiary, nie ma bezpośredniego kontaktu z bogiem, potrzebuje zatem żertwy, która nabrawszy cech świętości ma dostęp do bóstwa. Żertwa jest pośrednikiem w kontakcie człowieka z bóstwem.

Cechą każdej ofiary jest wyrzeczenie się czegoś, aby coś uzyskać. Ofiara nie jest bezinteresowna. Dwie strony wymieniają wzajemne usługi. Bogowie potrzebowali świeckich, jak i na odwrót. Świeckość podtrzymywała świętość.

Ofiara Chrystusa także jest środkiem komunikacji między dwoma światami: ludzkim i boskim. Ma ten sam cel, co ofiary z zabijanych rytualnie zwierząt: uzyskać kontakt z sacrum, uświęcić siebie. Jednak sposób osiągnięcia tego celu jest w chrześcijaństwie inny. To Bóg wykazuje inicjatywę, Bóg ofiaruje dar ludziom.

Rozumienie ofiary Chrystusa w chrześcijaństwie

Powszechnie podzielany pogląd co do ofiary Chrystusa wygląda następująco: Bóg Ojciec nie był zadowolony z ofiar, jakie składali Mu Izraelici w postaci zwierząt. Dla Jego przebłagania za grzechy potrzebna była inna ofiara: nieskalana i święta. Taką charakterystykę posiadał tylko Chrystus, Syn Boży. Ludzie zabijając Go złożyli Ojcu ofiarę z Syna. Ojciec był nią usatysfakcjonowany i odtąd nie chciał już więcej ofiar, bo otrzymał ofiarę doskonałą – życie Swego Syna. Odtąd Syn siedzi po prawicy Ojca i jest na wieki źródłem przebłagania, a co za tym idzie zbawienia ludzi. Pogląd ten jest wielkim uproszczeniem i zafałszowaniem przesłania chrześcijaństwa. Bóg Ojciec jawi się tu jako ktoś odrębny od postaci Syna, ponieważ Syn musi złożyć Mu siebie w ofierze. Ojciec i Syn są w chrześcijaństwie jednością, czyli mają wspólne interesy i nie rozdzielają się na darczyńcę i darobiorcę. Takie oddzielenie dwóch postaci Boskich skutkuje w teologii poglądami jakoby miłosierny Syn chronił wiernych przed gniewem sprawiedliwego Ojca. A przecież Syn jest „w drużynie” Ojca, mają jeden cel: zbawienie ludzi.

Takie „tradycyjne” podejście do ofiary Chrystusa prowadzi do wniosku, że Ojciec pragnął śmierci Syna i ta śmierć dała Mu satysfakcję. Bez tej śmierci nie przebaczyłby ludziom. Dochodzimy do kuriozalnych wniosków, że posłał Syna, aby Go otrzymać zabitego przez ludzi w ofierze. Nawet zaczyna nam się wydawać, że Bóg pragnął męczeńskiej śmierci Syna i że bez cierpień ofiara nie byłaby ważna. Tymczasem św. Paweł wyraźnie mówi, że gdybyśmy znali Pana chwały, nie zabilibyśmy Jego Syna. Zabiliśmy Go przez to, że Go nie rozpoznaliśmy.

Bóg Izraela miał dość ofiar ze zwierząt. Kazał ludziom zastanowić się, jaki miałby mianowicie odnosić z nich pożytek. Bóg Izraela nie chciał, żeby myślano o Nim jako o Bogu, który jest głodny krwi i ciała ofiar. On chciał, żeby ludzie zmienili o Nim zdanie. Żeby myśleli, że On pragnie tylko ich miłosierdzia. Dlatego to On dał ludziom dar (ofiarę) w postaci Syna, który przyszedł nam obwieścić, jaki jest nasz Bóg Ojciec. Ludzie jednak odrzucili ten dar, nie chcieli słyszeć, że Bóg ma wobec nich większe wymagania niż przestrzeganie rytuałów. Woleli iść na łatwiznę, dalej zabijać owieczki i mieć resztę z głowy. Dlatego droga Jezusa nie odpowiadała im, wymagała za dużo pracy wewnętrznej.

To nie myśmy złożyli dar (ofiarę) Bogu, ani Bóg nie złożył daru sam sobie, ale Bóg złożył dar nam w ofierze. Tym darem był On sam. Na tym polega ofiara Chrystusa.

Jednak zabiliśmy Bożego wysłannika, odrzucając Boży dar. Nie rozpoznaliśmy w Nim świętego Pańskiego, samego Boga. Bóg się jednak nie poddawał. Nie zraziło Go odrzucenie Jego daru przez ludzi. Pokazał nam przez zmartwychwstanie Jezusa, że ten Jego dar ciągle żyje, ciągle jest aktualny, ciągle jest dla nas źródłem łaski. Możemy Boga zabić, a On w nas będzie wierzył, On nas nie porzuci – na tym polega wieczne przymierze, „łaska na wieki”. Tak jak Hiob zaręczał, że nawet jeśli Bóg go zabije, On nie przestanie Mu wierzyć, tak teraz Bóg nas zapewnia, że nie przestanie nam pomagać nawet, jeśli będziemy Go odrzucać, nawet jeśli Go zabijemy. Bo Bóg chce, żebyśmy mieli o Nim dobre mniemanie: że jest cierpliwy, wyrozumiały, współczujący, dobrze nam życzy, nigdy nas nie opuści. Bóg nie chce, żebyśmy o Nim myśleli jak o bogach żądających ofiar na przebłaganie, ofiar za pomyślne załatwienie naszych spraw, ofiar na podziękowanie. On jest Ojcem bezinteresownym. Chce tylko nas, naszych serc pełnych miłosierdzia. Miłosierdzie czyni warunkiem kontaktu z sobą, nie ofiarę.

Bóg nie potrzebuje od ludzi ofiar, to raczej On nas obdarza. Św. Paweł mówi tak na Areopagu: „On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko”. (Dz 17, 24-25) To Bóg jest dawcą. My możemy dać Mu jedynie to, że Jego dary przyjmiemy. On tylko tego pragnie.

„Zbawienie dam temu, kto tęskni za nim”

Wierzę w to, że inne religie poza religią katolicką mają w sobie moc prowadzenia ludzi ku zbawieniu. Myślę, że przekonanie o wyjątkowości katolicyzmu byłoby zarozumiałością z mojej strony. Nie znam przecież dokładnie religii innych niż chrześcijaństwo. Wiem o nich co nieco, ale nie wgłębiałam się w nie na tyle, aby się o nich wypowiadać. Jakie miałabym  podstawy do uznawania wyższości katolicyzmu? Myślę, że głęboko można zaangażować się tylko w jedną religię, więc tak naprawdę nikt nie może „porównać” wielu religii, ponieważ zawsze patrzy się z perspektywy religii wyznawanej. Może mógłby porównać je ateista, ktoś pozbawiony potrzeby religijności, ale cóż wart byłby sąd osoby, która nie wierzy ani w Boga ani w zbawienie? Zatem każdy sąd osoby religijnej będzie subiektywny. Katolik wierzy, że jego religia zaprowadzi go do zbawienia, a muzułmanin, że jego. I ja się z tym zgadzam. Czy sprawiedliwy byłby taki Bóg, który zarezerwował możliwości zbawcze tylko dla wyznawców jednej religii?

To moje przekonanie o równości zbawczych zdolności wielu religii jest we mnie tak zakorzenione, że nawet nie wiem, kiedy powstało. Nie przypominam sobie czasu, kiedy myślałam, że zbawić się może tylko katolik, albo tylko chrześcijanin. To było dla mnie oczywiste, że wyznawcy innych religii także będą zbawieni. Nie pamiętam żadnych zmagań wewnętrznych, żadnych dylematów związanych z tym tematem. Podobnie zresztą jak w kwestii powszechnego zbawienia – to było dla mnie jasne jakby od zawsze. Nie były to tematy, o których rozmyślałam, w przeciwieństwie na przykład do problemów wcielenia czy odkupienia, a zatem nie mam w głowie żadnych argumentów dla poparcia moich intuicyjnych wewnętrznych przekonań. Chyba raczej wolałabym zadać pytanie drugiej stronie, tej przekonanej o wyjątkowości katolicyzmu: jak uzasadnić  uprzywilejowanie katolików w dostępie do zbawienia? Czy taka postawa nie stoi w sprzeczności z uniwersalną miłością Boga do całego świata?

Boska Prawda absolutna znajduje odzwierciedlenie w wielu religiach. Jednak nie oznacza to, że nauczanie jakiejś poszczególnej religii jest jednoznaczne z Prawdą czy Bogiem. Bóg przekracza każdą religię, wszystkie wierzenia ujęte w słowa. W katolicyzmie Absolut odbija się i ukazuje ludziom w jeden sposób, w judaizmie – w nieco inny. Żadna religia nie jest całą prawdą o Bogu. Każdy wyznawca religii powinien mieć na tyle skromności i pokory, aby to zrozumieć.  Bogu nie chodzi o to, żebyśmy mieli o Jego sprawach doskonałą wiedzę. Jemu chodzi o to, żeby ta ułomna, niedoskonała wiedza, czy też raczej wiara, którą mamy, działała w nas dla naszego zbawienia. Nie tyle chodzi o to, w co się wierzy, ale jak ta wiara zmienia człowieka, jak drąży w głąb jego wnętrza, jak dociera do jego serca i zmienia je w serce pełne miłosierdzia, upodabniając tym samym człowieka do Boga. Żadne wierzenia czy rytuały nie mają wartości zbawczej jeśli nie prowadzą do pewnych skutków, których Bóg oczekuje: do pomnożenia miłości.

Stary Testament często przez usta swoich proroków wypowiada się przeciwko religijnej obłudzie, która polega na tym, że wierzymy zanadto w zbawczą moc rytuału jako takiego, a nasze serca pozostają z kamienia. Rytuał i wierzenia są pomocą w zbawieniu, ale nie są magicznym sposobem przenoszenia nas do nieba. Poczytajmy choćby Izajasza (Iz 1, 10-17):

Słuchajcie słowa Pańskiego, wodzowie sodomscy, 
daj posłuch prawu naszego Boga, ludu Gomory! 
«Co mi po mnóstwie waszych ofiar? – 
mówi Pan. 
Syt jestem całopalenia kozłów 
i łoju tłustych cielców. 
Krew wołów i baranów, 
i kozłów mi obrzydła. 
Gdy przychodzicie, by stanąć przede Mną, 
kto tego żądał od was, 
żebyście wydeptywali me dziedzińce? 
Przestańcie składania czczych ofiar! 
Obrzydłe Mi jest wznoszenie dymu; 
święta nowiu, szabaty, zwoływanie świętych zebrań… 
Nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości. 
Nienawidzę całą duszą 
waszych świąt nowiu i obchodów; 
stały Mi się ciężarem; 
sprzykrzyło Mi się je znosić! 
Gdy wyciągniecie ręce, 
odwrócę od was me oczy. 
Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, 
Ja nie wysłucham. 
Ręce wasze pełne są krwi. 
Obmyjcie się, czyści bądźcie! 
Usuńcie zło uczynków waszych 
sprzed moich oczu! 
Przestańcie czynić zło! 
Zaprawiajcie się w dobrem! 
Troszczcie się o sprawiedliwość, 
wspomagajcie uciśnionego, 
oddajcie słuszność sierocie, 
w obronie wdowy stawajcie!

Bóg nie może ścierpieć świąt i uroczystości, obrzydłe mu są ofiary, On chce tylko tego, aby ludzie zmienili się na lepsze, odwrócili się od zła. Gdyby istniał jakiś prorok katolicki, czy nie przemawiałby jak Izajasz: Bóg ma dość waszych powtarzanych bezmyślnie wyznań wiary, klepanych pacierzy, święconych jajek, procesji i pielgrzymek. On chce przemiany naszego serca, metanoi w stronę miłości, przemiany naszego życia. Każda religia, która to osiąga, zbawia człowieka. O co bowiem będziemy pytani na sądzie, czyli w miejscu przejścia do życia wiecznego? O ilość złożonych ofiar? O wyznanie wiary w dogmaty katolickie? O ilość odmówionych pacierzy? O ilość odbytych nabożeństw? Nie. Będziemy tam pytani o naszą miłość do bliźniego i tylko to zadecyduje, w jakim stopniu będziemy zbawieni już teraz, a ile jeszcze mamy w sobie do przemiany i uzdrowienia.

Kilka refleksji o grzechu pierworodnym

Polskie określenie „grzech pierworodny” brzmi dla mnie jakoś dziwnie: kto właściwie miałby urodzić ten grzech? Jest to raczej grzech pierwszy, pierwotny, popełniony na początku czasów. Grzech pierwotny to wejście zła w świat. Pierwszy grzech spowodował lawinę dalszego zła, którego człowiek stał się niewolnikiem. Z błędnego koła grzechu człowiek nie potrafił wyzwolić się sam, dlatego Bóg musiał się wcielić, aby „wykupić” nas z tej niewoli. Chrystus jest drugim Adamem – choć to określenie nie jest chyba najszczęśliwsze, skoro Adam sprowadził zło na świat, a Chrystus je pokonał. Raczej jest chyba przeciwieństwem Adama, ratownikiem Adama, ale nie jego powtórką. Gdzie ponadto w tym odkupieniu podziała się Ewa? Kto jest drugą Ewą? Przecież w opowieści o Edenie zgrzeszyli oboje: Adam i Ewa. Czy mówiąc, że Chrystus jest drugim Adamem, nie odbieramy Ewie prawa do Jego łaski?

Kwestia budząca na ogół wewnętrzny sprzeciw ludzi myślących to obarczenie człowieka na wieki grzechem, który popełniło dwoje ludzi, Adam i Ewa. Czy Bóg nie powinien raczej ukarać tylko tych dwoje, a ich potomstwu znów dać rajską sytuację? Jednak nie chodzi o to, że Bóg mści się na dalszych pokoleniach. Eden to opowieść mityczna, w której Adam i Ewa to archetypy każdego człowieka. Innymi słowy, każdy z nas, postawiony w sytuacji rajskiej popełniłby ten sam grzech, który popełnili Adam i Ewa. Mit o raju jest odpowiedzią na dręczące człowieka pytania: dlaczego Bóg stworzył niedoskonały świat, dlaczego musimy cierpieć, dlaczego jest zło, a nie tylko dobro. Mit ten jest próbą wytłumaczenia przyczyn ułomności naszego życia i jego dualistycznego charakteru.

Kolejne nieporozumienie, to wyznawane w starożytności przekonanie, że grzech pierworodny rozprzestrzenia się przez stosunki seksualne. Stąd wniosek, że matka Jezusa musiała być dziewicą, skoro Jezus nie podlegał powszechnemu zniewoleniu grzechem. Seks jako metoda prokreacji oczywiście przenosi geny, czyli „oprogramowanie” człowieka. Skażeni rodzice wydają na skażony świat skażone dzieci. To jasne. Jednak błędem jest mniemać, że przyczyną grzechu jest seks. Seks jest zwykłą czynnością życiową, która może być grzeszna, jak wszystko inne, ale nie musi. Bóg „zaplanował” dla ludzi taką metodę prokreacji i nakazał nam się rozmnażać. Uznał swe dzieło za dobre i warte powielania i za takie my też musimy je uznać. Jesteśmy dobrzy w naszej istocie, w naszej podstawie bytu, w naszym najgłębszym istnieniu. Wyszliśmy od dobra i ku dobru zmierzamy. Punkt wyjścia nie jest jednak dokładnie tam, gdzie punkt dojścia. Zbadajmy zatem najpierw punkt wyjścia tak, jak opisuje go Księga Rodzaju.

Bóg umieścił człowieka w ogrodzie Eden, gdzie zasadził dla niego wiele drzew, w tym dwa drzewa specjalne: drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. Owoce z drzewa poznania dobra i zła były  śmiertelne i Bóg zakazał ich spożywania. Wąż, zwierzę stworzone przez Boga, był bardzo przebiegły. Mówi on Adamowi i Ewie, że zjedzenie owocu nie spowoduje śmierci, ale korzyść: poznają bowiem dobro i zło, jak zna je Bóg. Ewa, skuszona obietnicą „wiedzy”, skosztowała zakazanego owocu i dała go Adamowi. Otworzyły się ludziom oczy i poznali, że są nadzy. Poznali, co to wstyd. Bóg dowiedziawszy się o złamaniu zakazu, przeklina węża, wprowadza nieprzyjaźń między mężczyznę a kobietę, przeklina całą ziemię. Odtąd los człowieka staje się ciężki i znojny, pełen trudu i cierpień. Bóg wygnał Adama i Ewę z Edenu w obawie przed tym, aby czasem nie skosztowali owoców z drzewa życia, które dają życie wieczne. Przed ogrodem postawił Pan cherubów, którzy mieczem strzegli drogi do drzewa życia. Odtąd żyje człowiek na wygnaniu i tęskni do raju. Powrót do raju, gdzie życie było łatwe i miłe, gdzie Bóg gawędził przyjacielsko z człowiekiem, jest od wieków marzeniem człowieka zmęczonego życiem, ponoszącego klęski, cierpiącego, nierozumiejącego siebie, świata i sensu swej kruchej egzystencji.

Dlaczego wiedza o dobru i złu miała być niebezpieczna? Czy pierwsi ludzi nie mieli tej wiedzy, to znaczy nie odróżniali dobra od zła? Żyli, ale nie wiedzieli, czy jest im dobrze czy źle. Nie wiedzieli także, czy Bóg jest dobry, ani czy oni sami są dobrzy. Życie takie nie satysfakcjonowało ich. Mimo, że widzieli Boga, że żyli w dostatku i bez wysiłku, chcieli czegoś więcej. Wiedzieli, że czegoś nie wiedzą. Bóg sam im to oznajmił. Zastanawiali się, kim jest Bóg i w czym ich przewyższa. Chcieli Go poznać, bo czuli, że czegoś im brakuje. Bóg ze swej strony nie ukrył przed nimi drzewa poznania. Postawił je w ogrodzie i wyraźnie je opisał. W swej wszechwiedzy mógł także z pewnością przewidzieć, że jakieś podstępne stworzenie, jak wąż, przekona ludzi do złamania zakazu. Bóg spodziewał się złamania zakazu. Spodziewał się jednak także powrotu ludzi do raju, bowiem stoi tam ciągle drzewo życia. Na razie bramy ogrodu pozostały zamknięte i są pilnie strzeżone, ale powrót jest zawsze możliwy. Bóg nie zniszczył ogrodu i drzewa życia. Ta potencja zawsze jest aktualna.

Świat rozpadł się na pół. Dualizm obecny jest w naszym życiu i dotyczy wszystkich naszych spraw. Każda rzecz pozytywna ma swój cień, swój negatyw. Dzięki temu wiemy  już niezawodnie, jaka jest różnica między dobrem  a złem. Wiedza to niełatwa, opłacona często doświadczeniem zła na własnej skórze. Dużo wiedzy to dużo trosk, jak mówi Kohelet. „Bo w wielkiej mądrości – wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy – przysparza i cierpień” (Koh 1, 18) Opis świata Koheleta jest właśnie opisem świata po upadku. Podobnie jak pierwsza szlachetna prawda Buddy: wszystko jest cierpieniem.

Wracając jednak do tradycji judaistycznej, myślę, że właśnie Księga Koheleta najlepiej opisuje świat po upadku. Co ciekawego mówi nam o świecie Kohelet? Marność nad marnościami i pogoń za wiatrem. Cechą życia jest pustka i brak celu. A przynajmniej tak się człowiekowi wydaje. Człowiek jest stworzeniem niezaspokojonym, ciągle nieusatysfakcjonowanym. Bez końca musi podejmować wysiłki, aby utrzymać się przy życiu. A pod koniec życia stwierdza, że były to wysiłki próżne i nie przyniosły oczekiwanej satysfakcji. Człowiek wiecznie poszukuje szczęścia, ale jest to cel nieosiągalny. Wątpi zatem w siebie, w sens swego istnienia. „Bo wszystkie dni jego są cierpieniem, a zajęcia jego utrapieniem”. (Koh 2, 23) Dualizm świata poetycko przedstawia Kohelet w wierszu, który można by nazwać „Jest czas na wszystko”. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas burzenia i budowania, płaczu i śpiewu, szukania i tracenia, zachowania i wyrzucania, milczenia i mówienia, miłowania i nienawiści, wojny i pokoju. Losem człowieka jest niewiedza co do istoty świata, Boga i siebie samego. „Nie pojmie człowiek dzieł, jakich dokonuje Bóg od początku aż do końca” (Koh 3, 11) Mądrość nie jest dla człowieka w pełni dostępna, tajemnice istnienia są niezgłębione.

Świat nie jest sprawiedliwy, a człowiek podlega uciskom i cierpieniom. Los człowieka porównuje Kohelet do losu zwierzęcia. Śmierć spada na niego znienacka, a losu swego człowiek nie przewidzi. Człowiek lęka się starości i śmierci. Kiedy się przerwie srebrny sznur i stłucze czara złota, wróci proch człowieka do ziemi.

Tak właśnie widzieli świat egzystencjaliści. Jest to sposób widzenia świata wyzwalający człowieka, ponieważ jest dojmująco prawdziwy. Widzenie świata jako koła cierpień, a siebie jako jego cząstki, pozwala nam spojrzeć na samych siebie łagodnie i z wyrozumiałością, przestać od siebie oczekiwać niemożliwego: a to tego, by wszystko pojąć, a to tego, by dużo osiągnąć, a to tego, by być zawsze szczęśliwym. Pozwala nam zauważyć własną bezsiłę i kruchość, a jednocześnie zdziwić się, że mimo to jakoś żyjemy, jakoś udaje nam się przetrwać, a nawet czasem doznać radości. Niektórym też pozwala zauważyć jakąś siłę, która musi nas wspierać, aby nasza egzystencja była możliwa. Siłę, która nas nieskończenie przewyższa i sprzyja nam. Postawa Koheleta pozwala zadziwić się cudami zwykłego życia materialnego, które na co dzień nam umykają, nie zwracamy na nie uwagi. Jeśli bowiem zacznę moje rozważania od jakiegoś „dna”, najgorszej możliwej sytuacji, wtedy samo to, że moje ciało żyje, oddycha, przetwarza pokarmy, komunikuje się – okazuje się niezrozumiałym i wspaniałym cudem, wprawiającym niemal w ekstazę i zachwycenie. Zatem stan upadku ewidentnie czegoś nas uczy. Bez świadomości zła nie ma świadomości dobra.

Zatem Bóg pozwolił człowiekowi „poddać się marności”. „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych”. (Rz 8, 19) Zatem św. Paweł sugeruje tutaj, że to Bóg poddał ludzi marności i grzechowi. Jednak od tego poddania nieodłączna jest nadzieja na wyzwolenie. „Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie”. (Rz 11, 32) Czyli jednak dochodzimy do wniosku, że nieposłuszeństwo i upadek miało swój ukryty cel. Dziwi się też temu św. Paweł: „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11, 33) Człowiek zapewne musiał przejść jakąś drogę od początkowej rajskiej kondycji, poprzez wygnanie z raju, życie w świecie skażonym przez zło, aby wreszcie osiągnąć wyzwolenie z niewoli grzechu. Poprzez przejście tej ciężkiej drogi człowiek ulega transformacji, dojrzewaniu duchowemu. W rezultacie jest bliższy Bogu niż w Edenie. Człowiek wraca do pierwotnej jedności z Bogiem przemieniony tak, że Bóg jest bardziej dla niego zrozumiały. Człowiek musi przejść tą drogę, aby poznać Boga. Czy raczej: poznawać. Czy poznawanie to kiedyś się kończy? Mam nadzieję, że nie, i jak uczył Grzegorz z Nyssy, wspinamy się wciąż na nowe stopnie poznania Boga jakby po wędrującej w górę spirali. Tak też można wyobrazić sobie przejście od raju, poprzez upadek, aż do wybawienia. Wybawienie jest powtórzeniem rajskiej sytuacji na wyższym poziomie spirali duchowej.