Archiwum kategorii: Autorzy

Dziecko „Rodzica B” i „Rodzica C”

Love padlocks at Butchers' Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons
Love padlocks at Butchers’ Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons

W świecie, który odrzuca możliwość ingerencji Boga w ten świat – jak wtedy, tak i teraz, bo przecież nie zmienił się pomimo zmiany dokonanej przez przyjście Chrystusa – pojawił się jednak Bóg. Nie należy się dziwić, że tak mało zdumienia towarzyszy świętowaniu Wcielenia, wydarzeń szokujących nie przyjmuje się do wiadomości „łatwo, lekko i przyjemnie”.

Nie mieściło się w przedchrześcijańskiej głowie, żeby Bóg był miał być na tyle wszechmocny, by móc objawić się w słabości człowieczeństwa. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, odtąd nie tylko Bóg, ale i człowiek jawić się musi misterium. Takiemu człowiekowi też trzeba by zabronić ingerencji w świat ludzi redukujących tajemnicę swojego człowieczeństwa. Ale może nie będzie takiej potrzeby, skoro również łeb chrześcijański uparty nie mniej niż osioł w stajence krnąbrnie przyswaja to podwójne, teologiczno-antropologiczne objawienie.

Pozostaje jedna niebezpieczna dla świata: Niepokalanie Poczęta. Nie dość, że rozszczelniła Bogu drzwi do świata ludzkiego, to jeszcze poznała na własnej skórze, co to przebóstwienie człowieka w chwale Bożej. Odtąd nic nie może już być takie samo, bo nawet jeśli nic się nie zmienia, to przecież świat zaryglowuje się już nie przed Bogiem, ale przed Bogiem, który stał się człowiekiem; z kolei przez „szczelinę” człowieka, który stał się Bogiem, padło światło na całą ludzkość, a skoro tak – pozostawanie w ciemności przestało być „po dziecięcemu” naiwne.

Jedyne, co pozostaje wierzącym i niewierzącym, to próbować zatrzymać tajemnicę Wcielenia na etapie Bożego Narodzenia. A przecież zstąpienie Boga w ludzki świat „kończy” się (choć bycie człowiekiem nie ma już dla wiecznego Boga końca) dopiero wraz z Wniebowstąpieniem, gdy Chrystus „wraca” do Ojca razem z uwielbionym, ale przecież tym samym, którego dotykaliśmy dłońmi Maryi w żłobie, człowieczeństwem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji bez wyjścia, a pozostało już tylko jedno: pierwsze mniej humanitarne, przedchrześcijańskie, te którym podążyć chciał Herod – z uwagi na to, że biegu historii nie da się już cofnąć, pozostaje poza naszym zasięgiem; drugie wolno może nazwać „upupieniem” tajemnicy, zinfantylizowaniem podrzuconego jak „kukułcze jajo” święta Dziecka.

Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons
Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy jednak da się „zrobić szopkę” z szopki? Być bardziej dziecinnym od św. Franciszka słodko gaworzącego do Dzieciątka? Zatrzymać Jezusicka na etapie wiecznego dziecięctwa, jakby dało się zatrzymać czas, w który zstąpił Odwieczny Syn? A nawet gdyby się dało – jak się nie da – to czy już sama tajemnica Chrystusowego dzieciństwa nie wstrząsa jak Hitchcockowski prolog, po którym, nawet jeśli udałoby się przerwać prezentację, wiemy że musiało być już „tylko” bardziej dramatycznie?

Załóżmy jednak, że dałoby się Go nawet pozostawić w Betlejem czy innym Nazarecie; wszak sam sobie wybrał na swoje urodziny taki zapadły prezent. Mija rok, dwa, a chłopiec uczy się mówić „Mamo”. Mija kolejna dekada, w której zachowywał się „jak człowiek” (może z wyjątkiem tego, że nie przyklejał „gumy do żucia” w „synagodze do modlitwy”), trudno zatem zakazać Mu wędrówki do Jerozolimy, skoro każdy normalny chłopak w Jego wieku tam chadza. Tam słychać, jak słowo „Ojciec” adresuje do adresata swojej modlitwy. Niedwuznacznie daje do zrozumienia, że prócz człowieczego „Rodzica C” ma jeszcze boskiego „Rodzica B”.

Zaprawdę, jeśli jest trzęsieniem ziemi fakt, że Jezus zwraca się do Boga w sposób właściwy Synowi, to nie mniej wstrząsający musi być rewers Dobrej Nowiny o Wcieleniu: ten sam Syn uznał człowieka za swoją „Mamę”. „Jeśli to odrzucimy, to wtedy przekreślamy ludzkie dzieciństwo Jezusa i pozostawiamy jedynie synostwo Logosu, które ma nam być ukazywane właśnie przez ludzkie dzieciństwo Jezusa” (Joseph Ratzinger).

Właśnie się było ukazało przez to, że się dało usłyszeć.

Sławomir Zatwardnicki

„Pomieszanie z poplątaniem” czasu i wieczności

Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons
Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons

„Ptaszki w klatce”, tyle że otwartej przez Objawienie. Stary czyżyk do młodego, że ten ma teraz lepsze w klatce czasu widoki na wieczność. Na co zasmarkany młody, że zrodzony w niewoli wiecznego czasu nie musiał łamać sobie czyżykowej głowy nadzieją lepszej przyszłości. A dzięki wolności – poznał co to wolność i teraz musi w czasie wybierać wieczność, czyż nie?

Po to wolność nieabsolutna człowiekowi zostaje dana, żeby mogła zostać wybrana wolność absolutna, bo Boska. Dar łaski uprzedzającej podarowuje Bóg w czasie, aby łaskę pozaczasowego przebóstwienia człowiek był w mocy przyjąć. I czas tik-tak-tyka jedynie w tym celu, żeby wieczność mogła zostać przyjęta. Być może czas to po prostu „wieczność rozciągnięta”, odpowiednia dla tego, który z natury Bogiem nie jest, ale ma się Nim stać z łaski. Dzięki której dorośnie do tego, aby stać się Dzieckiem Boga. Którego Ojciec zradza, by dokonał się exodus człowieka z tego czasu w łono Odwiecznego.

Rodzimy się w klatce, którą Objawienie otworzyło; czas przestał się „po pogańsku” ciągnąć niemiłosiernie wiecznie, a z miłosierdzia Bożego nie tylko kończy się wiecznością, ale łączy z nią już teraz. Dzięki Wcieleniu, a więc i wczasowieniu Odwiecznego Syna w ludzkie koleje. Odtąd w historię świecką wkracza historia zbawienia, która obejmuje cały czas: bo jeśli Chrystus „staje się” w konkretnym czasie, to dlatego, żeby całe dzieje objąć swoim oddziaływaniem. Po to stworzony został „czas naturalny”, żeby „nadprzyrodzona wieczność” mogła w nim zostać przyjęta. Ponieważ historia świecka była „łaską uprzedzającą” dla historii zbawienia, odtąd nie ma już historii świeckiej: są za to historia zbawienia przyjęta albo odrzucona.

Drzwiczki otwarte „po chrześcijańsku” na wieczność nie dają się już zamknąć. Jedyną ucieczką przed nadzieją eschatologiczną – okazuje się oczekiwanie „eschatologii immanentnej”, sprowadzanie spełnienia dostępnego w „przyszłej” wieczności do czasu „teraz”. Młody czyżyk na razie płacze, ale zaraz odtworzy w czasie ponadczasowy grzech praczyża Adama Rajskiego. Zechce sięgnąć po owoc dorastający w czasie – przed czasem; w ten sposób spróbuje wieczność zerwać dla czasu, zamiast dać się porwać wieczności w czasie. Jak w Drugim Adamie wieczność i czas jednoczą się „bez zmieszania i bez rozdzielania”, tak Adam Pierwszy uprawia „pomieszanie z poplątaniem”.

Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie - zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie – zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wieża Babel to również pomieszanie języka czasu i wieczności. To początek końca, a zarazem koniec początku. Jakub ma rację, „oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika”, i tak samo jest z językiem, który „mimo że jest małym członkiem, (…) sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia”. Tak właśnie ci, którym wydaje się, że wieczne Królestwo Niebieskie sprowadzą do historii ziemskiej, w historii gotują piekło sobie i innym. Nie przypadkiem to ci sami, którzy sterują również słownictwem religijnym, sekularyzując je.

Być może gdyby nie pierwszy grzech pomylenia czasu z wiecznością, postęp duchowy odbywałby się ewolucyjnie w czasie, aż Adam niesiony łaską Odwiecznego dojrzałby do wiecznego dziecięctwa-adasiostwa, a zatem zostałby w niebo wzięty z ziemi. Po grzechu jednak realizacji zbawienia eschatologicznego nie wolno utożsamiać z postępem w historii świeckiej. Jak to czynią potomkowie Adama, którzy nadprzyrodzone zbawienie „zeświecczają” przez sprowadzenie go do poziomu „mesjanizmów doczesnych”. W odwrocie przed wyzwalającą nowiną o rozróżnieniu czasu i wieczności, przed którą ucieczki nie ma – bo czasu nie da się cofnąć.

Dobrze byłoby, gdyby czyżyk chrześcijański zachował rozróżnienie między wzrostem Królestwa Bożego a postępem ludzkim, czyli inaczej: między dziełem przebóstwienia a humanizacji. Nie wolno ulegać „optymizmowi ewolucjonistycznemu” co do historii ziemskiej, rzekomo tylko „świeckiej”, skoro w niej właśnie dokonuje się odrzucenie historii zbawienia. Owszem chrześcijaninowi, mówiąc Kisielewskim, „zawsze lepiej być na zapas pesymistą”, byleby był to „pesymizm konstruktywny”, który według felietonisty polega na „pełnej świadomości wszelkich niepowodzeń i goryczy, które zgotować może nam życie”.

Paradoksalnie właśnie zajęcie się sprawami wieczności będzie „dopalaczem” zaangażowania chrześcijan w sprawy tego świata; jednak działalność „tu” nie zrealizuje się kosztem oczekiwania na pełne spełnienie „tam”. „Chrześcijaństwo cieszy się pewnością nadziei teologalnej, nie jeśli chodzi o rzeczywistości «przed-ostatnie», to znaczy rzeczy tego świata, ale rzeczy ostateczne” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Paradoks do potęgi polega na tym, że właśnie zaangażowanie chrześcijanina na rzecz postępu ludzkiego w tym świecie – może zaowocować krzyżem, dzięki któremu z kolei – a nie poza nim – Królestwo Boże będzie obecne już na tej ziemi, a wieczność w czasie, tyle że „w misterium”.

W takim razie rewolucja wieczności dokonująca się w czasie odbywa się – nie zawsze, ale nie przypadkiem często – „pod prąd” postępu ludzkiego. Odkąd w czasie rodzi się antymesjasz doczesny, odtąd prawdziwy Mesjasz musi cierpieć odrzucenie. Eschaton, który zstąpił w czas przez Wcielenie, zbawia czas przez Paschę. Dzięki niej następuje exodus czasu, przejście do wieczności, w której czas zostanie uwielbiony, na modłę Zmartwychwstałego. Może czas zatem na męczenników.

Czyż nie tak?

Sławomir Zatwardnicki

Inny rodzaj Mesjasza

Wszystkie ewangelie, listy apostolskie i Dzieje Apostolskie są przesiąknięte wiarą w Jezusa Chrystusa, czyli w mesjański status zmartwychwstałego Jezusa. Zdobywanie nowych wyznawców w znacznej mierze polegało na przekonywaniu ich, że Jezus jest zesłanym przez Boga Mesjaszem-wybawicielem, co wynika wprost z Pism, zwanych dziś Starym Testamentem. Apostołowie, jak Piotr czy Paweł, musieli o tym przekonywać potencjalnych wyznawców, często bezskutecznie, a zatem z jakichś powodów wcale nie było oczywiste, że Jezus jest Mesjaszem. Dzieje Apostolskie opowiadają o św. Pawle, który szczególnie gorąco przekonywał do dowodów z Pism, z różnym rezultatem:

Dz 28, 23-25: Wyznaczywszy mu dzień, w większej liczbie przyszli do niego do mieszkania, a on przytaczał im świadectwa o królestwie Bożym; od rana aż do wieczora przekonywał ich o Jezusie na podstawie Prawa Mojżeszowego i Proroków. Jedni dali się przekonać o tym, co mówił, drudzy nie wierzyli. Poróżnieni między sobą zabierali się do odejścia. 

Przekonanie potencjalnych wyznawców o mesjańskiej godności Jezusa było priorytetem w początkach ruchu chrześcijańskiego. Nadanie Jezusowi przez apostołów imienia Mesjasz było nadaniem autorytetu jego słowom i tym, którzy je głosili. Postaram się to wyjaśnić przez pewną analogię. Załóżmy, że czytam jakieś opinie w Internecie. Aby im zaufać, muszę poznać ich autora i jeśli jest na przykład lekarzem lub prawnikiem, to wtedy mogę mu zaufać jeśli chodzi o choroby czy rozwody. Wyznawcy Jezusa głosili jego słowa i czyny, ale na jakiej podstawie ludzie mieli w nie uwierzyć? Jakie znaczenie miał dla nich Jezus? Aby mu uwierzyć, musiałby być dla nich autorytetem w swej dziedzinie (spraw Boskich, spraw religii), więc najlepiej gdyby był posłanym przez Boga Mesjaszem, synem Boga, samym Bogiem w końcu. Wtedy byłby wiarygodny. A więc można było wnioskować w taki sposób: Jezus mądrze mówi, czyni cuda, w ogóle zachowuje się w sposób nadzwyczajny, więc jest Synem Bożym, Mesjaszem. Albo można myśleć tak: jest Synem Bożym i Mesjaszem, więc to co mówi i robi musi być dobre i święte. Ludzie myślą w ten drugi sposób. Myślą: ktoś jest profesorem kognitywistyki, więc mądrze mówi na temat umysłu. A nie myślą wcale, że mądrze mówi, bo jest mądry i sami umieją odkryć tę jego mądrość. Dopiero z bycia „kimś”, z jakiejś marki, etykietki czy brand name’u wynika to, że można temu komuś ufać, że to co mówi jest wartościowe. Marka Adidas świadczy, że buty są dobrej jakości. Marka Mesjasz świadczy, że Jezus mówi prawdę o Bogu. Ale mogą być też dobre buty bezmarkowe, no logo. Jeśli jednak przyczepimy markę Adiadas, to więcej ludzi je kupi. O ile Jezus za życia nie interesował się swoją marką, to po jego śmierci naklejono mu markę Mesjasz, aby produkt chrześcijański – ewangelia, dobrze się sprzedawała. Marka Mesjasz odniosła wielki sukces na świecie. O czym miała świadczyć marka Mesjasz? Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.

Dziś mówimy bez zająknięcia: Jezus Chrystus. Wszystko wydaje się oczywiste – Jezus jest Mesjaszem, czyli Chrystusem. Zobaczymy tutaj, co oznaczało słowo „Mesjasz” dla Żydów współczesnych Jezusowi, odpowiemy na pytanie, czy Jezus sam uważał się za Mesjasza oraz czy znaczenie tego słowa dla pierwszych chrześcijan uległo zmianie w stosunku do tego, jakie przypisywał mu judaizm.

Kim jest Mesjasz

Pierwotnie w Izraelu słowo „mesjasz” oznaczało namaszczonego, pomazańca, to znaczy upoważnionego przez rytuał namaszczenia (wylania świętego oleju na głowę) do pełnienia funkcji religijnych i politycznych. Bóg polecił Mojżeszowi namaścić olejem kapłana Aarona oraz wszystkie sprzęty używane w celach kultowych. Zetknięcie ze świętym olejem oznaczało przejęcie od niego cech świętości. Rytuał namaszczenia stosowany był w Izraelu w stosunku do królów, kapłanów i proroków. Mojżesz namaścił Aarona na kapłana, prorok Eliasz namaścił swego następcę Elizeusza, królowie byli namaszczani przed objęciem władzy. Królowie Saul, Dawid i Salomon byli pomazańcami, mesjaszami, których wspomagał swą mocą sam Bóg. Mesjaszem jest także nazywany w ST najwyższy kapłan. W ST mesjaszami nazywano zatem konkretnych ludzi związanych z władzą, bądź to polityczną, bądź to pochodzącą wprost od Boga, jak w przypadku proroków. W pewnym momencie historii Izraela (II w. pne) znaczenie słowa „mesjasz” ulega zmianie. Mesjasz staje się określeniem Oczekiwanego, który był postacią z początku odrębną od mesjasza. Miał on być kimś, kto wyposażony w szczególną moc od Boga dokona na ziemi zasadniczej przemiany, wprowadzając pokój, szczęście i sprawiedliwość.  Stał się on także indywidualnym, jednoosobowym wybawicielem, w przeciwieństwie do zbiorowego wybawcy – Izraela. W ST mamy wiele nawiązań do postaci Oczekiwanego, często niejasnych i niejednoznacznych, które przez chrześcijan były uznane za zapowiedź przyjścia Jezusa.

Mesjasz potomkiem Dawida

Zobaczmy teraz, jak ST przedstawiał Oczekiwanego i zdecydujmy, czy można te proroctwa odnieść do Jezusa, jak twierdzili pierwsi chrześcijanie. Prorok Natan zapowiada Oczekiwanego w Drugiej Księdze Samuela (2Sm 7, 1-17). Bóg obiecuje Dawidowi:

„Wtedy wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności i utwierdzę jego królestwo. On zbuduje dom imieniu memu, a Ja utwierdzę tron jego królestwa na wieki. Ja będę mu ojcem, a on mi będzie synem, a jeżeli zawini, będę go karcił rózgą ludzi i ciosami synów ludzkich. Lecz nie cofnę od niego mojej życzliwości, jak ją cofnąłem od Saula, twego poprzednika, którego opuściłem. Przede Mną dom twój i twoje królestwo będzie trwać na wieki. Twój tron będzie utwierdzony na wieki”.

Tak więc zgodnie z tym proroctwem Oczekiwany miał pochodzić z rodu Dawida. Współcześni Jezusa byli o tym przekonani, nazywając Go „synem Dawida”. Ewangeliści Łukasz i Mateusz przedstawili genealogie dowodzące pochodzenia Józefa z dynastii Dawida. Mateusz na początku swej Ewangelii przedstawia „rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida”. Rodowód ten kończy się na Józefie, mężu Maryi, „z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem”. W dalszej części opowieści Mateusza okazuje się jednak, że Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa. Mateusz udowodnił zatem, że Józef był potomkiem Dawida, ale nie miało to żadnego znaczenia dla rodowodu Jezusa, ponieważ Jezus nie był synem Józefa. Łukasz także przedstawia rodowód Józefa od Dawida, dodaje jednak, że o Jezusie tylko „mniemano”, że był synem Józefa. Ewangelista Marek nie jest w ogóle zainteresowany narodzinami ani rodowodem Jezusa. Sugeruje wręcz, że Jezusa nie interesował tytuł syna Dawida. Jezus pyta: „Jak mogą twierdzić uczeni w Piśmie, że Mesjasz jest synem Dawida?” „Sam Dawid nazywa Go Panem, skądże jest więc tylko jego synem?” (Mk 12,35nn) Jezusowi nie zależy na tym, aby ludzie nazwali Go synem Dawida. Czuje, że jest kimś więcej. Nie mówi także o Mesjaszu w pierwszej osobie, ale w trzeciej, zatem nie chce być wprost nazywany Mesjaszem.  Dla Jana Ewangelisty tytuł „syn Dawida” był zbyt pospolity. On nazywał Jezusa Słowem Boga, barankiem Bożym, światłością świata, drogą, prawdą i życiem.

Wracając do proroctwa Natana: Oczekiwany będzie nazywać Boga ojcem, a Bóg będzie zwać go synem. Jeśli jednak syn zawini, ojciec będzie go karcił ciosami ludzi. Czy w tym proroctwie może chodzić o Jezusa? Załóżmy, że będąc synem Józefa, Jezus faktycznie był potomkiem Dawida, choć w tym celu musimy odrzucić dziewictwo Maryi. Można się zgodzić również z tym, że Jezus nazywał Boga ojcem i vice versa (założenie potwierdzone przez głos z obłoku podczas chrztu Jezusa). Skąd jednak przypuszczenie, że syn zawini? Czy Jezus czymkolwiek zawinił wobec Boga i ludzi? Karcenie można rozumieć jako mękę ukrzyżowania, ale czyż nie mówią nam Ewangelie, że Jezus umarł niewinnie? Poza tym wydaje się, że obiecane przez Boga „królestwo i tron na wieki” są najzwyczajniej „z tego świata” i nie mają nic wspólnego z nauczaniem Jezusa o królestwie Bożym. Proroctwo Natana charakteryzuje Oczekiwanego jako króla, którego dynastia trwać będzie wiecznie.  Zgodnie z tym proroctwem, Oczekiwany miał posiadać przynajmniej jednego potomka. Jezus nie miał dzieci. Widać wyraźnie, że proroctwo z Drugiej Księgi Samuela nie może być w całości zastosowane do Jezusa. Jezus nie był takim Oczekiwanym, jakiego objawił Bóg Natanowi.

Znak Emmanuela

Kolejne obrazy Oczekiwanego znajdziemy w Księdze Izajasza. Pierwszy dotyczy znaku Emmanuela i wspomniany jest przez Mateusza (Mt 1,22-23) jako odnoszący się do Jezusa Chrystusa.  Według Mateusza Maryja dziewica poczęła Jezusa za sprawą Ducha Świętego. Stało się tak, aby spełniło się proroctwo z Księgi Izajasza: „Oto dziewica pocznie i porodzi syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy „Bóg z nami” (Iz 7,14). Proroctwo Izajasza nie mówi o dziewicy, ale o pannie, młodej dziewczynie, która jeszcze nie jest matką. Mateuszowi zależało na podkreśleniu cudowności narodzin Jezusa – Mesjasza. Więc Maryja została dziewicą. Mateusz wynalazł w ST fragment, mogący to potwierdzać. Jednak należy stanowczo zaprzeczyć, jakoby Izajasz w tym proroctwie zapowiadał dziewicze narodziny Jezusa. Jego proroctwo odnosiło się do narodzin syna króla Achaza, Ezechiasza. Według Izajasza dziecko to miało „spożywać śmietanę i miód aż nie nauczy się odróżniać dobra od zła”. Zanim się to stanie, dwa państwa, których obawiał się król Achaz, mają zostać zniszczone. Spożywanie śmietany i miodu oznacza chyba życie w dostatku, życie królewskie. Natomiast wiemy, że z całą pewnością o Jezusie nie można powiedzieć, że w dzieciństwie żył w luksusach. Ponadto nie miał na imię Emmanuel. Być może ze względu na symboliczne imię dziecka: „Bóg z nami”, tradycja żydowska mogła widzieć w słowach Izajasza zapowiedź Oczekiwanego. Nawet jeśli tak było, to opis Izajasza nie pasuje do Jezusa.

Mesjasz jest władcą

Na tym nie koniec proroctw Izajasza interpretowanych jako zapowiedź Jezusa Chrystusa. Oto kolejne, Iz 9,5-6: „Dziecię nam się narodziło, syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazywano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad jego królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki”. To proroctwo jest dość ogólne i w sensie duchowym można je zapewne odnieść do Jezusa. Jednak Izajasz sugeruje zwykłe ludzkie królestwo, w którym Syn będzie sprawował władzę w pokoju i sprawiedliwie. Chodzi tu z pewnością o króla Izraela. Jego nadejście jest przez Izajasza kojarzone ze światłością, radością i pokojem. Oczekiwanego można utożsamiać tu z wybawicielem, który uwalnia od ciemności, wojen i cierpienia. Rzeczywiście w sensie duchowym Jezus był dla apostołów ucieleśnieniem tego typu zbawiciela. Chcąc wyrazić to, jakie wrażenie wywarł Jezus na swych uczniach, powoływali się oni właśnie na ten fragment Pism, który przychodził im do głowy lub rzucał się w oczy, kiedy przeszukiwali zwoje dla potwierdzenia swych przeczuć. Oni to właśnie czuli w obecności Jezusa: uwolnienie od trudów życia, cierpień, zamętu, nadzieję na życie w pokoju. Natomiast jeśli potraktujemy przepowiednię Izajasza w sensie ściśle politycznym, a Oczekiwanego utożsamimy z ziemskim władcą – królem, to z pewnością słowa Izajasza nie dotyczą Jezusa.  Żydzi do tej pory twierdzą, że znakiem przyjścia prawdziwego Mesjasza – Oczekiwanego musi być zaistnienie pokoju na świecie. Ten, jak wiadomo, nie nastąpił ani za czasów Jezusa, ani nigdy po Jego śmierci. Żydzi wciąż czekają.

Izajasz podkreśla tutaj, że Oczekiwany jest władcą, ma władzę. Marek Ewangelista twierdzi, że zdumiewano się nauką Jezusa, gdyż mówił jak ten, kto ma władzę (gr. eksousia). Władza polityczna, zewnętrzna, jest u Marka zastąpiona władzą wewnętrzną: eks-ousia znaczy „z istoty”, „z wnętrza”. Jezus i Jego władza nie potrzebują rytuału namaszczenia. Jezus ma władzę, która pochodzi z Jego wnętrza, która jest przeciwieństwem władzy zewnętrznej, królewskiej i doczesnej. Jezus nie spełnia oczekiwań ludzi wobec Mesjasza. On proponuje inne rozwiązanie. Prawdziwa „władza” ma źródło w Nim samym, pochodzi z istoty człowieka. Władza królewska, doczesna w ogóle Jezusa nie interesuje. Jezus proponuje przeniesienie ośrodka władzy do wnętrza, do środka, do serca człowieka.

Kolejny fragment Księgi Izajasza interpretowany jako zapowiedź Jezusa – Mesjasza to Iz 11,1-9. Będzie to ktoś z pokolenia Jessego (Dawida), na którym „spocznie Duch Pański, duch mądrości i rozumu, duch rady i męstwa, duch wiedzy i mądrości Pańskiej”. Nie będzie on sądził z pozorów, biednych rozsądzi sprawiedliwie, będzie wierny. Jednocześnie „rózgą swych ust uderzy gwałtownika, tchnieniem swoich warg uśmierci bezbożnego”. Następnie Izajasz opisuje sytuację wszechświatowego pokoju, będącą następstwem pojawienia się tej wyjątkowej osoby. Nastąpi pokój nie tylko między ludźmi, ale także między ludźmi i zwierzętami. Odtąd też ludzie nie będą czynić zła. Jeśli można w jakiś metaforyczny sposób odnieść te słowa do Jezusa, to pozostają dwie wątpliwości: po pierwsze – czy Jezus uśmiercał bezbożników w jakikolwiek sposób? Oczekiwano, że Mesjasz pozbędzie się „złych” ludzi, niesprawiedliwych, a wtedy sprawiedliwa „reszta” stanie się zalążkiem nowego wspaniałego świata. Jednak Jezus nie uśmiercał nikogo. Przeciwnie, sam został zabity. Druga wątpliwość to już wcześniej wspomniany brak pozytywnych konsekwencji działań Mesjasza w świecie – nowy wspaniały pokojowy świat nie istnieje.

Cierpiący Sługa Jahwe

Drugi autor Księgi Izajasza, tzw. Deutero Izajasz przedstawia tajemniczą postać Sługi Jahwe, która to postać może być uznana za Oczekiwanego, choć o cechach przeciwstawnych w stosunku do koncepcji zwycięskiego króla. Proroctwo Izajasza składa się z czterech pieśni Sługi Jahwe. Tytuł „Sługa” wskazuje na kogoś znakomitego. Sługa Jahwe jest wybrańcem Boga, w którym ma On upodobanie (te właśnie słowa słyszalne z obłoku odnosiły się do Jezusa w czasie Jego chrztu). Będzie on działał delikatnie, „nie podnosząc głosu”, „nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku”. Utrwali Prawo na ziemi. Bóg ustanowił go przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów. On otwiera oczy niewidomym, z zamknięcia wypuszcza więźniów. Jest zatem wyzwolicielem i uzdrowicielem. Zwróćmy uwagę na słowo „przymierze” i jego zastosowanie w NT dla określenia nowego przymierza w krwi Chrystusa. Z kolei słowo „światłość” odgrywać będzie wielką rolę w Ewangelii Jana. Ta pieśń Izajasza to bardzo poetyckie ujęcie sprawy. Rzeczywiście pierwsi wierzący postrzegali Jezusa w taki właśnie sposób: jako wybawcę od zła, nowe przymierze, światłość i kogoś znamienitego natchnionego przez Boga.

W drugiej pieśni Sługi Jahwe znajdujemy cytat powszechnie kojarzony z Jezusem: „Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi” (Iz 49,6). Pan mówi tutaj do Sługi: „Tyś Sługą moim, Izraelu”, a więc nie chodzi tutaj o indywidualnego człowieka, ale o cały naród Izraela. Zatem Izrael ma być światłością dla pogan. Należy przy tym zauważyć, że dla Izajasza zbawicielem jest nie Mesjasz – Oczekiwany – Izrael – Sługa, ale sam Bóg. Pan jest Świętym, Odkupicielem Izraela i to Jego zbawienie ma dotrzeć do krańców ziemi. Pan zapowiada tu, że Izrael stanie się królem i przywódcą świata w sensie politycznym: „Królowie zobaczą cię (Izraela) i powstaną, książęta padną na twarz”. Izrael zatem ma pełnić rolę Sługi i być narzędziem zbawienia. Jedynie narzędziem, nie samym zbawicielem. Pamiętajmy, że Jezus, identyfikowany przez chrześcijan ze Sługą Jahwe, z Oczekiwanym – Mesjaszem, został w końcu uznany za samego zbawiciela i utożsamiony z samym Bogiem poprzez doktrynę o wcieleniu. W samym ST Mesjasz nie jest zbawicielem, ale narzędziem zbawienia, Sługą Boga. Zbawia Bóg. „Ja jestem Pan, twój zbawca i twój odkupiciel, Wszechmocny Jakuba” (Iz 49,26) mówi Bóg, nie Mesjasz.

W trzeciej pieśni Sługi Jahwe mamy kolejny fragment bardzo często odnoszony do Jezusa: „Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. (Iz 50,6-7) Sługa jest tutaj prześladowany i dręczony. Przyjmuje to stoicko i nie opiera się przemocy. Rzeczywiście ten fragment mógł się apostołom kojarzyć z cierpieniami Jezusa. Jednak Izajasz dodaje, że wrogowie Sługi Jahwe „pójdą w strzępy jak odzież, mól ich zgryzie” (Iż 50,9) oraz że będą powaleni w boleściach. Tymczasem Ewangelista Łukasz utrzymuje, że Jezus przebaczył swoim oprawcom i prosił Boga o przebaczenie dla nich z racji ich ignorancji. Sługa u Izajasza spodziewa się od Boga zemsty i odpłaty za własne cierpienia. Jezus był bardziej wielkoduszny niż przewidział to Izajasz.

Jak dotychczas pokazałam, żadnego z cytatów ST nie można bez zastrzeżeń odnieść do Jezusa, być może z wyjątkiem pewnych poetyckich tekstów, które jednakowoż nie wskazują bezpośrednio na żadnego konkretnego człowieka. Proroctwa ST „pasują” do Jezusa w sposób metaforyczny, nigdy nie dosłowny.

I tak dochodzimy do rozdziału 53 Księgi Izajasza, który stał się głównym punktem odniesienia dla uczniów Jezusa, poszukujących sensu cierpienia i śmierci swojego mistrza. Na tym fragmencie Izajasza opiera się chrześcijańska idea odkupienia przez mękę i śmierć, a częściowo też przez zmartwychwstanie. Pieśń czwarta została nazwana „męką Pana naszego Jezusa Chrystusa według Izajasza”, a sam Izajasz był nazwany piątym ewangelistą. Na słowa czwartej pieśni będzie się często powoływać wielu autorów NT. Sługa „nie miał wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2). Czy rzeczywiście Jezus nie miał blasku i ludzie nie chcieli na Niego patrzeć? Skąd zatem mnóstwo uczniów i uczennic, tłumy za Nim idące? Jak to się nie podobał, skoro był charyzmatycznym nauczycielem wzbudzającym powszechny zachwyt? Cała ewangelia raczej świadczy o tym, że się bardzo podobał i miał dużo blasku.

„Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, że mieliśmy Go za nic” (Iz 53,3). Ten fragment sugeruje, że to „ludzie” wzgardzili Jezusem, tzn. raczej zwykli, przeciętni ludzie. Tymczasem to właśnie u nich cieszył się Jezus wielką popularnością. Jego uczniowie po prostu stchórzyli, ale na pewno nie wzgardzili Jezusem i nie mieli Go za nic. Mężem boleści rzeczywiście Jezus był przez jeden dzień, ale czy to znaczy, że był „oswojony z cierpieniem”, to znaczy przyzwyczajony do cierpień? Nic nie wiemy, że Jezus ciągle cierpiał w swoim życiu. Izajasz ma tu raczej na myśli kogoś, kto długotrwale cierpi. Co do odrzucenia, to owszem, był Jezus odrzucony, ale tylko przez pewną warstwę, mianowicie kapłańską, warstwę elitarną, a to z powodu wywrotowości Jezusa w stosunku do każdego rodzaju władzy. Jezus nie był odrzucony przez ludzi / lud w ogólności.

„Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego” (Iz 53,4). Mamy tu kluczową ideę chrześcijaństwa, wydedukowaną z tego fragmentu Izajasza. Jest to idea o „zastępczym zadośćuczynieniu, odpokutowaniu Sługi Pańskiego za cudze winy” – jak czytam w komentarzu z Biblii Tysiąclecia. Sprawdźmy jednak, czy cytat ten jest tak właśnie interpretowany przez ewangelistę Mateusza. Otóż Mateusz cytuje Izajasza w kontekście opowieści o licznych uzdrowieniach Jezusa: „Z nastaniem wieczora przyprowadzono Mu wielu opętanych. On słowem wypędził złe duchy i wszystkich chorych uzdrowił. Tak oto spełniło się słowo proroka Izajasza: On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby” (Mt 8,16-17). A zatem Mateusz uznał, że w tym proroctwie Izajaszowi chodziło o uzdrawianie i wypędzanie złych duchów, nie natomiast o ideę cierpienia zastępczego. Jezus uzdrawiając wcale nie cierpiał. Następna sprawa: ludzie uznali Sługę za skazańca chłostanego przez Boga. Czy rzeczywiście Jezus był przez swoich zwolenników uznany za kogoś, kogo Bóg obarcza cierpieniem, chłoszcze? Raczej odwrotnie. Ludzie wierzyli, że Bóg sprzyja Jezusowi, a Jego cierpienie było dla nich całkowitym zaskoczeniem.

„Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,5). Zwrot „za nasze grzechy” tak często używany przez chrześcijan, pochodzi właśnie od Izajasza. Zobaczmy, w jaki sposób używają go autorzy NT, Paweł oraz autor Listu św. Piotra. Św. Paweł w Liście do Rzymian pisze: „On to został wydany za nasze grzechy i wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia” (Rz 4,25). Widać wyraźnie, że Paweł tworzy nową teologię, używając w tym celu pewnych fragmentów ST, które mogą potwierdzać jego tezy. Do słów Izajasza „za nasze grzechy” dodaje swoją kluczową ideę: zmartwychwstanie.

2Kor 5,21: „On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą”. Paweł rozwija dalej swoją teologię; w tym zdaniu to już Bóg czyni bezgrzesznego (Jezusa) samym grzechem w konkretnym celu: abyśmy stali się w Jezusie sprawiedliwością Bożą. Teologia Pawła jest dość trudna do zrozumienia. Według mnie chodzi tu o unicestwienie grzechu przez zadanie śmierci Jezusowi po to, abyśmy byli bez grzechu: sprawiedliwi bądź też usprawiedliwieni. Widać, że Paweł nie poprzestaje na słowach Izajasza, ale wyprowadza z nich własne wnioski, uzupełnia je własnymi intuicjami, własną teologią.

Autor Pierwszego Listu św. Piotra (który na pewno nie był apostołem Piotrem) pisze: „On sam, w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów, a żyli dla sprawiedliwości – Krwią Jego zostaliście uzdrowieni. Błądziliście bowiem jak owce, ale teraz nawróciliście się do Pasterza i Stróża dusz waszych” (1P 2,24-25). Widać tu bardzo wyraźnie inspirację płynącą z Izajasza: niesienie grzechów oraz uzdrowienie krwią. Jezus zaniósł nasze grzechy na drzewo krzyża po to, aby one zostały zniszczone wraz ze śmiercią Jezusa (Jezus umarł, więc grzechy umarły), co pozwoli nam teraz nie być grzesznikami, a stać się sprawiedliwymi. Nasze zdrowie zależy od ran i krwi Jezusa: „w Jego ranach jest nasze zdrowie” i „krwią Jego zostaliście uzdrowieni”. W ten sposób męka Jezusa kojarzona z ranami i krwią stała się narzędziem uzdrowienia, czyli zbawienia. Według Pawła oraz autora Listu św. Piotra Bóg sam tak zarządził: uczynił Jezusa grzechem / przekleństwem, a chcąc zabić / zmazać grzech, musiał zabić Jezusa. Jezus umierając zgładził grzechy ludzi. Umarły one wraz z Nim, czy też może jako On na krzyżu.

Jeśli rzeczywiście Żydzi czasów Jezusa spodziewali się, że Oczekiwany – Mesjasz ma umrzeć za grzechy, dlaczego tak trudno było im uwierzyć, że Jezus był Mesjaszem? Apostołowie wielokrotnie w swoich argumentacjach za mesjańskim statusem Jezusa powoływali się na argument z Pisma, jakoby Mesjasz miał umrzeć i zmartwychwstać. Jednakże oprócz tekstu Izajasza, niejednoznacznego, nigdzie w ST nie oczekuje się, że Mesjasz umrze za grzechy, czy też że w ogóle umrze w jakimś celu. Zaskakująca dla uczniów śmierć Jezusa musiała mieć jakieś wytłumaczenie, jeśli nie miała zostać uznana za klęskę Jego misji. Wertowanie Pisma pozwoliło apostołom uczepić się fragmentu Ks. Izajasza i uczynić z niego klucz do zrozumienia haniebnej śmierci kogoś tak znakomitego, jak Jezus, ich wspaniały nauczyciel.

Wracamy do proroctw ST na temat Oczekiwanego, do proroka Izajasza: „Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich. Dręczono Go, lecz sam dał się gnębić, nawet nie otworzył swych ust. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich” (Iz 53,6-7). Obraz niemego baranka prowadzonego na rzeź będzie przewijał się w NT jako obraz Jezusa. W opowieści ewangelistów o sądzie nad Jezusem czytamy, że Jezus milczał, nie odpowiadał na pytania kapłanów ani Piłata. Powstaje pytanie, skąd ewangeliści w ogóle wiedzieli o zachowaniu Jezusa wobec przesłuchujących Go, skoro po pojmaniu wszyscy opuścili mistrza. Zachodzi podejrzenie, że relacje z przesłuchania są ułożone tak, aby pasowały do koncepcji ewangelistów, w tym przypadku – aby wykazać, że Jezus milczał, jak to zapowiedział Izajasz. Jezus jako baranek pojawia się u św. Jana, który już w pierwszym rozdziale ewangelii pisze, że Jan Chrzciciel mówi o Jezusie: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,29). Identyfikacja Jezusa z tym fragmentem Izajasza występuje także w Dziejach Apostolskich w opisie nawrócenia dworzanina etiopskiego przez Filipa: „A Filip wychodząc z tego tekstu Pisma opowiedział mu Dobrą Nowinę o Jezusie” (Dz 8,35).

Uważam, że to nie Jezus żyjący uświadomił uczniom powiązania swej śmierci z księgami ST. To uczniowie chcąc zrozumieć to, czego doświadczyli w osobie Jezusa, starali się odnaleźć w ST jakiś opis przystający do ich doświadczeń. Jak wytłumaczyć to, że ktoś tak wybitny jak Jezus, wybraniec Boga, umarł haniebną śmiercią złoczyńcy? Dramatyczne pytanie, które spędzało im sen z powiek. Nad nim właśnie bez końca się zastanawiali, poszukując odpowiedzi. Na tym pytaniu się doszczętnie skoncentrowali i stało się ono dla nich pytaniem najważniejszym, stanowiącym o sednie wiary w Jezusa. Żaden fragment Pisma nie nadawał się tak dobrze do wytłumaczenia sensu śmierci Jezusa jak czwarta księga Sługi Jahwe (w skrócie Iz53). Wszelkie powiązania Jezusa w NT z Iz53 należałoby uznać za interpretację uczniów. Nie jest to autentyczny przekaz żyjącego Jezusa.

Iz53 zapowiada śmierć Sługi Jahwe: „za grzechy mego ludu został zabity na śmierć” (Iz53,8). „Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży, a wola Pańska spełni się przez Niego. Po udrękach swej duszy ujrzy światło i nim się nasyci” (Iz53,10-14). „Ujrzenie światła” jest przez chrześcijan interpretowane jako zmartwychwstanie, choć przesłanki do takiej interpretacji są dość ubogie.

Iz53 stał się wykładnią, obowiązującą w chrześcijaństwie interpretacją męki i śmierci Jezusa. Tutaj to Bóg obarcza (miażdży) Sługę cierpieniem, chłoszcze go i depcze. Izajasz Bogu przypisuje winę za cierpienie i śmierć Sługi. Ten fragment ST dawał najlepsze możliwe wyjaśnienie tragedii losu Jezusa. Jednak należy zadać sobie pytanie: dlaczego właściwie Bóg miałby tak zarządzić, iż winę wszystkich ludzi „zwalić” na swojego wybrańca? Tego Izajasz nie wyjaśnia. Widocznie Bóg musiał wziąć pomstę na kimś, nie mógł darować grzechów bez kary. Bóg wymierzał kary za grzechy. Dlaczego każdy z nas nie mógł ponieść swojej kary, ale skupiła się ona na jednym wybranym człowieku, który dobrowolnie się jej poddał? Skoro już tak się stało, po co jeszcze sąd ostateczny, jeśli Sługa obarczony jest całą winą całego świata? W każdym bądź razie, czy mi się ta idea wydaje sensowna, czy nie, stała się ona dominującą myślą chrześcijaństwa, wokół której zorganizowane zostały wszystkie wątki o Jezusie. Męka i śmierć, jako sprawy trudno wytłumaczalne, zostały postawione w centrum zainteresowania chrześcijaństwa. Jezus w Ewangeliach nigdzie nie mówi o sobie jako o Słudze Jahwe. Jedyny cytat z Izajasza w Ewangelii Mateusza nie odnosi się wcale do odkupicielskiej śmierci Jezusa, ale do uzdrawiania ludzi. Jezus historyczny nie identyfikuje się ze Sługą Jahwe ani koncepcją ofiary z własnego życia za grzechy ludzi. W czasach Jezusa w środowisku żydowskim Iz53 nie był tekstem uważanym za odnoszący się do oczekiwanego Mesjasza. Geza Vermes pisze tak: „Główna tradycja żydowska nie oczekiwała śmierci Mesjasza, a następnie jego powstania z martwych. Ostatnią pieśń Cierpiącego Sługi (Iz 53), która, jak się wydaje, jest tekstem przepowiadającym odkupieńczą śmierć Jezusa w sposób najbardziej oczywisty, Ewangelie synoptyczne w dużej mierze ignorują. … To właśnie wczesny Kościół, a nie Jezus, czasem uciekał się do motywu Cierpiącego Sługi”. (Autentyczna Ewangelia Jezusa, s. 279)

Jakby Syn Człowieczy

Kolejnym obrazem Oczekiwanego w ST jest Ktoś jakby Syn Człowieczy z Księgi Daniela. Według Gezy Vermesa jednak jest bardzo prawdopodobne, że Syn Człowieczy z Księgi Daniela stał się figurą mesjańską w Izraelu dopiero pod koniec I w.n.e. Niemniej jednak figura Syna Człowieczego stała się dla chrześcijan bardzo istotna i według nich Ks. Daniela wskazywała na Jezusa.

„Patrzyłem w nocnych widzeniach, a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwalę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie” (Dn 7,13-14).

„Syn człowieczy” mógł oznaczać po prostu człowieka. Być może w tekście Ks. Daniela miano to odnosi się do indywidualnego Mesjasza bądź zbiorowo symbolizuje Izrael.

Powyższy cytat wskazuje na to, że Syn Człowieczy przybywa na obłokach z ziemi do nieba, podchodzi pod tron Przedwiecznego. Poprzednie wersy opisują bowiem Przedwiecznego siedzącego na tronie z ognistych płomieni, w szacie białej jak śnieg. Wokół tronu gromadzi się sąd i zostają otwarte jakieś księgi, zawierające zapewne akta w sprawie sądowej, która ma się toczyć. Następnie ginie wiele bestii symbolizujących władców królestw, po czym do wizji wkracza „jakby Syn Człowieczy”, przybywając na obłokach z ziemi. Bóg powierza mu władzę królewską, służą mu wszystkie narody, a jego panowanie jest wieczne.

Ewangelista Marek (Mk 13,26) powołuje się niejako na ten fragment Ks. Daniela. Jednakże wizję „jakby Syna Człowieczego” nieco przekształca, a mianowicie u Marka Syn Człowieczy na obłokach schodzi na ziemię po czasach „ucisku, jakiego nie było od początku stworzenia”, po tym jak „słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku” oraz po tym, jak „gwiazdy zaczną spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte”, krótko mówiąc po okresie wielkich katastrof kosmicznych. O tym wydarzeniu z Synem Człowieczym mówią także Mateusz (24,29) i Łukasz (21,25-28). Oni także prorokują, iż Syn Człowieczy przyjdzie na obłokach na ziemię z nieba. Łukasz dodaje, że wtedy właśnie nastąpi odkupienie ludzi. Zatem proroctwo z Ks. Daniela zostało użyte przez ewangelistów w formie odwróconej co do kierunku ruchu Syna Człowieczego, który ma przyjść z nieba na ziemię zdaniem ewangelistów, natomiast zdaniem Daniela – z ziemi do nieba. Oczekiwanie na powtórne przyjście Mesjasza stało się kluczowe dla pierwszych chrześcijan, którzy byli przekonani o tym, że stanie się to jeszcze za ich życia.

Jeśli chcielibyśmy odnieść ten fragment Ks. Daniela do Jezusa, to należy sobie zadać pytanie: jeśli Jezus wierzył, że królestwo Boże już nadchodzi, a wręcz już nadeszło, ale go nie widzimy, to dlaczego miałby jednocześnie przewidywać jakieś straszne katastrofy, wojny, trzęsienia ziemi, głód, prześladowania, konflikty i uciski zanim nastąpi odkupienie „wybranych”? Jeśli zaczął się już proces prowadzący do pełni królestwa Bożego na ziemi, to skąd te tragiczne przeszkody? Ewangeliści również nie wyjaśniają, dlaczego te straszliwe klęski mają poprzedzać ostateczne przyjście Syna Człowieczego i odkupienie. Można to wyjaśnić w następujący sposób: zapowiadane przez Jezusa królestwo Boże nie chciało przyjść na ziemię lub też objawić się ludziom w sposób oczywisty, namacalny i doświadczalny. Na dodatek w wyniku powstania anty-rzymskiego została zniszczona Jerozolima, a przesłanie apostołów na temat Jezusa-Mesjasza do Żydów było często odrzucane. Należało znaleźć na to odpowiedź, sensowne rozwiązanie tego problemu, które wyznawcy Chrystusa mogliby przyjąć pozytywnie jako umacniające ich w wierze. Żydzi odrzucają mesjanizm Jezusa, Jerozolima w gruzach, wobec tego pragnęli oni pocieszenia, które znowu znaleźli wertując święte księgi. Wierzyli, że po zmartwychwstaniu Jezus wstąpił do nieba, zatem w obliczu tych klęsk z pewnością przyjdzie wkrótce z nieba ich uratować. Należy uznać za wątpliwe, aby sam Jezus uważał się za Syna Człowieczego z Ks. Daniela i zapowiadał swoje przyjście na obłokach. Geza Vermes potwierdza ten punkt widzenia w swojej książce „Autentyczna Ewangelia Jezusa”: „nie jest to stanowisko Jezusa, lecz pierwotnego chrześcijaństwa”. (s.282)

Protoewangelia

Chrześcijanie uznali też za tekst zapowiadający Jezusa-Mesjasza tak zwaną Protoewangelię, czyli werset 15 z 3-go rozdziału Księgi Rodzaju: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę”. Są to słowa, które wypowiada Bóg do węża – kusiciela, który skłonił Adama i Ewę do zjedzenia owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego. Niewiasta i jej potomstwo zmiażdżą głowę węża, a wąż zmiażdży im piętę. Chrześcijańska interpretacja tego tekstu mówi, że niewiastą ową ma być Maryja, a jej potomstwem oczywiście Jezus. Zmiażdżenie głowy oznaczałoby chyba uśmiercenie węża, natomiast nie ma pewności, co oznaczałoby zmiażdżenie pięty. W tym zdaniu z Księgi Rodzaju widzą chrześcijanie zapowiedź Dobrej Nowiny – zwycięstwa Jezusa nad złem. Jest to „proroctwo” tak niejednoznaczne, że mogłoby być interpretowane na wiele różnych sposobów. Trudno też uznać, że sam Jezus w ten sposób myślał o sobie i swojej matce. Jest to typowy przykład wyciągania fragmentów ST, które mogłyby w jakikolwiek sposób symbolizować specjalną rolę Jezusa (mesjańską) istotną dla losów świata. Fragment ten jest ważny dla teologii chrześcijańskiej w tym sensie, że wraca on do czasów tzw. „upadku” człowieka i próbuje udowodnić, że przyjście Jezusa – Mesjasza wyzwoliło ludzi spod władzy węża – szatana – zła. Zbawiciel – Mesjasz był konieczny, ponieważ ludzie w stanie po „upadku” znajdowali się pod władzą szatana.

Gwiazda z Jakuba, berło z Izraela

Kolejnym fragmentem ST, który chrześcijanie uznali za proroctwo o Jezusie jest opis mistycznej wizji / wyroczni wróżbity Balaama:

„Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam go, ale nie z bliska: wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło. Ono zmiażdży skronie Moabu, a także czaszki wszystkich synów Seta. Stanie się Edom podbitą krainą, a Izrael urośnie w potęgę” (Lb 24,17-18).

Do fragmentu tego nawiązuje ewangelista Mateusz w opisie narodzin Jezusa, gdzie Magowie ze Wschodu szukają „nowo narodzonego króla żydowskiego”, ujrzeli bowiem jego gwiazdę na Wschodzie. Ponieważ według historyków ewangelie dzieciństwa zarówno Mateusza, jak i Łukasza nie są przekazem historycznym, ale mitycznym, dochodzimy do wniosku, że Mateusz zainspirował się tutaj właśnie proroctwem Balaama: gwiazda wskazuje na króla żydowskiego. Jednakże po dokładnym przyjrzeniu się temu proroctwu widzimy, że w żaden sposób nie może ono odnosić się do Jezusa: Jezus nie był królem, jakiego przepowiadała wyrocznia – nie miażdżył skroni Moabu ani czaszek synów Seta, nie podbijał Edomu, a Izrael wcale nie urósł w potęgę. Z pewnością Jezusa nie witali trzej magowie, których prowadziła do Betlejem gwiazda, nie upadli i nie złożyli przed Nim pokłonu ani nie ofiarowali Mu darów: złota, mirry i kadzidła. Tekst o trzech magach jest symboliczny, nie historyczny. „Gwiazda” i „król” występujące w Ewangelii Mateusza miały służyć jako dowód królewskiej i mesjańskiej godności Jezusa. Dary magów mają także znaczenie symboliczne: królewskiej władzy, świętości i męki Chrystusa.

Król z Betlejem

Znane mesjańskie proroctwo pochodzi z 5 rozdziału Księgi Micheasza. Zapowiada ono władcę Izraela, który będzie pochodził z Betlejem. Jego potęga obejmie cały świat, na którym zapanuje pokój. W razie zagrożenia król ten wystąpi zbrojnie przeciw najeźdźcom i ocali swój kraj. „Reszta” Jakuba będzie wśród narodów jak lew między zwierzętami leśnymi, który „tratuje i rozdziera” wrogów. W efekcie działań tego króla „wszyscy nieprzyjaciele będą wycięci”. Jest to zatem król wojowniczy, walczący ogniem i mieczem, typowy władca, który ma zapewnić zwycięstwo Izraela nad wrogami. W żaden sposób nie można tego proroctwa odnieść do Jezusa. A jednak ewangeliści tak właśnie zrobili: aby udowodnić, że to proroctwo odnosi się do Jezusa, umiejscowili Jego narodzenie w Betlejem. Według badań historyków, miejscem narodzin Jezusa był Nazaret, a historia z Betlejem służy tylko temu, aby przekonać wspólnotę, że Jezus był oczekiwanym Mesjaszem. Łatwo jest wziąć jeden wers ze ST, pominąć kontekst i dalszą część proroctwa, wstawić ten wers do ewangelii i uzyskać w ten sposób przekonujący „dowód”.

Rozdział 23 Księgi Jeremiasza zawiera kolejny opis mesjańskiego zbawienia. Mesjasz będzie potomkiem Dawida, królem prawym i sprawiedliwym. Za jego czasów Juda dostąpi zbawienia, a Izrael będzie bezpieczny. Imię mesjasza będzie brzmiało: „Pan naszą sprawiedliwością” i dzięki niemu rozproszeni po świecie Izraelici zamieszkają znów we własnej ziemi. Znowu mamy tutaj oczekiwanie typowo politycznego władcy, którego żadną miarą nie można zidentyfikować z Jezusem.

Proroctwa Zachariasza

Niezmiernie wiele wątków na temat Mesjasza pochodzi w NT z Księgi Zachariasza. Ewangeliści używają słów tego proroka, zwłaszcza w opisie ostatnich dni życia oraz śmierci Jezusa. Chrześcijanie twierdzą oczywiście, że wszystkie te wydarzenia zapowiedziane przez Zachariasza miały rzeczywiście miejsce, a dopiero potem uczniowie przypomnieli sobie, że tak właśnie zapowiadał Zachariasz. Jednak jest możliwe, że ewangeliści najpierw przeczytali Zachariasza, doszli do wniosku, że zapowiadał Mesjasza i włożyli jego słowa do opowieści o życiu Jezusa, aby udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem. Oto kilka proroctw Zachariasza, które „spełniły się” w Ewangeliach:

  1. Wypędzenie handlarzy

Jan Ewangelista pisze, że wypędzając handlarzy ze świątyni Jezus mówi, iż dom Jego Ojca stał się targowiskiem (J 2,16). To właśnie prorok Zachariasz zapowiada, że „nie będzie już w owym dniu przekupnia w domu Pana zastępów” (Za 14,21). Z historycznego punktu widzenia awantura w świątyni miała rzeczywiście miejsce, choć nie, jak mówi Jan, na początku działalności Jezusa, lecz tuż przed Jego śmiercią, jak zgodnie twierdzą synoptycy. Słowa Zachariasza są jednak niejednoznaczne i oczywiście można je skojarzyć z wypędzeniem przekupniów przez Jezusa, ale wszak Zachariasz nie przepowiedział, że Mesjasz ma tego właśnie dokonać. Niejasne proroctwa są oczywiście ciekawsze, ponieważ można je wykorzystać do uzasadniania wielu przeróżnych zdarzeń. Prorocy chcąc być wiarygodni powinni unikać konkretnych i jasnych przepowiedni.

  1. Mesjasz na osiołku

Zachariasz przepowiada wjazd mesjańskiego króla na ośle do Jerozolimy (Za 9,9-10): „Oto Król twój idzie do ciebie, sprawiedliwy i zwycięski. Pokorny – jedzie na osiołku, na oślątku, źrebięciu oślicy”. Ewangeliści sugerują, że Jezus identyfikował się z tym królem zapowiadanym przez Zachariasza i dlatego kazał sobie przyprowadzić osiołka, na którym wjechał do Jerozolimy, witany radosnymi okrzykami tłumu. Czy wjazd na osiołku uznają historycy za fakt czy wymysł ewangelistów? Nie ma w tym względzie zgody. E.P. Sanders skłania się do tezy, iż Jezus czytał proroctwo Zachariasza i postanowił je wcielić w życie, tzn. chciał ukazać siebie jako króla. Vermes z kolei uważa, że Jezus mógł wjechać na osiołku niekoniecznie w celu świadomego wypełnienia proroctwa, ale po prostu dlatego, że wiele osób korzystało z tego środka transportu. Uczniowie mogli później zinterpretować ten wjazd jako wypełnienie się proroctwa Zachariasza. Z całą pewnością Jezus idąc na święto Paschy z uczniami chciał się pokazać w najświętszym miejscu Żydów, zdobyć tam autorytet i nauczać. Co do tłumów wiwatujących na Jego cześć, nie należy przesadzać. Jego galilejscy przyjaciele, którzy Go znali, stanowili tylko ułamek wielotysięcznych tłumów ciągnących do Jerozolimy.

  1. Rozproszenie owiec

Ewangeliści zgodnie zaświadczają, że uczniowie opuścili Jezusa po pojmaniu, czego z pewnością później się wstydzili. Jednak wynaleźli cytat tłumaczący ich tchórzostwo: „Mieczu… uderz Pasterza, aby się rozproszyły owce” (Za 13,7). Nie ma sensu zatem mieć wyrzuty sumienia, skoro tak miało się stać, tak zapowiedział Bóg słowami proroka. A że ten werset może mieć setki innych interpretacji – ta drobnostka uczniom nie przeszkadzała.

  1. Zdrada Judasza

Według Ewangelii Judasz zdradził Jezusa za 30 srebrników. Kwotę tę podaje Zachariasz jako zapłatę dla pasterza za owce przeznaczone na zabicie (Za 11,12-13). Mateusz bierze z tekstu Zachariasza samą kwotę (30 srebrników), ale traktuje ją jako „zapłatę za Tego, którego oszacowali synowie Izraela” (Mt 27,10). Jedyne, co mają wspólnego te dwie sprawy to: 30 srebrników jako zapłata za kogoś przeznaczonego na śmierć. Zachariasz myślał o owcach, Mateusz o Jezusie. Pasterz sprzedał owce – Judasz sprzedał Jezusa. Ewangelista „udowodnił”, że zdrada Judasza także była przewidziana w planach Boga.

  1. Przebity bok

Ewangelista Jan jako jedyny z czterech pisze, że gdy Jezus już umarł na krzyżu, jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok, z którego wypłynęła krew i woda. Jan pisze dalej, że tak się stało, aby wypełniło się Pismo, tzn. fragment Zachariasza: „Będą patrzeć na tego, którego przebodli i boleć będą nad nim, jak się boleje nad jedynakiem” (Za 12,10). Szczerze mówiąc, gdy się czyta ten fragment w Biblii Tysiąclecia, zupełnie nie wiadomo kto, kogo i za co ma przebić i kto ma nad przebitym płakać. Dopiero przekład Septuaginty coś rozjaśnia w tej sprawie. Otóż w Septuagincie nikt nie jest przebijany, a chodzi o to, że to ludzie będą patrzeć na Boga, ponieważ szydzili z Niego. To nad samym Bogiem ludzie będą płakać i lamentować. Można zatem w „przebitym” widzieć samego Boga. O ile dla synoptyków idea boskości Jezusa była nieznana, o tyle już dla Jana – bardzo istotna. Jeśli Jan widział w tekście Zachariasza Boga, nad którym się lamentuje, to oczywiście traktował to jako dowód boskości Jezusa.

Zdrada i opuszczenie oraz wywracanie stołów handlarzy – to z pewnością Jezus przeżył rzeczywiście. Natomiast osiołek, srebrniki, przebity bok – to szczegóły, które pozwalały coś udowodnić – to, że w Jezusie wypełniły się Pisma ST.

Ks. dr Adam Kubiś pisze: „Jezus odkrywał i kontemplował w Pismach wolę swego Ojca wobec siebie i swojej misji. Czytając ST czytał niejako swoją biografię”. (A. Kubiś, art. „Król, osiołek i trzydzieści srebrników, czyli jak ST wypełnił się w Nowym”, Biblia krok po kroku, listopad 2012). Dalej twierdzi on, że mimo to uczniowie nie rozumieli słów i czynów Mistrza. Rozumieją dopiero, kiedy zmartwychwstały Jezus oświadcza im, że musi się wypełnić wszystko, co napisane o Nim w Prawie, u Proroków i w Psalmach. (Łk 24,44-45). Ja natomiast myślę, że Jezus nie odnosił do siebie tych fragmentów Pisma, które mogłyby Go wywyższać czy wychwalać. On nie potrzebował dowodu z zewnątrz, On miał swój dowód wewnątrz siebie. On sam uważał siebie za tak złączonego z Bogiem, że doszukiwanie się wzmianek o sobie w ST było dla Niego zupełnie nieistotne, drugorzędne. On się czuł powołany przez Boga i napełniony Duchem. Kto zaś potrzebował „dowodów” zewnętrznych? Dowodu potrzebowali po Jego śmierci apostołowie, aby przekonać ludzi do wiary w Jezusa – Mesjasza. To oni zinterpretowali Jezusa poprzez teksty ST, których w rzeczywistości sam Jezus za życia nie odnosił do siebie.

Argumentacja apostołów i ich „dowody z Pisma” nie przekonały większości Żydów o mesjańskiej tożsamości Jezusa. Jak wiemy z Dziejów Apostolskich, niestrudzeni Piotr i Paweł dokładali wszelkich starań próbując udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem, powołując się na wiele fragmentów Pisma. Mimo to większość Żydów pozostała nieprzekonana. Dlaczego?

Ks. Tomasz Jelonek w książce „Mesjanizm” pisze: „Oczekiwanie mesjańskie, jakie powstało w drugim wieku przed Chrystusem, miało charakter polityczny. I z takim oczekiwaniem spotykamy się przy omawianiu historii Jezusa. On jednak nada mesjanizmowi, jaki sam realizuje, zupełnie inne wymiary” (s.87). Zatem współcześni Jezusowi Żydzi oczekiwali Mesjasza – zwycięskiego króla, który przyniesie im zbawienie, czyli wyzwoli Izraela od wrogów politycznych i zapewni mu władzę nad światem. Ks. Jelonek pisze, że to Jezus nadał swemu mesjanizmowi inny wymiar. Ja jednak uważam, że to nie Jezus, ale apostołowie i ich następcy nadali Mu po pierwsze imię Mesjasza, po drugie zdefiniowali Jego zbawczą rolę niezgodnie z oczekiwaniami współczesnych Żydów. Jezus był zdecydowanie innym Mesjaszem i dlatego opisywanie Go przy użyciu cytatów ze ST nie przekonało Żydów. Widzieli oni aż nazbyt jasno, że Jezus nie był wojowniczym królem Izraela, który podporządkował sobie inne narody i będzie rządził w pokoju wiecznym. Dowód, który by przekonał Żydów: zwycięstwo, pokój i wieczna szczęśliwość na tym świecie – nie istniał. Dowody z Pisma, choćby najtrafniejsze, są dla Żydów nieistotne, jeśli skutek czynów Mesjasza jest nieobecny w rzeczywistości doświadczalnej. Dowód na papierze, składający się ze słów i obietnic nieweryfikowalnych w tym życiu, nie miał dla nich siły przekonania.

Dla kogo taki dowód mógł być jednak przekonujący? Jedynie dla pogan, którzy nie mieli potrzeby natychmiastowej weryfikacji działalności Mesjasza. Oni mogli poczekać: najpierw czekali na paruzję, czyli powtórne przyjście Jezusa i zabranie ich wprost z ziemi do nieba, a potem, gdy to się nie chciało długo ziścić, czekali na spełnienie obietnic zbawczych po śmierci. Dziś już prawie żaden chrześcijanin nie czeka na paruzję, a wszyscy swe nadzieje umieszczają w zaświatach, do których dostaniemy się dopiero po śmierci. Największy sukces apostolski odnieśli wyznawcy Jezusa wśród pogan, dla których mesjanizm Jezusa miał inne znaczenie niż dla Żydów. Mesjanizm ten, głównie za sprawą św. Pawła oraz św. Jana Ewangelisty, miał charakter eschatologiczny, pozaziemski, oddalony i niesprawdzalny doświadczalnie, a nie polityczny – ziemski i doczesny, weryfikowalny przez zmysły. Żydzi nie przyjęli mesjanizmu Jezusa, ponieważ dla nich mesjanizm eschatologiczny to tylko obiecanki-cacanki.

Co dawała nawróconym poganom wiara w takiego właśnie innego Mesjasza? Wyjaśnia to najlepiej św. Paweł. Dla niego kluczową sprawą w chrześcijaństwie stały się śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Poprzez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa każdy ochrzczony ma dostąpić zbawienia polegającego na odpuszczeniu grzechów oraz zamieszkaniu na wieki z Jezusem w królestwie niebieskim. Chrystus – zbawiciel, który umarł za nasze grzechy i zmartwychwstał dając nam rękojmię naszego zmartwychwstania  – zastąpił u św. Pawła Jezusa z Nazaretu – człowieka w szorstkich szatach, uzdrowiciela, egzorcystę, gniewnego buntownika przeciwko władzy, głosiciela Boga dobrego dla dobrych i złych.

Żydzi nigdy nie uznają Jezusa za Mesjasza, ponieważ nie powiodło Mu się odkupienie świata. „Według żydowskiej teologii odkupienie mesjańskie nie ogranicza się do dziedziny duchowej. Przewodnim motywem żydowskiego mesjanizmu jest przekonanie, że odkupienie mesjańskie wydarza się w czasie i przestrzeni, w historii, w sferze społeczno-politycznej. Dla judaizmu odkupienie mesjańskie, aby było pełne, musi dokonać się tak w dziedzinie materialnej, jak i duchowej. Dla judaizmu sfera materialna i duchowa są spokrewnione, związane ze sobą. Żydzi nie mogą zaakceptować Jezusa jako żydowskiego Mesjasza, nie przyniósł on bowiem takiego odkupienia, jakie zapowiadało żydowskie nauczanie o erze mesjańskiej. Np. żydowski mesjanizm oczekiwał na erę mesjańską, która by spełniła prorocze marzenie o świecie bez wojny…, o świecie rządzonym przez sprawiedliwość i współczucie, o świecie bez uprzedzeń i ucisku”. (Rabin Byron L. Sherwin, art. „A wy za kogo mnie uważacie”, Znak, październik 2013, s.16)

Czy to esseńczycy rozpropagowali dowody z Pism?

Przy analizowaniu kwestii mesjańskiej należy jeszcze zwrócić uwagę na jedną sprawę, a mianowicie wpływ esseńczyków na pierwotną wspólnotę Jerozolimską. Jak pisze ks. Jelonek: „Można przyjąć, że Kościół Jerozolimski w dużej mierze składał się z esseńczyków, którzy w Dniu Pięćdziesiątnicy uwierzyli w Chrystusa i zostali ochrzczeni wśród owych trzech tysięcy, o których wspominają Dzieje Apostolskie” (s.107). W pismach esseńskich najbardziej widoczne jest oczekiwanie indywidualnego Mesjasza. Widoczne, choć niejednoznaczne. Esseńczycy prawdopodobnie oczekiwali dwóch Mesjaszy: jednego z rodu Dawida, drugiego z  rodu kapłańskiego. Pisma esseńskie z Qumran korzystają chętnie z cytatów ze ST, aby opisać swoje mesjańskie oczekiwania. Esseńczycy, podobnie jak później wyznawcy Chrystusa, używali fragmentów ST, aby uzasadnić swoje własne przekonania, w tym przypadku dotyczące Mesjasza. Esseńczycy nie wydają się spodziewać, że Mesjasz będzie cierpiał bądź umrze. Jednakże, jeśli wiemy, że esseńczycy byli ważnymi członkami wspólnoty Jerozolimskiej, to być może pierwsi wyznawcy Chrystusa przejęli od nich metodę szukania „dowodów” z Pisma, być może nawet sami esseńczycy podpowiedzieli pierwszym wspólnotom, o które to fragmenty Pism chodzi.

Za kogo uważał się Jezus

Podsumowując nasze rozważania o tym, jakiego Mesjasza oczekiwali Żydzi w czasach Jezusa, dochodzimy do pewności, że Jezus nie mógł identyfikować się z tym mesjaszem, na jakiego liczyli jemu współcześni. Wiedział doskonale, że ludzie oczekują władcy, króla, kogoś znaczącego, kto siłą pokona wrogów Izraela i zasiądzie na jego tronie. Jezus zdawał sobie sprawę, że nie jest takim mesjaszem. Dlatego nie chciał, aby ludzie nadawali Mu tytuły, opisywali nadając etykietki, wolał zostawić pytanie „Kim jesteś?” bez jasnej odpowiedzi. Z pewnością czuł, że jest kimś wyjątkowym, kto ma niezwykły kontakt z Bogiem i wielką moc do walki ze złem, ale nie nazywał sam siebie Mesjaszem ani innymi tytułami kojarzącymi się z nim, takimi jak Syn Boży czy Syn Dawida. Używał w stosunku do siebie określenia „syn człowieczy” w znaczeniu zwykłego człowieka, a nie w znaczeniu mesjańskim z Księgi Daniela.

Zobaczmy, co historyk E.P. Sanders pisze o tym, za kogo mógł się uważać historyczny Jezus (cytat z książki The Historical Figure of Jesus): „Nie ma pewności co do tego, że Jezus myślał o sobie jako o noszącym tytuł Mesjasza. Przeciwnie, jest nieprawdopodobne (unlikely), że tak o sobie myślał; wszyscy ewangeliści uważali go za Mesjasza, ale przedstawili mało bezpośrednich dowodów; jedynie Marek cytuje „Tak” Jezusa w odpowiedzi na bezpośrednie pytanie o tytuł” (s.242). Mimo, że Jezus nie uważał się za Mesjasza, „po jego śmierci i zmartwychwstaniu uczniowie Jezusa uznali, że tytuł ten, będący jednym z najwyższych honorowych tytułów, o jakich mogli pomyśleć, należał do niego” (s. 242). „Jezus stał się dla nich nowym rodzajem Mesjasza” (s.243). E.P. Sanders zastanawia się dalej nad kolejnym tytułem Jezusa używanym w NT: Syn Boży. Według Sandersa wszyscy Żydzi byli Synami Boga. Synem Bożym był też człowiek posiadający niezwykłe zdolności do czynienia dobra, ktoś mający wyjątkowy kontakt z Bogiem.

Ewangeliści Mateusz i Łukasz próbowali uzasadnić synostwo Boże Jezusa w ewangeliach dzieciństwa, w których matką Jezusa jest Maryja, Józef nie ma nic wspólnego z poczęciem Jezusa, a jego rolę przejmuje Bóg w postaci Ducha Świętego. Było to wytłumaczenie synostwa Bożego akceptowalne dla ludzi z kultury greckiej, gdzie podobne historie o bosko-ludzkich narodzinach były popularne, na przykład uważano, że Aleksander Wielki był synem Zeusa. Współczesnym Jezusowi Żydom natomiast historie z Ewangelii Łukasza i Mateusza nie trafiały zupełnie do przekonania.

Inną historią ewangeliczną, gdzie Jezusowi przypisany jest tytuł Syna Bożego jest chrzest Jezusa. Z otwartego nieba wydobywa się głos Boga: „Oto jest Syn mój umiłowany”. Być może ewangeliści wykorzystali tu wątek z apokryfów żydowskich, aby udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem. Apokryf „Testament Dwunastu Patriarchów” zawiera fragmenty mogące świadczyć o tym, że na Mesjasza „z niebios otwartych zstąpi uświęcenie” oraz „otworzą się nad nim niebiosa”. W każdym razie to nie sam Jezus używa wobec siebie tytułu Syna Bożego.

Św. Paweł uważa, że podobnie jak Jezus jest Synem Boga przez zmartwychwstanie, tak każdy wierzący może być synem Boga. Sam Jezus uważał, że ludzie mogą zostać synami Boga, jeśli kochają swych nieprzyjaciół. „Pierwsi wyznawcy Jezusa, kiedy nazywali go „Synem Bożym” mieli na myśli coś bardzo nieokreślonego: osobę będącą w specjalnym związku z Bogiem, która decyduje się na dokonanie przedsięwzięcia o wielkim znaczeniu” (Sanders, s.245). „Jezus jest wyjątkowym Synem Bożym, żyjącym w narodzie Synów Bożych” (Sanders, s.245).

Jezus nazywa sam siebie w Ewangeliach Synem Bożym jedynie podczas procesu w relacji Marka. Autentyczność tej wypowiedzi może być jednak kwestionowana ze względu na brak świadków procesu Jezusa (uczniowie rozpierzchli się po pojmaniu Mistrza).

Trzecim głównym tytułem Jezusa w ewangeliach synoptycznych jest „Syn człowieczy”. Tytuł ten może po prostu oznaczać człowieka. Jednak tajemnicza postać „jakby syna człowieczego” występuje też w omawianym wcześniej proroctwie z Księgi Daniela, najprawdopodobniej reprezentująca naród Izraela. Nie ma zgodności co do tego, czy Jezus używał określenia Syn człowieczy w znaczeniu „człowiek”, czy też w znaczeniu apokaliptycznym, to znaczy jako zapowiedź tego, że On jako Syn człowieczy przyjdzie ponownie na ziemię, aby zbawić wiernych. Sanders otwarcie twierdzi, że nie wie, co miał na myśli Jezus mówiąc o sobie „Syn człowieczy”. Natomiast Vermes uważa, że Jezus nie planował swej śmierci ani zmartwychwstania, ani wniebowstąpienia, więc nie mógł planować swej paruzji jako Syn człowieczy schodzący na obłokach. Vermes uważa, jak już wcześniej pisałam, że utożsamianie Jezusa z Synem Człowieczym – eschatologicznym zbawcą z Ks. Daniela nie jest Jego dziełem, ale dziełem pierwotnego Kościoła.

Chrystus Nowego Testamentu

Widzieliśmy, w jaki sposób Jezus z Nazaretu został przez pierwszych wyznawców uznany za Mesjasza – Chrystusa. Jest też jasne, że Jezus nie spełniał oczekiwań wobec Mesjasza, jakie mieli współcześni Mu Żydzi. Teraz, przy użyciu pewnych ksiąg NT, a mianowicie Ewangelii Jana oraz niektórych listów św. Pawła i Piotra, zobaczymy, jakie nowe znaczenie nadali słowu „Mesjasz” pierwsi chrześcijanie. Ponieważ znaczenie słowa „Mesjasz” uległo zmianie, należało wyjaśnić wyznawcom, co ten tytuł naprawdę dla nich reprezentuje, co się za nim kryje, jakie ucieleśnia on sobą moce i właściwości Jezusa oraz jakie oczekiwania mogą mieć teraz wierzący w związku z Jego postacią. Od tej pory zastąpimy słowo Mesjasz słowem Chrystus, typowym dla chrześcijaństwa.

Prolog Ewangelii Jana opisuje Jezusa jako Słowo, które było u Boga i było Bogiem. Słowo to było światłością, która przyszła na świat, ale świat jej nie poznał i nie przyjął. Jednak ci, którzy przyjęli Jezusa i wyznają wiarę w Niego będą mieć wyjątkową moc, aby stać się dziećmi Bożymi. Jezus jest Synem Boga – Jednorodzonym, który przybrał postać cielesną (Słowo stało się ciałem) i zamieszkał na ziemi.

List św. Pawła do Kolosan przedstawia Jezusa jako obraz Boga niewidzialnego, dzięki któremu Bóg stworzył cały świat. Jezus jest Początkiem, Pierworodnym, Pierwszym, dzięki któremu odpuszczone są grzechy i poprzez którego ludzie jednają się z Bogiem.

List do Rzymian mówi o Jezusie – pełnym mocy Synu Bożym, ustanowionym przez zmartwychwstanie.

List do Efezjan mówi o tym, że dzięki Jezusowi możemy stać się synami Bożymi. W Chrystusie objawiła się łaska Boża dla ludzi. Odkupienie, odpuszczenie grzechów dokonało się przez Jego krew. Dobra nowina to nowina o zbawieniu przez Chrystusa.

List do Filipian przedstawia Jezusa jako kogoś, kto istniejąc w postaci Bożej, przyjął dobrowolnie postać ludzką. Uniżył się aż do śmierci krzyżowej i dlatego Bóg Go wywyższył tak, że jest teraz władcą świata (na Jego imię ugina się każde kolano). Jezus rozbił mur wrogości oddzielający ludzi od Boga i wprowadził pokój między nimi.

List do Hebrajczyków (autor nieznany) mówi, że dzięki Jezusowi Bóg stworzył wszechświat. Jezus jest Synem Boga i odblaskiem Jego chwały. Jest sprawcą oczyszczenia ludzi z grzechów i zasiada po prawicy Majestatu na wysokościach.

I List św. Piotra przedstawia Jezusa jako baranka bez skazy, którego drogocenna krew zapewniła ludziom odkupienie. Niewinny i bezgrzeszny „poniósł nasze grzechy na drzewo” po to, abyśmy zostali uzdrowieni przez Jego krew.

Podsumujmy: Chrystus, w odróżnieniu od Mesjasza żydowskiego, jest postacią nie z tego świata. Zamieszkuje w niebie, po prawicy Ojca, któremu zawdzięcza zmartwychwstanie. Chrystus jest przyczyną stworzenia świata przez Boga. Bóg od dawna przeznaczył Go na misję odkupicielską na ziemi. W pewnym momencie historii Chrystus postanawia zmienić swą postać z boskiej na ludzką, zamieszkuje na ziemi i stara się oświecić ludzi światłością Boga, ale ludzie Go nie akceptują. Umiera po to, aby Jego przelana krew, bardziej cenna niż krew ofiarnych baranków, ustanowiła lepsze przymierze ludzi z Bogiem. Dotychczasowe przymierze oparte na Prawie uległo przedawnieniu, w jego miejsce wkroczyło przymierze oparte na wierze w Chrystusa. Jak widać, przesłanie to zajmuje się głównie boskim pochodzeniem Chrystusa, Jego wcieleniem oraz znaczeniem Jego śmierci i zmartwychwstania. Wszystkie te wątki znajdą swój wyraz w późniejszym o kilkaset lat Credo, przy czym wątek boskości Jezusa zostanie podkreślony w sposób bardzo dobitny. Jezus Chrystus, Syn Boży, zostanie uznany przez chrześcijan za Boga.

Uważam, że żyjący Jezus nie miał pojęcia o wszystkich tych rozważaniach i spekulacjach na Jego temat po pierwsze dlatego, że działy się one dopiero po Jego śmierci, po wtóre dlatego, że nie był zainteresowany swoimi tytułami. Interesował się czymś innym. Jakąż korzyść odnieść miałby z tytułów? Wzmocnić swoje ego? Raczej nie potrzebował tego mając wewnętrzną pewność, której nie musiała poświadczać żadna zewnętrzna etykietka.   Nie On potrzebował tytułów i dowodów, ale inni, pierwsi wyznawcy, apostołowie. Dla nich bowiem w tytułach mieściła się treść, z którą nie mieli kontaktu w swoim wnętrzu, zatem jedynie etykietka mówiła im z zewnątrz, co się pod nią kryje, czego się spodziewać po człowieku imieniem Jezus, jeśli jest On teraz Chrystusem. Słowo „Chrystus” robiło na nich wielkie i pozytywne wrażenie. Być może było tak, że niektórzy uczniowie Jezusa nadali swojemu wewnętrznemu doświadczeniu nazwę „Chrystus”. A inni, pozbawieni tego doświadczenia, kontemplując słowo „Chrystus” i rozważając jego znaczenie, zaczynali czegoś doświadczać. Chrystus stał się symbolem odczuć i wierzeń pierwszych wyznawców. Ale czy jest też symbolem odczuć i wierzeń samego Jezusa, Jezusa – człowieka?

To, co Jezus myślał sam o sobie było ważne dla niego samego, ale nie miało znaczenia dla Jego uczniów, ponieważ nie mieli do tego dostępu. Jeśli Jezus myślał bez używania tytułów, etykietek i formułek, to nie znaczy, że uczniowie też tak potrafili. Oni musieli zdefiniować sobie Jezusa w terminach, które były im bliskie, aby zrozumieć fenomen Jego obecności, wpływu i wrażenia, jakie na nich wywierał, słowem: zrozumieć swoje doświadczenie z Jezusem, żywym bądź zmartwychwstałym.

Wieczny Rok Miłosierdzia

Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons
Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons

W jaki sposób mam rozpoznać, czy ktoś jest dla mnie tylko znajomym, czy już aż przyjacielem? Wystarczy odpowiedź na proste pytanie: czy byłbym w stanie zadzwonić w środku nocy do tej osoby, aby z nią pogadać w ważnej dla mnie sprawie.

A Bóg, czy gdyby zatelefonował o trzeciej nad ranem i zaproponował zamiast koronki – słowa i czyny miłosierdzia, zostałby potraktowany po przyjacielsku, czy tylko z odrobiną miłosierdzia, którego sprawiedliwość względem Boga wymaga?

Kuksańcem miłosierdzia obudzony przez Tego, który „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121,3), przez sen wyrecytowałby proste skojarzenia: miłosierdzie – Faustyna – Jezu ufam Tobie. A potem oddałby się objęciom Morfeusza, odwracając na drugi, nieprzetrącony, bok.

Ten prawy, strzeżony przez Miłosiernego, który dlatego ani się zdrzemnie (por. Ps 12,3.5), że jak cień czuwa nad człowiekiem. Nie tylko „Bóg w ogóle”, tam w wieczności, ale i „Bóg w ciele”, tu na ziemi, nocami się nie kładł, by w dzień czynić i słowić miłosierdzie Ojca, którego ludzkim – choć przy końcu zeszpeconym – obliczem się stał (por. Misericordiae Vultus 1).

Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kto nie przechodzi od sprawiedliwości snu do niemiłosiernego dla ciała czuwania na modlitwie, temu kłócić się będzie sprawiedliwość z miłosierdziem. A Bóg tożsamy z Miłosierdziem z bożkiem, który do sprawiedliwości dodał bonus w postaci przymiotu – jednego z wielu –miłosierdzia rozumianego jako sprawiedliwość ze szczyptą łagodzącego pobłażania.

A i to jedynie do czasu, aż okaże się samą Sprawiedliwością. Jak łatwo sprowadzić łaskę miłosierdzia do przymusu dokonania wyboru „z nożem na gardle”! Czas, nie wiedzieć czemu, objęty zostaje miłosierdziem, której wieczność nie będzie już znała. Schizofreniczny Bóg jawi się innym tu, a innym okaże się tam.

Nawet Faustynowy Dzienniczek może być czytany jak „nocniczek” prorokini Bożej Sprawiedliwości: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (Dz. 965). Sami nie doświadczywszy miłosierdzia, dokonują perwersyjnej parafrazy Dobrej Nowiny: „Dzień miłosierdzia się posunął, a przybliżyła się noc sprawiedliwości” (por. Rz 13,12).

Zresztą, sama sprawiedliwość – wolno powiedzieć wśród „samych swoich” – rozumiana jest jako pomsta, która się dokona na „onych” (niepobożnych, niewierzących, niekatolikach, odrzucających miłosierdzie – niepotrzebne dopisać), bo „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, a miłosierdzie jedynie „po stronie czasu”.

W ten sposób Miłosierny, który zbawia, okaże się tym, który potępia. A Stwórca człowieka – jego nieprzyjacielem, jak chciał nasz przyjaciel diabeł. Chrystus co prawda nie może być podzielony (por. 1Kor 1,13), ale za to my możemy Go dzielić bez litości. O, gdybyśmy znali miłosierdzie, znalibyśmy jednego Miłosiernego – w którym zostajemy zbawieni, jak w Nim zostaliśmy uczynieni.

Sprawiedliwość wymaga, by uznać, że już samo stworzenie nie dokonało się w samej sprawiedliwości, lecz raczej w miłosierdziu; cóż bowiem sprawiedliwego w tym, że Bóg czyni kogoś, kto nie jest Bogiem? I kto jest wolny, a zatem nieprzymuszony do przyjaźni z Wiecznym – a zatem może potrzebować (ale nie żądać) w przyszłości (czytaj: w czasie) zbawienia? I, konsekwentnie, Zbawiciela, nie przymuszonego w okazaniu zbawienia?

Jeśli miłosierdzie jest szaleństwem miłości, to przecież Bóg nie jest niepoczytalny; ani nie jest nieobliczalny, owszem już „przed wiecznymi czasami” (por. 2 Tm 1,9), jeszcze przed „zrodzeniem” człowieka w ojcowskim „matczynym łonie”, miłosierdzie miało oblicze Chrystusa Baranka. W nim zostaliśmy nie tylko zbawieni, ale i stworzeni! Jak podpowiada Międzynarodowa Komisja Teologiczna:

„świat został stworzony w sposób wolny, chociaż w wieczności było wiadome – w sposób nie mniejszy niż było znane samo zrodzenie Syna – że Jezus Chrystus, Baranek niepokalany, miał przelać swoją drogocenną krew (por. 1P 1,19n; Ef 1,7). W tym sensie zachodzi ścisła odpowiedniość między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu” (Teologia, chrystologia, antropologia).

Warto czytać, czytać i jeszcze raz czytać; by potem czuwać, medytować, modlić się nad tymi słowami całą noc. Nasze stworzenie dokonało się za cenę zbawienia. Nie bez bólu zostaliśmy zrodzeni, owszem musiały się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego”, by nas wydać na świat. W Bożej odwiecznej woli pojawiliśmy się ani o „moment” później niż zrodzony został Syn. Czas jest łaską miłosierdzia, by nie odrzucić tej pełnej miłości miłosiernej nowiny.

Ktoś napisał o sposobie, dzięki któremu łatwo odróżnić znajomego od przyjaciela. Ja to napisałem przed paroma chwilami. A teraz ktoś zapyta: czy Ojciec Miłosierdzia może zadzwonić do mnie w środku nocy, by podzielić się tym, co leży Mu na sercu najbardziej? (Bo gdyby telefon zlecił swojemu sekretarzowi papieżowi Franciszkowi – mógłby oczekiwać na „pobłażliwość bez sprawiedliwości”).

Sławomir Zatwardnicki

Bóg staje się człowiekiem – tajemnica dwóch serc

Ethiopian - Leaf from Gunda Gunde Gospels - Walters W8502V - Open Group.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ethiopian – Leaf from Gunda Gunde Gospels – Walters W8502V – Open Group.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie byłoby Wcielenia, gdyby nie fiat Maryi płynące z Jej serca. Z kolei Matka Boża nie wyraziłaby swojej zgody na poczęcie, gdyby Bóg nie okazał Jej serca i nie obdarzył pełnią łaski. Bóg, żeby kochać nas nie tylko „po Bosku”, ale i ludzkim sercem, stał się człowiekiem. W tej perspektywie na Narodzenie Pańskie wolno patrzeć jak na tajemnicę dwóch serc, Jezusa i Maryi.

Serce człowieka

Z nieba na ziemię przybywa Boży wysłannik. Już w tym posłaniu anioła należy widzieć zapowiedź wydarzenia największej wagi – w chwili, w której niebo łączy się z ziemią, również istoty nieziemskie mają przywilej wzięcia w nim udziału. Bezcielesnymi ustami Gabriela zostaje złożona propozycja nie mieszcząca się w głowie, ale w sercu Maryi, do którego wszedł anioł – owszem (por. Łk 1,28). Potrzeba zgody ze strony człowieka, inaczej Bóg nie stanie się jednym z nas; można by rzec: nic o nas bez nas, reprezentowanych przez Nią.

Wszystko zostało już przygotowane wcześniej, a nawet odwiecznie. Jak głosi dogmat o Niepokalanym Poczęciu, Bóg „od początku i przed wiekami wybrał matkę dla swego Jednorodzonego Syna i przeznaczył Ją, aby w błogosławionej pełni czasów stał się w Niej ciałem”. Jednym z „zakulisowych” działań Trójcy podjętych dla naszego zbawienia było zachowanie Niewiasty od grzechu pierworodnego – niejako „na kredyt”, zanim Odkupiciel dokonał swojego dzieła, aby kandydatka na Matkę Boga mogła w wolności wypowiedzieć życiowo ważną dla nas wszystkich zgodę.

Przy czym, co ważne, wyświadczona łaska nie „zaprogramowuje” Maryi na świętość, lecz uzdalnia Ją do współpracy z Bogiem. A zatem od Jej ludzkiej reakcji na Boską akcję zależy powodzenie dokonującego się dramatu. Co bodaj najbardziej emocjonalnie przedstawił w jednym ze swoich kazań św. Bernard z Clairvaux, do którego odwołał się z kolei Benedykt XVI w książce poświęconej dzieciństwu Jezusa – oto cały świat, niebo i ziemia, wstrzymują oddech i wyczekują odpowiedzi ze strony Niepokalanej:

„Czy powie «tak»? Ona zwleka z odpowiedzią… Może powstrzymuje ją Jej pokora? Ten jeden raz – tak mówi Jej Bernard – nie bądź pokorna, lecz wielkoduszna! Daj nam swoje »tak«! Jest to moment decydujący, w którym z Jej ust, z Jej serca wychodzi odpowiedź: «Niech mi się stanie według słowa twego»”.

Serce Boga

W sposób doskonały to, o co prosimy w modlitwie „Ojcze Nasz”, wypełniło się właśnie w sercu Maryi: jako w niebie, tak i na ziemi stała się wola Boża. Bo temu momentowi historii ziemskiej, w którym Dziewica wyraziła zgodę na to, żeby stać się Matką Boga, odpowiada w wieczności „chwila”, w której Syn Boży decyduje się zostać człowiekiem. Ziemskiemu fiat Maryi odpowiada fiat Chrystusa; zgoda „tu”, i zgoda „tam”, na to samo wydarzenie, które tylko dzięki owej zgodności będzie mogło się dokonać.

Już Psalmista zrozumiał, że Bóg nie chce ofiary krwawej ani obiaty, lecz otwiera uszy (por. Ps 40,7). Słowa tej modlitwy autor natchniony wkłada w usta przychodzącego na świat Syna Bożego, tyle że znacząco je modyfikuje: „Ofiary ani daru nie chciałeś, ale Mi utworzyłeś ciało” (Hbr 10,5). Nie chodzi o narząd słuchu, ale o doskonałe posłuszeństwo „całym sobą”. Słowo, które staje się ciałem (por. J 1,14), staje się całe „uchem” dającym w ziemskiej historii posłuch Ojcu niebieskiemu. Podobnie Dziewica poczęła Go, jak mawiali Ojcowie Kościoła, za pośrednictwem ucha, przez słuchanie.

Duch Święty, jak przy stwarzaniu świata unosił się nad wodami (por. Rdz 1,2), tak teraz, przy „nowym stworzeniu” unosi się nad wodami płodowymi. Stwarza ludzką naturę Słowu – formuje Jego ludzkie serce, którym Wcielony będzie nas kochał. W sercu Tego, w którym „mieszka cała Pełnia: Bóstwo na sposób ciała” (Kol 2,9), mieści się cała Boska miłość „na sposób ciała”, czyli wcielona w uczucia ludzkie. Doskonała miłość Chrystusa – Boga i człowieka – jednoczą się, umożliwiając ludziom miłowanie Boga: serce za serce, wzorem Maryi odpowiadającej na wybranie przez Boga.

Zjednoczenie serc

Maica Domnului.JPG, źródło: Wikimedia commons
Maica Domnului.JPG, źródło: Wikimedia commons

Matka Boża nie była kimś w rodzaju „surogatki” wynajętej przez Boga i odstawionej potem „za kulisy”; Jej rola nie skończyła się w momencie poczęcia, owszem współpracowała Ona z Bogiem również w narodzeniu Chrystusa. „Wieczne dziewictwo” właśnie w tym odsłania swój najgłębszy sens, że stanowi znak oddania się Maryi „całą sobą” Osobie i dziełu Boga, który stał się człowiekiem; tylko totalnie oddana sercem Dziewica mogła zostać Matką Boga, a zgoda w decydującym momencie została wyrażona dlatego, że całe życie Jej upływało pod znakiem fiat.

Rozciągnięty w czasie (bo wieczny wkracza w historię) proces przyjścia Boga na świat, jak wynika z Ewangelii, trzeba by widzieć jako wydarzenie Bosko-ludzkie. Z jednej strony mamy do czynienia z wydarzeniem „ludzkim” (Bóg nie „spada” z nieba, rodzi się na ziemi), ale z drugiej z „Boskim” (dziewicze narodzenie, a wcześniej poczęcie, jak to wyrazili Ojcowie Soboru Laterańskiego, „bez nasienia męskiego”). Od momentu złożenia Dziecięcia w żłobie (por. Łk 2,7) rozpoczyna się ziemskie życie Jezusa, ukryte przed naszymi oczami, i skrywające się w rozpamiętującym sercu Bożej Rodzicielki (por. Łk 2,19.51).

Właśnie od Matki Boga i naszej trzeba by się uczyć rozważania misterium Narodzenia Pańskiego. Jak to możliwe, że Bóg stał się człowiekiem, choć nie przestał być Bogiem? W głowie się nie mieści, że nic nie tracąc z Boskości, narodził się jako Dziecię! Bazyli z Selekcji (†459) w Homilii o Theotokos sugerował „rozdwojenie” serca Maryi: „Czy będę karmić Cię mlekiem, czy czcić Ciebie jako Boga? Czy będę troszczyć się o Ciebie jako matka, czy adorować Ciebie jako służebnica?”. A jednak w tym sercu zmieściła się jednoczesna adoracja Syna Bożego i ludzka miłość do syna.

A przede wszystkim nastąpiło zjednoczenie serc: serca ludzkiej Matki Boga z ludzkim sercem Boga, który stał się człowiekiem.

Sławomir Zatwardnicki

Tekst ukazał się w czasopiśmie „Communicantes”

Powaga Boskiej ironii

Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons
Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z Bogiem należy rozmawiać stojąc na głowie, czyli z pozycji odwrotnej do tej zajętej przez świat, wywracający Boży porządek „do góry nogami” (ale to już było>>>, i do paruzji będzie wracać). Wymaga to pewnego dystansu do samego siebie, który z kolei bazuje na poczuciu humoru, niezbędnym by nadawać na tej samej „fali”, co lubiący się uśmiechać Bóg.

Przy czym, zastrzeżmy się przed nazbyt pochopnymi interpretacjami, Boska radość nie przypomina ludzkiego rechotu wywołanego bieżączką polityczną czy biegunką kabaretową; jeśliby Bóg miał oglądać kabaret, to jedynie ten z dawnych lat, znający subtelną grę słów i akcji, oraz ceniący inteligencję widzów.

Tego Boskiego poczucia humoru musiał się uczyć Abraham, nawet jeśli nie było mu do śmiechu. Przyjaciel człowieka wydawał się robić go w tak zwanego konia, gdy pobłogosławiwszy obietnicą potomstwa mnogiego jak gwiazdy na niebie – tym liczniejszego, że nieba nie zakrywał smog świateł miejskich – „zapomniał” o niepłodności Sary. Abraham stary, ale jurny jak ogier, a przede wszystkim nie pełen łaski – przypomniał sobie wtedy o niewolnicy i wziął sprawy w, by tak rzec, swoje ręce.

Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons
Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale w końcu, na starość, Boża przysięga zostanie przecież spełniona, gdy urodzi się Patriarsze syn obietnicy. Okaże się zresztą wtedy, że sędziwy wiek nie oznaczał „czasów ostatecznych” Abrahama, raczej stanowił „centrum czasu”. Trzy czwarte wieku żył w Ur i Charanie, jedną czwartą oczekiwał na urodzenie Syna w Kanaanie, gdzie dane mu będzie potem przeżyć kolejnych siedemdziesiąt pięć lat w iście nieprawdopodobnej witalności, by nie powiedzieć wprost: płodności.

Na razie wiekowy (prawie dosłownie) „ojciec mnóstwa” (nie dosłownie) – bo tak zgodnie z etymologią można by wołać naszego ojca w wierze i dojrzewania do poczucia humoru – śmieje się na wieść Boga nierychliwego, ale sprawiedliwego zamierzającego dochować wierności przymierzu. Chce w końcu dać swojemu Przyjacielowi syna o imieniu, które należałoby tłumaczyć: „Bóg zaśmiał się” lub „Niech Bóg wejrzy z uśmiechem”. W odpowiedzi na śmiech Patriarchy oraz w nawiązaniu do imienia Izaaka Wszechmocny odpowiada grą słów: „Niech Bóg śmieje się z radości, uśmiechnij się!” (boki zrywać z oficjalnych tłumaczeń dokonanych przez tłumaczy pozbawionych poczucia humoru).

Uśmiechnęła się również Sara – „Powód do śmiechu dał mi Bóg” – niejako stawiając na „głowie” swój poprzedni pełen sceptycyzmu śmiech wynikający z niewiary. Brawa, owacje, oczekiwanie na bis? Myliłby się ten, kto we właśnie rozpoczynającej się historii narodu wybranego chciałby dostrzec zapowiedź: „teraz to już będzie z górki”. Owszem pod górkę, tak stromą, że wchodzi się na nią „do góry nogami”. Stopniowo obiecane mnóstwo okaże się bardziej synami niewiary niż wiary; potomstwem przeciwnika Boga, a nie jego Przyjaciela Abrahama.

Ostatecznie w momencie kluczowym historii zbawienia, w „pełni czasów”, nawet Reszta Izraela rozproszy się, tak że pod krzyżem stanie jedynie resztka Reszty, w tym z wierzących w pełni – jedynie „córka Abrahama”, a właściwie, jak się zaraz okaże, Matka wszystkich wierzących, w tym również patriarchy. Nie przypadkiem – owszem opatrznościowo w tej kulminacyjnej chwili realizacji odwiecznego planu, gdy za chwilę odsłoni się przebite serce Ukrzyżowanego – dokonuje się powołanie Maryi do matkowania wspólnocie wierzących.

Nie pojmie powagi wydarzenia ten, kto nie uwzględni Boskiego poczucia humoru, którego ewangelista Jan – znów nie przypadkiem on, któremu Pełna Łaski stanie się Matką – zostawił ślady w swojej Ewangelii. W niej wszystko ma swoją wagę, aż po najmniejsze słowo czy gest, pod którymi skrywa się najgłębszy sens umykający tym, którzy nie stoją na głowie. W nieuniżonej głowie się nie mieści, żeby w pojedyncze historyczne – wydawałoby się, przypadkowe – wydarzenia Bóg „wcielił” obowiązującą wszystkich wierzących historię zbawienia. Jeśli jest to wtajemniczenie, to nie gnostyckie, owszem dostępne dla „inteligentnych prostaczków”. A także dla prostaczkowych inteligentów:

„Bóg bawi się (…), ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie. I rabbi Jeszua raduje się, cieszy z tego paradoksu. Może to się komuś wydawać dziwne. Może to się również wydawać w złym guście. Można się cieszyć jak Rabbi z tego paradoksu. Można również uznać to za kiepski dowcip. To kwestia gustu” (Claude Tresmontant).

Ignace de La Potterie mówi w związku z tym o „Janowej ironii”, ale dopowiedzmy że chodzi o „Boską ironię”, skoro Ewangelia zostaje spisana pod natchnieniem Ducha. Chodzi o kontrast pomiędzy poziomem faktów a dostrzeganego jedynie z perspektywy wiary ich znaczenia, wprost proporcjonalnego do pozornej nieistotności-przypadkowości. Nie jest kpiną z wiary objawienie prawdy wiary o macierzyństwie Maryi względem Kościoła w trzech wersetach. „Druga strona” lakoniczności jest podszyta bogactwem treści mającym tym większe znaczenie, że w słowach Ukrzyżowanego wyrażona zostaje ostatnia wola. Testament krwią i wodą z za chwilę przebitego, i dlatego już otwartego, serca pisany; a odczytany przez Jana Pawła II brzmi:

„To macierzyństwo Maryi, jakie staje się udziałem człowieka, jest darem: najbardziej osobistym darem samego Chrystusa dla każdego człowieka” (Redemptoris Mater).

Żarty się nie kończą, zostają „odkupione” z niewoli pogańskiego śmiechu niewiary. Choć nie jest Ukrzyżowanemu do śmiechu, to jednak się uśmiecha, bo właśnie poczyna się Kościół, który jako „nowoporodek” (© Wiech) dla świata stanie się widzialny w Dzień Pięćdziesiątnicy. Ale już teraz, pomimo małej liczebności członków Kościoła – powiedzmy bez ogródek, chodzi o jednego tylko ucznia Pana oraz jego przybraną Matkę – jest już obecny Kościół cały. Jan rodzi się z Niepokalanej, choć w taki sposób, że nawet by się nie zorientował, gdyby nie interwencja Głowy Kościoła troszczącego się o swoje członki nawet – a nawet: najbardziej wtedy – z Krzyża.

Sławomir Zatwardnicki

Mężczyzna kobietą, Chrystus Maryją

Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons

Pobożność maryjna miałaby być niemęska, a zatem dobra jedynie dla kobiet. Oto jeden ze stereotypów, a nawet stereotyp do potęgi: stereotyp stereotypowy. Raz, że przeczą temu niefrasobliwemu stwierdzeniu fakty – widziałem już w życiu mężczyzn nie rybaków może, ale za to twardych górników o sercach tak miękko-wrażliwych względem Matki Bożej!; a pewien święty, apostolski rycerz, zwracał się do Niepokalanej poufałym „Mamusiu”, i wcale nie był wyjątkiem w tym świętym połączeniu maryjności z męskością, w którym skrywa się ważna reguła duchowa. Dwa, że stereotyp żywi się nieracją o Niewieście, która nie taka strasznie zniewieściała, jak by się sądzący po płci spodziewali – owszem właśnie kobiece serce Pełnej Łaski może stanowić wzorzec męskości dla niepełnych łaski. Tam, w Niepokalanej wnętrzu, odkrywa się zbawienna dla pokalanego mężczyzny maksyma: jeśli chcesz być mężczyzną, najpierw musisz być kobietą; per Mariam ad Iesum, przez „jak Maryja” wiedzie droga do bycia „jak Chrystus”.

Ten Chrystus, którego znają mężczyźni z Ewangelii, przeistaczał się w Maryję w czasie modlitwy; nie przypominał wtedy tego macho z biczami w świątyni, już bardziej „kobietę z brodą” z naszych, tak gorszących maluczkich mężczyzn, pobożnych obrazków. W każdym razie Jego ludzka (niekobieca!) dusza stawała się wtedy „jak Niewiasta” posłuszna, uległa, przyjmująca miłość od „męskiego Boga”, który notabene również nie wahał się mówić o swoich cechach kobiecych, i to w Starym Testamencie, kiedy jeszcze był z Niego, używając „dawkinsów” (rodzaj epitetu), „mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran”.

Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons
Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons

„Wiecznie” w czasie żywa pokusa, której uległ Adam, a w nim wszyscy mężczyźni, czai się również na współczesnych prasynów Adama, zwłaszcza być może tych grupujących się w kościelne duszpasterstwa mężczyzn. Chcą być jak Chrystus, tyle że nie chcą być jak Syn; owszem woleliby, jak ich ojciec Adam, być „jak Bóg Ojciec”, a nie „jak Bóg Syn”. Pragną być bogami, ale nie na drodze synów; tęsknią za prawdziwą męskością, ale w męsko-zakutej głowie nie mieści się, że wiedzie do tego wąska ścieżka otwartości-kobiecości. Również Chrystus, model mężczyzny, na wzór którego zostali stworzeni i przez którego przyszło ich odkupienie, w relacji z Ojcem jest Synem, a zatem staje – jakkolwiek to brzmi prowokacyjnie, nawet jeśli felietonu styl łagodzi ową „prorokację” – na pozycji Niewiasty, Służebnicy pełniącej wolę Drugiego, poddanej i obdarowywanej przez Niego. Zbawienie przyszło przez kobietę – duszę Drugiego Adama, jak potępienie wyszło z męskiej duszy Adama Pierwszego; śmierć przez Ewę adamową, a życie dzięki Adamowi ewinemu.

Wolno może sparafrazować List do Efezjan – „wznieść” ten fragment, który mówi o poddaniu kobiety mężczyźnie, a Kościoła Chrystusowi, o jeden poziom wyżej, ukazując w ten sposób wzór i źródło niewiasty kobiety i Niewiasty Eklezji znajdujący się w „Niewieście Synu”:

Mężczyźni niechaj będą poddani Chrystusowi Panu, bo Pan jest głową mężczyzny, jak i Ojciec – Głową Syna. Lecz jak Chrystus poddany jest Ojcu, tak i mężczyzna Chrystusowi – we wszystkim. Chrystusie miłuj żonę swoją – Kościół, bo i Ojciec umiłował Ciebie i dał Ci samego siebie. Chrystus powinien miłować swój Kościół jak własne ciało. Kto miłuje wspólnotę wierzących mężczyzn, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Ojciec – Syna. Dlatego opuści Syn Ojca a połączy się z Kościołem, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Syna i do Ojca. W końcu więc niechaj Chrystus tak miłuje Kościół jak siebie samego! A Kościół niechaj się odnosi ze czcią do swojego męża – Chrystusa!

Mężczyzna w relacji z Chrystusem staje się kobietą, a dzięki temu wchodzi w stosunek Syna do Ojca. Dotyczy to zresztą nie tylko mężczyzny, ale i całego Kościoła. A także Matki Kościoła, Maryi. Właśnie dlatego że kobieco-uległa, serce miała waleczne i męskie jak żaden z mężczyzn poza Chrystusem (spod krzyża pryskają Apostołowie). Syn, który stał się człowiekiem, od Niewiasty zresztą uczył się, o paradoksie, „synowskiej” postawy względem Boga. „Chrystus kobieta” względem Ojca – staje się wodzem dla mężczyzn. Który z nich żąda męskości od siebie, musi pozwolić sobie na kobiecość względem Pana. Przyjmowanie miłości w modlitwie, ta „aktywna pasywność” (L. Scheffczyk), leży u podstaw i skuteczności apostolskiej „aktywnej aktywności”.

Sławomir Zatwardnicki

Reinterpretacja doktryny o Wcieleniu

I

Doktryna o Wcieleniu zakłada wydarzenie, które raz jeden się dokonało i które jest niezależne od jakiejkolwiek interpretacji. A więc doktryna ta w punkcie wyjścia ma wydarzenie i stara się je zinterpretować. Wydarzenie jest przed interpretacją, tak jak przyroda jest przed naukami przyrodniczymi. Pamiętając o tym wykluczamy ideę, jakoby Wcielenie było produktem naszego doświadczenia religijnego albo interpretacji naszej egzystencji, czymś co mogłoby być odkryte poprzez analizę sytuacji człowieka lub struktury świata. Wcielenie nie jest także ideą uniwersalną, prawdą rozumu, tak jak chciało oświecenie, ani ogólną prawdą o istocie człowieczeństwa, jak chciał niemiecki idealizm. Przede wszystkim jest to wydarzenie, mające wszelkie cechy „wydarzenia w czasie i przestrzeni”, a zatem: zdarzyło się raz jeden, jest niepowtarzalne, możliwe jedynie w konkretnej sytuacji i specyficznej, nieporównywalnej z niczym formie, jest przedmiotem obserwacji, a nie analizy czy dedukcji. Czytaj dalej Reinterpretacja doktryny o Wcieleniu

Sieć bez oczek

Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons
Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons

Bóg jest pierwszy, od zawsze, zawsze, na zawsze. Żebrzemy o przebaczenie grzechów, a to Ojciec pojednał nas ze sobą przez swojego Syna; oczekujemy, żeby zamieszkał w nas, a to On, Chrystus eucharystyczny, przyjmuje nas do swojego Ciała; jeśli miłujemy Boga, to tylko w odpowiedzi na Jego miłość, dzięki Duchowi Świętemu.

Chcielibyśmy Go poznać, ale to On nas poznał pierwszy, a jeśli może być poznany, to jedynie dlatego, że już się był objawił. Objawienie przyjmujemy wiarą, która nie jest panowaniem nad Bogiem, ale poddaniem się Jemu. Pragniemy zrozumieć wiarę, ale okazuje się, że to nie my ją, lecz ona nas ogarnia – ta wiara raz dana świętym (Jud 3), czyli Kościołowi, który notabene również, jako Ciało Chrystusa, jest uprzedni względem wszystkich swoich członków.

W tym Kościele uprawiana teologia, powiada szacowne gremium zwane Międzynarodową Komisją Teologiczną, „chce nie tyle posiąść Boga, ile być przez Niego posiadaną” (Teologia dzisiaj). Dlatego nexus mysteriorum, sieć tajemnic wiary, musi być używana zgodnie z przeznaczeniem: według objawionej instrukcji nie my łapiemy Boga w tę sieć, owszem to właśnie On pierwej obejmuje nas siecią tego, co objawił.

Jeśli Bóg ma być wszystkim we wszystkich (por. 1 Kor 15,28), wszystko powinno zostać w tę sieć objawienia złowione. Dlatego Duch Święty prowadzący Kościół do całej prawdy stopniowo wypełnia prześwit oczek sieci. „Reguła wiary”, czyli podstawowe prawdy objawione i wyznawane w Symbolu wiary, to „węzły” sieci; stanowią one konstrukcję, na bazie której następuje „uszczelnianie” sieci, by objęła całą rzeczywistość.

Tak trzeba by patrzeć na dwa ostatnie dogmaty maryjne, których nie dałoby się wyprowadzić z samego li tylko Pisma Świętego, bez uwzględnienia sensus fidei. Z kolei uroczyste ogłoszenie „nowych” prawd wiary sprawia, że odtąd stają się one częścią tej całości, w zgodzie z którą należy pozostawać. W ten sposób powstaje sieć o gęstszych oczkach, albo – by nie denerwować zakompleksionych katolików unikających jak ognia piekielnego żachnięć protestantów wymachujących niebiblijną zasadą sola Scriptura – sieć o stałych oczkach wypełnia się złowioną treścią.

Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons
Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przy czym, co ważne, należałoby jeszcze podkreślić uprzedniość całości nexus mysteriorum przed poszczególnymi prawdami wiary czy nawet ich sumą. Zgodnie z „chronologią odwróconą”: wydawałoby się, że pojęcie kolejnych prawd wiary doprowadzi do uchwycenia całości objawienia, a przecież to Bóg objawiający siebie, a wtórnie wszystko sub ratione dei, zarzuca sieć. Zmysł wiary pozwala uchwycić całość (czy lepiej: dać się jej pochwycić) i w zgodzie z nią pojmować poszczególne tajemnice (a raczej: dać się im obejmować).

Być może właśnie w utracie sensus fidei należałoby upatrywać niechrześcijańskiego rozumienia „hierarchii” prawd wiary. Jeśli Ojcowie Vaticanum II mówili w Dekrecie o ekumenizmie o różnym związku prawd wiary z fundamentami (różna „odległość” od węzłów sieci), to dla „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik), choć nie tylko dla nich, zasada ta staje się swego rodzaju „narzędziem selekcji” prawd ważniejszych od tych rzekomo mniej ważnych; narzędzie to jednak rozcina sieć, która w takim razie nie spełnia już swojego zadania.

Wciąż jest jednak szansa na nawrócenie. Zawsze pierwszy Bóg uprzedza przecież swoją łaską. „Dogmatyczne nawrócenie” będzie znakiem przyjęcia owego pierwszeństwa Boga zarzucającego sieć.

Sławomir Zatwardnicki

Nogi do góry!

PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons
PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons

Taka anegdotka z „Dla mnie bomba”, książki Romana Dziewońskiego. Na spotkanie zaproszono Stanisława Tyma. Ten (powinno być chyba: Tym? Wybierzmy drogę środka: tyn) wchodzi i widzi Jerzego Dobrowolskiego i Zdzisława Leśniaka, tyle że stojących na stole i rozmawiających z tej pozycji „na rękach”. „Sytuacja była dość idiotyczna – komentuje tyn „na nogach” – bo ja stałem przed człowiekiem, który miał twarz niżej od mojej. Poza tem miał odwrotnie, to znaczy usta miał na górze, oczy miał na dole”. Co zatem robić? Swoją postawę relacjonuje tyn znajdujący się w niekomfortowej sytuacji odstawiania od normy (większość ma „odwrotnie”): „A więc trochę się przechyliłem, kucnąłem i odwróciłem głowę, tak żeby w miarę możliwości też tak przyjąć podobną…”.

W podobnej sytuacji znalazł się Ten, który stał się człowiekiem, a nie przestał być Bogiem; spakowawszy wszystko, co miał, i wpakowawszy się przez Wcielenie na ten „świat na opak”, zachował się jednak odmiennie: żadnego kucania czy odwracania głowy, by dostosować się do tych mających wszystko odwrotnie. Nie żeby nie miał poczucia humoru, owszem to właśnie ci stojący na głowie okazywali się śmiertelnie poważni, a przy tem tragicznie śmieszni. Oczy niżej od ust, ślepi na Boga, a zatem niemi w sprawach Jego dotyczących, a przecież kompulsywnie wielomówni, z przymusem fałszywej religijności cisnącej się na usta. Sytuacja nie na tyle jednak idiotyczna dla Bogoczłowieka, żeby nie podjął się misji przywracania tego świata odwróconego ogonem do pozycji właściwej „mniejszości” jednoosobowej (no, może dwuosobowej, jeśli liczyć uprzednio odwróconą od pokalania Bogorodzicielkę).

Z pozycji tego mającego oczy na dole – opacznie przyjmuje się, że to Pan ma wszystko odwrotnie. Ale jest dokładnie na odwrót: to my mamy wszystko na opak, a z powodu tego, że stanęliśmy na rękach, Chrystus stawia wszystko na głowie, żeby stanęło na nogach. Sytuacja dość idiotyczna dla nas, po ateistycznemu przyjmujących jedynie wielkość Boga, kiedy stajemy przed Bogiem Wcielonym, który twarz ma niżej od naszej. Oczy z trudem wytrzymują ten widok, za to uszy mogą posłyszeć, jak Jego usta znajdujące się w tej niekomfortowej okoliczności bycia „na górze” przepowiadają błogosławieństwa, które wydały się nam przekleństwami, i przekleństwa, w których upatrywaliśmy szczęścia. To nie tylko nawracanie człowieka, ale i odwracanie diabła ogonem, tak żeby nie kąsał naszych uszu; tem samem: „uszy do góry” (Jerzy Waldorff)!

Zamiast pychy – pokora, zamiast faryzejskiej gimnastyki duszy – prostota, zamiast dorosłości – dziecięctwo, a dokładniej: synostwo. Jak w rodzinie postawionej na głowie dzieci zamieniają się rolami z rodzicami, tak właśnie Adam Rajski zapożądał być Bogiem Ojcem, choć zrodzony z Niego miał stać się Synem, a w ten sposób Bogiem. Kazał św. Leon Wielki o nim, że „niebacznie i nieszczęśnie uwierzył zawistnemu zwodzicielowi i, podszeptom pychy jego dając ucho, pozostawione sobie pole do wzrastania we czci chciał raczej zagrabić, niż zasłużyć na nią”. Dlatego drugi Adam wywrócił wszystko na właściwą stronę: „gdyby bowiem On nie zstąpił do nas w tym uniżeniu, nikt nie zdołałby wznieść się do Niego przez jakąkolwiek swoją zasługę. Niechaj tu mądrość ludzka nie zaślepia serc powołanych”.

Zatym: nogi do góry! Poddaj się i uśmiechnij.

Sławomir Zatwardnicki