Archiwum kategorii: Autorzy

Maryja Dziewica. Problem historyczny braci Jezusa według ks. Johna Meiera

Autor niniejszego wpisu nie bierze żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w nim materiałów, informacji i wniosków. Każdy zaznajamia się z tekstem na swoją własną odpowiedzialność. Autor referuje jedynie poglądy znanego badacza i tylko w niektórych momentach uzupełnia je o inne wiadomości.

KSIĄDZ JOHN MEIER

Ludzie, którzy za życia przechodzą do historii są czymś niezmiernie rzadkim. Ludzie, którzy potrafią być obiektywni i w swoich badaniach nie bronić stronnictwa, partii, czy też religii, którą reprezentują, praktycznie nie istnieją.

Benedykt XVI stwierdził:

J. P. Meier, „A marginal Jew. Rethinking the historical Jesus”, Doubleday 1991. To wielotomowe dzieło amerykańskiego jezuity jest pod wieloma względami modelowym przykładem egzegezy historyczno – krytycznej: ukazane zostały w nim zarówno jej znaczenie, jak i granice (Joseph Ratzinger, „Jezus z Nazaretu”, Kraków 2007, s. 293).

Ksiądz Meier oczywiście nie jest jezuitą, być może papież pomylił go z innym genialnym amerykańskim biblistą J. A. Fitzmyerem SJ, któremu także należałyby się słowa uznania. Ks. Meier chętnie wybaczył błąd Benedykta XVI, mówiąc:

Byłem głęboko wzruszony, gdy przeczytałem, że papież Benedykt łaskawie włączył „Marginalnego Żyda” do najważniejszych ostatnich książek o Jezusie. Jeszcze bardziej poruszający jest fakt, że wymienił mnie wśród egzegetów, którzy zawsze byli dla mnie przedstawicielami tego, czym katoliccy badacze Nowego Testamentu powinni być: ludźmi, którzy postrzegają życie wiary i życie intelektu, jako dwie spójne części większej całości, a nie jako dwie konkurujące ze sobą, wrogie siły (cyt. za: Michael O. Garvey,  „A papal mistake gladly forgiven”, University of Notre Dame [dostęp: maj 2007], http://lumen.nd.edu/2007_05/Apapalmistakegladlyforgiven.shtml).

Inny badacz Jezusa historycznego Hyam Maccoby – znany w Polsce z głośnych publikacji: Jezus i żydowska walka wyzwoleńcza oraz Kowal mitu. Święty Paweł i wynalazek chrześcijaństwa – zdumiony, po pierwszym tomie pracy Jezus. Marginalny Żyd, napisał:

Najbardziej zaskakujące w książce Johna P. Meiera o Jezusie jest to, że została napisana z Imprimatur Kościoła katolickiego. Bo jest to książka napisana przez autora, który sam będąc księdzem katolickim, zastanawia się nad historyczną kwestią Maryi, jej wieczystym dziewictwem, narodzinami Jezusa w Betlejem w żłobie z udziałem Trzech Króli oraz wieloma innymi cenionymi przekonaniami Kościoła. Można się zastanawiać, jak wiele obrazoburczych rewelacji zobaczymy w drugim tomie tej pracy (H. Maccoby,  „A Marginal Jew: Rethinking the Historical Jesus, by John P. Meier”, Commentary [dostęp: kwiecień 1992], http://www.commentarymagazine.com/article/a-marginal-jew-rethinking-the-historical-jesus-by-john-p-meier/ ).

Ks. Meier chciał napisać obiektywną publikację o Jezusie, którą mógłby przeczytać katolik, protestant, Żyd czy też ateista, a w tym celu musiał zadawać pytania i udzielać na nie odpowiedzi nie zgodnie z konfesyjną wizją Kościoła, którego jest przedstawicielem, lecz z pozycji chłodnego obiektywizmu historyka. Zdumienie badacza żydowskiego jest więc niejako potwierdzeniem tego, że zamiar napisania książki o Jezusie, którą mógłby zaakceptować ateista, Żyd i chrześcijanin udał się wyśmienicie.

Jaki więc obraz Jezusa wyłania się z pracy badacza? Po przedstawieniu schematu tego obrazu zaznajomimy się z najbardziej kontrowersyjną tezą księdza, albowiem – według niego – najbardziej prawdopodobna jest opinia, że bracia i siostry Jezusa byli Jego naturalnym rodzeństwem.

I) Problem braci Jezusa w pismach wczesnych ojców Kościoła i w Nowym Testamencie

a) Ogólna charakterystyka Jezusa w ujęciu ks. Meiera

W pierwszym tomie swojej monumentalnej pracy ks. Meier zajmuje się życiem Jezusa ze szczególnym uwzględnieniem problematyki Jego rodzeństwa. Uczony zdecydowanie stwierdza, że istnienie historycznej postaci Jezusa jest obecnie uważane za pewne. Wystarczającym do tego świadectwem jest wzmianka u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, która – choć zdradza rękę chrześcijańskiego interpolatora – daje nam ważną informację o Jego rzeczywistym istnieniu. Pomimo tak ubogiego zewnętrznego poświadczenia w źródłach, które – według badacza – jest cechą charakterystyczną nawet dla tak wielkich postaci, jak np. Aleksander Wielki, teorie o mityczności Nazarejczyka można odłożyć do lamusa.

Jezus nie był buntownikiem, ani też nie zamierzał w swoim świecie zmieniać nieznośnych warunków bytu poprzez zmiany społeczne. Choć dystrybucja dóbr materialnych daleka była od sprawiedliwości, to nie odznaczała się ona jakimś wyjątkowym bezprawiem na tle palestyńskich, rzymskich, czy też mezopotamskich standardów.

Nazarejczyk dorastał i żył w miarę spokojnych czasach. Mimo niepokojów politycznych i religijnych w Galilei nie stacjonowały legiony rzymskie, ponieważ prowincja była zarządzana przez marionetkowego władcę: Heroda Antypasa. Jak na ówczesne warunki Jezus nie był biedny; gdyby zechciał, mógłby kontynuować karierę cieśli i bogacić się. Prawdopodobnie nigdy nie był żonaty, a później został celibatariuszem. Jezus zgodził się z przesłaniem apokaliptycznego proroka Jana Chrzciciela i przyjął chrzest z jego rąk, a następnie został jego uczniem. Po pewnym czasie odłączył się od Jana i rozpoczął samodzielną działalność wędrownego kaznodziei – egzorcysty. Powołał dwunastu jako profetyczny znak dla Izraela, którego wezwał do nawrócenia i odnowy moralnej.

Kobiety odgrywały bardzo dużą rolę w Jego ruchu i traktowane były na równi z Jego uczniami. Ks. Meier twierdzi, że nie były one nazywane uczniami, ponieważ w języku hebrajskim i aramejskim nie ma odpowiednika dla „kobiety ucznia”. Jezus zabronił rozwodów, ale właściwie nie wiemy dlaczego; ksiądz wyraża przypuszczenie, iż Nazarejczyk mógł być wrażliwy na sytuacje kobiet w społeczeństwie żydowskim.

Nie było konfliktów pomiędzy Jezusem a faryzeuszami; antagonistyczne debaty z nimi zostały zmyślone przez chrześcijan drugiej generacji i nie są historyczne. Samego Jezusa bardzo interesowała interpretacja Tory, jednak dla pierwszego pokolenia chrześcijan nawróconych z pogaństwa, debaty te były mało interesujące i zrozumiałe, dlatego też nie zostały utrwalone i zapisane, a przez to przepadły dla historii. Jezus nie widział żadnego zła w etyce i prawie żydowskim. Głównym przesłaniem Jezusa była miłość, miłosierdzie, troska o ubogich, życzliwość oraz zakaz odwetu – co czyni Go wyjątkowym na tle konkurentów. Wielu ludzi mu współczesnych uważała Go za cudotwórcę.

Jezus nie głosił, iż jest Mesjaszem Dawidowym. Nie rozumiał swojej śmierci jako ofiary za grzechy ludzkości. Nie uważał siebie za Boga. Chciał zmienić judaizm, a nie tworzyć nowej religii pozostającej poza jego obrębem. Jezus uważał, że obecny porządek zmierza do apokaliptycznego końca. Jezus, który nie przewiduje, iż znalazł się w czasach ostatecznych, a świat znalazł się u progu Nowej Ery – nie jest Jezusem historycznym.

b) Bracia Jezusa. Świadectwa nieanonimowe

Ks. Meier odnotowuje, że kwestia dziewictwa Maryi na przestrzeni pierwszych czterech wieków nie była jednolita. Istniało wiele poglądów na ten temat, a nikt nie był ekskomunikowany za zajmowanie jakiegokolwiek stanowiska w tej sprawie. Ks. Meier podkreśla, że Hegezyp, Tertulian i św. Ireneusz uważali, że bracia Jezusa byli Jego braćmi rodzonymi. Odnosząc się do Hegezypa ks. Meier stwierdza:

Jego świadectwa, o nauczaniu biskupów w wielkich miastach Cesarstwa Rzymskiego, są wysoko cenione przez obrońców tradycyjnej eklezjologii katolickiej. Jednak jego obrońcy zwykle milczą, gdy chodzi o wzmianki o braciach Jezusa (s. 329).

Dlaczego tak ważne są ustalenia ks. Meiera, w których odnosi się do Hegezypa? Powodują one zupełnie inna perspektywę postrzegania późniejszego uzasadnienia i pomysłu św. Hieronima na to, że bracia Jezusa to tak naprawdę Jego kuzyni: argumenty te stały się niewiarygodne. Św. Hieronim uważał bowiem, że greckie adelphos (brat) może oznaczać kuzyna. Ks. Meier postanowił ustalić, co miał do powiedzenia, w tej sprawie ojciec Kościoła z II w. po Chr.

W „Historii Kościoła” Euzebiusza (2, 23, 4), Hegezyp odnosi się do „brata Pańskiego” [ho adelphos tou kyriou] Jakuba, który był nazywany przez wszystkich „Sprawiedliwym”. Podczas opisu męczeństwa tegoż „Jakuba Sprawiedliwego” (czyli Jakuba nazywa „bratem Pańskim” zarówno Paweł, jak i Hegezyp) Hegezyp wspomina również „wujka” i „kuzyna” (anepsion!) Jezusa (4, 22, 4). Hegezyp jest więc zdolny do precyzyjnego odróżniania pomiędzy bratem, wujkiem a kuzynem Jezusa (s. 329).

Św. Hieronim wskazał Septuagintę (LXX) jako przykład przekładu z języka hebrajskiego i aramejskiego, w którym nie ma odpowiednika słowa kuzyn. Hebrajskie `ah lub równoważne mu aramejskie `aha miałoby wskazywać na ten związek. Słabość argumentów św. Hieronima ks. Meier obnażył również (a może przede wszystkim!), gdy przeszedł do analiz Listów św. Pawła. W Liście do Galatów (1, 19) św. Paweł pisze o Jakubie bracie Pańskim (iakobon ton adelphon tuo kyriou), a w 1 Kor 9, 5 wzmiankuje o braciach Pańskich (hoi adelphoi tou kyrion). Ks. Meier stwierdza, że św. Paweł odnosi się do ludzi, których zna osobiście i którzy wciąż żyją i działają w Kościele w czasie, w którym on o nich pisze. Tworzy więc na własną rękę, bez presji ustalonej tradycji lub wzoru. Św. Paweł odnosi się do tych ludzi jak do braci – nie kuzynów. Ważną konkluzją ks. Meiera jest jego myśl, że nie było lepszego odpowiednika greckiego dla kuzyna w Nowym Testamencie, jak anepsios, które było znane w Kościołach Pawłowych, ponieważ występuje w Kol 4, 10 (s. 326). O ile można – z wielką trudnością! – utrzymywać tezę, że ewangeliści przekładając jakieś teksty aramejskie na język grecki (koine) mogli oddać słowo kuzyn jako brat, to przecież św. Paweł nie tłumaczył tekstów, lecz pisał je od razu w języku greckim. Ks. Meier rozważał wszystkie możliwości, włącznie z argumentem, że wyrażenie brat Pański było używane w przenośni, ale odrzucił również i tę możliwość:

Cała teoria wczesnego rozwoju chrześcijaństwa, która twierdzi, że język aramejski dopiero został zastąpiony na późniejszym etapie przez Grekę, ignoruje istnienie Żydów chrześcijan, którzy mówili tylko po grecku w Jerozolimie i współuczestniczyli w budowie Kościoła od samego początku (helleniści w Dz 6). Przypuszczalnie ci chrześcijańscy Żydzi w Jerozolimie, bez wątpienia znali Jakuba i innych „braci Pana” osobiście, a nazywali ich „hoi adelphoi tou kyriou” („bracia Pańscy”), a nie „hoi anepsioi tou kyriou” („kuzyni Pańscy”). Ich użycie nie powstało po pewnym czasie szanowanego aramejskiego sposobu wysławiania się, aby dopiero z czasem stać się czymś stałym i tradycyjnym (s. 326).

Wnioski te można potwierdzić, odwołując się do świadectwa historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, który opisał Jakuba i Jezusa niezależnie od św. Pawła. W Starożytnościach żydowskich Józef pisze o Jakubie, bracie Jezusa, zwanego Chrystusem (Ant 20, 200). Przez fakt, że Flawiusz nazwał go bratem Jezusa, a nie Pana, wskazał kierunek księdzu do wysnucia ważnego i istotnego wniosku, że nie był to niezmienny tytuł, który wykluczałby jakieś dokładniejsze objaśnienie (s. 327).

Ks. Meier wspomniał również o teorii Epifaniusza, który utrzymywał, że bracia i siostry Jezusa, to Jego rodzeństwo przyrodnie. Hipotezę tę wydaje się wspierać napisana w II w. po Chr. Protoewangelia Jakuba. Ksiądz określił to Pismo jako szaloną i zarazem pomysłową opowieść ludową, która jest skandalicznie niedokładna w kwestii zwyczajów żydowskich… jest to rozwiązanie wymyślone po fakcie, aby wesprzeć nową ideę wieczystego dziewictwa Maryi, która nie była powszechnie nauczana, aż do drugiej połowy wieku IV (s. 324).

Ks. Meier postanowił również dokładnie przyjrzeć się przykładom św. Hieronima, by w końcu dojść do wniosku, że wiele fragmentów, w których w rzeczywistości `ah oznacza kuzyna, jest bardzo mało – być może tylko jeden (s. 325). Ten przykład można znaleźć w 1 Krn 23, 22. Wyrażenie przetłumaczone tutaj jako krewni jest odpowiednikiem hebrajskiego `aha; w LXX zostało to oddane jako adelphoi (dosł. bracia). Z poprzedniego wersetu wynika, że Eleazar i Kisz są synami Machliego, co właściwie oznacza, że córki Eleazara poślubiły kuzynów. To, że osoby te są kuzynami wynika bezpośrednio z tekstu! Ks. Meier konstatuje:

Nie ma takiego wyjaśnienia w tekstach Nowego Testamentu dotyczących braci Jezusa. Jest wręcz przeciwnie, regularność, z jaką bracia Jezusa są utożsamiani z Matką, sprawia dokładnie przeciwne wrażenie (s.325).

c) Świadectwa anonimowe

– Ewangelia według św. Marka

Tutaj po raz pierwszy spotykamy się z imieniem Matki Jezusa – Maryja. Nazwy tej nie przekazały najstarsze warstwy tradycji (Q, proto – Paweł). Sam fakt rodzeństwa mamy dobrze potwierdzony: Jakub jest wspomniany przez niezależnego historyka Flawiusza i Apostoła Pawła, który również nadmienia, że Jezus miał więcej braci, a św. Marek podaje nam ich imiona.

Czy Maryja z Nazaretu pojawia się w tej Ewangelii jedynie w towarzystwie braci Jezusa? Tak! Maryja w najstarszym przekazie synoptycznym zawsze występuje wraz z braćmi Jezusa. Postanawia ona wraz z nimi i siostrami Jezusa powstrzymać Go, albowiem Rodzina doszła do wniosku, iż Nazarejczyk odszedł od zmysłów (Mk 3, 21). Tradycyjna egzegeza tłumaczy, iż są to kuzyni, jednak możliwość taką można wykluczyć, gdyby bowiem Maryja chciała powstrzymać Jezusa za pomocą autorytetu dalszej rodziny, to po co trudziłaby na wyprawę z Nazaretu do Kafarnaum wszystkich kuzynów Jezusa, a nawet kuzynki (Mk 3, 32), pomijając wujostwo Jezusa, które w tej sytuacji, znając zwyczaje żydowskie, miałoby kluczowe znaczenie. Jeśli natomiast weźmiemy pod uwagę, iż były to siostry Jezusa, to ich obecność jest jak najbardziej zrozumiała, albowiem Nazarejczyk jako pierworodny powinien zadbać o ich posag. Zaniepokojone o swoją przyszłość, pojawiają się wraz z Matką i braćmi, by wyjaśnić sytuację, ponieważ głowa Rodziny (pierworodny) opuścił ich, a w patriarchalnym społeczeństwie to właśnie On powinien przejąć obowiązki Józefa. Obecność sióstr Jezusa właściwie wyklucza możliwość, iż w tej perykopie mogło chodzić św. Markowi o kuzynostwo. O ile wydaje się już dziwna podróż wszystkich kuzynów Jezusa z Maryją do Kafarnaum, to dodatkowo jeszcze obecność kuzynek – bez ich rodziców –  uczyniłaby to opowiadanie całkowicie niezrozumiałym.

W Ewangelii św. Marka występuje kobieta Maria, określana jako matka Jakuba i Jozesa:

1. Czyż nie jest to ów cieśla, syn Marii, i brat Jakuba, i Jozesa, i Judy,i Szymona ( Mk 6, 3 ).

2. Były też niewiasty, które się przypatrywały z daleka, między nimi Maria Magdalena i Maria, Matka Jakuba Mniejszego, i Jozesa i Salome ( Mk 15, 40 ).

3. Ale Maria Magdalena i Maria, matka Jozesa, przyglądały się, gdzie go złożono ( Mk 15, 47 ).

4. A gdy minął sabat, Maria Magdalena i Maria Jakubowa, i Salome nakupiły wonności ( Mk 16, 1 ).

W części manuskryptów oraz rękopisach pochodzących z tradycji syryjskiej przed imieniem „Jozesa” umieszczony jest rodzajnik he, co mogłoby sugerować, że są tam wymienione nie trzy, a cztery kobiety. Świadectwa, wspierające lekcję z rodzajnikiem nie znajdują potwierdzenia w najważniejszych kodeksach, a lista niewiast z Mk 15, 40 pozostawiałaby wtedy jedną z nich bez imienia, dlatego tłumaczenie Biblii Warszawskiej należy uznać za poprawne.

Bracia Jezusa w trakcie odrzucenia w Nazarecie są wymienieni w następującej kolejności:
Maria – matka Jezusa; bracia: Jakub, Jozes, Juda, Szymon.

Następnie spotykamy kobietę określaną w trojaki sposób:
1) Maria – matka Jakuba i Jozesa
2) Maria – matka Jozesa
3) Maria Jakubowa.

W pierwszym wariancie dwaj pierwsi bracia są wymienieni w takiej samej kolejności jak w Mk 6, 3, a ewangelista stwierdza, że są to synowie Marii. Później ta osoba jest nazywana matką Jozesa albo Marią Jakubową. Kontekst, jak i opis zdarzeń jednoznacznie sugeruje, że Maria odpowiadająca każdemu z tych trzech wariantów, to ta sama osoba. Nie ma żadnych powodów, aby Mk 6, 3 oddzielać od kobiety określanej jako Maria, matka Jakuba i Jozesa. Świadczy o tym zachowana poprawna kolejność braci Jezusa, a także logika: przecież gdyby św. Marek miał tu kogokolwiek innego na myśli, musiałby to wskazać w jakiś wyraźny sposób ze względu na to, że Jakub, brat Jezusa, był znany całej wspólnocie i każdy czytający ten logion, skojarzyłby dwóch wymienionych braci z rodziną Jezusa i Jego Matką. Natomiast nie ma podstaw, by utożsamiać tego Jakuba, z Jakubem, synem Alfeusza (Mk 3, 18), ponieważ Marek prawdopodobnie po to dodał do Jakuba przydomek Mniejszy, by odróżnić go od innych osób, które w jego piśmie nosiły to samo imię. Określenie Jakuba mianem Mniejszego, nie jest próbą określenia wieku lub wzrostu, lecz wskazaniem na późniejsze otwarcie się brata Jezusa na Jego orędzie, w przeciwieństwie do Jakuba, syna Alfeusza, który według św. Marka został powołany już na samym początku. Św. Marek określił Maryję jako Jego Matkę, mając na myśli Jezusa, i istotne jest pytanie: dlaczego teraz zrezygnował z tego określenia i nazwał ją matką Jakuba i Jozesa? Jezus zmartwychwstały przechodzi do innej formy egzystencji, zatem za powodami, dla których św. Marek mógł zrezygnować z takiej formy określenia Maryi, mogły stać względy teologiczne: Jakub i Jozes należą do tego eonu wobec tego Maryja nadal pozostaje ich matką. Nie można też zapominać, że cały opis kobiet patrzących na Mękę Jezusa rozgrywa się już po perykopie, w której Jezus odrzucił więzy krwi na rzecz rodziny duchowej, a więc św. Marek – idąc tym torem rozumowania – mógł określić Maryję jako matkę Jakuba i Jozesa. Przecież w tym trzyczęściowym opisie, nadaje Jej miano matki Jozesa, a przecież nie oznacza to, że przestała ona być matką Jakuba. Próby wyjścia z tej sytuacji poprzez identyfikacje tej osoby z siostrą Maryi są nieprzekonujące, ponieważ nadanie imienia Maria, dwóm siostrom w jednej rodzinie, jest nieprawdopodobne. Nawet jeśli ktoś odrzuca wyżej wymieniona identyfikację, to fakt, że ona jest w ogóle możliwa, jest sam w sobie zastanawiający.

– Ewangelia według św. Mateusza

Ewangelia według św. Mateusza została poszerzona o relację z dzieciństwa Nazarejczyka. Izraelowi nie były obce mity dzieciństwa (Noe, Melchizedek, Mojżesz), które dotyczyły przeszłych bohaterów ich historii i religii, tym bardziej zasługiwał na nie chrześcijański bohater eschatologiczny królewskiego profetyzmu zbawienia – Jezus z Nazaretu. Jednak włączenie takiej relacji w tekst Ewangelii, musiało spowodować opuszczenie wzmianki zanotowanej przez św. Marka o tym, że Rodzina Jezusa myślała o Nim, jako o Osobie niespełna rozumu. Z pierwotnej relacji najstarszego synoptyka wynika, że Maryja nie miała żadnej szczególnej przed wiedzy dotyczącej Jezusa. Nic u św. Marka nie wskazuje, aby Rodzina Nazarejczyka była wcześniej odwiedzana przez rzesze anielskie, czy to w wizjach rzeczywistych, czy też sennych, ewentualnie akustycznych, albowiem wtedy raczej ucieszyłaby się ona z faktu, że Jej Syn wreszcie podjął prorockie przeznaczenie, a nie stawiałaby Mu kolejnych trudności i posądzała o utratę zmysłów.

Samo odrzucenie w Nazarecie jednak św. Mateusz zachował, nadając mu następującą formę:

Czyż nie jest to syn cieśli? Czyż matce jego nie jest na imię Maria, a braciom jego Jakub, Józef, Szymon, i Juda? A siostry jego, czyż nie są wszystkie u nas? (Mt 13, 55 – 56).

Bracia i siostry Jezusa są tu zestawieni z Jego ojcem i Matką. Czytelnik nie odnosi wrażenia, aby chodziło w tym wypadku o kuzynów: dlaczego bowiem nie wymieniono ich rodziców, a tylko rodziców Jezusa? – nic nie uprawnia do takiego wniosku: ojciec, matka, bracia i siostry – to Rodzina Jezusa.

Św. Mateusz wyjaśnia, skąd mogli wziąć się liczni domownicy Nazarejczyka:

A gdy Józef obudził się ze snu, uczynił tak, jak mu rozkazał anioł Pański i przyjął żonę swoją. Ale nie obcował z nią, dopóki nie powiła syna, i nadał mu imię Jezus (Mt 1, 24 – 25).

 – Ewangelia według św. Łukasza

Św. Łukasz działa wg schematu pierwszego synoptyka. Ewangelia Dzieciństwa także na nim wymusza pominięcie wzmianki o oskarżeniu Jezusa o szaleństwo. Niemniej jednak św. Łukasz określa Jezusa jako pierworodnego Syna Maryi, co sugeruje, że Nazarejczyk miał rodzeństwo.

Przeciwko tej interpretacji bardzo często jest wysuwany argument, że jedna z inskrypcji nagrobnych, także zawiera takie określenie dziecka, pomimo iż kobieta ta zmarła przy jego połogu i już dzieci nie miała. Oto treść wzmiankowanej inskrypcji:

Ten grób to grób Arsinoe, przechodniu…Przeznaczenie przywiodło mnie w bólach porodowych przy powiciu mego pierwszego dziecka do kresu życia…Ten grobowiec kryje w swym wnętrzu moje ciało, ale dusza moja uleciała do świata sprawiedliwych. Epitafium Arsinoe. Rok 25, 2 miesiąca Mechir [28 stycznia 5 r. p. n. e. ?] (J. Meleze – Modrzejewski, „Żydzi nad Nilem”, przeł. Joanna Olkiewicz, Kraków 2000, s. 168).

Z niczym takim się u ewangelisty nie spotykamy: Maryja cieszy się dobrym zdrowiem, a sam św. Łukasz nadmienia, że znalazła się ona wraz z braćmi Jezusa w Jerozolimie i uczestniczyła w radosnych i ekstatycznych początkach chrześcijaństwa (Dz 1, 14). Wyżej wzmiankowane epitafium nie jest w stanie nam w niczym pomóc, albowiem mianem pierworodnego określano przede wszystkim dziecko przychodzące jako pierwsze w licznych rodzinach. Biorąc pod uwagę, że w trakcie redagowania Ewangelii św. Łukasza istniała tylko Ewangelia św. Marka, to takie określenie musiało być rozumiane jednoznacznie. Jeśli św. Łukasz chciałby w sposób bezsprzeczny zaprzeczyć tradycji Markowej, to wtedy mógłby użyć zamiast słowa prototokos (pierwszy urodzony), określenia znanego przecież w Nowym Testamencie, a zarazem bardzo precyzyjnego – monogenes ( jedyny urodzony; zob. J 3, 16 ).

Często apologeci dziewictwa Maryi powołują się na tekst Łk 2, 41 i argument nieobecność rodzeństwa Jezusa w trakcie opisywanej przez św. Łukasza pielgrzymki do Jerozolimy z okazji Pesach (Łk 2, 39 – 52). Należy jednak wziąć pod uwagę, że nie wiemy, czy przed braćmi Jezusa nie urodziły się Jego siostry, a nie miały one przecież obowiązku pielgrzymkowego. Rodzeństwo posiadali zarówno Józef, jak i Maryja, a biorąc pod uwagę ówczesne zwyczaje: to miałyby one godziwą opiekę podczas nieobecności rodziców. Poza tym bardziej jest prawdopodobne, że Rodzice stracili Jezusa „z oczu”, ponieważ zajmowali się innymi dziećmi (młodszymi). Większa gromadka dzieci mogłaby spowodować taką niefrasobliwość. Maryja właśnie w tej Ewangelii – pomijając wartość historyczną tej relacji! – odbywa podróż z Nazaretu do Betlejem, w końcowym stadium ciąży, a zaraz po porodzie udaje się do Jerozolimy, aby poddać się rytuałowi oczyszczenia. Jak wynika z narracji Łukasza, pomimo karmienia piersią kilkumiesięcznego Jezuska, Maryja w najlepsze pielgrzymuje na Święto Paschy (Łk 2, 41). Mówimy przecież o skończonej odległości pomiędzy Nazaretem a Jerozolimą, a jest ona podobna do tej, jaka istnieje pomiędzy Krakowem a Zakopanem. Pątników chętnie nocowano w okolicznych domostwach i jeśli omijano tereny Samarytan, to taka podróż nie była żadną uciążliwością, nawet dla licznej rodziny. Poza tym to nie rodzeństwo Jezusa jest w centrum uwagi tej perykopy, a budzenie się powołania młodego Nazarejczyka.

– Ewangelia według św. Jana

Ewangelia św. Jana w trzech miejscach odnosi się do rozważanej kwestii. Po raz pierwszy, w tej Ewangelii, spotykamy braci Jezusa wraz z Jego Matką na weselu w Kanie Galilejskiej (J 2, 1 – 12). Na uroczystości tej przebywa również Nazarejczyk wraz ze swoimi uczniami. Maryja prosi wtedy swojego Syna o cud, a On odpowiada jej słynnym: Quid mihi tibi est, mulier? (Czego chcesz ode Mnie, Niewiasto?).

Ben – Chorin czyni w związku z tym następującą uwagę: „ Jeśli któreś ze słów Jezusa są autentyczne, to zapewne te twarde i tak jawnie nieuzasadnione słowa karcące matkę, którą publicznie kompromituje, gdyż kto miałby takie słowa zmyślić?” (cyt. za: W. Fricke, „Ukrzyżowany w majestacie prawa: osoba i proces Jezusa z Galilei”, Uraeus 1996, s. 101).

Chociaż tradycja Janowa nie powołuje się na synoptyczne odrzucenie rodzinnych więzów krwi na rzecz duchowej rodziny słuchaczy z Kafarnaum, to jednak charakter zwrotów Jezusa do Matki, wydaje się być z tą tradycją zbieżny: Jezus nie nazywa Maryi Matką, a stosuje do niej określenie identyczne z tym, które używa u św. Jana na oznaczenie Samarytanki (J 4, 21), czy też w tradycji synoptycznej na rzecz obcej, uzdrawianej kobiety (Łk 13, 12). W dialogu tym czuć rezerwę i daleko posunięty dystans pomiędzy obiema postaciami: Maryja oddana ziemskim sprawom i Jezus oddany niebiańskiemu posłannictwu. Sytuacja zatem w rodzinnym domu Jezusa była pełna napięć – również pomiędzy rodzeństwem, zanim zaakceptowało ono posłannictwo swojego krewnego:

Rzekli więc do niego bracia jego: Odejdź stąd i idź do Judei, żeby uczniowie twoi widzieli dzieła, które czynisz. Nikt bowiem nic w skrytości nie czyni, jeśli chce być znany. Skoro takie rzeczy czynisz, daj się poznać światu. Bo nawet bracia jego nie wierzyli w niego. Wtedy Jezus powiedział do nich: Czas mój jeszcze nie nadszedł, lecz dla was zawsze jest właściwa pora. Świat nie może was nienawidzić, lecz mnie nienawidzi, ponieważ Ja świadczę o nim, że czyny jego są złe. Wy idźcie na to święto; Ja jeszcze nie pójdę na to święto, ponieważ mój czas jeszcze się nie wypełnił. To im powiedział i pozostał w Galilei. A gdy bracia poszli na święto, wtedy i On poszedł, nie jawnie, lecz jakby po kryjomu (J 7, 1 – 10).

Jezus pielgrzymuje zatem do Jerozolimy nie z własną rodziną (rodzeństwem), ale niejako na swoją rękę. Z tekstu wyraźnie wynika, że bracia Jezusa mieszkają wraz z Nim w jednym domu, a wcześniej wielokrotnie pielgrzymowali wspólnie do Świątyni.

Tradycja Janowa zna również niewiarę braci Jezusa w Jego misję, a Nazarejczyk właśnie z tą wiarą w siebie wiąże zbawienie.

A to jest wola Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w niego, miał żywot wieczny, a Ja go wzbudzę w dniu ostatecznym (J 6, 40).

Dlatego też na Krzyżu powierza swoją Matkę umiłowanemu uczniowi, a nie pozostawia Jej braciom nie wierzącym w Niego (J 19, 25 – 27). W tradycji żydowskiej apostaci – a takimi są bracia Jezusa w Jego oczach – nie mogli godnie wypełniać swoich obowiązków, zwłaszcza wobec Matki, o której zbawienie Syn miał obowiązek zadbać.

Ewangelia według św. Jana podaje nam zupełnie inną niż synoptyczna listę niewiast pod Krzyżem:

A stały pod krzyżem Jezusa matka jego i siostra matki jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena (J 19, 25).

Św. Jan jest pod tym względem zadziwiający, ponieważ ani razu w swojej Ewangelii nie nazywa Matki Jezusa Marią, a w tej sekwencji wręcz przeczy tradycji synoptycznej identyfikując to imię z Jej siostrą. Czy zatem w jednym domu dwie siostry, mogły zostać obdarzone jednakowym imieniem? Nie można wykluczyć, że taki przypadek nastąpił w jakiejś żydowskiej rodzinie: wśród ludów semickich, a zdarza się to często do tej pory w wielodzietnych rodzinach muzułmańskich, roi się od rodzeństwa noszącego to samo imię. Bliżej naszych czasów, w trakcie Wojny Sukcesyjnej Austriackiej (1741 – 1748), na przeciw siebie stanęły dwie siostry: Maria Józefa i Maria Amelia – przykłady takie można mnożyć.

Zredagowana około II wieku Ewangelia Filipa zdaje się wspierać zupełnie inną interpretację:

Trzy szły z Panem cały czas: Maryja, Jego matka, Jego siostra i Maria Magdalena – ta, którą nazywano Jego towarzyszką. Zatem były trzy Marie – Jego matka, Jego siostra i Jego towarzyszka (Ewangelia Filipa 32).

Według tej tradycji za Jezusem szła: Jego Matka, Jego siostra i ulubiona uczennica Maria Magdalena.

Biorąc pod uwagę przepaść czasu dzielącą relację św. Marka od relacji św. Jana, skłonni bylibyśmy uznać z góry, że narracja św. Jana nie ma żadnej wartości historycznej i poznawczej w porównaniu z najstarszym synoptykiem. Byłby to wszakże osąd nie do końca sprawiedliwy. Przypuszcza się bowiem, że św. Jan redagując swoją tajemniczą Ewangelię oparł się na bardzo wczesnym i zaginionym źródle, tj. Ewangelii Znaków, która była pismem niezależnym od tradycji synoptycznej. Nieoczekiwanie wsparł św. Jana Hegezyp, donosząc:

A po męczeństwie Jakuba Sprawiedliwego… został biskupem ustanowiony Szymon, syn stryja Chrystusowego, Kleofasa (HE 4, 22, 8).

Zatem mąż siostry Maryi, niejaki Kleofas, spłodził Szymona, kuzyna Jezusa, który został następcą Jakuba, brata Jezusa, po jego męczeńskiej śmierci.

Otóż pierwszy był Jakub, zwany bratem Pańskim, drugi po nim był Szymon (HE 4, 5, 3).

I teraz następuje kluczowy dla naszych rozważań fragment. Jak zapewne każdy zauważył, Hegezyp precyzyjnie określił pokrewieństwo Szymona i czy w takim razie nazywał on go kuzynem, czy też bratem Pańskim?

I oto wszyscy jednomyślnie oświadczyli, że Szymon, syn Kleofasa, o którym wspomina również Ewangelia, godzien jest otrzymać stolicę tamtejszego zgromadzenia; miał on być KUZYNEM ZBAWICIELA, Hegezyp bowiem opowiada, iż Kleofas, był bratem Józefa (HE 3, 11, 1).

Zagadka wydaje się być rozwiązana: Maria jest nazywana siostrą Matki Jezusa, ponieważ kobieta o tym imieniu została żoną brata Józefa, nazywanego przez św. Jana i Hegezypa – Kleofasem, dlatego też – prawdopodobnie – mogła nosić to samo imię, a Szymon w tym układzie jest kuzynem Jezusa ze strony Jego przybranego ojca Józefa.

Niektórzy apologeci Dziewictwa Maryi uważają, że Jakub Sprawiedliwy, zwany bratem Pańskim jest synem Marii i Alfeusza, który ma być identyczny z Kleofasem. Jak widać taka identyfikacja nie jest możliwa, nigdy Alfeusz nie jest nazywany Kleofasem i vice versa; Euzebiusz, za Hegezypem, nazywa Jakuba bratem Jezusa i synem Józefa, a Szymona nazywa kuzynem Jezusa i synem Kleofasa.

Dzięki Ewangelii św. Jana oraz relacji Hegezypa wzrosło prawdopodobieństwo, że synoptyczna kobieta – Maria matka Jakuba i Jozesa, to również Matka Jezusa.

d) Autentyczność perykop ewangelicznych

Nie wszystkie przekazane nam historie w Ewangeliach zdarzyły się naprawdę. Ks. Meier stosuje do ustalenia autentyczności opowiadań m.in. kryterium zażenowania oraz kryterium wielokrotnego poświadczenia w źródłach, pomiędzy którymi nie zachodziła filiacja. Dlatego też konflikt pomiędzy Nazarejczykiem a Jego Rodziną ksiądz zalicza do zdarzeń, które odzwierciedlają prawdziwe relacje pomiędzy Matką i rodzeństwem a historycznym Jezusem. Umieszczenie takiej tradycji przez ewangelistów na pewno nie poprawiało wizerunku ich Mistrza, a z kolei o konflikcie zgodnie donoszą synoptycy i św. Jan.

Ewangelista Jan wprowadza symboliczną scenę ofiarowania Matki Jezusa umiłowanemu uczniowi:

A gdy Jezus ujrzał matkę i ucznia, którego miłował, stojącego przy niej, rzekł do matki: Niewiasto, oto syn twój! Potem rzekł do ucznia: Oto matka twoja! I od owej godziny wziął ją uczeń do siebie (J 19, 26 – 27).

Większość badaczy jest zgodna z tym, że nie jest to rzeczywista relacja z męki. Zupełnym nieprawdopodobieństwem jest przyjęcie założenia, że Rzymianie pozwoliliby buntownikowi rozmawiać ze swoim uczniem w trakcie egzekucji. Dowodzący żołnierz mógłby przecież założyć, że Jezus wydaje jakieś ostatnie polecenia, które mogą być wymierzone w Rzymian. Synoptycy postrzegają to wydarzenie zupełnie inaczej:

Były też niewiasty, które się przypatrywały z daleka, między nimi Maria Magdalena i Maria, matka Jakuba Mniejszego, i Jozesa, i Salome (Mk 15, 40).

Starsza warstwa trzyma zatem kobiety z daleka od miejsca egzekucji, i to jest najbardziej prawdopodobna relacja. Za stworzeniem przez św. Jana sceny pod Krzyżem, stały zapewne względy teologiczne, a nie historyczne.

Opowieść św. Łukasza, o zagubieniu się Jezusa w Świątyni, także wydaje się być częścią tworzenia zadziwiającej autobiografii Nazarejczyka. Takie opowieści odzwierciedlają prawdopodobnie jedynie wierzenia chrześcijan z końca I w. po Chr. i spotykamy je w większości biografii starożytnych ludzi; nawet sam historyk Józef Flawiusz przytacza podobny epizod ze swojego dzieciństwa, pozbawiony jednak boskiego elementu, który miał mu się przydarzyć w wieku czternastu lat.

Teolodzy utrzymują, że Maryja, nie posiadała już więcej dzieci po Jezusie, ponieważ złożyła śluby dziewictwa. Małżeństwo z Józefem było tylko formalne i nie miało na celu prokreacji. Należy od razu podkreślić, że posiadanie dzieci dla Żydówki w tamtym okresie było powodem do dumy, a ich brak był powodem hańby (Łk 1, 25). Nie znamy przypadku takiego ślubowania w Biblii hebrajskiej. Teza ta jest nie do obrony, co przyznaje również strona optująca za tradycyjnym ujęciem tego tematu:

Wprawdzie w Qumran spotykamy żyjących w stanie bezżennym, ale były to zawsze wspólnoty, a nie małżeństwa i nie można się powoływać na nie jako wzór dla Maryi i Józefa. Ich dziewicze małżeństwo to następstwo specjalnego powołania Bożego (ks. R. Bartnicki, ” Ewangelia Dziecięctwa Jezusa w aspekcie kerygmatycznym”, Śląskie Studia Historyczno – Teologiczne XIII, 1980, s. 216).

Przekładając to na język bardziej zrozumiały: duchowny chce powiedzieć, że złożenie takich ślubów byłoby po prostu cudem.

Historycy są oskarżani, że w swoich opracowaniach nie biorą pod uwagę możliwości zaistnienia cudu. Cud już z samej definicji jest najmniej prawdopodobnym zdarzeniem i historyk zawsze powinien starać się brać go pod uwagę, dopiero w sytuacji, w której nie jest w stanie w inny racjonalny sposób poradzić sobie z wytłumaczeniem jakiejś sytuacji. Dopuszczenie możliwości cudownych zdarzeń nie ułatwiłoby pracy historykom, ponieważ jak miałby pracować badacz dopuszczający ponad-naturalne zdarzenia, gdyby zetknął się z takim tekstem Tytusa Liwiusza (59 r. przed Chr. – 17 r. po Chr.):

W społeczeństwie pełnym podniecenia wskutek tak wielkiego napięcia wojennego… meldowano o wielu znakach wróżebnych. W Tarracynie piorun uderzył w Świątynię Jowisza, a w Satrykum w Świątynię Matki Matuty… Poza tym mówiono, że w Albie widziano dwa słońca, a we Fregellach jasny dzień powstał wśród nocy. Na terenie pól przynależnych do Rzymu przemówił wół. Ołtarz Neptuna w Cyrku Flaminiusza ociekał obficie krwią… We Fruzynonie przyszło na świat jagnię z głową świni, a w Syneusie wieprz z głową ludzką (Tytus Liwiusz, Dzieje Rzymu od założenia miasta, red. O. Jurewicz, Ossolineum, s. 24 – 25).

To teolog jest w zupełnie innym położeniu, ponieważ treści, które promuje są nie tylko wyrazem prawdopodobieństwa, ale tworzą podstawy wiary i ją wyjaśniają. Dlatego ks. Meier nie został potępiony za poglądy, które wyraża, a Hans Kung, teolog, został upomniany przez Kongregację Nauki i Wiary:

Pomniejszanie Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, znajdują się ponadto w innych książkach opublikowanych przez profesora H. Kunga, z niewątpliwym uszczerbkiem dla różnych istotnych prawd wiary katolickiej (na przykład dotyczących „współistotności” Chrystusa z Ojcem i Błogosławionej Dziewicy Maryi), ponieważ jest im nadawane inne znaczenie niż to, które przyjął i rozumie Kościół (Kongregacja Nauki i Wiary, Deklaracja o niektórych aspektach nauczania teologicznego profesora Hansa Kunga, Christi Ecclesia: Rzym – siedziba Świętej Kongregacji Nauki i Wiary, 15 grudnia 1975).

Za bardzo zbieżne twierdzenia ks. Meier dostaje imprimatur, a teolog, H. Kung ze swoimi poglądami musi pozostać poza Kościołem – to różnica pomiędzy twierdzeniami historycznymi a teologicznymi. Te pierwsze nie są wiążące dla teologii i dogmatyki Kościoła – warto o tym pamiętać!

II) Ks. Meier w ogniu krytyki

a) Polskie echo

W Polsce prace ks. Meiera są znane jedynie wąskiemu gronu specjalistów, do tej pory nie doczekaliśmy się polskiego wydania monografii księdza, która została opublikowana już w większości języków świata i wszędzie stała się bestsellerem. Niemniej jednak nawet w naszym kraju, ks. Meier już został zaatakowany przez Pawła Lisickiego, a zdecydowanie w jego obronie musiał  stanąć ks. Krzysztof Paczos (zob. Portal Płock, Awantura o Jezusa. Czy jest ich dwóch? [ dostęp: 19:04, 10. 02. 2014], http://www.portalplock.pl/pl/334_informacje/6230_awantura_o_jezusa_czy_jest_ich_dwoch.html). Mamy więc przedsmak tego, co może wydarzyć się, gdy poglądy ks. Meiera staną się znane szerszemu gronu czytelników.

Autor omawianego artykułu z przekąsem zauważył:

W kuluarowych komentarzach po zakończonym spotkaniu, dało się słyszeć zdumienie uczestników, ze to świecki publicysta musiał niejako bronić tradycyjnego nauczania Kościoła na temat boskości Jezusa oraz dogmatu o dziewictwie Maryi (Tamże).

Tak jakby autor artykułu nie wiedział, że ks. Meier swoje wnioski oparł na źródłach, a zatem nie mógł on kłamać tylko i wyłącznie dla dobra sprawy: jest on historykiem, ale i także chrześcijaninem. Jak mówi Katechizm kościoła katolickiego, artykuł 2486:

Kłamstwo (ponieważ jest wykroczeniem przeciw cnocie prawdomówności) jest prawdziwym wykroczeniem przeciw drugiemu człowiekowi. Dotyka jego zdolności poznawania, która jest warunkiem każdego sądu i każdej decyzji.

Jeśli zatem ks. Meier – podchodząc do tematu zapewne całkiem szczerze – doszedł do takich a nie innych wniosków, to nie można z tego powodu robić mu żadnych zarzutów, ponieważ ma on obowiązek mówić prawdę. Należy wykazać, iż myli się on w swoich wnioskach i przedstawić mu logiczną argumentację na to, że pisma Nowego Testamentu nauczają o dziewictwie Matki Bożej, a pierwsze generacje chrześcijan, których poglądy znamy z listów włączonych w skład Pisma Świętego, podkreślają ten fakt i czynią z niego ważną część ich przesłania.

b) Vittorio Messori kontra ks. Meier

Pod ogniem ostrej krytyki tezy ks. Meiera znalazły się w publikacji V. Messoriego Opinie o Maryi (Fronda 2007). Warto jednak zaznajomić się z tą krytyką, albowiem zachodzi poważna obawa, iż polemika ta osiągnęła bardzo niski poziom intelektualny, merytoryczny, a nawet zeszła – moim zdaniem – z granic dobrego smaku. Spójrzmy w jaki sposób próbuje polemizować nadworny apologeta „ortodoksów”:

`Wał ochronny jakby przełamał się. Każdy w łonie tego samego Kościoła myśli, że ma prawo do wypowiadania swego „według mnie”. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku (na tych, którzy są w moim wieku, robi wciąż wrażenie nazywać tak XX wiek), bodaj największym dziełem chrystologii historycznej, ogłoszonym natychmiast klasyką i przetłumaczonym na najważniejsze języki, była opasła praca w kilku tomach pod tytułem Jesus: a Marginal Jew, „Jezus: Żyd pospolity”. Uwaga, kim jest autor: można o nim powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że był „pospolity”. Przepisuje notę biograficzną umieszczoną na obwolucie: „John P. Meier, kapłan katolicki, wcześniej profesor Nowego Testamentu w Catholic University of America w Waszyngtonie, obecnie profesor Nowego Testamentu w Notre Dame University stanu Indiana. Były przewodniczący Catholic Biblical Association oraz redaktor naczelny przeglądu Catholic Biblical Quarterly. Prawdopodobnie najznakomitszy znawca Biblii swego pokolenia”.Może być ktoś lub coś bardziej „katolickie” i bardziej autorytatywne niż ów profesor, wielebny John P. Meier? Na tej samej obwolucie znajdują się krótkie opinie innych sław uniwersytetów oraz instytutów oficjalnie podległych Rzymowi, wyrażających swój entuzjazm. W miejscu podziękowań wyrażanych przez autora, w amerykańskim stylu, zamieszczona jest długa lista nazwisk, reprezentujących elitę znawców nauk biblijnych, nie tylko z USA. Wydanie włoskie zostało przygotowane przez wydawnictwo należące do pewnego zgromadzenia zakonnego, więc propozycja zdaje się, w sposób oczywisty, przekonująca.

Dlatego też przeraża – użyty czasownik nie wydaje mi się przesadzony – w jaki sposób ten słynny akademik Notre Dame University, ów czołowy ideolog Kościoła amerykańskiego, kończy dwadzieścia pełnych stronic, poświęconych zagadnieniu, na którym się teraz skupimy: „Jeśli – pomijając wiarę oraz sukcesywne nauczanie Kościoła – historyk czy egzegeta zostanie poproszony o wyrażenie swej opinii o Nowym Testamencie i tekstach patrystycznych, które przebadaliśmy, uznawanych zazwyczaj jako źródła historyczne, wówczas najbardziej prawdopodobną hipotezą będzie ta, że bracia i siostry Jezusa byli prawdziwymi braćmi”. A więc wewnątrz rozdziałów tego imponującego dzieła „najbardziej prawdopodobna hipoteza” przemienia się w pewność: Meier przewiduje, że w domu nazaretańskim wraz z rodzicami było przynajmniej siedmioro dzieci, jeśli nie więcej, jako owoc normalnych stosunków małżeńskich. Wisienką na owym przerażającym torcie jest kościelne imprimatur, przyznane 25 czerwca 1991 roku przez wielebnego Patricka Sheridana, wikariusza generalnego diecezji New York. Takie zdają się być przekonania klerykalnej inteligencji, która mimo wszystko, uważa się za katolicką (i uzyskuje od biskupów „sprawdzone, można drukować” lub przynajmniej pochlebne wprowadzenie), ustawiając się razem w szeregu z kolegami protestantami… Lecz co niepokoi i zaskakuje, to fakt, że bibliści i teologowie katoliccy zdają się nie pojmować prawdy oczywistej: zamiana rodziny z Nazaretu na jakąkolwiek inną, w której podejmuje się współżycie i płodzi dzieci, nie jest wcale czymś drugorzędnym i nieistotnym, jakby to była taki sobie głupotka, mogąca zainteresować jedynie jakiegoś dewota, przywiązanego do oleodruków Świętej Rodziny. Niepokoi, powtarzam, i zaskakuje, bowiem jeśli ci, o których mówi Nowy Testament, mieliby być naprawdę braćmi, zrodzonymi przez to samo łono, z którego wyszedł Jezus, nie tylko zaprzeczyłoby się całej Tradycji, lecz nadto usunęłoby się jeden z elementów fundamentu budowli, jaką jest wiara katolicka. Więcej nawet: chrześcijańska – biorąc pod uwagę, że prawosławni negowanie niepokalanej czystość Theotókos uznają za jedną z „aberracji Zachodu”, której nie są w stanie zrozumieć i która budzi w nich wstręt. A, jak powiedziałem, podobna negacja obudziłaby gniew ojców reformacji. Wreszcie sprowokowałaby, jak już gdzie nie gdzie widzieliśmy, irytację samych muzułmanów, którzy nic, tylko porwaliby za kamienie, by ukamienować bluźniercę zaprzeczającego wiecznej i całkowitej czystości Matki Jezusa, przedostatniego wielkiego Proroka, Błogosławionego, który przygotowuje drogę Mahometowi` (V. Messori, Opinie o Maryi, Apologetyka [dostęp: 13:17, 01. 06.2010], http://www.apologetyka.katolik.pl/odnowa-kosciola/forum-teologiczne/86/1327-opinie-o-maryi-rodzial-l )

V. Messori najpierw próbuje przeciwstawić wykształcenie ks. Meiera Jezusowi, który – według niego –  nie jest tak pospolity jak Żyd, którego opisuje. Następnie stara się sprowadzić problem podważania historyczności Dziewictwa Matki Jezusa jedynie do poglądu, który wyraża inteligencja katolicka, a która w przeciwieństwie do dewotów, czyli pobożnego ludu podziela pogląd protestantów. By nadać tym kalumniom jakiegoś dramatyzmu, wszyscy zostają przez niego ostrzeżeni możliwymi sankcjami (ukamienowanie) ze strony wyznawców islamu. Zapewne byłoby to rozwiązanie tej kwestii najszybsze i niewymagające jakichkolwiek argumentów merytorycznych, a zapewne w krótkim czasie doprowadziłoby to do momentu, w którym istnieliby tylko ludzie wyznający jedyny i słuszny pogląd. Na szczęście nie ma już powrotu do tych wymarzonych przez niektóre osoby czasów.

W jaki sposób V. Messori odnosi się do samych argumentów ks. Meiera?

Pierwsza wzmianka w chrześcijańskich tekstach, lecz nie apokryficznych, znajduje się ok. 160 roku u Egezypa, który dobrze znał palestyńską rzeczywistość (stamtąd pochodził i znał niektórych potomków rodziny Jezusa) i który wspomina, że przynajmniej jeden z „braci” był w rzeczywistości kuzynem. A zatem takimi mogli być i pozostali. Egezyp wyjaśnia to jednym zdaniem wtrąconym bez śladu dyskusji czy sprzeciwu, sprawiając wrażenie kogoś, kto powtarza coś, o czym wszyscy dobrze wiedzą. Przez kolejne dwa wieki, a nawet więcej, nie ma bowiem żadnych problemów, aż do ok. 380 roku, gdy pojawia się książeczka pewnego Elwidiusza, ciemnoskórego laika. Wdał on się w płomienną dysputę na temat wyższości celibatu zakonnego nad małżeństwem Wybuch fenomenu życia mniszego (niemalże jako czegoś w zastępstwie męczeństwa), po wprowadzeniu wolności przez Konstantyna, zaowocował przewartościowaniem dziewictwa i taką nieufnością wobec stosunków małżeńskich, iż wzbudziło to żywą reakcje. Pamflet Elwidiusza wpisywał się w tę polemikę i „opierał się nie na starej Tradycji, lecz na pewnej egzegezie Nowego Testamentu, całkiem pomylonej, uprawianej po dyletancku”. To słowa Blinzlera. To, do czego dążył ciemnoskóry polemista, to zbicie argumentów zwolenników wyższości dziewictwa poprzez wykazanie, że również Józef i Maryja założyli rodzinę, w której, poza Pierworodnym, mieli jeszcze wiele innych dzieci. Nie opierał się on zatem na pogłębionych tekstach wiary, ale na z góry ukierunkowanej tezie, przeznaczonej do obrony własnego stanowiska (Tamże).

Tutaj właśnie rozpoznajemy słabość argumentacji Messoriego, albowiem rzeczywiście Hegezyp odróżnia kuzyna od brata – o tym właśnie donosił ks. Meier – i Jakuba, właśnie nazwał „bratem”, a nie „kuzynem”. Przecież od Euzebiusza z Cezarei, bo to właśnie on cytuje Hegezypa, dowiadujemy się o dalszych kolejach losu rodziny brata Jezusa, Judy:

Z rodziny Pańskiej żyli jeszcze wnukowie Judy, tak zwanego brata Pańskiego według ciała (HE 3, 20, 1).

Problemu dziewictwa Matki Pana nie było w II w. po Chr., ponieważ najstarsi pisarze wczesnochrześcijańscy po prostu go nie znali. Ignacy Antiocheński i św. Justyn twierdzili jedynie, że Jezus narodził się z Dziewicy (por. Ignatius Antiochenus, Ad Ephesios 18, 2; 19, 1; Ad Smyrneos 1, 1; Justinus Martyr, Dialogus cum Tryphone 23, 3; 48, 2-3; 78, 3; 84, 1-2; 100, 3; 113, 4; 120,1). Poglądy Hegezypa na tę sprawę już znamy, a św. Ireneusz twierdził, że Jezus powstał z Maryi, która dotąd była Dziewicą (ex Maria quae adhuc erat Virgo), co wyraźnie sugeruje, iż Lyończyk zakładał jej Dziewictwo jedynie do czasu zrodzenia Zbawiciela (św. Ireneusz, Adversus hereses III 21, 10). Stanowisko to podzielał Orygenes (por. In Lucam hom. 14, 7; zob. M. Starowieyski, Mariologia Orygenesa , PSP 36, 5-29, spec. s. 13-20 [Bogurodzica Dziewica]; C. Vagaggini, Maria nelle opere di Origene, Roma 1942; H. Crouzel, La théologie mariale d’Origène, SCh 87, Paris 1962, s. 11-64). Klemens Aleksandryjski nieco rozszerzył to pojęcie, uznając dziewictwo Maryi za nie naruszone ante partum, ale też in partu, na co miała niewątpliwie wpływ literatura apokryficzna (por. Stromata VII 93, 7 – 94, 1, tłum. J. Niemirska-Pliszczyńska: Klemens Aleksandryjski, Kobierce II, Warszawa 1994, s. 295). Tymczasem – Messori – stara się wmówić czytelnikowi, że „ciemnoskóry” egzegeta Helwidiusz (kolor skóry Messori podkreślił dwukrotnie), wpadł na ten pomysł dopiero w IV wieku i polemikę z nim musiał podjąć – od niechcenia – „aryjczyk” św. Hieronim, który położył ciemnoskórego na łopatki.

Pierwszy historyk Kościoła Euzebiusz z Cezarei napisał:

Wówczas też Jakub, zwany bratem Pańskim, – bo i jego nazywano synem Józefa, Józef zaś uchodził za ojca Chrystusa, a zaślubiona mu Dziewica, zanim jeszcze zamieszkali ze sobą, znalazła się z Ducha Świętego…w stanie błogosławionym (HE 2, 1, 2).

Euzebiusz z Cezarei zatem podkreślił, że Maryja znalazła się w ciąży, zanim zamieszkała z Józefem – to właśnie odróżnia od siebie Jezusa i Jakuba: pierwszy narodził się w sposób dziewiczy, a drugi dopiero po ich wspólnym zamieszkaniu. Nic też nie wskazuje, żeby sama Maryja była stawiana przez wszystkich wczesnych ojców Kościoła za wzór postępowania dla chrześcijan. Św. Paweł w ogóle o Niej nie wspomina nadmieniając jedynie, że Jezus narodził się z Niewiasty – co nie jest zbyt odkrywcze, Tertulian wskazywał, że Jezus potępił niewierność Maryi (Tertulian, De Carne Christi VII), a Jan Chryzostom, komentując zdarzenie z Kafarnaum, stwierdził:

To co Maryja chciała uczynić, umotywowane było Jej wybujałą ambicją; pragnęła Ona pokazać zebranym ludziom swą władzę nad Synem. Nie miała jeszcze pojęcia o Jego wielkości (Jan Chryzostom, Homilia XLIV in Matt.)

Gdyby Messori poświęcił trochę swojego czasu to mógłby z łatwością odkryć, że droga Matki Jezusa z Nazaretu do Matki Boga z Efezu nie biegła w prostej linii, a czarny Helwidiusz nie był koszmarem, który pojawił się w IV wieku, a ks. Meier nie jest skandalistą, lecz wybitnym naukowcem, który w swoich dociekaniach nie kieruje się kolorem skóry, swoimi poglądami lub też swoim chciejstwem, lecz stosuje twardą metodologię historyka, która może – choć nie musi – prowadzić do wniosków, do których on sam – być może – nie chciałby dojść.

Messori wciąż podtrzymuje argumentację św. Hieronima, ale co to znaczy? Należy zaznajomić się z tokiem rozumowania starożytnego egzegety: Jakub, brat Pański jest zaliczany do Apostołów (Ga 1, 19), a jeśli słowo Apostoł odnosi się tylko do Dwunastu, to w tej grupie należy szukać Jakuba. Św. Hieronim nie próbuje go łączyć z Jakubem, synem Zebedeusza, ponieważ jak mówią Dzieje Apostolskie (12, 2), jego egzekucja nastąpiła przed wydarzeniami, o których mówi św. Paweł (Ga 1, 19). Co prowadzi go do wniosku, że Jakuba, brata Jezusa należy utożsamić z drugim Apostołem Jakubem, synem Alfeusza. Św. Hieronim łączy też dwa ważne wersety ze sobą: Czyż nie jest to ów cieśla, syn Marii, i brat Jakuba, i Jozesa (Mk 6, 3), z kobietą patrzącą na Mękę Jezusa: Marią matką Jakuba i Jozesa (Mk 15, 40). Wyprowadza z tych powiązań następujący wniosek: Jakub, brat Pański – Jakub, syn Alfeusza oraz Jakub Mniejszy to te same postacie. W końcu łączy to wszystko z kobietami wymienionymi w Ewangelii według św. Jana (19, 25), które występują tam w następującej kolejności: Matka Jezusa, siostra Matki Jezusa – Maria, żona Kleofasa i Maria Magdalena. Argumenty te przekonują go do tego, że Jakub jest synem siostry Matki Jezusa Marii, a więc jest Jego kuzynem, nie bratem. Św. Hieronim niezgodność pomiędzy synoptycznym Alfeuszem, a Janowym Kleofasem sztucznie harmonizuje twierdząc, że Kleofas to Alfeusz. Jakub jest nazywany bratem, ponieważ język hebrajski nie znał precyzyjnego określenia na oznaczenie „kuzyna” i za pomocą słowa „bracia” wyrażano różne koligacje rodzinne.

Skupmy się wstępnie na ostatnich akordach tej mętnej argumentacji. Odpowiedź jaką dał na nią polski badacz Jezusa historycznego, filolog Dariusz Kot, nie nastraja optymistycznie do takich zabiegów:

„Brak stabilności cechuje hebrajskie `ach, nie zaś greckie adelphos. Jak pisze bez owijania w bawełnę Kilmon, paleolog `posługiwanie się starotestamentalnym hebrajskim idiomem, aby interpretować kontekst nowotestamentalnej greki jest absurdem`…Powyższe analizy są imponujące: omawia się bardzo szczegółowo aż dziewięć różnych układów pokrewieństwa. I właśnie ta gruntowność w zakresie przedstawionego materiału obraca się przeciwko końcowym wnioskom – gdy tylko uświadomimy sobie, że temu bogactwu materiału ze Starego Testamentu nie towarzyszy…ani jeden przykład z Nowego…Czym można tłumaczyć, że słowa ADELPHOS zachowało swą stabilność w NT, pomimo jej utraty w tłumaczeniach ST z hebrajskiego? Zacznijmy od uświadomienia sobie, że Septuagintę i Nowy Testament rozdzielają trzy stulecia: trzy stulecia greckiego wpływu na kulturę semicką. Kilmon przede wszystkim podkreśla jednak fakt, że NT ` został napisany w grece jako swym ORYGINALNYM języku`. Greka – inaczej niż języki semickie – posiadała rozbudowane nazewnictwo na inne, niż brat relacje pokrewieństwa, w związku z czym pisząc od razu po grecku, autorzy NT mogli bez problemu używać dokładnych określeń stopnia pokrewieństwa. Gdy ktoś np. był kuzynem, nazywano go kuzynem, nie bratem (por. Kol 4, 10 gdzie w tłumaczeniu z języków semickich mielibyśmy zapewne ADELPHOS, natomiast w tekście pisanym od razu po grecku mamy dokładne ANEPSIOS, kuzyn). Podobnie ADELPHOS używany do opisu braci Jezusa, to bardzo precyzyjna greka i oznacza z tego samego łona… Podobnie jak w przypadku słów ADELPHOS i ANEPSIOS, piszący po grecku autorzy mieli klarowny wybór pomiędzy PROTOTOKOS (pierwszy urodzony) i MONOGENES (jedyny urodzony). Gdyby Jezus nie miał rodzonych braci, zostałaby użyta forma taka, jak w znanym fragmencie J 3, 16, gdzie mowa nie o Jezusie – synu Maryi, lecz o Jezusie Synu Boga: Ponieważ Bóg tak umiłował świat, że dał swego jednorodzonego (monogenh) Syna, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. W moim przekonaniu, Jezus w pismach Nowego Testamentu to jedyny Syn Boga i pierwszy z synów Marii” (D. Kot, Bracia Jezusa, Kosciol.pl [dost. 27. 06. 2006, 22:07:19], http://www.kosciol.pl/article.php/20060616100719999 ).

Świadectwa pozabiblijne też nie potwierdzają tezy jakoby braćmi Pańskimi byli kuzyni Jezusa: wspomniany już historyk żydowski, Józef Flawiusz, nazywa Jakuba, bratem Jezusa, a pierwszy historyk Kościoła Euzebiusz z Cezarei pisze w swym dziele o Jakubie, zwanym bratem Pańskim – bo i jego nazywano synem Józefa (Ant 20, 200; HE 2, 1, 2). Założenie, że funkcja Apostoła odnosi się tylko do Dwunastu, jest nie do utrzymania, ponieważ tym mianem określano św. Pawła, Barnabę, Sylasa, Andronika i Junię (Dz 14, 4. 15, 22; Rz 1, 1. 16, 7; 1 Kor 1, 1. 9, 6; 2 Kor 1, 1; Ga 1, 1) – a jeśli tak, to cała wyjściowa argumentacja św. Hieronima upada. Tym bardziej, że w świetle najnowszych badań historyczno – krytycznych prowadzonych przez profesora egzegezy Nowego Testamentu Joachima Gnilkę, wynika, że w czasach św. Pawła, a także w tradycji wczesnochrześcijańskiej Dwunastu nie nazywano Apostołami!!!

Trzeba też zwrócić uwagę na to, że w najstarszych warstwach tradycji nazywa się ich nie „dwunastu Apostołów”, lecz po prostu „Dwunastu”… Mk zawsze mówi tylko o Dwunastu. Słowo „Apostoł” występuje jedynie w 6, 30, ale nie jest ono tam jeszcze terminus technicus. Dopiero „Dzieje” Łukasza konsekwentnie rozwijają koncepcję dwunastu Apostołów (J. Gnilka, Pierwsi chrześcijanie. Źródła i początki Kościoła, Kraków 2004, s. 240).

Głównym założeniem św. Hieronima była identyfikacja Jakuba jako Apostoła, a następnie powiązanie go z Jakubem z Dwunastu – jest to błąd. Jakub Apostoł powinien być poszukiwany poza Dwunastką: zatem Jakub, syn Alfeusza nie jest Jakubem, bratem Pańskim.

Przed 383 r. nikt nigdy w pismach ojców Kościoła nie wyjaśniał tego problemu aż w tak zawiły sposób. Wszystko to świadczy jedynie o tym, że wyżej wymieniona teoria została ukształtowana tylko po to, by uprawdopodobnić Dziewictwo Maryi. Właśnie ten materiał dowodowy, świadczący o tym, że Jezus miał rodzeństwo, jest na tyle przytłaczający, iż katolicki ksiądz John Meier uczciwie przyznał, że pisma wczesnochrześcijańskie czytane jako źródła historyczne, w zwykły sposób, pomijający późniejszą tradycję, prowadzą do twierdzenia, że bracia i siostry Jezusa byli prawdziwym rodzeństwem, i że gdyby św. Paweł miał na myśli kuzyna, a nie brata, użyłby zapewne słowa „anepsios” w Liście do Galacjan i w Liście do Koryntian, zamiast „adelphos” (s. 326).

Wyraźnie już widać, że apologeci Dziewictwa Maryi coraz bardziej gubią się pod naporem faktów w swoich coraz bardziej skomplikowanych i – nie bójmy się użyć tego słowa – niedorzecznych teoriach. Messori przywołuje nową hipotezę, która ma uratować Dziewictwo Maryi oraz rozwiązać wszelkie problemy, które nasuwają się przy tradycyjnym ujęciu tego tematu:

Obecny punkt widzenia uściśla Gianfranco Ravasi. Jego ranga jako biblisty zarazem otwartego i prawowiernego nie potrzebuje potwierdzenia: „W Nowym Testamencie «bracia» oznaczają grupę ściśle określoną. Są to uczniowie związani z nazaretańskim klanem Jezusa. Tworzyli oni rodzaj szczególnej wspólnoty, mającej pełnomocnictwa do zaproponowania własnego kandydata na pierwszego biskupa Jerozolimy. W wersecie Ewangelii św. Marka 3,33 («Któż jest moją matką i [którzy] są braćmi? I spoglądając na siedzących dokoła Niego, rzekł: Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Bożą, ten Mi jest bratem, siostrą i matką») Jezus zdaje się ograniczyć ich przywileje i sprowadzić do poziomu wierności Słowu Boga. Nigdy nie są nazywani «synami Maryi», to określenie zarezerwowane dla Chrystusa. W tym świetle, bardziej niż na określenie «genealogiczne», zdanie «bracia i siostry Jezusa» wskazywałoby na grupę nacisku” (V. Messori, Tamże).

Zatem bracia Jezusa nie byliby już nawet Jego rodziną, lecz Jego uczniami, którzy w Niego nie wierzą! Cóż to za dziwni uczniowie? Hipoteza ta w świetle fragmentu Ewangelii według św. Jana jest nie do utrzymania:

Rzekli wiec do niego bracia jego: Odejdź stąd i idź do Judei, żeby i uczniowie twoi widzieli dzieła, które czynisz… Bo nawet bracia jego nie wierzyli w niego (J 7, 3. 5).

Uczniowie są tu wyraźnie oddzieleni od braci Jezusa, i ci drudzy w Niego nie wierzą – nie mogą być wobec tego Jego uczniami. W tym konkretnym przypadku może chodzić jedynie o braci cielesnych (według ciała, jak mówi Euzebiusz z Cezarei), ponieważ uczniami i duchowymi braćmi Jezusa (w myśl interpretacji synoptycznej) są wszyscy ci, którzy są posłuszni nauce Pana Jezusa. Niestety greka Nowego Testamentu jest na tyle precyzyjna, że zna ono słowo, którego użyliby ewangeliści, gdyby zdarzyli się „fałszywi bracia”, którzy udawaliby jedynie uczniów Pana – tym słowem jest określenie PSEUDADELPHOS (ψευδάδελφος).

Epilog

Protestanci określają Jakuba jako syna Maryi, i tak samo określali go starożytni ebionici. Ewangelie nic nie wspominają o poprzednim małżeństwie Józefa: jest to późniejsza legenda mająca pogodzić fakt istnienia braci Jezusa z dziewictwem Maryi. Nikt kto czytałby Nowy Testament bez uprzedniego założenia, że Maryja jest dziewicą, a Jego bracia kuzynami, nie doszedłby sam do takich wniosków.

W swojej pracy ks. Meier poddał to, oczywiście, bardziej dokładnym analizom niż można to zaprezentować w krótkim streszczeniu. W każdym bądź razie, każdy kto chciałby obecnie bronić tezy o dziewictwie Matki Jezusa, ma przed sobą bardzo trudne zadanie. Rozważania ks. Meiera są bardzo dokładne i drobiazgowe. Ksiądz wydaje się, że nie chciał pominąć w swoich dywagacjach jakiegokolwiek elementu, który mógłby przemawiać na rzecz historyczności dziewictwa Maryi.

W podsumowaniu swoich wywodów stwierdził:

W Nowym Testamencie nie ma ani jednego przykładu, gdzie w bezsprzeczny sposób „brat” oznaczałby „kuzyna”, podczas gdy istnieją liczne przypadki jego rozumienia jako „brata rodzonego” (pełnego lub przyrodniego). To jest naturalny sens adelphos u Pawła, Marka, Jana, Mateusza i Łukasza… Użycie Pawła jest szczególnie znaczące, bo… mówi o „bracie” i „braciach Pana”, jako ludziach, którzy są znanymi, cenionymi i wciąż żyjącymi w czasach, w których on o nich pisze. Jego określenie „brata” jest niezależne od szanowanej ewangelicznej kilkudziesięcioletniej tradycji… Skutkiem tego, z czysto filologicznego i historycznego punktu widzenia, najbardziej prawdopodobna jest opinia, że bracia i siostry Jezusa byli Jego rodzeństwem (s. 331 – 332).

Genealogy of the Family of Jesus

Meier, John P. A Marginal Jew: Rethinking the Historical Jesus – The Roots of the Problem and the Person. Tom I. New York: Doubleday, 1991.

Poetycko o teologii

Autor Sekretu Credo dobrze wie, jak opisać to, co przed nami i na co trzeba zwrócić szczególną uwagę. Robi to za pomocą języka prostego, ale wciągającego. Dosadnego, ale niepozbawionego poetyckiej niekiedy plastyczności. Precyzyjnego, ale wskazującego na rzeczywistość szerszą, niż może nam się wydawać.

Kiedy Czesław Miłosz został zapytany o jakościową różnicę pomiędzy językiem, którym posługuje się poezja, a tym znanym mu z różnych traktatów teologicznych, odpowiedział, że: „to co najgłębsze i najgłębiej we własnym życiu doświadczone, przemijalność ludzi, choroba, śmierć, marność opinii i poglądów, nie może być wyrażone w języku teologii, która od wielu stuleci zaokrągla odpowiedzi w gładkie kule, łatwe do toczenia, ale jakby nieprzenikalne”[1].

Ta druzgocąca teza, którą wyprowadził poeta, miała swoje potwierdzenie w czytanych przez niego teologicznych rozprawach. Trudno dziś dywagować, których autorów czytywał Miłosz i jakie teksty znacząco wpłynęły na jego taką, a nie inną opinię o teologii, ale trzeba przyznać, że w jakimś stopniu (o którego wysokości były i będą toczone długie debaty) jest ona prawdziwa.

Kto parał się kiedykolwiek studiowaniem teologii czy filozofii, wie, że zanim dojdzie do wprawy w czytaniu i analizowaniu trudnych tekstów, minie sporo czasu. Dzieła te pisane językiem „gęstym” i bardzo treściwym, chcąc jak najlepiej oddać opisywaną rzeczywistość, zmuszają czytelnika do długiego i żmudnego ich przyswajania. Czy jednak zasada mówiąca, że albo tekst jest trudny i treściwy, albo łatwy i raczej publicystyczny, jest prawdziwa we wszystkich przypadkach? Że – innymi słowy – bez  długich i cierpliwych studiów nie można odczytywać najbardziej cennych teologicznych tekstów? Na te dwa pytania przecząco odpowiada książka ks. dra hab. Roberta J. Woźniaka Sekret Credo, która w tym roku ukazała się w krakowskim wydawnictwie ZNAK.

Patrząc na tytuł, wiemy, jakiej tematyki będzie dotykała  książka i do jakiego tekstu ograniczą się jej rozważania. Ciągle jednak pytamy, czy będzie to raczej historia formowania się credo, czy teologiczna interpretacja poszczególnych jego słów, czy może pisana z liturgicznym zacięciem rozłożona punkt po punkcie analiza jej znaczenia w życiu całej wspólnoty Kościoła? Już we wstępie jednak dowiadujemy się, że: „tomik ten jest właśnie zachętą do impresjonistycznego spojrzenia na Kościół. […] Impresjonista potrafi zobaczyć więcej. W morzu melancholicznego, prawie czarno-białego pejzażu widzi przestrzeń, kolor, falowanie powietrza. […] Dlatego impresje są szkołą widzenia życia, spotkaniem z rzeczywistością w jej głębi i prawdzie. […] Tak, właśnie w tym znaczeniu impresjonizm pozwala na «powtórne zaczarowanie świata», jego ponowną mitologizację, odzyskanie «drugiej naiwności» i to bez utraty tego wszystkiego, co istotne w nowoczesnym, naukowym i krytycznym obrazie rzeczywistości”[2].

Czytając takie zdania w książce ks. Woźniaka, trudno nie ulec wrażeniu, że cytowane wyżej słowa Miłosza okazały się nieco nad wyrost. Że o teologii pisać można z poetycką wręcz plastycznością, która pokazuje, jak bardzo ważna jest sprawa języka, gdy piszemy (mówimy) o rzeczach najważniejszych. Autor w wielu miejscach dowodzi kunsztu swojego słowa. „Kiedy mówię «wierzę», nie tylko zostaję włączony w Kościół, ale też zanurzam się we wspólnocie z Bogiem! […] Kiedy mówisz «wierzę»,, Bóg staje się wobec ciebie w pewien sposób bezbronny. Tak z wnętrza Kościoła rodzi się życie wieczne, które jest wzięciem Boga za rękę”[3] –  napisze we wstępie. Bóg bezbronny wobec człowieka trzymający go za rękę w akcie jego wiary – to poezja, mistyka?

Myliłby się jednak ktoś, kto podejrzewałby, że za prostym, ale jednocześnie wyszukanym i precyzyjnym językiem kryje się jakakolwiek spłycenie treści. Już samo wspomniane wprowadzenie do książki pokazuje, z jak precyzyjną teologiczną myślą mamy tutaj do czynienia.

Zdawałoby się bowiem, że wiemy, czym jest wiara, i zapytani potrafilibyśmy z grubsza podać najważniejsze jej cechy i uzasadnić, dlaczego wierzymy. Ks. Woźniak proponuje jednak spojrzeć na nią z „odświeżonej” perspektywy i wykraczającej daleko poza to, co wielu z nas uważa za kres wędrówki po stromych ścieżkach credo. Podstawą jest oczywiście przyjęcie, że Bóg istnieje. Nie wchodząc tutaj w filozoficzne (metafizyczne) dywagacje na temat samego słowa „jest”, teolog wykazuje, jak bardzo myliłby się ten, kto pozostałby tylko i wyłącznie na tej jednej jedynej warstwie swojej religijnej drogi. Samo uznanie, że „On Jest” nie wystarcza, bo „demony też wierzą i ze strachu drżą” (Jk 2, 19). Wiara w Boga, sprowadzona do naszej zimnej i suchej Jego aprobaty prowadzi do braku jakiejkolwiek relacji, „bo zatrzymuje się na roli jednego spośród tysięcy przekonań, jakie posiadamy”[4]. Prawdziwa wiara to zaufanie do Stwórcy i Jego Woli. Ta objawia się w dobroci, jakiej doświadczamy i wobec której nie możemy pozostać obojętnymi, bo ona sama nas przemienia, tak jak dzień: „jeśli pochmurny, to […] zapewne zaczął się pochmurnie, a jeśli słoneczny, to twój nastrój jest dziś pogodny”[5]. Jednak jednorazowe zaufanie nie wystarcza i każdy dzień przynosi coraz to nowe wybory, które tylko potwierdzają ten wcześniej dokonany (przypomina się tutaj utwór Jerzego Lieberta pt. „Jeździec”, w którym poeta napisze:

 Jedno wiem, i innych objawień
Nie potrzeba oczom i uszom —
Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę).

I tak raz zdobyte zaufanie, które potwierdza każdy dokonany przez nas wybór, prowadzi w końcu do Boga. Ks. Woźniak kończy to rozważanie kapitalną refleksją o słabości naszej wiary któremu ulegamy wszyscy. Napisze z charakterystyczną dla siebie swadą i celnością: „Właśnie ta konsekwencja w podążaniu drogą jest czystą wiarą, a nie skutkiem wiary. Bo wiara to życie. Jan Paweł II klęczący godzinami w swojej kaplicy – to jest wiara. To czysta wiara, a nie jej efekt. Dlatego nie zniechęcajmy się kryzysami, zwątpieniami, czy rozgoryczeniem. Niektórzy mówią wówczas: «Boże, daj mi wiarę, a będę się modlić». Nie! ty wierz. Modlitwa będzie twoją wiarą. Modlitwa ukształtuje twój dzień. Wiara nie jest mrzonką. Więc wierz, by w ten sposób… wierzyć. Wiara musi być naszym życiem. Nasze życie musi być wiarą”[6].

Kolejne rozdziały książki poświęcone są poszczególnym Osobom Trójcy. W pierwszym, poświęconym Ojcu, autor jak mantrę zdaje się powtarzać to, co najistotniejsze, co najdokładniej Go opisuje – bezgraniczną miłość do ludzi i potrzebę (a może wręcz pasję?) tworzenia i powoływania do życia. Tak często nasza wizja Boga Ojca zostaje zachwiana przez relacje z rodzicami i otoczeniem, w którym dorastamy. Surowy i nieprzejednany w swoich decyzjach, ciągle zagniewany, obrażony lub wręcz lodowato obojętny na wszelkie cierpienia, jakich doświadczamy. Bóg, którego obraz ciągle nosimy w głowach, a który z rzeczywistością ma tak mało wspólnego.

Ks. Woźniak bardzo subtelnie sugeruje (powołując się przy tym na liczne fragmenty biblijne), że jeżeli nasze myśli krążą wokół takich wyobrażeń, to padliśmy ofiarą wielkiego, ale też bardzo sprytnego szatańskiego kłamstwa. Konkluduje: „Jako chrześcijanie świętujmy nasze życie! Ono jest dobre, bo chce go Bóg i nas w nim podtrzymuje. Jeśli przygarnia nas Ojciec Wszechmogący, nikt nam tego życia odebrać nie może. Stańmy przed lustrem, wyjdźmy przed dom, patrząc na siebie i na ten świat, który jest stworzeniem – relacją z Bogiem. Jestem chciany przez Boga, może życie nie zaczęło się tutaj i tutaj się nie kończy. Ono wypływa z Bożego «chcę» i zmierza do jakiegoś domu większego niż ten świat. Odnówmy w sobie poczucie, że jesteśmy stworzeni, czyli chciani przez Boga”[7].

Najdłuższy, drugi rozdział książki poświęcony został Jezusowi Chrystusowi, Logosowi, Bożemu Synowi. Poza klasycznymi (co wcale nie oznacza, że jakkolwiek nietrafnymi!) rozważaniami na temat cielesności, zła, cierpienia niesprawiedliwych, preegzystencji i sądu, ks. Woźniak odkrywa przed nami wątek dotyczący ofiary Chrystusa i analogii pomiędzy dwoma drzewami: rajskim, poznania dobra i zła i krzyżem z Golgoty.

W Księdze Rodzaju, a dokładniej w opisie szatańskiego kuszenia, zostaje przedstawiona strategia działania Złego. Powołując się na słowa Boga, przekształca je, zmienia sens i tak „przygotowane” podaje Ewie. Przedstawia Go jako tego, który specjalnie zataja prawdę przed ludźmi, kłamie i ogranicza ich wolność, nie pozwalając nawet dotykać rzekomo żadnego z drzew zasadzonych w rajskim ogrodzie. Jest kuglarzem, dla którego stworzenie człowieka było tylko dobrą zabawą, fanaberią dziecka, które potrzebuje sługi spełniającego wszystkie jego najdrobniejsze zachcianki. „Wy jesteście takie byle co. Wszystko Jemu zawdzięczacie, czemu więc nie chcecie być jak On, czemu uzależniacie się od Jego łaski? Boskość macie na wyciągnięcie ręki”[8] – zdaje się mówić szatan. Kłamstwo doprowadza do grzechu, a wygnany z Raju człowiek od tej pory będzie mierzył się z takim, a nie innym obrazem Najwyższego.

Lekarstwem, które proponuje Bóg, jest Osoba Jego Jednorodzonego Syna, Który będzie dokonywał nieustannych odniesień do Osoby swojego Ojca. W ostatecznym akcie śmierci na krzyżu pokazuje dowód, który dla nas – ludzi małej wiary – ma być kluczem do zawierzenia Jego miłości. Bo oto Wszechpotężny rezygnuje ze swojej mocy, daje się zabić i – z ludzkiego punktu widzenia – zniszczyć, po to tylko, by człowiek mógł żyć, by mógł być razem z Nim. „Pan pokazuje swoją niewinność, czystość, bezinteresowność i absolutną miłość. Na krzyżu!”[9].

Ostatni, trzeci rozdział, to medytacje nad Osobą Ducha Świętego. Ks. Woźniak, chcąc jak najdosadniej przedstawić Jego istotę, proponuje porównanie do dziecka pojawiającego się w rodzinie. Kiedy mąż i żona spodziewają się potomka, owocu ich miłości, staje się on kimś, kto dodatkowo spaja ich miłość, kto pozwala wznieść się jej na niedostępne dla dwójki wyżyny. Podobnie rzecz ma się z Duchem Świętym: „Ojciec tak bardzo kocha Syna, że daje Mu wszystko. Syn tak kocha Ojca, że wszystko Mu oddaje. Miłość między Nimi jest tak ogromna, że staje się Osobą”[10]. Czytając takie zdania, widzimy, że bardzo często tak podstawowe prawdy jak miłość Ojca, ofiarowanie Syna, czy miłość Ducha uciekają nam w czasie coniedzielnego wypowiadania słów credo.

Ks. Woźniak z pasją i zacięciem znakomitego teologa prowadzi nas wśród rozproszonych myśli, które starają oddać wielkie bogactwo tej modlitwy symbolu. Nie jest to wędrówka prosta, bo wymaga od nas pokory i ponownego pochylenia się nad tym, co dotychczas uważaliśmy za bardzo oczywiste i dobrze znane. Cieszy fakt, że autor książki, będąc przewodnikiem w naszym wędrowaniu, dobrze wie, jak opisać to, co przed nami i na co trzeba zwrócić szczególną uwagę. Robi to za pomocą języka prostego, ale wciągającego. Dosadnego, ale nie pozbawionego poetyckiej niekiedy plastyczności. Precyzyjnego, ale wskazującego na rzeczywistość szerszą, niż może nam się wydawać. To po prostu bardzo dobra książka.

 


[1] Cz. Miłosz, Piesek przydrożny, Kraków 2011, s. 35.

[2] R. J. Woźniak, Sekret Credo, Kraków 2014, s. 6.

[3] tamże, s. 19.

[4] tamże, s. 10.

[5] tamże, s. 11.

[6] R. J. Woźniak, Sekret Credo, dz. cyt., s. 15.

[7] R. J. Woźniak, Sekret Credo, dz. cyt., s. 42-43.

[8] tamże, s. 89.

[9] tamże, s. 89.

[10] R. J. Woźniak, Sekret Credo, dz. cyt., s. 122.

Wozniak_SekretCredo
Robert J. Woźniak, Sekret Credo, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 192.

Zmartwychwstanie według Gezy Vermesa

Tekst poniższy napisałam na podstawie książki Gezy Vermesa: „The Resurrection”.

Dla św. Pawła zmartwychwstanie jest kluczową ideą, bez której wiara chrześcijańska byłaby „próżna”, a nauczanie „daremne”. Wiara w Chrystusa niezmartwychwstałego byłaby nieskuteczna w tym sensie, że nie gwarantowałaby zmartwychwstania jego wyznawcom. A to zdaje się dla św. Pawła najważniejsze – zmartwychwstać do życia wiecznego. Chrześcijaństwo uznaje zmartwychwstanie za centralny punkt swego nauczania.

Życie po śmierci w świecie żydowskim przed Jezusem

Główny nurt myśli żydowskiej do początków II wieku przed Chrystusem ukazywał zmarłych jako mieszkańców szeolu, żyjących jakimś umniejszonym życiem pozbawionym wszelkiej radości w krainie ciemności i zapomnienia. Bóg nie był osiągalny w szeolu. W czasie wygnania babilońskiego pojawia się idea odnowionej egzystencji narodu żydowskiego, symbolizowana przez wizję proroka Ezechiela, w której kości zostają obleczone w ciało i ożywione. Także w Psalmach pojawia się nadzieja na życie po śmierci w obecności Boga. Później pojawia się idea podziału na sprawiedliwych, dla których jest nadzieja na życie z Bogiem oraz na niegodziwych (grzeszników), którzy pozostaną w szeolu. Sprawiedliwi będą po śmierci przebywać na łonie Abrahama, wśród patriarchów.

Nowe podejście rodzi się po roku 539 pne. Najbardziej widoczne staje się ono w II oraz I wieku pne. W ST podejście te uwidacznia się w rozdz. 23-27 Księgi Izajasza oraz rozdz. 12 Ks. Daniela, jak również w Księdze Mądrości Salomona. W myśli hebrajskiej zwycięstwo nad szeolem polegało na ożywieniu ciał zmarłych sprawiedliwych: „Ożyją Twoi umarli, zmartwychwstaną ich trupy, obudzą się i krzykną z radości spoczywający w prochu” (Iz 26, 19). Natomiast grzesznicy zostaną unicestwieni przez Boga, a pamięć o nich zaginie (Iz 26, 14). Księga Daniela natomiast przewiduje zmartwychwstanie wszystkich, po czym zapowiada sąd, w wyniku którego sprawiedliwi będą nagrodzenia, zaś grzesznicy potępieni. (Dn 12, 2) Żydzi zhellenizowani, jak autor Ks. Mądrości wolą wyobrażać sobie życie po śmierci jako uwolnienie duszy z więzienia ziemskiego namiotu ciała (Mdr 9, 15). Przekonanie o zmartwychwstaniu nie było wspólne wszystkim Żydom w czasach Jezusa. O ile wiarę taką posiadali faryzeusze, to już saduceusze mieli tradycyjne podejście w kwestii życia i szeolu.

Śmierć i co po śmierci w starożytnym judaizmie

W biblijnej myśli żydowskiej umarli nie znikają i nie stają się nicością. Po śmierci ludzie stają się próżnymi i osłabionymi cieniami mieszkającymi w szeolu. Starożytna magia żydowska oferowała sposoby na komunikację z mieszkańcami szeolu. Nekromancja jest w Prawie Mojżesza zabroniona pod karą ukamienowania. Takie poglądy co do szeolu wpływały na podejście Żydów do życia: wszystko, co dobre, może wydarzyć się tylko w tym życiu. Dni życia człowieka są bezcenne. Nagrodę za pobożne życie spodziewano się otrzymać w życiu doczesnym. Pojawiały się jednak wątpliwości co do tej koncepcji, a mianowicie: pobożny nie zawsze był wynagradzany szczęściem, natomiast grzesznicy często cieszyli się powodzeniem. Trudno było uwierzyć w zapewnienia Ks. Powtórzonego Prawa (30, 16-20): Jeśli spełniasz polecenia Boga i miłujesz Go, Bóg będzie ci błogosławił. Ale jeśli nie posłuchasz, będziesz służył obcym bogom – zginiesz. Zatem wybieraj. Kohelet i Hiob zaatakowali oficjalne nauczanie Prawa o związku pobożności ze szczęściem i vice versa. Co przyczyniło się wzmocnienia wątpliwości w tej kwestii? Męczeństwo Żydów okresu machabejskiego, którzy woleli wybrać śmierć niż zaprzeć się swojej wiary. Oni nie umierali, bo wyparli się Boga; przeciwnie – z powodu wyznawania Go. Ten historyczny fenomen męczeństwa za wiarę otworzył drzwi nowym wyobrażeniom życia po śmierci, bądź to w formie przetrwania nieśmiertelnej duszy, bądź to jako zmartwychwstanie ciała.

Biblijni i pobiblijni poprzednicy  zmartwychwstania i wniebowstąpienia Jezusa

W Biblii i żydowskiej literaturze pobiblijnej opisane są pewne wyjątki od życia pośmiertnego w szeolu. Pierwszym wyjątkiem jest wskrzeszenie wkrótce po śmierci, zanim człowiek zdążył zstąpić całkowicie do szeolu. Drugim wyjątkiem jest wniebowstąpienie. Jeśli chodzi o pierwszy przypadek: Eliasz i Elizeusz wskrzesili dwóch chłopców. Zmarły wrzucony do grobu Elizeusza, dotknąwszy jego kości, ożył i stanął na nogi. Przypadek drugi: przed Jezusem Biblia wymienia dwa przypadki wniebowstąpienia, mianowicie Henocha i Eliasza. Tradycja żydowska dodaje jeszcze dwóch ludzi: Mojżesza i Izajasza. Wniebowzięcie patriarchy Henocha opisuje Ks. Rodzaju 5, 24: „Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg”. Henoch był pierwszym człowiekiem, który nie zszedł do szeolu. On nie potrzebował zmartwychwstania, ponieważ został wzięty do nieba żywy. Prorok Eliasz był także żywy wzięty do nieba w ognistym wozie wśród wichru. Tradycja żydowska twierdzi, że Eliasz jest prorokiem „powracającym” i powróci na ziemię, aby przygotować „dzień Pański” w czasach ostatecznych. Jezus oraz Jan Chrzciciel byli w Nowym Testamencie utożsamiani z Eliaszem przez współczesnych.

W okresie pobiblijnym uważano, że również Mojżesz i Izajasz zostali wzięci do nieba. Mojżesz po śmierci został wskrzeszony i wzięty do nieba. Tradycja rabiniczna wie o zamordowaniu Izajasza. Po egzekucji prorok poleciał w górę i został przez anioła zaprowadzony do nieba. Mojżesz i Izajasz zatem przechodzą przez śmierć, wskrzeszenie i wniebowstąpienie, podobnie jak Jezus, gdy tymczasem Henoch i Eliasz są wniebowzięci za życia. Nie umierają, więc nie muszą zmartwychwstawać.

Męczeństwo i zmartwychwstanie w judaizmie drugiej świątyni

II Księga Machabejska opisuje heroiczne samopoświęcenie 90-letniego Eleazara oraz 7 braci i ich matki, którzy woleli umrzeć niż przekroczyć zakazy Tory jedząc mięso świń. Podważyło to ogólne przekonanie, że pobożni mogą spodziewać się długiego i szczęśliwego życia. Dlaczego wierni Prawu zostali zabici? Próbowano rozwiązać ten dylemat na dwa sposoby: (i) zmartwychwstanie ciała, (ii) nieśmiertelność duszy uwolnionej z ciała.

Prorok Ozeasz zapowiada zmartwychwstanie (Oz 6, 1-2): „Chodźcie, powróćmy do pana! On nas zranił i On nas uleczy. On to nas pobił, On ranę zawiąże. Po dwu dniach przywróci nam życie, a dnia trzeciego nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności”. Jednak największe wrażenie robi wizja Ezechiela, w której duża ilość kości powstaje i zostaje okryta skórami, aby odtworzyć zmarłych ludzi. Ez 37, 5-6: „Tak mówi Pan Bóg: oto Ja wam daję ducha po to, abyście się stały żywe. Chcę was otoczyć ścięgnami i sprawić, byście obrosły ciałem i przybrać was w skórę i dać wam ducha po to, abyście ożyły i poznały, że Ja jestem Pan”. Metafora armii chodzących szkieletów strząsających z siebie sen śmierci była silnym wyobrażeniem wpływającym na twórców nowej koncepcji zmartwychwstania ciał.

Pierwsza próba zastosowania idei zmartwychwstania do indywidualnego człowieka pojawia się w Ks. Izajasza, rozdz. 24-27, znanych jako apokalipsa Izajasza. Grzesznicy zostaną unicestwieni przez Pana, natomiast niektórzy (wierni Panu) zmartwychwstaną. Iz 26, 19: „Ożyją Twoi umarli, zmartwychwstaną ich trupy, obudzą się i krzykną z radości spoczywający w prochu, bo rosa Twoja jest rosą światłości, a ziemia wyda cienie zmarłych”.

Pierwszym tekstem biblijnym definitywnie zapowiadającym zmartwychwstanie jest Ks. Daniela (160 pne). W czasach ostatecznych naród Izraela dostąpi zbawienia, tzn. ci z narodu zapisani w księdze. Dn 12,2: „Wielu zaś, co posnęli w prochu ziemi zbudzi się: jedni do wiecznego życia, drudzy ku hańbie, ku wiecznej odrazie”. Tekst ten jest zwykle interpretowany jako opisujący zmartwychwstanie cielesne, aczkolwiek nie jest to w nim jednoznacznie stwierdzone.

II Księga Machabejska zawiera nadzieję na zmartwychwstanie cielesne. Męczennicy za wiarę wyznają, że spodziewają się zmartwychwstania ciał, wskrzeszenia, którego dokona Bóg. Jednocześnie zaznaczają, że ich oprawcy i mordercy nie zostaną wskrzeszeni.

Oprócz koncepcji zmartwychwstania cielesnego odnajdujemy w apokryfach i żydowskiej literaturze pobiblijnej koncepcję przetrwania czysto duchowego, zwykle jako nieśmiertelnej duszy. Głównym źródłem zawierającym tę koncepcję jest Ks. Mądrości napisana po grecku przez Żyda pomiędzy 50 r. pne a 50r. ne. Bóg stworzył człowieka dla nieśmiertelności, jako obraz swej własnej wieczności. Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka.  Ci, którzy zaufali Bogu będą nieśmiertelni żyli z Bogiem na wieki.

Apokryficzna Księga Henocha opisuje wizytę Henocha w zaświatach. Dusze zmarłych zamieszkują jaskinie w górze. Sprawiedliwych chłodzi woda ze strumienia, podczas gdy grzesznicy (niegodziwi) cierpią. Po sądzie ostatecznym niegodziwcy, którzy już dostąpili kary, są unicestwieni. Ci, którzy jeszcze nie wycierpieli kary są przeniesieni do Gehenny, gdzie cierpią wieczną karę, natomiast sprawiedliwi zamieszkują na górze Boga, na której szczycie stoi boski tron.

Idee zmartwychwstania i nieśmiertelności były znane Żydom w Palestynie i diasporze w czasach Jezusa. Należy jednak zadać następujące pytania:

  1. Jak bardzo koncepcja zmartwychwstania wpływała na żydowskie społeczeństwo I wieku ne?
  2. Czy Żydzi epoki Jezusa wyobrażali sobie zmartwychwstanie w indywidualnych kategoriach historycznych jako coś odmiennego od eschatologicznego wydarzenia opisywanego w literaturze tego okresu?
  3. Czy coś wskazuje na to, że oczekiwano, iż Mesjasz umrze i zmartwychwstanie?

Żydowskie podejście do życia po śmierci w czasach Jezusa

Filon z Aleksandrii wyznawał grecką wersję nieśmiertelności. Dusza jest uwięziona w ciele za życia, a po śmierci uwalniana. W jego pracach nie ma śladu idei cielesnego zmartwychwstania. Wyższe sfery żydowskiego palestyńskiego społeczeństwa wydają się być wrogie idei zmartwychwstania. Tacy byli saduceusze, którzy wyznawali tradycyjne biblijne podejście o zejściu do szeolu i umniejszonej egzystencji. Nie wierzyli w zmartwychwstanie ani pośmiertną odpłatę.

Trudniej ustalić poglądy esseńczyków na kwestię zmartwychwstania. Józef Flawiusz pisze, że esseńczycy wyobrażali sobie życie po śmierci bez zmartwychwstania, a mianowicie jako przetrwanie duszy nieśmiertelnej. Po śmierci dusze otrzymują nagrodę bądź wieczne męki jako odpłatę. Inny obraz zmartwychwstania u esseńczyków przedstawia Ojciec Kościoła Hipolit. W jego wersji esseńczycy wierzyli w zmartwychwstanie cielesne. Kto miał rację? W co wierzyli esseńczycy? Zwoje znad Morza Martwego nie dają jasności w tej kwestii. Pewne cytaty świadczą o idei nieśmiertelności duszy: synowie światłości będą się cieszyć wiecznym życiem, dzielić los z aniołami. Kilka poetyckich wersów wskazuje na zmartwychwstanie cielesne. Jedynie tzw. mesjańska apokalipsa wiąże się ściśle z tematem zmartwychwstania. Jej tekst może świadczyć o wierze w zmartwychwstanie, aczkolwiek nie wiemy z całą pewnością, czy jest to pismo pochodzące od wspólnoty z Qumran.

Vermes dochodzi do wniosku, że najprawdopodobniej esseńczycy wierzyli w pośmiertne życie duszy nieśmiertelnej, a nie w cielesne zmartwychwstanie.

Faryzeusze byli zdecydowanymi zwolennikami idei zmartwychwstania cielesnego.

Te trzy opisane wyżej grupy: saduceusze, esseńczycy i faryzeusze stanowią tylko małą cząstkę populacji żydowskiej Palestyny czasów Jezusa. Geza Vermes szacuje liczbę kapłanów i lewitów na 18.000. Można przypuszczać, że większość z nich zgadzała się z doktryną saduceuszy. Liczbę faryzeuszy szacuje na ponad 6.000, a esseńczyków na ponad 4.000 (nie licząc ich rodzin).

Żydowska populacja Palestyny w I w. n.e. wynosiła najprawdopodobniej 500-600 tysięcy ludzi. Vermes sprzeciwia się tezie, jakoby większość mieszkańców Palestyny była pod wpływem nauczania faryzeuszy. Józef Flawiusz stwierdza, że faryzeusze byli wpływowi wśród mieszkańców miast, raczej zamożnych rzemieślników. Faryzeusze przebywali głównie w Jerozolimie i miastach Judei. Natomiast w Galilei obecność faryzeuszy była niewielka. Ponadto większość populacji zarówno Judei jak i Galilei zamieszkiwała wsie, nie miasta. W rzeczywistości więc nie wiemy, jak powszechnie idea zmartwychwstania wyznawana przez faryzeuszy była akceptowana w I w. ne. w Palestynie. Vermes dochodzi do wniosku, że idea cielesnego zmartwychwstania była generalnie nieznana w większości warstw społecznych palestyńskich Żydów.

Zmartwychwstanie i życie wieczne w Nowym Testamencie

Nowy Testament drastycznie zmienia podejście do zmartwychwstania. Dzięki zmartwychwstaniu Jezusa wszyscy mają szansę go dostąpić. Zmartwychwstanie Jezusa jest uważane za wydarzenie, które zapoczątkowało religijny ruch zwany później chrześcijaństwem.

Vermes próbuje odpowiedzieć na następujące pytania:

  • Co faktycznie mówią opowieści ewangelistów o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa?
  • Jak mają się te relacje wzajemnie do siebie?
  • Jak odpowiadają one eschatologicznemu nauczaniu Jezusa o życiu wiecznym i zmartwychwstaniu?
  • Jak oceniać zapowiedzi Jezusa co do własnej śmierci i zmartwychwstania oraz stwierdzenie Jezusa oraz/bądź Jego uczniów, że Jego zmartwychwstanie było spełnieniem proroctw biblijnych?
  • Jak to się stało, że stosunkowo krótkie wzmianki o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa z Ewangelii nabrały w chrześcijaństwie tak wielkiego znaczenia?

Nauczanie Jezusa o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym

W przeciwieństwie do św. Pawła Jezus bardzo rzadko wspomina o zmartwychwstaniu. Aluzje Jezusa do własnego zmartwychwstania można policzyć na palcach jednej ręki, a kiedy im się przyjrzeć dokładniej, okazują się nieautentyczne.

Najpierw zbadamy ewangelie synoptyczne. Spór teologiczny z saduceuszami o zmartwychwstanie opisują Mk 12,18-25, Mt 22, 23-30, Łk 20, 27-36. Jezu mówi: „Gdy powstaną z martwych nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie w niebie” (Mk, Mt). Według Łukasza: ci, którzy będą tego godni, zmartwychwstaną i będą żyć w świecie przyszłym, staną się nieśmiertelni, gdyż są równi aniołom i są synami Bożymi, będąc synami zmartwychwstania”. Vermes uważa, że ta polemika z saduceuszami była w rzeczywistości przeprowadzona nie między saduceuszami a Jezusem, ale między wyższymi klasami żydowskimi a apostołami uznawanymi za nieokrzesanych galilejskich wieśniaków. Odpowiedź włożona w usta Jezusa wskazuje na wyobrażenia co do przyszłego życia Żydów z I wieku, a prawdopodobnie samego Jezusa.  „Synowie zmartwychwstania” są bezcieleśni i przypominają „aniołów Boga” lub „synów Boga”. W mniemaniu Jezusa różnica między zmartwychwstaniem a przetrwaniem duchowym była minimalna. Tę konkluzję potwierdzi analiza koncepcji Jezusa na temat „życia” lub „życia wiecznego”. Vermes dochodzi do wniosku, że zmartwychwstanie cielesne nie grało ważnej roli w myśleniu Jezusa, choć z pewnością był świadomy tej koncepcji. Zatem idea cielesnego zmartwychwstania musiała zdobyć popularność w późniejszym okresie.

Zupełnie inny obraz wyłania się z Ewangelii Jana. Jezus Jana preegzystował w niebie, po czym na krótki czas zstąpił na ziemię, by ponownie wstąpić do Ojca. Według Jana głównym zadaniem Jezusa było wskrzeszenie ludzi w dniu ostatecznym, tak aby mieli życie wieczne. Należy spożywać ciało Jezusa i pić Jego krew, aby otrzymać życie wieczne. Jn 6, 54: „Kto spożywa moje ciało i pije moją krew ma życie wieczne, a ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym”. Verems uważa, że nie mogą to być autentyczne słowa Jezusa. Większość Żydów palestyńskich na dźwięk tych słów dostałaby mdłości. Spożywanie krwi było biblijnym tabu, ponieważ Prawo Mojżeszowe identyfikowało krew z życiem, które należy tylko do Boga. Te słowa mogły być wypowiedziane przez nie-żydowskiego chrześcijanina, skierowane do nie-żydowskich słuchaczy/czytelników.

Jn 5, 28-29 zapowiada godzinę, w której wszyscy zmarli usłyszą glos Jezusa i zmartwychwstaną: sprawiedliwi (dobrze czyniący) do życia, zło czyniący – do sądu.

Należy też zbadać kwestię „życia” oraz „życia wiecznego” w nauczaniu Jezusa. Pojęcia te niekoniecznie zawierają w sobie idee zmartwychwstania cielesnego. U synoptyków termin „życie wieczne” jest używany zamiennie z „królestwem Bożym”. Jezus jest mało zainteresowany szczegółami przyszłego życia, natomiast wiele uwagi poświęca warunkom koniecznym do wejścia do królestwa Bożego. Życie wieczne w wieku przychodzącym osiągną ci, którzy opuszczają dom ze względu na Jezusa i dobrą nowinę. Życie wieczne będą mieli wierzący w Syna i posłuszni Synowi. Użycie przez Jezusa słów „życie” i „życie wieczne” zwykle nie łączy się ze zmartwychwstaniem ani nie sugeruje jego konieczności. Ponieważ Jezus uważał, że królestwo Boże jest blisko, że już się rozpoczyna, mógł myśleć, że nie trzeba wcale umierać, aby się do niego dostać. Jeśli nie trzeba umierać, to nie ma potrzeby zmartwychwstania. Według synoptyków sprawa zmartwychwstania nie odgrywa zasadniczej roli w nauczaniu Jezusa. Wielkie znaczenie przyznał tej sprawie św. Paweł i wczesny Kościół.

Ewangelia Jana poświęca zagadnieniu życia wiecznego więcej miejsca niż synoptycy. U synoptyków są zaledwie cztery fragmenty mówiące o życiu i życiu wiecznym, natomiast u Jana – 25. U synoptyków eschatologiczne nauczanie Jezusa koncentruje się na królestwie Bożym. Natomiast życie wieczne nabiera dużego znaczenia w Ewangelii Jana.

Proroctwa na temat zmartwychwstania Jezusa

Według synoptyków Jezus wielokrotnie zapowiadał uczniom swoją śmierć i zmartwychwstanie. Jezus u Mk mówi, że Syn człowieczy musi cierpieć, być odrzucony, zabity i powstać po trzech dniach. Pośrednio zapowiada Jezus zmartwychwstanie uczniom, których zabrał na górę Przemienienia, a którym zabrania mówić, co widzieli, dopóki nie zmartwychwstanie. U Łukasza, zamiast powołań na słowa samego Jezusa, mamy odniesienie do spełnienia proroctw Starego Testamentu. To samo odniesienie jest w opowieści o uczniach w drodze do Emaus. W losie Jezusa mają się wypełnić proroctwa ksiąg Mojżesza, proroków i Psalmów.

Jezus przepowiada swój los w sposób jednoznaczny i zrozumiały. Dziwne zatem wydaje się, że uczniom wypowiedzi Jezusa wydawały się niezrozumiałe. Po zejściu z góry Przemienienia Jezus zakazuje mówić o tym aż do zmartwychwstania. Uczniowie wspólnie dociekają, co to znaczy „powstać z martwych”. Nie jest to dla nich jasne. Po zapowiedzi Jezusa na temat śmierci i zmartwychwstania uczniowie nie rozumieją „tych rzeczy” i boją się zapytać Jezusa. (Mk 9,32, Łk 9,45, Łk 18,34). Potem dowiadujemy się czegoś jeszcze dziwniejszego: uczennice Jezusa zapominają jednego z głównych przekazów Mistrza i musi im o nim przypomnieć dwóch aniołów (Łk 24,5-8).

Zapowiedzi zmartwychwstania Jezusa oraz reakcje uczniów czynią zmartwychwstanie kwestią największej wagi, czymś przewidzianym zarówno przez Jezusa, jak i zapowiadanym przez proroków Starego Testamentu. Jeśli Jezus i Jego uczniowie byli rzeczywiście świadomi doniosłości zmartwychwstania i oczekiwali zarówno śmierci, jak i zmartwychwstania Mistrza, to dlaczego te wydarzenia tak zaskoczyły apostołów? Gdy Jezusa pojmano, uczniowie uciekli. Piotr się Go zaparł. Co do zmartwychwstania, nikt go nie oczekiwał, a apostołowie nie uwierzyli kobietom powracającym od pustego grobu. Są to rzeczy nie do pogodzenia. Trzeba uznać, że zapowiedzi Jezusa co do własnej śmierci i zmartwychwstania oraz odniesienia do Starego Testamentu są nieautentyczne. Ewangeliści próbowali udowodnić, że to, co się stało, stać się musiało i wiedział o tym zarówno Jezus, jak i prorocy Starego Testamentu. Jakkolwiek by to źle nie wyglądało, taka była wola Boga.

Inne osoby powracające do życia w Nowym Testamencie

W Nowym Testamencie opisanych jest pięć wskrzeszeń – trzy dokonane przez Jezusa, jedno przez Pawła, jedno przez Piotra. Pierwszym wskrzeszeniem u synoptyków jest wskrzeszenie córki Jaira. Jezus mówi, że nie umarła, ale śpi, choć wszyscy są przekonani, że umarła. Można uznać, że nie było to do końca wskrzeszenie, ale obudzenie ze śpiączki. Drugie wskrzeszenie, opisane wyłącznie przez Łukasza, ma miejsce w Nain, wiosce galilejskiej, gdzie Jezus wskrzesza syna wdowy niesionego w kondukcie pogrzebowym. Trzecią osobą wskrzeszoną przez Jezusa był Łazarz, o czym opowiada tylko Jan. Siły uzdrowicielskie mieli także apostołowie. Według Dziejów Apostolskich Piotr przywrócił do życia uczennicę Tabitę w Jafie (Dz 9, 36). Paweł natomiast wskrzesza młodzieńca Eutychosa, który spadł z trzeciego piętra (Dz 20, 7-10). Wiara w podobne cuda była rozpowszechniona w społeczności żydowskiej tamtych czasów.

Ewangeliczne opowieści o zmartwychwstaniu Jezusa

Zmartwychwstanie u Jana

Jan daje najbardziej szczegółową opowieść o objawieniach Jezusa po zmartwychwstaniu. Niedzielnym rankiem Maria Magdalena idzie do miejsca pochowania Jezusa i zastaje je puste, a kamień jest odsunięty. Mówi Piotrowi i „umiłowanemu uczniowi”, że ciało Jezusa zostało zabrane z grobu. Mężczyźni idą do grobu, znajdują tam tylko prześcieradła. Umiłowany uczeń od razu „uwierzył”. Obaj wracają do domu. Natomiast przy grobie została płacząca Maria Magdalena, która zobaczyła dwóch aniołów. Powiedziała im, że ktoś zabrał ciało Jezusa. Aniołowie milczą. Następnie Maria Magdalena widzi koło siebie człowieka, którego bierze za ogrodnika. Kiedy ten nazywa ją po imieniu, rozpoznaje w nim Jezusa. Jezus każe jej poinformować uczniów o swoim wstąpieniu do Ojca, które ma wkrótce nastąpić. Tego samego wieczoru Jezus ukazuje się uczniom. Wchodzi do domu pomimo zamkniętych drzwi i tchnie na nich Ducha Świętego. Tomasz wierzy w zmartwychwstanie Jezusa dopiero po dotknięciu jego ran. Jezus ukazuje się też siedmiu apostołom w Galilei.

Zmartwychwstanie u Łukasza

Maria Magdalena oraz kilka innych uczennic przychodzą w niedzielę rano do grobu z zamiarem namaszczenia ciała. Kamień był odsunięty, grób pusty. Dwóch mężczyzn w błyszczących szatach pojawia się i przypomina kobietom o wcześniejszych zapowiedziach Jezusa. Kobiety mówią o tym apostołom, lecz oni nie dają im wiary. Jedynie Piotr biegnie do grobu i dziwi się, że nie ma tam ciała Jezusa. Tego samego dnia Kleofas i drugi uczeń idą z Jerozolimy do wioski Emaus i rozmawiają o Jezusie. Spotykają jakiegoś mężczyznę, ale nie rozpoznają w nim Jezusa. Rozmawiają z nim i dopiero w czasie kolacji rozpoznają w nim Jezusa, który zaraz znika. Następnie ukazuje się 12 apostołom, którzy są przestraszeni, ponieważ myślą, że ujrzeli ducha. Jezus pokazuje im, że jest cielesny i je z nimi rybę. Wtedy mówi im, że to właśnie musiało się stać, aby wypełniły się Pisma na jego temat, tzn, że Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie. Mimo, że Jezus nakazuje im pozostać w Jerozolimie, prowadzi ich do Betanii i zostaje uniesiony do nieba.

Zmartwychwstanie u Mateusza

Opis u Mateusza jest zdecydowanie krótszy niż u Łukasza i Jana. Dwie kobiety: Maria Magdalena i „druga Maria” idą do grobu w niedzielę rano. Nastało trzęsienie ziemi, anioł zstąpił z nieba, odsunął kamień z grobu i usiadł na nim. Strażnicy drżeli przed nim ze strachu. Anioł mówi kobietom, że Jezusa tu nie ma, ponieważ zmartwychwstał, jak zapowiedział. Idzie teraz do Galilei i ma tam spotkać się z uczniami. Kobiety biegną oznajmić to uczniom Jezusa. Po drodze spotykają Jezusa i oddają mu pokłon. Jezus nakazuje wszystkim  iść do Galilei. Tak też czynią. Jezus ukazuje im się na górze i nakazuje iść i nauczać wszystkie narody, udzielając im chrztu. Niektórzy uczniowie wierzyli, inni wątpili.

Zmartwychwstanie u Marka

Najstarsze rękopisy Ew. Marka kończą się na rozdziale 16, wers 8.

(a)    Krótkie zakończenie

Jest to najkrótszy opis zmartwychwstania Jezusa. Trzy kobiety: Maria Magdalena, Maria matka Jakuba i Salome idą do grobu przed wschodem słońca w niedzielę, aby namaścić ciało. Znajdują kamień odsunięty, a w grobowcu młodego człowieka, siedzącego i odzianego w białą szatę, od którego dowiadują się, że Jezusa nie ma już w grobie. Kobiety mają opowiedzieć to apostołom i obwieścić, że spotkają się z Jezusem w Galilei. Przestraszone, nie mówią nic nikomu. Na tym kończy się wersja krótsza. Dalsi redaktorzy dodali dłuższe zakończenie.

(b)   Długie zakończenie

Mamy tu „brakujące” objawienia zmartwychwstałego Jezusa. W niedzielę rano Jezus ukazuje się Marii Magdalenie, która opowiada o tym apostołom, oni nie wierzą. Jezus ukazuje się też dwóm podróżnym, jak w opowiadaniu o Emaus. Apostołowie nie wierzą także ich relacji. Następnie Jezus ukazuje się przy stole jedenastu apostołom, wyrzucając im ich brak wiary w to, że ukazał się innym. Jezus nakazuje jedenastu głosić Ewangelię całemu światu i obiecuje dar mocy charyzmatycznych. Wydaje się, że tego samego dnia Jezus został uniesiony do nieba i zasiadł po prawicy Boga.

Wniebowstąpienie  

Mamy trzy wersje tego wydarzenia: Marka, Łukasza oraz Dziejów Apostolskich. W Dziejach Łukasz pisze, że Jezus ukazywał się uczniom 40 dni po zmartwychwstaniu, w którym to czasie przebywali oni w Jerozolimie i czekali na Ducha Świętego. Jezus został uniesiony do nieba na obłoku i zniknął apostołom z oczu. Dwóch ubranych na biało ludzi zapewniło ich, że zobaczą Jezusa schodzącego z nieba podobnie, jak widzieli go wstępującego.

Widać, że relacje o zmartwychwstaniu W Nowym Testamencie są często ze sobą sprzeczne w odniesieniu do: kolejności wydarzeń, świadków, ilości i lokalizacji objawień, daty wniebowstąpienia. Najbardziej uderzający jest fakt, że w żadnej opowieści zmartwychwstania Jezusa nikt nie oczekuje, że jest ono totalnym zaskoczeniem. Ciekawe, że Jezus nie był nigdy z całą pewnością identyfikowany w żadnym ze swoich objawień. Zawsze były jakieś wątpliwości, ktoś nie wierzył. Zmartwychwstały Jezus nie miał cech charakterystycznych Jezusa z Nazaretu, pozwalających go łatwo zidentyfikować. W sumie ewangeliści powołują się na dwa rodzaje „dowodów” zmartwychwstania: pusty grób oraz objawienia Jezusa uczniom. Jezus ukazywał się jedynie uczniom, nikomu postronnemu. Nawet jego uczniowie wyrażali wątpliwości co do tożsamości Jezusa zmartwychwstałego.

Zmartwychwstanie w Dziejach Apostolskich

Życie pośmiertne nie stanowiło centralnego punktu zainteresowania Jezusa. Być może idea nadchodzącego królestwa tak go pochłaniała, że zakładał, iż przejście z tego świata do królestwa odbędzie się bez śmierci.

Pomiędzy latami 30 a 100-110 n.e., od śmierci Jezusa do powstania ewangelii Jana, przekonanie o zmartwychwstaniu Jezusa i o jego stałej obecności wśród uczniów rośnie we wczesnym Kościele. Chronologicznie, najwcześniejsze komentarze pochodzą od św. Pawła.  Jednak prawdopodobnie to Dzieje Apostolskie odzwierciedlają najwcześniejsze wierzenia wspólnot żydowsko-chrześcijańskich w Palestynie. Dzieje Apostolskie prezentują ideologię świeżą i mało skomplikowaną, wyznawaną przez żydowskich wyznawców Jezusa, istniejącą zanim Paweł wspiął się na wyżyny intelektualnych rozważań.

W Dziejach zmartwychwstanie jest sprawą ważną. Dzieje koncentrują się na sprawie wypełnienia proroctw odnośnie losu Mesjasza oraz na głównym zadaniu apostołów, tj. przekonaniu rodaków o realności zmartwychwstania Jezusa. W pierwszej mowie św. Piotr stara się udowodnić na podstawie Psalmów, że przywódca apostołów zmartwychwstał, bo tak było zapowiedziane przez Boga i jego proroka Dawida. Przywołuje tutaj Psalm 16, 10: „Bo nie pozostawisz mojej duszy w szeolu i nie dozwolisz, by wierny Tobie zaznał grobu” jako główny dowód z Pisma na zmartwychwstanie. Piotr dochodzi do wniosku, że psalmista przepowiedział tutaj triumf nad śmiercią przyszłego Mesjasza, Jezusa Chrystusa. Zmartwychwstanie Jezusa było nierozerwalnie złączone z Jego wniebowstąpieniem i zasiadaniem po prawicy Ojca. Innym Psalmem potwierdzającym mesjański status Jezus miałby być Ps 110, 1: „Wyrocznia Boga dla Pana mojego (Mesjasza): Siądź po mojej prawicy”. Także Psalm 118, 22 został wypełniony w osobie Jezusa: kamień odrzucony przez budowniczych stał się kamieniem węgielnym  Kościoła. Piotr oświadcza, że Bóg wskrzesił Jezusa trzeciego dnia i pozwolił mu ukazywać się wybranym, świadkom, którzy z nim jedli i pili po jego zmartwychwstaniu. Siedzący po prawicy Ojca Jezus przekształcił uczniów w gorliwych apostołów dobrej nowiny. Na dowód tego, że Jezus siedząc po prawicy Ojca pomaga apostołom, potrafią oni dokonywać cudów mocą Ducha Świętego: uzdrawiać, a nawet wskrzeszać.

Jeśli chodzi o św. Pawła, to wiara w umarłego i zmartwychwstałego Chrystusa jest fundamentem jego nauczania. Stwierdza on, że wszystkie problemy z władzami świątyni, saduceuszami pochodziły z jego wiary w zmartwychwstanie. Główne zarzuty arcykapłanów i „najznakomitszych Żydów” wobec Pawła dotyczyły jego wiary w zmartwychwstanie Jezusa oraz innych ludzi. Paweł był przekonany, że prorocy i Mojżesz przepowiedzieli, że „Mesjasz ma cierpieć, że pierwszy zmartwychwstanie, że będzie głosić światło zarówno ludowi, jak i poganom” (Dz 26, 23).

Zmartwychwstanie Jezusa u św. Pawła

Św. Paweł odegrał kluczową rolę w uznaniu zmartwychwstania za sedno chrześcijańskiego przesłania. Już w Dziejach Apostolskich widoczny jest nacisk, jaki kładzie Paweł na śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Jego nauczanie to nadzieja wynikająca ze zmartwychwstania. I List do Koryntian (15, 3-8) opisuje przekaz Pawła co do zmartwychwstania: Chrystus umarł za nasze grzechy, zgodnie z Pismem, został pochowany, wskrzeszony trzeciego dnia zgodnie z Pismem, ukazał się Piotrowi, dwunastu, potem 500 braciom, potem Jakubowi, potem wszystkim apostołom. Na koniec ukazał się jemu, Pawłowi. Paweł nie wspomina przy tym o odkryciu pustego grobu i zniknięciu ciała Jezusa. Przez porównanie własnej wizji Chrystusa z objawieniami apostołów, Paweł chce podkreślić swą z nimi równość. Opuszczając historię kobiet u grobu, Paweł chce zwiększyć wiarygodność zmartwychwstania przez odwołanie się do trzech ważnych męskich świadków: Piotra, Jakuba i siebie samego.

Zmartwychwstanie w I Liście do Tesaloniczan (50-52 ne)

Wiara w zmartwychwstanie Jezusa łączy się z wiarą w paruzję, powrót Chrystusa, kiedy to zmarli zmartwychwstaną. Wierni Tesaloniczanie oczekiwali powtórnego przyjścia Jezusa na ziemię. Ci, którzy umrą przed paruzją, powstaną z martwych, podobnie jak Chrystus. Zmartwychwstanie Jezusa jest kluczem do zbawienia. Ci, których paruzja zastanie przy życiu zostaną zabrani do nieba za życia, bez konieczności umierania. Paweł uznawał zmartwychwstanie Jezusa za prototyp i przyczynę zmartwychwstania umarłych oraz źródło gwarancji wiecznego zbawienia wszystkich wybranych.  Jezus zstąpi z nieba, po czym zmartwychwstaną umarli w Chrystusie, po czym wspólnie z żywymi zostaną zabrani na obłoku w górę, gdzie spotkają się z Jezusem, aby z Nim na zawsze pozostać. Tak zbawieni mieli być tylko ochrzczeni. Z perspektywy Pawła zbawienia nie dostępowali sprawiedliwi żyjący przed Chrystusem ani tym bardziej nie zapowiadał on powszechnego zmartwychwstania sprawiedliwych i złoczyńców od czasów Adama.

Zmartwychwstanie w I Liście do Koryntian

Rozdział 15 I Listu do Koryntian przedstawia najbardziej szczegółowy opis koncepcji Pawła na temat zmartwychwstania i jego wpływu na wierzących chrześcijan. Niektórzy wierni twierdzili, że nie ma zmartwychwstania. Ale jeśli tak, to Chrystus nie zmartwychwstał. „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara”. „Skoro zmarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał”. Bez zmartwychwstania nie ma odpuszczenia grzechów i zbawienia. Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy pośród zmarłych. Tak jak Adam sprowadził śmierć, tak Chrystus umożliwił zmartwychwstanie. Zmartwychwstałe ciało będzie według Pawła zupełnie inne niż doczesne. Będzie ono niezniszczalne, chwalebne i silne, na wzór Chrystusa, nie zaś na wzór Adama. Będzie to ciało duchowe. Żywi podczas paruzji zmienią swe ciała na duchowe, ich ciała zostaną przemienione w jednym momencie.  Taki właśnie będzie wpływ zmartwychwstania Jezusa na losy jego wyznawców.

Zmartwychwstanie w Liście do Rzymian

Przez swe zmartwychwstanie Jezus został ustanowiony Synem Bożym. Wiara w zmartwychwstanie Jezusa jest jednym z dwóch elementów koniecznych do zbawienia. Pierwszym jest wiara w to, że Jezus jest Panem. Paweł stwierdza też, że Jezus powstał z martwych zgodnie z Pismem (1Kor 15, 3), ale nie daje odpowiedniego cytatu z Pism na potwierdzenie swej tezy. Geza Vermes wnioskuje, że nie istniała wśród Żydów tradycja, zgodnie z którą Mesjasz miał umrzeć i zmartwychwstać.

O ile idea zmartwychwstania grała niewielką rolę w nauczaniu Jezusa, o tyle stała się ona centralną ideą w nauczaniu św. Pawła i za taką została uznana przez późniejsze chrześcijaństwo.

Zmartwychwstanie Jezusa w pozostałej części NT

Pozostałe księgi NT  nie dodają zbyt wiele do problemu zmartwychwstania. Listy Jakuba, 2 Piotra, Jana i Judy nic nie mówią w tej kwestii. Tylko I List Piotra ma do powiedzenia coś na ten temat. Apokalipsa ma pojedyncze odniesienia do powszechnego zmartwychwstania.

I List Piotra: zstąpienie Chrystusa do otchłani. Jezus umarły cieleśnie, ale jeszcze nie zmartwychwstały na ziemi, zbawia zmarłych w otchłani. Pomiędzy piątkowym popołudniem a niedzielnym porankiem Jezus odwiedza szeol, skąd zbawia 8 osób: Noego i jego żonę, trzech synów Noego z żonami. Główną nowością jest tu wprowadzenie zdarzeń między śmiercią a zmartwychwstaniem Jezusa: odwiedziny Jezusa w otchłani, symbolizujące możliwość zmartwychwstania dla umarłych przed Jezusem. Mówi o tym Credo jako o „zstąpieniu do piekieł”.

Wnioski końcowe

  1. Większość ST omija temat wskrzeszenia umarłych. Życie kończy się na śmierci, po której ludzie istnieją niepełną egzystencją w szeolu, pozbawieni energii i kontaktu z Bogiem.
  2. Idea życia po śmierci pojawia się w ST po doświadczeniach męczeństwa za wiarę od II w. pne. Staje się ważną częścią żydowskiej tradycji dopiero od II-III w. ne. Współcześni Jezusowi Żydzi nie podzielali powszechnie wiary w zmartwychwstanie.
  3. Należy odróżnić wskrzeszenie od zmartwychwstania. Wskrzeszenie to zwykła kontynuacja życia ziemskiego, zmartwychwstanie natomiast ma dopiero nastąpić, jest oczekiwane wraz z powtórnym przyjściem Chrystusa. Zmartwychwstanie Jezusa to unikalne wydarzenie historyczne i eschatologiczne. Nie jest kontynuacją życia ziemskiego, jest wyjątkowe i stanowi zapowiedź zmartwychwstania wierzących.
  4. Celem zmartwychwstania Jezusa było wniebowstąpienie, połączenie z Bogiem. Jezus zstąpił z nieba, po zmartwychwstaniu wstąpił na niebiosa. Apogeum triumfalnego Chrystusa nie jest zmartwychwstanie, ale niebiańskie wywyższenie.
  5. Nigdzie w NT nie znajdziemy opisu faktycznego powrotu zmarłego Jezusa do życia. Mamy tylko dwa rodzaje dowodów: pusty grób oraz objawienia Jezusa wobec uczniów. Oba te dowody nie są jednoznaczne i niewątpliwe. Nikt niewierzący nie zaufa takim dowodom. Są one dla tych, którzy już wierzą.

Historyk musi odrzucić ewangelijne opowieści o zmartwychwstaniu. Nie spełniają one minimalnych kryteriów naukowości. Historykom pozostają spekulacje. Przedstawimy tu 6 teorii na temat zmartwychwstania Jezusa:

  1. Ciało zostało zabrane z grobu przez kogoś niezwiązanego z Jezusem. Ale: brak świadków przeczy tej teorii.
  2. Ciało Jezusa ukradli uczniowie. Ale: skoro nikt nie spodziewał się zmartwychwstania, po co mieliby kraść ciało? Jest to plotka krążąca po Palestynie w czasie, gdy Mateusz pisał Ewangelię.
  3. Pusty grób nie był grobem Jezusa. Koncepcja bardzo słaba.
  4. Pogrzebany żywcem Jezus opuścił grób. Ale: co się z nim stało? Zniknął? Umarł?
  5. Jezus opuścił Judeę po obudzeniu się ze śpiączki. Brak dowodów.
  6. Czy objawienia Jezusa sugerują duchowe, nie cielesne zmartwychwstanie? Teoria zmartwychwstania duchowego nie wymaga argumentu pustego grobu.

Żadna z tych teorii nie jest wiarygodna dla historyka. Czy nie ma racjonalnego wytłumaczenia dla zmartwychwstania Jezusa? W takim razie jakie jest racjonalne wytłumaczenie powstania i przetrwania chrześcijaństwa? Garść zalęknionych uczniów staje się w pewnym momencie apostołami napełnionymi charyzmatyczną mocą. Nauczają, uzdrawiają. Jezus przekazał im swoją moc, swego ducha. Czuli, że Jezus jest wciąż z nimi. Na dowód tego czynili cuda, rzeczy niezwykłe. Geza Vermes uważa, że Jezus zmartwychwstał w sercach swoich uczniów, którzy Go kochali i czuli, że jest blisko nich.

Eschatologia zmartwychwstania

Eschatologiczna świadomość przeciętnego katolika, czyli nasze wyobrażenie tego, co czeka nas po śmierci, ukształtowana jest najczęściej przez klasyczną katechizmową naukę o rzeczach ostatecznych. Nasz los po śmierci widzimy mniej więcej tak: śmierć polegająca na odłączeniu nieśmiertelnej duszy od śmiertelnego ciała; sąd szczegółowy nad duszą; wyrok, który skazuje na piekło lub czyściec albo umożliwia wstęp do nieba; koniec świata; zmartwychwstanie ciał; powtórne przyjście Chrystusa i sąd ostateczny. Na rzeczy ostateczne patrzymy zatem przez pryzmat śmierci i pośmiertnego losu duszy, tak jak nas tego nauczyła szkolna eschatologia. W takiej eschatologii sąd ostateczny, zmartwychwstanie ciał i powtórne przyjście Chrystusa wydają się tylko jakimś dodatkiem do tego, co tak naprawdę dokonuje się po śmierci każdego z nas. Jaką rolę mają bowiem odegrać te wydarzenia, skoro człowiek, a właściwie jego dusza, został już osądzony i dostąpił szczęścia nieba? I do czego potrzebne jest duszy ciało, skoro do momentu sądu ostatecznego może ona egzystować bez niego?

Przedstawiciele klasycznej eschatologii, próbując odpowiedzieć na te pytania, wikłają się w rozliczne trudności. Podstawowa to taka, że nie udaje się przekonująco uzasadnić konieczności rozdzielenia człowieka po śmierci na dwa składniki i wykazać, że jeden z tych składników pozbawiony drugiego jest człowiekiem i może samodzielnie dostąpić łaski zbawienia. Czy jednak na pewno chrześcijańska eschatologia powinna koncentrować się na czekającej człowieka śmierci, rozdzieleniu duszy i ciała oraz sądzie?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, warto sięgnąć do Pisma Świętego. O tym, jakie jest przeznaczenie człowieka, przekonują działalność i czyny Jezusa. Głosił On nadejście Królestwa Bożego, a uzdrawiając i wskrzeszając, pokazał, czym ono jest. Ci, którzy w nie wierzyli, powracali do zdrowia i do życia, a zatem ich ciała były zbawione. Zwłaszcza wskrzeszenia wskazują, że zbawienie człowieka polega na jego ostatecznym zmartwychwstaniu. Zresztą o tym, że taka jest przyszłość człowieka, przekonuje to, co się stało w paschalny poranek. Sposób objawiania się Jezusa Chrystusa po zmartwychwstaniu pokazuje, że przekroczył On próg historii, że już nie może umrzeć, że w swoim człowieczeństwie osiągnął w Bogu życie ostateczne. Zmartwychwstanie dotyczyło całej osoby Jezusa, w tym również Jego śmiertelnego ciała. Zniknięcie tego ciała świadczy o tym, że obecna postać świata nie jest jego ostateczną rzeczywistością, że rozkład nie stanowi kresu ludzkiego istnienia. Zmartwychwstanie Jezusa zapowiada to, co będzie naszym ostatecznym stanem.

Tezę, że przyszłością człowieka jest zmartwychwstanie, potwierdza również eschatologiczna świadomość pierwszych chrześcijan, zwłaszcza apostołów. O dziwo, po odejściu swojego Mistrza oczekiwali oni nie śmierci, ale… powszechnego zmartwychwstania. Tym, co ich zdumiewało, był fakt, że jedynie On zmartwychwstał. Bo dokonany przez Niego przełom znaczył, że koniec czasów stał się faktem, a więc powinno było nastąpić powszechne zmartwychwstanie. Wprawdzie nie nastąpiło, ale dla apostołów oznaczało to tylko tyle, że Jezus zmartwychwstał jako „pierwociny spośród tych, co pomarli” (1 Kor 15,20) i że wkrótce ono nastąpi.

Ze względu na ten przekaz Pisma Świętego współcześni teologowie przyjmują inną niż tradycyjna optykę eschatologiczną: zmartwychwstanie, rozumiane jako zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa i jako zmartwychwstanie ludzi, jest według nich punktem centralnym chrześcijańskiej eschatologii i kluczem do jej zrozumienia. A to oznacza, że punktem wyjścia tej nauki jest nie śmierć i to, co po niej, lecz poprzedzone zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa zmartwychwstanie ciał i powrót Syna w celu osądzenia żywych i umarłych. Z kolei punkt wyjścia klasycznej nauki o rzeczach ostatecznych należy traktować jako punkt dojścia. To w zapowiedzi zmartwychwstania człowieka kryje się zapowiedź jego losu w chwili fizycznej śmierci i po niej.

Najważniejszą rzeczą ostateczną człowieka jest więc zmartwychwstanie. I nie można go traktować jako czegoś odległego, skoro już teraz, dzięki zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, żyjemy w stających się czasach ostatecznych. A zatem zmartwychwstanie musi być centrum chrześcijańskiej eschatologii. Uświadomienie sobie tego jest ważne, bo w naszym myśleniu o rzeczach ostatecznych zmartwychwstanie zwykle znajduje się na szarym końcu, a najczęściej wcale nie ma dla niego miejsca. Prawda o zmartwychwstaniu nie jest bowiem zbyt mocno zakorzeniona w świadomości chrześcijan, najczęściej ukształtowanej przez uproszczoną katechizmową naukę o rzeczach ostatecznych (śmierć, sąd Boży, niebo albo piekło), która notabene nie dała tej prawdzie szansy na takie zakorzenienie. Na dodatek nierzadko świadomość ta jest skażona wiarą w reinkarnację. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu prawdę o zmartwychwstaniu należy usunąć spośród prawd wiary, wielu nawet by tego nie zauważyło. Dla licznych spośród nas, jeśli nie dla znacznej większości, najważniejszą sprawą jest los duszy. Tyle że takie podejście niewiele ma wspólnego z eschatologicznym przesłaniem Jezusa Chrystusa i doświadczeniem pierwszych chrześcijan. Dopiero przyjęcie prawdy o zmartwychwstaniu i uczynienie jej centrum swojego myślenia o rzeczach ostatecznych, powoduje, że ta wiara jest prawdziwie chrześcijańska. Jest to tym bardziej istotne, że dzięki temu wiele może się zmienić w naszym myśleniu o innych rzeczach ostatecznych.

Skoro zmartwychwstanie jest bowiem tym, czego przede wszystkim mamy się spodziewać, i skoro już żyjemy w czasach ostatecznych, to czy naszym losem po śmierci nie jest właśnie zmartwychwstanie? Być może śmierć i zmartwychwstanie wcale nie są od siebie tak odległe, jak chciała tradycyjna eschatologia? I czy ta eschatologia nie dyskwalifikuje się sama, gdy twierdzi, że po śmierci jeden składnik człowieka żyje bez drugiego, równie istotnego? Szukając odpowiedzi na te pytania, należy wykazać dużą ostrożność, łatwo tu bowiem o pomyłkę. Jednakże ta ostrożność nie może być na tyle duża, że sprawi, iż zmartwychwstanie pozostanie centralnym, ale odległym wydarzeniem eschatologicznym, niemającym wpływu na nasze rozumienie innych rzeczy ostatecznych, niewywierającym istotnego wpływu na naszą świadomość eschatologiczną. Trzeba próbować znaleźć takie rozwiązanie, które potwierdzi, że to przede wszystkim ono jest przyszłością człowieka.

Wiemy już, że trudno odnaleźć je w tradycyjnej eschatologii. Eschatologię tę cechuje jednak cenne przekonanie, że po śmierci człowiek żyje, ale nie osiąga jeszcze swojego stanu ostatecznego. Z kolei ważnym dorobkiem współczesnej eschatologii jest wskazanie na to, że po śmierci człowiek, aby można go było uznać za człowieka, musi egzystować jako i dusza, i ciało. Może zatem słuszny jest pogląd niektórych teologów, że zmartwychwstanie następuje w momencie śmierci? Ale czy takiemu sądowi nie zaprzecza fakt obecności ciał umarłych w grobach? Wprawdzie naiwnością byłoby sądzić, że nasze ciała po zmartwychwstaniu będą się składały z tych samych cząstek, z których się składały za życia doczesnego, ale nie można też zignorować faktu pozostawania ciał umarłych w grobach. Może należałoby zatem przyjąć, że zmartwychwstanie w momencie śmierci nie jest pełnym zmartwychwstaniem? Na czym jednak polegałaby różnica między tym zmartwychwstaniem a zmartwychwstaniem na końcu czasów? Być może można to rozumieć w ten sposób, że zmarli żyją zmartwychwstaniem, które pozostaje niepełne, dopóki cała ludzkość, a wraz z nią i kosmos nie dostąpią pełnego zmartwychwstania, które będzie miało miejsce wraz z powrotem Chrystusa, a ciała pozostające w grobach są znakiem, że mamy oczekiwać tego powszechnego zmartwychwstania. Zmartwychwstanie byłoby więc zarówno powolną genezą, jak i dynamicznym procesem rozwijającym się pomiędzy zmartwychwstaniem Jezusa w paschalny poranek a Jego powtórnym przyjściem w chwale w końcu czasów.

Koncepcję tę zdaje się wyjaśniać i uprawomocniać zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, które miało dwa etapy, i to w podwójnym znaczeniu.

Po pierwsze, chodzi o dwa etapy zmartwychwstania Osoby Jezusa Chrystusa. Jego ciało przejściowo przebywało w grobie. Ale oczywiste jest, że od chwili śmierci Jezus w swoim człowieczeństwie został dopuszczony do uszczęśliwiającej wizji Ojca i że była to konkretna osoba, nie zaś tylko odłączona od ciała ludzka dusza. A więc dla Ojca i dla Jezusa chwila śmierci jest tożsama z chwilą zmartwychwstania. Jednakże zmartwychwstanie to nie było pełne, dopóki nie został nam dany konkretny znak cielesnego zmartwychwstania Jezusa. Wydarzenie Paschalne jest chwalebnym i w pełni w Jego osobie objawionym dopełnieniem się tego pierwszego zmartwychwstania. Z punktu widzenia Boskiej wieczności te dwie chwile stanowią jedną, ale ze względu na wynikający z Wcielenia związek z doczesnym trwaniem Bóg szanuje prawa czasu.

Po drugie, chodzi o dwa etapy zmartwychwstania pojmowanego jako zmartwychwstanie Osoby Jezusa Chrystusa i zmartwychwstanie całej ludzkości rozumianej jako Jego Ciało. Jako osoba Jezus Chrystus całkowicie zmartwychwstał w Wielkanoc, zapoczątkowując w swojej osobie koniec czasów. Ale proces zmartwychwstania, wpisany przez niego w człowieczeństwo, trwa nadal. Aż do swojego powrotu „cały Chrystus” nie zmartwychwstał jeszcze w pełni, ponieważ Jego zmartwychwstanie nie przeobraziło jeszcze kosmosu, a ludzie powołani do tego, by być Jego Ciałem, nie stali się jeszcze wszyscy ciałem zmartwychwstałym. Dlatego Chrystus już zmartwychwstał i jeszcze nie zmartwychwstał.

Wszystko to prowadzi do wniosku, że życie sprawiedliwych w Bogu przed końcem czasów to nie egzystencja duszy odłączonej od ciała, lecz życie zmartwychwstałej konkretnej osoby w Bogu, co oznacza obecność jej ciała. Jest to już zmartwychwstanie ciała, chociaż jeszcze niepełne i niejawne. Nie jest ono jeszcze pełne ze względu na solidarność łączącą wszystkie członki ludzkości ponad czasem i ponad przestrzenią i ze względu na solidarność ludzi z kosmosem. Dlatego Biblia głosi zmartwychwstanie powszechne na końcu czasów. Różnica pomiędzy pierwszym a drugim zmartwychwstaniem jest taka, jak pomiędzy przejściem od tego, co niepełne, ku temu, co dokonane i dopełnione. Ostateczne przyjście Chrystusa jest dla każdego z nas wydarzeniem mającym dopiero nadejść, lecz z punktu widzenia Boga jest to odwieczna Boska teraźniejszość. Nie można jednak utożsamiać obu rodzajów zmartwychwstania, gdyż to oznaczałoby, że nie ma ciągłości między ciałem zmartwychwstałym a ciałem doczesnym i że Bóg nie szanuje praw czasu, który stworzył i któremu się poddał w Chrystusie. Dlatego zmartwychwstanie każdego człowieka nie może być pełne, dopóki nie dokona się zmartwychwstanie wszystkich ludzi.

Skoro los człowieka po śmierci polega na zmartwychwstaniu, reinterpretacji muszą ulec pojęcia „sąd”, „niebo”, „czyściec” i „piekło”.

Sądu nie można, tak jak chciała tradycyjna eschatologia, rozdzielać na dwa etapy. Skoro widzenia Boga dostępuje się wraz z „pierwszym” zmartwychwstaniem, sąd musi je wyprzedzać. Wielki sąd nad światem trwa od przyjścia Chrystusa i wplata się w osnowę każdego ludzkiego życia, zależnie od wiary lub jej odrzucenia. Moment śmierci jest chwilą, w której ostatecznie przypieczętowany zostaje kierunek, jaki człowiek chciał nadać swojemu życiu. Jest to więc także chwila, w której oczekuje człowieka ostateczny sąd Boży.

W tej sytuacji stanu człowieka po śmierci nie można rozumieć jako tylko częściowej wspólnoty z Bogiem. Niebo jest ostatecznym przeznaczeniem człowieka. A optyka zmartwychwstania skłania do tego, by rozumieć je jako pełnię zbawienia człowieka ostatecznie zmartwychwstałego, człowieka, który przeszedł do Boga. Jednakże rozciągłość procesu zmartwychwstania powoduje, że i ono jest „wielkością rosnącą”. Swojego ostatecznego zbawienia ludzkość dostępuje bowiem w Chrystusie i przez Niego. Chrystus jest głową ciała, które musi się do niego przyłączyć, by żyć pełnią Jego synowskiej relacji z Ojcem. Niebo urzeczywistni się w sposób doskonały wraz z dopełnieniem się wszystkiego, wraz z powrotem Chrystusa, Jego sądem i powszechnym, pełnym zmartwychwstaniem ciał.

Tradycyjna eschatologia spowodowała wielkie spustoszenie w świadomości chrześcijan, jeśli chodzi o ideę czyśćca. Wyobrażamy go sobie jako miejsca, gdzie zadawane są męki analogiczne do mąk piekielnych, z tym że nietrwające wiecznie. Ale czyściec to nie miejsce i czas analogiczne do obecnych w naszym wszechświecie, bo wieczność nie jest ciągiem chwil, lecz natychmiastową obecnością wszystkiego w jednej chwili, trwającej od zawsze do zawsze. W świetle zmartwychwstania czyściec należy rozumieć jako aspekt procesu przejścia człowieka do Boga. Jest on procesem oczyszczenia, operacją, która odkrywa w człowieku prawdę i stawia w prawdzie, aby mógł on dojść do pełni życia w Bogu. Czyściec to jakościowy aspekt przejścia człowieka do Boga i osobistego sądu dotyczącego każdego. „Chwila” czyśćca jest chwilą spotkania z Bogiem. Jest on konieczny, gdyż nawet w tym, kto przez zasadnicze ukierunkowanie życia w pozytywny sposób odpowiedział na łaskę Bożą, nadal istnieją opory. Świat Boży jest światem światła i przejrzystości, a więc ten, kto nie stał się przeźroczysty i pełen światła, nie może do niego wejść. Cierpienie czyśćca jest więc cierpieniem jeszcze spętanej miłości. W człowieku, który jest jeszcze po części nieprzeźroczysty, szok spotkania z Bogiem jest „trawiącym ogniem”. Obraz płomieni oznacza ogień Bożej miłości, który pali tylko to, co się jej sprzeciwia. Ze strony Boga czyściec nie jest karą, lecz darem przeobrażającej przemiany, a jednocześnie wymaganiem Jego miłości.

Namysł nad tą miłością Boga, nad twierdzeniem: Bóg jest miłością, pozwala też na zobaczenie w innym świetle prawdy o piekle. Nie można traktować go jako wiecznego obozu koncentracyjnego. Piekło to tragiczne i nieodwracalne odrzucenie miłości. Oczywiste jest więc, że Bóg go nie chce. Jednakże człowiek może chcieć nie kochać i wtedy sam tworzy piekło. Pojawia się ono wtedy, gdy miłość zostaje całkowicie odrzucona. Potępiony cierpi przede wszystkim z powodu nieobecności Boga, z powodu niemożności kochania Go. Jest więc ono realną możliwością dla każdego, kto definitywnie odrzuca Boga. Ostrzeżenie to nie mówi nam, że ktoś rzeczywiście będzie w piekle. Piekło jest realnie możliwe, lecz – miejmy mocną nadzieję – nie będzie przeznaczeniem żadnego człowieka. Nadzieja ta opiera się na zbawczej woli Bożej powszechnego odkupienia. Między piekłem „możliwym” a piekłem „rzeczywistym” trwa niezmienna i wyzwalająca miłość Boża, która działa w taki sposób, by mogąca się wydarzyć katastrofa nigdy się nie wydarzyła.

Jak więc widzimy, uczynienie zmartwychwstania centrum nauki o rzeczach ostatecznych może wiele zmienić w naszej świadomości eschatologicznej i w naszych wyobrażeniach o zaświatach, często wręcz niechrześcijańskich. Nasz los po śmierci może stać się bardziej zrozumiały. Człowieka można bowiem traktować jako zmartwychwstałą jedność duszy i ciała oczekującą na ostateczne zmartwychwstanie i spełnienie w Bogu. A to oznacza, że nie jest on czymś niepełnym, co nie może być uznane za człowieka. Zmartwychwstanie oczyszcza też nasze wyobrażenia o rzeczach ostatecznych. To dużo, a niewykluczone, że myślenie zmierzające w tym kierunku może odsłonić jeszcze szersze perspektywy. Czy jednak to wystarczający powód, by porzucić tradycyjną eschatologię, która służyła tylu pokoleniom chrześcijan, co więcej, dawała im nadzieję na życie wieczne? A może pytanie powinno brzmieć inaczej: czy pozwalając na to, by prawda o zmartwychwstaniu znajdowała się na peryferiach wiary, a nawet poza nimi, możemy jeszcze uważać się za uczniów Jezusa Chrystusa? Skoro od wiary w zmartwychwstanie, więcej: od uczynienia tej prawdy centrum wiary, zależy tożsamość chrześcijaństwa, to odpowiedź jest oczywista. Naszej wierze nie może zabraknąć odwagi. Nie tylko by zmienić swoje wyobrażenia, ale przede wszystkim by przyjąć prawdę, będącą zgorszeniem dla rozumu, który ciało chętnie by unicestwił. Można i trzeba wierzyć odważnie. Ale odwagą swojej wiary chrześcijanie nie dorównają odwadze prawdy o zmartwychwstaniu za sprawą największej nawet liczby tekstów teologów. Prawda ta musi być obecna w codziennym nauczaniu Kościoła. A z tym bywa różnie… Naszym kapłanom nawet w poranek wielkanocny łatwiej mówić o spowiedzi wielkanocnej i potrzebie cnotliwego życia niż o centralnej prawdzie chrześcijaństwa, bez uwierzenia w którą i uczynienia jej centrum swego życia na nic się zda wszelkie nauczanie moralności. Może więc czas byśmy przynajmniej przy tej okazji mogli się dowiedzieć, jaki jest nasz ostateczny los? Że czeka nas zmartwychwstanie i że nie jest to odległa przyszłość.

Tekst oparty na książce: Bernard Sesboüé, Zmartwychwstanie i życie. Krótki traktat o rzeczach ostatecznych, tłum. M. Żerańska, Poznań 2002.

Zmartwychwstanie – muzyka

Jako ilustracja muzyczna do dyskusji o Zmartwychwstaniu niech posłuży muzyka przeznaczona na bliską już Niedzielę Zmartwychwstania.

Jako pierwszy introit Resurrexi, et adhuc tecum sum. Tu „żywy chorał”, czyli w wykonaniu wspólnoty mnichów benedyktynów z opactwa w Fontgombault, którzy śpiewają chorał gregoriański na co dzień.

Victimae paschali laudes to sekwencja śpiewana podczas mszy na Niedzielę Zmartwychwstania tuż przed Alleluja. W zreformowanej liturgii przetrwała w mocno okaleczonej i okrojonej wersji, zarówno tekst, jak i melodia.

Oto tekst oryginalny i okrojony tekst polski, dla porównania tekst angielski:

[cryout-multi][cryout-column width=”1/3″] Niech w święto radosne Paschalnej Ofiary
składają jej wierni uwielbień swych dary.
Odkupił swe owce Baranek bez skazy,
pojednał nas z Ojcem i zmył grzechów zmazy.

Śmierć zwarła się z życiem i w boju, o dziwy,
choć poległ Wódz życia, króluje dziś żywy.
Maryjo, Ty powiedz, coś w drodze widziała?
Jam Zmartwychwstałego blask chwały ujrzała.

Żywego już Pana widziałam grób pusty
i świadków anielskich, i odzież, i chusty.
Zmartwychwstał już Chrystus, Pan mój i nadzieja,
a miejscem spotkania będzie Galilea.

Wiemy, żeś zmartwychwstał, że ten cud prawdziwy,
o Królu Zwycięzco, bądź nam miłościwy. [/cryout-column] [cryout-column width=”1/3″]Victimae paschali laudes
immolent Christiani.

Agnus redemit oves:
Christus innocens Patri
reconciliavit peccatores.

Mors et vita duello
conflixere mirando:
dux vitae mortuus,
regnat vivus.

Dic nobis Maria,
quid vidisti in via?

Sepulcrum Christi viventis,
et gloriam vidi resurgentis:

Angelicos testes,
sudarium, et vestes.

Surrexit Christus spes mea:
praecedet suos in Galilaeam.

[Credendum est magis soli
Mariae veraci
Quam Judaeorum Turbae fallaci.]

Scimus Christum surrexisse
a mortuis vere:
tu nobis, victor Rex, miserere.
Amen.[/cryout-column] [cryout-column width=”1/3″] Christians, to the Paschal victim
offer your thankful praises!

A lamb the sheep redeemeth:
Christ, who only is sinless,
reconcileth sinners to the Father.

Death and life have contended
in that combat stupendous:
the Prince of life, who died,
reigns immortal.

Speak, Mary, declaring
what thou sawest, wayfaring:

„The tomb of Christ, who is living,
the glory of Jesus’ resurrection;

„Bright angels attesting,
the shroud and napkin resting.

„Yea, Christ my hope is arisen;
to Galilee he will go before you.”

[Happy they who bear the witness
Mary’s word believing
above the tales of Jewry deceiving.]

Christ indeed from death is risen,
our new life obtaining;
have mercy, victor King, ever reigning!
Amen. [/cryout-column] [/cryout-multi]

Tu w wersji urytmizowanej menzuralnie, opracowanie tej sekwencji wielogłosowe z towarzyszeniem organów z katedry Notre Dame.

Alleluja to utwór popisowy, z wersetem solowym, na Niedzielę Zmartwychwstania werset allelujatyczny jest wyjątkowo piękny, Alleluja Pascha nostrum.

Na koniec graduał, czyli utwór o budowie responsoryjnej, z tekstem opartym najczęściej na tekście psalmu, śpiewany po pierwszym czytaniu, stanowiący jeden z bardziej kontemplacyjnych momentów w liturgii. Graduał przeznaczony na Niedzielę Zmartwychwstania to Haec dies. Tu w wersji polifonicznej z czasów XII-XIII-wiecznej szkoły kompozytorskiej zwanej szkołą Notre Dame, graduał ten został opracowany w formie organum.

Znakomitą ilustracją tematyki Zmartwychwstania Pańskiego jest także duet z oratorium „Mesjasz” Haendla, oparty na słowach z 1Kor 15,55: „Gdzież jest, o śmierci twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień?”

Symbolika muzyczna

Dlaczego dla nas, ludzi współczesnych, cała muzyczna, biblijna i teologiczna, symbolika jest nieczytelna? Dlaczego na myśl o metaforze wieczystego śpiewania w niebie „Alleluja” robi nam się słabo, a niebo jawi się nam jako coś strasznie nudnego? 

Tekst opublikowany w: „Christianitas” nr 34/2007.

Ojciec Święty Benedykt XVI w przemówieniu do muzyków z Wyższej Szkoły Katolickiej Muzyki Kościelnej i Pedagogiki Muzycznej z Ratyzbony powiedział, iż w podejmowaniu wciąż na nowo drogi odnowy muzyki liturgicznej była mu zawsze przewodnikiem koncepcja zaczerpnięta z Psalmów, którą św. Benedykt umieścił w swojej regule. Powierzył ją swoim mnichom jako wskazanie właśnie do recytacji Psalmów: «Coram angelis cantamus tibi, Domine» – «Wobec aniołów śpiewamy Tobie, Panie».

Słowa tego motta zaczerpniętego z Psalmów podkreślają charakter śpiewu liturgicznego, który jest modlitwą całego Kościoła, zarówno tego walczącego, jak i triumfującego oraz pokutującego. Nasz śpiew, ten słyszalny, jest tylko wycinkiem ogólnej harmonii rozbrzmiewającej w wieczystym zjednoczeniu głosów aniołów i ludzi, którzy żyli przed nami i którzy wyśpiewują Bożą chwałę.

Słowa papieża nasunęły mi jednak kilka spostrzeżeń idących może odrobinę w innym kierunku niż tok rozumowania Ojca Świętego. Otóż przeglądając Pismo Święte, możemy natknąć się na całe mnóstwo odniesień do muzyki. Będą to zarówno szczegółowe opisy instrumentów świątynnych z obu Ksiąg Kronik, jak i szczegółowe przepisy, jak wykonywać poszczególne psalmy, a więc muzyka potraktowana dosłownie, oraz te fragmenty, które traktują muzykę zarówno dosłownie, jak i symbolicznie: całe mnóstwo odniesień w Psalmach (zachęty do śpiewania i grania Panu, sławny psalm 137 „Nad rzekami Babilonu”, cykl psalmów o pieśni nowej itd.) czy muzyczne fragmenty Apokalipsy wraz z wizją śpiewających zbawionych i Aniołów. Czytając te fragmenty, można zadać pytanie, dlaczego autorzy biblijni tak chętnie sięgają do symboliki i odniesień muzycznych w swoim przekazie? Odpowiedź może być tylko jedna: muzyka miała zarówno w kulcie świątynnym Izraela, jak i w zwykłej pobożności niesłychane znaczenie. Z wielką pieczołowitością podchodzono do oprawy muzycznej liturgii, muzyka ta miała niezwykle uroczysty charakter, była czymś absolutnie świętym, do tego stopnia, że stanowisko muzyka i śpiewaka świątynnego było dziedziczne. Zatem taki przekaz, zawierający odniesienia do muzyki, był w Piśmie Świętym wyjątkowo czytelny dla tych, do których był skierowany.

Podobną sytuację mamy w przypadku Tradycji Kościoła. Dlaczego tak wielkie postaci Kościoła jak św. Klemens Aleksandryjski, św. Ambroży, św. Augustyn, św. Benedykt przykładają ogromną wagę do roli muzyki i śpiewu zarówno w praktyce życia Kościoła, jak i w teologii? Bo w liturgii Kościoła muzyka ma znaczenie fundamentalne, jest obrazem liturgii niebieskiej i wzorem relacji z Bogiem na podobieństwo Aniołów trwających w wiecznej adoracji. To z tego właśnie przeświadczenia narodziło się powiedzenie, że „kto śpiewa, ten dwa razy się modli”, a zaprzeczenie pojęcia niebiańskiej muzyki mogło zrodzić w umyśle takiego malarza jak Hieronim Bosch pomysł „muzycznego piekła”.

Dlaczego wobec tego dla nas, ludzi współczesnych, cała ta muzyczna, biblijna i teologiczna, symbolika jest nieczytelna? Dlaczego na myśl o metaforze wieczystego śpiewania w niebie „Alleluja” robi nam się słabo, a niebo jawi się nam jako coś strasznie nudnego? Dlatego, że muzyka liturgiczna w Kościele katolickim przeżywa bardzo poważny kryzys, jest marnej jakości i dawno zatraciła sacrum. W zawiązku z tym sam symbol utracił swoje znaczenie i wymowę, jest dla nas pustym frazesem i kojarzy się raczej z nudą niż ze świętością i pięknem.

Spróbujmy przypomnieć, jak wyglądała symbolika muzyczna, którą kultywowali Ojcowie Kościoła, i przywołajmy to, co można znaleźć w skarbcu Tradycji na temat symboliki muzycznej.

Zwłaszcza św. Augustyn upodobał sobie symbolikę muzyczną, szczególnie w imponującym cyklu komentarzy do Psalmów, które obfitują w sformułowania muzyczne. Już sama nazwa „psalm” ma znaczenie muzyczne, gdyż wywodzi się od instrumentu zwanego psalterium i oznacza śpiew z towarzyszeniem instrumentu. Św. Augustyn odczytuje Psalmy jako symboliczny głos Całego Chrystusa. Właśnie Objaśnienia Psalmów są tym dziełem, w którym szczególnie często przewija się augustynowa nauka o „Chrystusie totalnym” (Christus Totus), czyli o Głowie wraz z Ciałem, Chrystusie i Jego Kościele – Oblubienicy, z którym tworzą jedność. Zatem głos, śpiewający w Psalmach, jest głosem Dawida, który symbolicznie zapowiada Chrystusa, ale jest też głosem samego Chrystusa, a także Kościoła-Oblubienicy. Czasem jest także zjednoczonym głosem Chrystusa i Kościoła, którzy wspólnie zanoszą modły do Boga lub też symbolicznie zapowiadają wieczystą pieśń chwały w niebieskim Jeruzalem.

Dla św. Augustyna komentarze do tych muzycznych fragmentów Psalmów są okazją do rozważań typologicznych, postać Dawida zapowiada Chrystusa w wielu wymiarach, szczególnie zaś właśnie w postawie śpiewającego psalmy króla-pasterza.

Jednak szczególnie ważne w symbolice muzycznej jest odniesienie śpiewu do Kościoła, to Kościół właśnie jest tym, który śpiewa i śpiew ten ma w Piśmie Świętym ogromnie dużo znaczeń. Począwszy od augustynowej interpretacji Psalmu 137, w której śpiew jest metaforą dawania świadectwa i mówienia o wierze Kościoła:

Kiedy natomiast ci, którzy uprowadzili nas do niewoli, wejdą do serca ludzkiego i swoimi językami, jakimi się posługują, zapytają nas, przemawiając: „Zaśpiewajcie nam słowa kantyków”, powiedzcie nam jaki był powód przyjścia Chrystusa i jakie to jest inne życie. Chcę uwierzyć, podaj mi rację dla której nakazujesz mi wiarę. Odpowiem mu słowami: Człowiecze, jak to nie chcesz, żebym nakazał ci, abyś uwierzył? Masz pełno przewrotnych pożądliwości. Jeżeli opowiem ci o owych dobrach Jeruzalem, nie zrozumiesz tego. Trzeba, żebyś wyrzucił za siebie to, czym jesteś przepełniony, żebyś został napełniony tym, czego nie masz. Nie śpiesz się komuś takiemu powiedzieć: to jest wierzba, drzewo bezpłodne. Nie uderzaj w harfę, raczej ją zawieś. Ale tamten mi powie: Powiedz mi, zaśpiewaj mi, podaj mi powód. Czy nie chcesz, żebym się nauczył? Nie kierujesz się dobrym umysłem przy słuchaniu i nie pukasz z takim nastawieniem, żeby można ci było otworzyć. Napełnił cię ten, który mnie w niewolę uprowadził, to on przez twoje usta się pyta. Przebiegły jest, podstępny pyta. Nie pyta po to, żeby się nauczyć, ale żeby miał czemu przyganiać. Otóż ja nie powiem, zawieszę swoją harfę. I cóż jeszcze ci powie? „Zaśpiewajcie nam słowa kantyków, zaśpiewajcie nam hymn, zaśpiewajcie nam którąś z pieśni Syjonu”. Co odpowiemy? Babilon cię uprowadza, Babilon cię zamknął, Babilon cię karmi, Babilon przez ciebie przemawia. Ty potrafisz zrozumieć tylko to, co błyszczy do czasu, nie umiesz rozmyślać nad rzeczami wiecznymi, nie rozumiesz tego o co pytasz. „Jakże będziemy śpiewać kantyk Pański w obcej ziemi”? Bracia, naprawdę tak jest. Niech wam przyjdzie ochota zacząć głosić prawdę na ile tylko was stać, a zobaczycie, jak jest rzeczą konieczną znosić tego rodzaju szyderców, domagających się prawdy, a pełnych fałszu. Odpowiedzcie takim, domagającym się od was tego, czego nie potrafią zrozumieć i z ufnością powiedzcie słowami waszego kantyku: „Jakże będziemy śpiewać kantyk Pański w obcej ziemi?”.

Św. Augustyn używa też śpiewu jako pięknej metafory naszego życia, które jest drogą, pielgrzymką do wiecznej ojczyzny. Podróżni zwykle dla umilenia sobie trudu i dodania sobie otuchy idąc śpiewają. Tak i my mamy śpiewać pieśń o naszej ojczyźnie. Pieśń sprawia, że czujemy się raźniej i nie boimy się, nawet gdy wokół jest noc, lub gdy czyhają na nas zbójcy. O ile nie zboczymy z drogi, nie zagrażają nam żadne niebezpieczeństwa. Śpiewać bezpiecznie możemy jedynie w Chrystusie. Dlatego właśnie tak niebezpiecznie jest odłączać się od jedności. Taką pieśnią pielgrzymią jest np. psalm 122 Laetatus sum: „uradowałem się, gdy mi powiedziano: pójdziemy do domu Pana.” Te słowa św. Augustyn tłumaczy następująco:

Jest jednak w niebie wieczna Jerozolima, gdzie są nasi współobywatele, aniołowie. Do nich pielgrzymujemy po ziemi. Podczas wędrówki wzdychamy, w mieście radować się będziemy. Podczas tej wędrówki spotykamy również i towarzyszy, którzy już widzieli to miasto i zachęcają nas, żebyśmy do niego biegli.

Stąd słowa: Uradowałem się, gdy mi powiedziano: pójdziemy do domu Pana.

Ten psalm szczególnie pięknie pokazuje kondycję Kościoła na ziemi. Jesteśmy bowiem pielgrzymami w drodze do naszej niebieskiej ojczyzny. Naszym śpiewem jest nasza modlitwa, którą wznosimy do Boga przez Chrystusa w Duchu Świętym, ale też nasze uczynki.

Szczególnie uważnie św. Augustyn przygląda się cyklowi psalmów o pieśni nowej. Nawoływanie psalmisty do śpiewania Panu pieśni nowej ma wyjątkowo bogate znaczenie symboliczne. Termin “pieśń nowa” jest dość tajemniczy, dlatego też Doktor Łaski chętnie wyjaśnia go na sposób alegoryczny. Co to znaczy, że pieśń, do której śpiewania zachęca nas Pismo św., jest “nowa”? Co to znaczy, że coś jest “nowe”? Coś jest “nowe” w przeciwieństwie do tego, co jest już “stare”. Ale również i to, co jest na razie nowe, po jakimś czasie również się zestarzeje. Zatem prawdziwie “nowe” jest to, co nigdy się nie zestarzeje.

Św. Augustyn dokonuje zestawienia: nowy człowiek, Nowe Przymierze, nowa pieśń – to jest rzeczywistość, która się nie starzeje. Nowością absolutną jest wydarzenie Chrystusa, w którym zawarte zostało Nowe Przymierze. Odnowiony przez łaskę chrystusową człowiek może śpiewać nową pieśń:

Uczą się jej jedynie ludzie nowi, odnowieni ze starości przez łaskę, przynależący już do Nowego Testamentu, czyli do królestwa niebieskiego.

Nawet starzec zostaje odnowiony i staje się niejako młodszy, jeśli się nawróci. Pieśń nowa opiewa pokój. Śpiewa zaś ją Bogu ludzkie serce:

Miłujesz, a milczysz: sama miłość to głos do Boga, i sama miłość jest nową pieśnią.

Pieśń jest miernikiem naszej kondycji duchowej. Może być tak, że uważamy się za ludzi odnowionych, jednak kierujemy się własną pożądliwością. Wtedy śpiewamy pieśń starą.

Stary Testament, stary kantyk, Nowy Testament, nowy kantyk. W Starym Testamencie są obietnice doczesne i ziemskie. Każdy, kto miłuje rzeczy ziemskie, śpiewa stary kantyk. Kto pragnie zaśpiewać nowy kantyk, niechaj ukocha rzeczy wieczne.

Jeżeli śpiewamy pieśń starą, to tkwi w nas stary człowiek uformowany w Adamie. Pieśń nową śpiewa tylko człowiek nowy uformowany w Chrystusie. Pieśń stara jest wyjątkowo obraźliwa dla Bożych uszu, gdyż usiłuje udawać pieśń nową. Wychwala ona Boga, ale tylko na pokaz przed ludźmi, dla których jest słyszalna. W zupełnie zaskakujący sposób interpretuje termin „pieśń nowa” św. Klemens Aleksandryjski w swoim dziele Zachęta Greków. Sam Chrystus jest tam nazwany Pieśnią Nową. Jak powiada Psalm 118, to Pan jest mocą naszą i pieśnią. Zatem my, którzy mamy śpiewać Panu pieśń nową, wyśpiewywać ją mamy w Chrystusie. To On ma być sam naszą pieśnią, którą wyśpiewujemy Panu Bogu.

O śpiewie nabożnym

Nabożny śpiew ludu, zachowany w żywej tradycji ustnej, przechował wiele cech kultury z czasu, gdy jej więź z religią była silna. Dostrzeżenie tych wartości i podjęcie ich może nas skierować na długą, żmudną, ale ozdrowieńczą drogę – drogę przywracania modlitwy kulturze, a przez to przywracania kultury sobie samej, a inaczej mówiąc przywracania człowieka jemu samemu.

Tekst opublikowany w: „Teofil2 (22) 2005

Śpiewający pełnym głosem kościół lub pobożne zgromadzenie w domu – widok dla wielu dziś rzadki, przez niektórych może nigdy nie spotkany. Tym bardziej gdy się uściśli, że chodzi o społeczność złożoną z przedstawicieli różnych pokoleń, a nawet taką w której – poprzez repertuar – jest miejsce dla pokoleń, które już odeszły. Taki śpiew istnieje. Można się z nim spotkać w społecznościach wiejskich. W nich bowiem zachował się, zwłaszcza w niektórych regionach Polski, żywy międzypokoleniowy przekaz kultury religijnej, której bez śpiewu nie sposób sobie wyobrazić.

Mowa nie tylko o śpiewie, posiadającym wiele swoistych, wartościowych cech lokalnych, tak pod względem repertuaru, jak sposobu śpiewania, jaki możemy spotkać na przykład na Kurpiach, na ziemi lubelskiej, zamojskiej, radomskiej, na Śląsku czy w innych regionach. Chodzi także o polski śpiew religijny w szerszym znaczeniu, który żyje wszędzie tam, gdzie modląca się społeczność – w kościołach, kaplicach czy w domach – ma zwyczaj wyrażania swej modlitwy śpiewem, łączącym różne pokolenia, nie tylko żyjące obecnie. Ten zwyczaj jest wciąż jeszcze dość powszechny i choć w miastach bywa mocno zatarty, nie jest w nich nieobecny[1]. Przedmiot artykułu pokrywa się z tym, co soborowa Konstytucja o Świętej Liturgii nazywa cantus popularis religiosus – ,,religijnym śpiewem ludu[2]”. Tytułowe określenie ,,śpiew nabożny”, które będzie powracać w toku naszych rozważań, jest ukłonem w stronę dawnego zwyczaju językowego, który może okazać się także dzisiaj pożyteczny i pomocny.

Celem niniejszego artykułu jest przyjrzenie się temu śpiewowi od strony jego wartości duchowej, z uwzględnieniem kontekstu, jakim są współczesne przemiany w kulturze. Aby tego dokonać najpierw sięgniemy po naświetlenie biblijne, następnie skupimy się na roli pobożności, zanalizujemy znaczenie ,,mocy” jako charakterystycznej cechy śpiewu tradycyjnego, przybliżymy układ treści w pieśniach religijnych, poświęcimy uwagę nauczaniu Kościoła o muzyce kościelnej, by na koniec odnieść to wszystko do współczesnych zjawisk w kulturze i pokusić się o wstępne wnioski.

Duch, który woła

Opowiadając o uzdrowieniu głuchoniemego, ewangelista Marek pisze, że Jezus ,,wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: «Effatha», to znaczy: Otwórz się! ” (Mk 7, 33–34)[3]. Spośród wielu szczegółów tego opisu łatwo może umknąć uwadze to, że Jezus ,,westchnął”. W oryginale odnajdujemy tu czasownik stenadzo, oznaczający ‘wzdychać ciężko’, ‘zawodzić’[4]. Wzięcie pod uwagę także innych miejsc w Nowym Testamencie, w których występuje ten wyraz, każe przypisać mu większe znaczenie niż to, jakie zdaje się posiadać na pierwszy rzut oka, także dla tematu tego artykułu. Tym samym słowem i jego pochodnymi posłużył się św. Paweł w swoim kluczowym tekście na temat modlitwy:

 ,Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha (systenadzei – ‘wzdycha wspólnie z’, ‘jęczy wspólnie z’) w  bólach rodzenia. Lecz nie tylko ono, ale i my sami, którzy już posiadamy pierwsze dary Ducha, i my również całą istotą swoją wzdychamy (stenadzomen), oczekując <przybrania za synów> – odkupienia naszego ciała (Rz 8, 22–23).

Jak podpowiada kontekst, mowa o tęsknocie stworzenia, które ,,z  upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” i uwolnienia z ,,niewoli zepsucia” do ,,wolności chwały dzieci Bożych” (w. 19 i 21). Tęsknota stworzenia idzie w parze z naszą, w której obecny jest przez swoje dary Duch Święty. W obu przypadkach wyraz tej tęsknoty św. Paweł określił ją tym samym słowem[5]. Tak samo uczynił w dalszym ciągu wywodu, gdzie jeszcze dobitniej wskazuje na udział Ducha Świętego w naszym wołaniu:

,Podobnie także Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (stenagmois alaletois; Rz 8, 26)[6].

Przekład Biblii Tynieckiej trochę zasłania w tym miejscu to, co zgodnie z oryginałem i Wulgatą przekazuje tłumaczenie ks. Jakuba Wujka: ,,sam Duch prosi za nami wzdychaniem niewymownym”. Obecny w oryginale rzeczownik ,,wzdychanie” (stenagmos) ma ten sam rdzeń co użyty w ewangelii i we wcześniejszych wersetach ósmego rozdziału czasownik stenadzo – ‘wzdychać’ i wywodzi się wprost od niego. Ostatni z przytoczonych wersetów przypisuje czynność określoną słowem stenadzo Duchowi Świętemu, ujmując ją jednoznacznie jako modlitwę. Określa też te westchnienia jako ,,niewymowne” czy, w innym tłumaczeniu, ,,nie dające się wyrazić słowami”.

Te z pozoru niezwiązane z tematem obserwacje prowadzą nas do uchwycenia roli muzyki w modlitwie. Słowo stenadzo i pokrewne wskazują bowiem na element niewyrażalny przy pomocy słów, który jednak jest w modlitwie obecny. Co więcej, znajduje się w niej na skutek działania Ducha Świętego. Otóż, gdy chcemy wyrazić stan naszego ducha inaczej niż przez mówienie, wśród dostępnych sposobów odnajdziemy czyny, milczenie i niewątpliwie także śpiew[7]. Ten ostatni wydaje się najbliższy znaczeniu stenadzo, do którego polskich odpowiedników należy także ,,zawodzić”.

Znamienne, że na dziesięć pojawień się w Nowym Testamencie słowa stenadzo i  wszystkich pokrewnych, aż w ośmiu wypadkach[8] dotyczy ono modlitwy. W dwóch pozostałych chodzi o uskarżanie się na bliźnich, nie skierowane do Boga i nie zalecane przez piszących[9]. Warto przypomnieć, że westchnienie Jezusa podczas uzdrawiania głuchoniemego było poprzedzone spojrzeniem ku niebu, co nadaje mu jednoznaczny kierunek i adres.

Dokładniejsze przyjrzenie się pozwala dostrzec pokrewieństwo stenadzo z przymiotnikiem stenos, oznaczającym ‘wąski’, ‘ciasny’. W  tym świetle ‘wzdychać ciężko’, ‘zawodzić’ nabiera sensu przełamywania przez człowieka tego, co wąskie i ciasne, dotyczy zatem usiłowań przezwyciężenia sytuacji ucisku – prób wyłamania się i wyjścia z niego. Na tej podstawie możemy rozumieć, że Duch Święty, który ,,prosi za nami wzdychaniem niewymownym”, pomaga nam przeciwstawiać się wszystkiemu, co może się sprzeciwiać modlitwie i kontaktowi z Bogiem. Przy pomocy Ducha Świętego przezwyciężamy te przeszkody, zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne. Ta i wcześniejsze obserwacje pozwalają na traktowanie śpiewu jako sposobu umocnienia się przeciwko trudnościom w modlitwie, niezależnie jakiej byłyby natury. A to dlatego, że śpiew religijny, jaki zna chrześcijańska tradycja, w pełni odpowiada – choć go nie wyczerpuje – natchnionemu elementowi modlitwy, znajdującemu się poza słowami, a jednak wyrażanemu na zewnątrz, mobilizującemu do duchowych zmagań, na określenie którego ewangelista Marek i św. Paweł używają wyrazu stenadzo i pochodnych.

Ewangelie ukazują nam podobną modlitwę, także posługując się innymi słowami. Przykładem są dwaj niewidomi (Mt 9, 27), którzy szli za Jezusem i ,,wołali głośno”. Biblia Wujka za Wulgatą i oryginałem tłumaczy dosłownie ,,wołając i mówiąc” (kradzontes kai legontes). Także w tym przypadku mamy do czynienia z treścią zawartą w słowach ( ,,Ulituj się nad nami, synu Dawida”) oraz elementem, który znajduje się poza słowami, wyrażonym przez czasownik ,,wołać”. Słowo to znajduje w Nowym Testamencie o wiele szersze zastosowanie, stąd jego kontekst znaczeniowy jest szerszy niż w przypadku stenadzo, lecz modlitwa śpiewem zdecydowanie mieści się w tym kontekście. Tym bardziej, że słowem kradzo (‘krzyczę’, ‘wołam’, ‘mówię głośno’) została także nazwana ściśle związana z modlitwą czynność Ducha Świętego, ,,który woła «Abba, Ojcze»” (Ga 4,6) i w którym my wołamy to samo (Rz 8,15).

Znajdujemy w Nowym Testamencie fragment mówiący wprost o śpiewie religijnym, przynoszący potwierdzenie jego pochodzenia od Ducha Świętego:

,Kiedy się razem zbieracie, ma każdy z was już to dar śpiewania hymnów (psalmon), już to łaskę nauczania albo objawiania rzeczy skrytych, lub dar języków, albo wyjaśniania: wszystko niech służy zbudowaniu (1 Kor 14, 26).

Modlitwa śpiewem została tu wymieniona przez św. Pawła na równi z innymi darami Ducha Świętego: nauczaniem, objawianiem (prorokowaniem), mówieniem językami, tłumaczeniem[10].

Istnieje więc, jak widzimy, szereg nowotestamentalnych ujęć modlitwy, wskazujących zgodnie na trzy cechy: 1°  pochodzenie od Ducha Świętego, 2° zawieranie treści, nie mieszczących się w samych tylko słowach, lecz pomimo to 3° znajdujących dobitny zewnętrzny wyraz w ,,wołaniu”, ,,westchnieniu” (zawodzeniu) lub ,,hymnie” (psalmie), skierowanym do Boga. Śpiew można w tym kontekście rozumieć jako sposób na wyrażenie w modlitwie tego, co nie daje się wyrazić przy pomocy samych tylko słów, a jednocześnie domaga się wyrażenia, gdyż pochodzi od wstawiającego się za nami Ducha Świętego.

Duch Święty ożywia, a zarazem jednoczy. Zesłany na Apostołów i uczniów, tworzy wspólnotę Kościoła jako jeden żywy organizm. Stąd wszystko, co ma związek z natchnieniem przez Ducha Świętego, posiada aspekt wspólnotowy. Wspólny śpiew zgromadzonych na modlitwie jest jednym z przejawów i sposobów realizacji organicznej kościelnej jedności. Ta jedność wykracza poza jedną epokę, łącząc różne pokolenia. Śpiew nabożny to uzewnętrznia i przez to stanowi widzialną płaszczyznę jedności z tymi, którzy nas poprzedzili w drodze do Boga. Wspomnimy o tym poniżej, mówiąc o zwyczaju. Wynika z tego szereg postulatów praktycznych, którymi zajmiemy się w ostatniej części artykułu.

Nie każda znana nam dzisiaj forma śpiewu odpowiada takiemu jego rozumieniu, na jakie naprowadzają nas przywołane teksty biblijne. Śpiew nabożny, zachowany w żywej tradycji i do dzisiaj w Polsce praktykowany, harmonizuje z nimi bardzo dobrze. Wymienione wyżej trzy cechy modlitwy są w istotniej mierze charakterystycznymi cechami tego śpiewu. Konsekwencją pierwszej i najważniejszej z nich – pochodzenia od Ducha Świętego – jest ścisły związek śpiewu z miłością do Boga i pobożnością. Na te aspekty warto zwrócić uwagę, gdyż dzięki nim odsłania się najgłębsza istota śpiewu nabożnego.

Jest modlić się czego

Działanie Ducha Świętego w człowieku owocuje uczynkami miłości, do których przynagla On tych, w których przebywa. Do uczynków tych należy także śpiew.

Istnieje naturalne powiązanie między miłością a śpiewem. Miłość ze swej natury jest skłonieniem się i wyjściem ku temu, co umiłowane[11]. Śpiew pozwala to uzewnętrznić, jest bowiem wyjściem poza siebie, które umożliwia głos. Napełniając dźwiękiem przestrzeń, która nas przekracza, wyrażamy wewnętrzną postawę wyjścia ku temu, co miłujemy. Ciągłość i trwanie śpiewanego dźwięku, różniące go od zwykłej mowy, wyrażają ciągłość i trwanie miłości. Analogicznie, siła i pełnia dźwięku obrazuje siłę i  pełnię miłości[12]. Ze swojej natury zatem śpiew jest predysponowany do tego, aby być wyrazem miłości[13].

Co więcej, śpiew wydaje się uprzywilejowanym sposobem wyrażania miłości ku Bogu. Głos śpiewającego nie ma bowiem wyraźnego punktu dojścia w ziemskiej przestrzeni. Dzięki temu szczególnie nadaje się do wypowiadania miłości ku Temu, który ,,zamieszkuje światłość niedostępną” i jest niewidzialny (1 Tm 6, 16). Mamy więc do czynienia z wewnętrznym pokrewieństwem między śpiewem a modlitwą.

Wpływa na to różnica między śpiewem a dziełami plastycznymi. One z chwilą, gdy są ukończone rozpoczynają własne odrębne życie, oddzielone od twórcy. Śpiew, choć jest uczynkiem zewnętrznym, zawsze pozostaje złączony ze śpiewającym: ,,płótnem” śpiewaka jest jego ciało. Mimo że jest wytworem, śpiew nigdy nie przestaje być czyjąś czynnością. Dzięki temu może być modlitwą, a także stanowić integralną część liturgii. Dlatego to Kościół przyznaje muzyce i śpiewowi wyższą rangę niż plastyce, choć i tę ostatnią wysoko ceni[14].

Jak uczy św. Tomasz, miłość wobec przedmiotu nieobecnego przybiera postać tęsknoty, a wobec przedmiotu obecnego – postać radości[15]. Oba te elementy odnajdujemy w religijnym śpiewie. Ich współobecność jest wyrazem napięcia i równowagi pomiędzy chrześcijańskim ,,już” a ,,jeszcze nie” czy, od innej strony, między misterium Krzyża a tajemnicami Wcielenia i Zmartwychwstania. Ta równowaga jest charakterystyczna także dla katechezy Nowego Testamentu. Radość, wychodząca na pierwszy plan w okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, współbrzmi z wezwaniem z Listu do Filipian i zachętą św. Jakuba[16]. Tęsknota koresponduje z wymową stenadzostenagmos z Listu do Rzymian. Jest przejawem trzeźwej świadomości, że na tym świecie ,,jesteśmy pielgrzymami, z daleka od Pana”[17] i że dopiero zmierzamy tam, gdzie będziemy Go oglądali twarzą w twarz. Nie bez powodu więc śpiew pobożny jest wyrazem zarówno radości, jak tęsknoty[18].

Z umiłowania Boga – by odwołać się znów do św. Tomasza – rodzi się pobożność, to znaczy trwała postawa oddania się Bogu[19]. Jako pojedynczy uczynek śpiew jest więc wyrazem miłości. Gdy uczynki przechodzą w ugruntowany zwyczaj, staje się także wyrazem pobożności. Tej ostatniej warto poświęcić szczególną uwagę.

Pobożność – cnota apostolska i biblijna – nie ma dziś dobrej prasy. Wydaje się, że w dużym stopniu okrył ją cień, rozsnuwany przez współczesnych ,,mistrzów podejrzeń”. W rezultacie, w potocznym odbiorze warstw wykształconych, także wśród wierzących, stała się rzeczywistością a priori podejrzaną. Podobnie, czymś podejrzanym stały się zewnętrzne uczynki pobożności, w  tym modlitwa śpiewem. Wynikający stąd dystans skutecznie uniemożliwia, niestety, docenienie skarbu, jakim jest zarówno sama pobożność[20], jak i to, co się z niej rodzi. Tymczasem w Nowym Testamencie jest to cnota wysuwana na plan pierwszy[21]. Patrząc od strony śpiewu nabożnego, absurdem byłoby odrywanie go od jego gleby czyli pobożności. Pominięcie związku z nią czyni niemożliwym uchwycenie jego istoty.

 ,,Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii”, podkreślając rozróżnienie między liturgią a aktami pobożności ludowej i akcentując właściwą hierarchię między nimi, potwierdza jednocześnie, że działanie Ducha Świętego jest źródłem modlitw także innych niż ściśle liturgiczne.: ,,(¼) bez obecności Ducha Chrystusowego nie może istnieć prawdziwy kult liturgiczny ani też jakiekolwiek formy prawdziwej pobożności ludowej”[22]. To między innymi jest przyczyną wartości, jaką Kościół przypisuje pobożności ludowej, i szacunku, jakim ją otacza, dając temu wielokrotnie wyraz w swoich wypowiedziach[23].

Gdyby nie pobożność, nie mielibyśmy do czynienia z tak obszernym zbiorem pieśni religijnych[24]. Bez podstawowej motywacji, jaką jest potrzeba i chęć zwrócenia się do Boga, pieśni te nie byłyby w  stanie przetrwać. Te same pieśni, śpiewane z innych pobudek nabierają już innej natury, choć nadal pozostają zjawiskiem cennym. Z jednej strony, motywacja pobożnościowa wydaje się najbardziej krucha i niepewna. Wrażenie to wywołane jest w dużej mierze przez wspomniany ,,cień podejrzenia”, okrywający pobożność i pobożne praktyki. Z drugiej strony, żadna inna motywacja nie jest w stanie dorównać religijnej pod względem siły i zasięgu. To pokazuje, że ilekroć dotykamy w człowieku potrzeby Boga, dotykamy jednego z najsilniejszych żywiołów, jakie istnieją w naturze ludzkiej, którego nie są w  stanie powstrzymać nawet najbardziej ,,uczone” zaklęcia.

Cyprian Kamil Norwid w swoich ,,Częstochowskich wierszach” pisał:

Aż upadniesz kolanem,
Jakby drzewem złamanem,
I zanucisz: ,,O!  Matko
Zbawiciela naszego,
Toć jest modlić się czego,
A modlim się tak rzadko! ”[25]

Wraz z odkryciem, że ,,jest modlić się czego” – i to właśnie nie ,,rzadko”, lecz często – rodzi się pobożność, z niej zaś wypływają m.in. zwyczaje związane ze śpiewem. Wyrastanie z pobożności to jedna z głównych cech śpiewu religijnego, pozwalająca odróżnić go od innych zjawisk i stanowiąca o jego istocie i wartości.

Nie oznacza to, że śpiewać religijne pieśni mogą w sposób autentyczny tylko ci, którzy są zaawansowani w życiu duchowym. Motywem śpiewu może być nie tylko już posiadana pobożność, ale także chęć jej zdobycia lub umocnienia się w niej. Śpiewa się Bogu nie tylko dlatego, że się Go kocha, ale także po to, aby Go pokochać lub pokochać Go bardziej. Istotne jest to, że pobożność uznaje się za wartość, o którą warto się starać i w której warto się ćwiczyć[26].

Pochodzenie od Ducha Świętego i wynikanie z pobożności pociąga za sobą wiele ważkich konsekwencji, ale najważniejsza dotyczy samej istoty śpiewu nabożnego: Pieśń religijna (i w ogóle śpiew będący modlitwą) jest rzeczywistością duchową. Żyje wtedy, gdy jest śpiewana z intencją, właściwą dla uczynków religijnych[27]. Z tego z kolei wynika, że najważniejszy proces, związany ze śpiewem, dokonuje się w duchu człowieka. Chociaż tekst i melodia są dla śpiewu nabożnego czymś niewątpliwie istotnym, nie w nich spoczywa główny punkt ciężkości. One są narzędziem, służącym przybliżaniu się do Tajemnic, które przekraczają ludzki język i środki wyrazu. Te Tajemnice i nasze przybliżanie się do nich – oto główny nurt nabożnego śpiewu. Z tej przyczyny funkcjonowanie pieśni nigdy nie polegało na jej jednorazowym zaśpiewaniu, ale zawsze na powracaniu do niej. Podobnie, powtarzanie fragmentów zwrotek czy refrenów – w przypadku wielu pieśni zwyczaj żywy i powszechny – nie jest przykładem marnotrawstwa czasu, ale przejawem prawdy, że sedno tego, co się dzieje podczas śpiewu, nie znajduje się na powierzchni słów czy melodii, ale we wnętrzu człowieka, który – posługując się słowami i melodią – tylko stopniowo może przybliżać się do tego, co go przekracza[28].

Skoro to co najistotniejsze dla śpiewu religijnego dokonuje się w sferze duchowej, owoce jego praktykowania również tam dojrzewają. Należy do nich m.in. narastająca zdolność do wyrażania swojej religijnej postawy poprzez śpiew. Chodzi o specyficzną i właściwą dla osób często śpiewających gotowość do zaśpiewania danej pieśni. Dzięki temu zaśpiewanie jej jest dla nich czymś naturalnym i  należy do zachowań znajdujących się niemal zawsze w zasięgu ręki.

Gdy pobożność jest przymiotem nie tylko jednostki, ale całej społeczności, wówczas śpiew nabożny wkracza w sferę społecznego zwyczaju. Zwyczaj religijny jest rzeczywistością wysoko cenioną przez Kościół, do tego stopnia że zyskał także walor prawny i  to wysokiej rangi[29]. Ze swej natury jest rzeczywistością trwającą długo w czasie. Dzięki temu wiąże ze sobą różne pokolenia, nie tylko aktualnie żyjące, ale także te, którzy żyły wcześniej. W ten sposób wyraża siłę więzi kościelnej. Trudno wśród zwyczajów religijnych odnaleźć taki, który by tę więź wyrażał i umacniał dobitniej i powszechniej niż wspólny śpiew, respektujący modlitewne dziedzictwo wieków.

Kolejną konsekwencją duchowego charakteru śpiewu jest to, że realizuje się on tylko i wyłącznie ,,tu i teraz”. Tekst i melodię pieśni można zapisać, podobnie dźwięk, lecz mamy wówczas do czynienia z zapisem, nie z samą pieśnią[30]. Ten na pozór oczywisty fakt godny jest podkreślenia, gdyż w innych dziedzinach analogiczne rozróżnienia nie odgrywają równie istotnej roli. Dla melomanów nierzadko nie stanowi dużej różnicy, czy źródłem dźwięku są obecni tu i teraz muzycy, czy też wysokiej jakości sprzęt odtwarzający – a nieraz, dla swych walorów, preferowany jest sprzęt.

Z analogicznych powodów, ,,prezentacje” śpiewów religijnych (np. w postaci koncertu), choć cenne, nie należą do głównego nurtu śpiewu nabożnego jako wyrazu pobożności, będącego częścią domeny publicznej. Wprawdzie granica między tym, co jest kontaktem z  Bogiem, a tym, co nim nie jest, jest niewidzialna, tym niemniej jest ona realna. Nie ma więc powodów, aby ją dodatkowo zacierać, tam gdzie potrzebny jest jej publiczny wyraz. Gdy więc dana społeczność zwraca się wspólnie do Boga, nie powinno się tworzyć pozorów, jakoby chodziło o coś innego (na przykład o prezentację śpiewu), gdyż byłoby to publicznym zapieraniem się własnej pobożności. Gdy zaś celem jest zaprezentowanie śpiewu – także takiego, który w innych, zwyczajnych dla siebie warunkach, jest modlitwą – pobożność, jeśli jest wówczas obecna, to na polu prywatnym, nie publicznym, z natury samego przedsięwzięcia[31]. Dlatego, choć mają miejsce prezentacje śpiewów religijnych, nie ma wątpliwości, że należą one do dziedziny innej niż ta, którą zwykło się nazywać w ścisłym sensie śpiewem nabożnym[32].

Pan, moja moc i pieśń

Konsekwencją pochodzenia od Boga i związku z pobożnością jest charakterystyczne nacechowanie śpiewu religijnego siłą i mocą. Tradycja zachowała sposób śpiewania, polegający na tym, że śpiewający się nie oszczędza. Używa pełnego głosu, takiego jaki otrzymał od Boga, bez manipulowania nim, by osiągnąć taki czy inny ,,efekt”, i bez małodusznego ,,dozowania” swojego zaangażowania. Można powiedzieć, że śpiewając nie przeznacza żadnej części swoich sił na cokolwiek innego niż śpiew (na przykład na upewnianie się, jak jest odbierany przez innych). Rodzi to niepowtarzalną szczerość porozumienia między człowiekiem a Bogiem, a także szczerość porozumienia między ludźmi, którzy tego ducha i to podejście podzielają. Rysu mocy i szczerości nabiera też sam śpiew[33].

Siła śpiewu łączy się z hojnością i ofiarnością ze strony śpiewającego. Lecz w pierwszej kolejności są one atrybutami Bożymi. ,,Wszystko przekazał mi Ojciec mój” (Mt 11, 27); ,,Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego” (J 15, 15); ,,Za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie” (J 17, 19). Wyrażona w  tych wersetach hojna ofiarność samego Boga tkwi u źródeł ofiarności, jaka staje się cechą wierzących. Mocny i szczery śpiew jest jednym z jej przejawów.

Siła i szczerość wyrazu pobożności opiera się na mocy Boga, której użył on dla wybawienia potrzebującego, nie mającego znikąd pomocy. Śpiew z całego serca i pełnym głosem jest reakcją ubogiego na to, że Bóg użył swojej potęgi, aby wybawić go od silniejszych wrogów. Moc pochodzi od Boga, śpiew za nią dziękuje i ją wyraża[34]. Tego rodzaju współobecność mocy i śpiewu jest charakterystyczna dla Księgi Psalmów. Przykłady są tak liczne, że można mówić o regule[35].

Pełny i donośny głos ma w religii opartej na objawionym słowie wymiar głoszenia, rozgłaszania Słowa Bożego. Także tutaj wzorcem pozostają psalmy, gdzie śpiew i głoszenie występują często razem i w powiązaniu ze sobą[36]. Z kaznodziejskim charyzmatem można więc wiązać opisywany przez świadków zwyczaj św. Dominika, który po nocach spędzonych na modlitwie ,,stawał na modlitwie porannej obchodząc obie części chóru, napominając i pobudzając braci, aby głośno i pobożnie śpiewali[37]”.

Ten, który głosi Słowo Boże, najpierw musi napełnić nim samego siebie, aby stać się zdolnym do przekazania go innym. Śpiew pełnym głosem to wyraża: Śpiewak napełnia dźwiękiem najpierw siebie samego, a dopiero potem swoje otoczenie – podobnie jak w kaznodziejstwie. W tym tkwi, być może, różnica między użyciem pełnego głosu a  śpiewem z dodatkiem agresji. W tym drugim wypadku śpiewak nie dba o napełnienie siebie, lecz ,,wyrzuca z siebie dźwięk”, nie karmiąc się sam tym, co śpiewa, a tylko posługując się tym w  jakimś ubocznym celu.

Różnica pomiędzy pełnią głosu a obecnością w nim agresji tylko z pozoru jest subtelna, w gruncie rzeczy jest diametralna. Domieszka agresji oznacza siłę, lecz nie tę której źródłem jest tęsknota za Bogiem, ale tę którą jeden człowiek wywiera na drugim. Różne mogą być tego motywy: chęć wyróżnienia się, okazania się silnym, znaczącym w oczach bliźnich, cele związane z przemocą lub jeszcze inne.

Źródłem i Wzorem dla śpiewu nabożnego – podobnie jak w przypadku ofiarności – jest moc i potęga Boża, gdyż ona nadaje specyfikę także sile religijnego śpiewu. Księga Mądrości w taki sposób charakteryzuje Bożą potęgę:

 ,,Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy” (Mdr 11, 23).

 ,,Podstawą Twojej sprawiedliwości jest Twoja potęga, wszechwładza Twa sprawia, że wszystko oszczędzasz. (¼) Potęgą władasz, a  sądzisz łagodnie i rządzisz nami z wielką oględnością, bo do Ciebie należy moc, gdy zechcesz.” (Mdr 12, 16.18).

Według tego Wzoru, śpiewak tradycyjny śpiewa pełnym głosem nie po to, aby zademonstrować swoją siłę. Bóg nie potrzebuje udowadniać swojej siły – nie mają takiej potrzeby także Jego naśladowcy i czciciele. Moc, która pochodzi z Bożego źródła i upodabnia się do Jego mocy, jest prawdziwa, a jednocześnie nie brak jej łagodności[38]. Jest to możliwe dlatego, że cała jest przyjmowaniem, a nie kreacją.

Posługiwanie się siłą ,,dla efektu” jest bardziej dowodem maskowanej słabości. Taka postawa właściwa jest tylko stworzeniom, Bogu jest obca i z pobożnością nie ma nic wspólnego.

Siła i szczerość śpiewu nabożnego sprawiają, że śpiewak lub śpiewacy stają się narażeni na wyśmianie. Włożyć w śpiew całe swoje serce oznacza odsłonić się. To zaś pociąga za sobą ryzyko zranienia na skutek ataku z zewnątrz. Poznał smak takiego ataku król Dawid po tym, jak tańczył przed Arką Przymierza. Płynący z pobożności, szczery i pełen zapału taniec przed Panem naraził go na wzgardę i krytykę ze strony własnej żony Mikal[39]. Chociaż w tamtym wypadku nie chodziło o śpiew, istnieje pełne podobieństwo między tą sytuacją a gorliwym pobożnym śpiewem, obecnym w naszej tradycji. Podobne jest ryzyko wyśmiania, do którego niejednokrotnie dochodzi.

Król Dawid, także jako psalmista, i w ślad za nim wielu śpiewaków z wielu pokoleń, mimo iż byli świadomi opisywanego ryzyka, podejmowali je, gdyż przynaglenie do chwalenia Boga całym sercem było silniejsze niż ziemskie zagrożenie. Zdarza się jednak, gdy motywacja jest słabsza, że ,,argument śmiechu” przeważa i przyczynia się do rezygnacji z wyrażania pobożności śpiewem, zawsze ze szkodą dla Kościoła, często także ze szkodą dla kultury, czasem poszczególnych środowisk, a czasem całych narodów[40].

Dotychczasowe uwagi o skupiały się na wewnętrznych cechach śpiewu nabożnego. Wymagają dopełnienia przez spojrzenie na cechy zewnętrzne, a konkretnie przyjrzenie się układowi treści w tekstach, na przykładzie polskich pieśni.

Cztery etapy modlitwy

Pieśni nabożne w dużym stopniu respektują monastyczny schemat czterech etapów modlitwy lectiomeditatiooratiocontemplatio, z których każdy kolejny wyrasta z poprzedniego[41]. Aby się o tym przekonać, wystarczy uważnie przyjrzeć się tekstom, najlepiej korzystając z pełnych wersji, zawierających komplet zwrotek.

Lectio oznacza zebranie[42], przywołanie, z możliwie wielką uwagą i pilnością, kolejnych wydarzeń mówiących o Bogu i będących Jego dziełem. Oznacza dokładne przypomnienie ich sobie według tego, jak opowiada o nich Pismo Święte bądź Tradycja. Ten etap dostarcza modlitwie treści, na bazie których następuje cały dalszy jej rozwój. Niektóre pieśni w sposób szczególny rozwijają etap lectio. Należy do nich pieśń wielkopostna Ogrodzie oliwny, zwłaszcza w pełnej 39-zwrotkowej wersji, która krok po kroku przywołuje kolejne wydarzenia Męki Pańskiej, przekazane przez ewangelie. Podobnie jest w pieśni Rozmyślajmy dziś wierni chrześcijanie, a także Jezus Chrystus Bóg-Człowiek[43]>, przypomnianej przez zespół Bornus Consort na płycie Media Vita. Należą tu także pieśni adwentowe poświęcone Zwiastowaniu NMP: Archanioł Boży GabryjelPo upadku człowieka grzesznego. Wszystkie one rozwijają etap lectio, choć zawierają także elementy etapów następnych.

Meditatio jest rozważeniem przywołanych podczas lectio treści. Oznacza położenie ich niejako na wadze umysłu, aby na ile to możliwe pojął i przyswoił sobie znaczenie rozważanych słów i zdarzeń. W ten sposób stają się one częścią własnego myślenia i postrzegania tego, kto się nimi karmi. Medytacja może sięgać do przyczyn i konsekwencji rozważanych zdarzeń bądź okoliczności dokonywania się i sposobów przejawiania Bożych dzieł. Element meditatio znajduje się w większości pieśni religijnych. W pewnym sensie już użycie mowy wiązanej, stroficzna budowa i inne środki poetyckie, stanowią narzędzie medytacji, nawet w pieśniach typu lectio. Niektóre jednak pieśni na medytacji się koncentrują. Przykładem może być pieśń adwentowa Hejnał wszyscy zaśpiewajmy, a spośród wielkopostnych – Krzyżu święty. Śpiewana w Adwencie pieśń Zdrowaś bądź Maryja, której każda zwrotka rozpoczyna się od kolejnych słów Pozdrowienia Anielskiego, jest ciekawym połączeniem meditatio z etapem następnym.

Oratio czyli bezpośrednie zwrócenie się do Boga (lub do pośrednika jeśli pieśń jest do niego skierowana) rodzi się z etapów poprzednich. Także w tym wypadku można znaleźć pieśni, w których ten etap dominuje. W Adwencie, obok pieśni wspomnianej wyżej, należy do nich Boże wieczny, Boże żywy, a w Wielkim Poście Witam Cię witam Przenajświętsze Ciało, by pozostać przy dwóch wymienianych wcześniej okresach liturgicznych.

To, co rodzi się z natchnienia Ducha Świętego – Ożywiciela, jest żywe. Składniki żywego organizmu nie mogą pozostawać we wzajemnej izolacji. Dlatego w pieśniach cztery etapy modlitwy nigdy nie występują w oderwaniu od siebie nawzajem. Przeciwnie, łączą się ze sobą i przenikają (dotyczy to zresztą także innych modlitw). Jeden może dominować, jak we wskazanych przykładach, ale pozostałe zawsze również są obecne. Charakterystyczne dla pieśni jest to, że bardzo często oratio pojawia się na koniec jako zwieńczenie, do którego prowadzą poprzedzające ją lectio lub meditatio. Przykładów jest bardzo wiele. Pieśń Archanioł Boży Gabryjel od dziewiątej zwrotki (od słów ,,O Aniele Gabryjelu”) jest prośbą, do której prowadzą lectiomeditatio zwrotek poprzednich. W pieśni Po upadku człowieka grzesznego dwie ostatnie zwrotki stanowią oratio, w naturalny sposób wynikającą z poprzedzającej całości. Znajduje to wyraz w odwołaniu się do zdarzeń rozważonych wcześniej: ,,O Panno, gdyżeś takowej mocy/ wołamy k’Tobie we dnie i w nocy (¼)”. Krótką modlitwą zwróconą do Matki Bożej są ostatnie słowa pieśni Krzyżu święty nade wszystko (w zwrotce szesnastej), która począwszy od siódmej zwrotki jest medytacją bólu Matki Najświętszej, stojącej pod krzyżem. Do Boga i Chrystusa zwraca się w ostatniej strofie pieśń Jezus Chrystus Bóg Człowiek. Inaczej jest w pieśni Ogrodzie oliwny, gdzie oratio jest zwieńczeniem każdej zwrotki, a nie tylko całej pieśni. Łączą się niejednokrotnie nawzajem nie tylko oratio i pozostałe etapy, ale także lectiomeditatio (np. Jezu Chryste Panie miły, Wisi na krzyżu).

Pojawia się pytanie: co z ostatnim etapem modlitwy wymienianym w monastycznej tradycji, contemplatio?  Czy pieśni uwzględniają ten punkt dojścia modlitwy?  Etapy modlitwy nazywają rzeczywistość duchową. W niej zaś nie wszystko daje się wskazać palcem, zwłaszcza dalsze etapy życia duchowego. Nie znaczy to, że tych etapów nie ma. Jest miejsce na contemplatio w pieśniach, tak jak w całej pobożności. Pieśni stanowią żywy organizm nie tylko same w sobie, ale także w zespoleniu z resztą życia wierzących. Miejsce na contemplatio jest więc w milczeniu, które następuje po pieśni, ale i w całym życiu modlącego się człowieka[44]. Gdyby śpiewanie pieśni nie posiadało silnych więzi z życiem i nie znajdowało w nim swego przedłużenia, utraciłoby swoją tożsamość.

Warto zwrócić uwagę na to, że współistnienie czterech etapów modlitwy ma swoje źródło już w Piśmie Świętym, co jest szczególnie widoczne w psalmach. Cały Psałterz jest przeniknięty oratio. Ona stanowi jego dominantę i jest cechą określającą jego relację względem innych ksiąg Starego Testamentu. Nie brakuje wszakże psalmów z przewagą medytacji (np. w nurcie sapiencjalnym, lecz nie tylko). Znajdujemy też psalmy typu lectio, będące zebraniem i przypomnieniem wydarzeń historii zbawienia (Ps 78; 89; 99; 105; 106)[45].

Ut fidelium voces resonare possint

Przyjrzawszy się układowi treści w pieśniach, łatwiej zrozumieć miejsce, jakie przyznaje religijnemu śpiewowi ludu (cantus popularis religiosus) Rozdział VI De musica sacra Konstytucji o Świętej Liturgii ostatniego Soboru.

Rozdział ten stanowi mały traktat o świętej muzyce[46], niezwykle zwarty i logiczny w  treści i układzie. Rzuca kluczowe światło także na zagadnienie śpiewu nabożnego, włączając go w swą całościową wizję. Nie jest zadaniem tego artykułu szczegółowa analiza tej wizji, ale zbyt wielki jest jej wkład w rozumienie śpiewu, aby można od niej całkiem abstrahować.

Rozdział rozpoczyna się wprowadzeniem pojęcia ,,tradycji muzycznej całego Kościoła”, nazwanej ,,skarbcem nieocenionej wartości”[47]. Sobór poleca go zachowywać i wspierać[48]. Tym samym, wszystkie rodzaje śpiewu, jakie następnie wymienia: śpiew gregoriański, polifonia[49] i religijny śpiew ludu[50], włączone zostały do jednej organicznej całości nazwanej muzyczną tradycją i skarbcem Kościoła.

Jest to równoznaczne z ustanowieniem pierwszego kryterium oceny wartości śpiewów religijnych, jakim jest łączność z muzyczną tradycją Kościoła. Drugim kryterium, pośrednio obecnym w tekście, jest vera ars, czyli spełnianie rygorów ,,prawdziwej sztuki” to znaczy kompetencji i umiejętności[51]. Przeczy to funkcjonującemu dość szeroko przekonaniu, jakoby liturgia ze swej natury dopuszczała tandetę. Trzecim kryterium jest respektowanie celu muzyki kościelnej, ,,którym jest chwała Boża i uświęcenie wiernych”[52].

O pierwszym i drugim kryterium w zastosowaniu do śpiewu nabożnego powiemy niżej. Trzeciemu kryterium, czyli skierowaniu ku właściwemu celowi, czyni zadość tekst i intencja śpiewu. O obu tych elementach już mówiliśmy. Ilekroć śpiewający w jakikolwiek sposób ,,dzielą się” z Panem Bogiem Jego chwałą, przyciągając uwagę zgromadzonych ku sobie kosztem celebrowanych Tajemnic, to kryterium zostaje naruszone.

Muzyczna tradycja góruje nad innymi sztukami dzięki temu, że staje się częścią liturgii, co z kolei zawdzięcza temu, że złączona jest ze słowami[53]. Lecz także muzyka sama z siebie wnosi do czynności liturgicznych swój specyficzny wkład. Konstytucja ujmuje go w trzech punktach: 1/ serdeczniejsze wyrażanie modlitwy[54], 2/ wspieranie jedności duchowej wiernych[55], 3/ nadawanie obrzędom świętym bardziej uroczystego charakteru[56]. Widać, że kolejność tych elementów odpowiada ich wadze: wnoszenie pewnego niewyrażalnego słowami elementu (suavius) do wyrazu modlitwy pociąga za sobą większe zjednoczenie duchowe wiernych, a to z kolei sprzyja ujawnianiu się uroczystego charakteru liturgicznego zgromadzenia.

Warto zwrócić uwagę na to, że trzy rodzaje śpiewu: chorał gregoriański, śpiew ludowy i polifonia, korespondują odpowiednio z trzema wymienionymi przez Sobór elementami, wnoszonymi przez muzykę. Śpiew gregoriański, mianowicie, szczególnie odpowiada serdeczniejszemu wyrażaniu modlitwy, religijny śpiew ludu – sprzyjaniu jedności duchowej wiernych a polifonia – wzbogacaniu obrzędów w uroczysty charakter. Przypisanie to nie rządzi się, rzecz jasna, zasadą wyłączności. Chodzi o wskazanie na pewną predylekcję danego rodzaju śpiewu do wzmacniania konkretnego elementu. Wolno ufać, że ta obserwacja nie sprzeciwia się intencjom Autorów dokumentu.

Rozdział VI zawiera pokrewną sugestię dotyczą wzajemnych związków wymienionych trzech rodzajów śpiewu. Zawarta jest ona w określeniu miejsca śpiewu gregoriańskiego względem pozostałych: ,,Śpiew gregoriański Kościół uznaje za własny śpiew liturgii rzymskiej. Dlatego w czynnościach liturgicznych powinien on otrzymać pierwsze miejsce wśród innych równorzędnych rodzajów śpiewu”[57]. Określając jako ,,pierwsze” miejsce, które winien otrzymać śpiew gregoriański, w oryginale nie użyto słowa primum ani priorem, lecz principem. W odróżnieniu od pierwszych dwóch wyrazów, które oznaczają prostą kolejność bądź wyższość, przymiotnik prinicipem wyraża także głębszą i silniejszą relację między chorałem a polifonią i śpiewem ludu. Principem odsyła bowiem do principium, a więc terminu, posiadającego nawarstwiony przez wieki refleksji teologicznej sens początku, źródła czy też tego, z czego coś innego się rodzi[58]. Użycie zatem przez Sobór w tym kontekście przymiotnika princeps pozwala dopatrywać się relacji wywodzenia się czy też pochodzenia pomiędzy z jednej strony chorałem, a z drugiej strony polifonią i śpiewem ludowym.

Pobieżna nawet znajomość skarbca polskich śpiewów religijnych pozwala potwierdzić tę intuicję. Znajdujemy bowiem pośród polskich pieśni przykłady wielu takich, których melodia jest bądź zaczerpnięta z szeroko rozumianego chorału[59], bądź nim zainspirowana. O Zbawcza Hostio, Sław języku tajemnicę, Zbliżam się w pokorze, to tylko najbardziej znane polskie tłumaczenia hymnów łacińskich, powtarzające dosłownie melodię oryginału. Stały się one, jak wiadomo, powszechnie śpiewanymi pieśniami eucharystycznymi. Pieśń Głos wdzięczny z nieba wychodzi jest muzycznym cytatem nieszpornego hymnu adwentowego Creator alme siderum. Przykładem mniej dosłownej zależności jest pieśń Gwiazdo morza głębokiego, której melodia jest muzycznym przetworzeniem hymnu Ave maris stella, podczas gdy słowa są poetyckim tłumaczeniem oryginału łacińskiego. Te i inne liczne przykłady potwierdzają, że relację między szeroko rozumianym śpiewem gregoriańskim a  pieśniami w języku narodowym można porównać do relacji między źródłem a rzeką. Z jednej strony wiadomo, że są czymś wzajemnie różnym, lecz z drugiej strony trudno wskazać dokładną granicę, gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. W przypadku wspomnianych Ave maris stellaGwiazdo morza głębokiego nasuwa się porównanie do relacji pomiędzy matką a córką. Zgadza się to z soborową sugestią: łaciński hymn stał się principium dla powstałej na gruncie polskim pieśni. Bliskie pokrewieństwo śpiewu ludowego i chorału potwierdza fakt, że w odchodzącym już pokoleniu wiejskich kantorów, pamiętających czasy liturgii łacińskiej, normą była praktyczna znajomość sporej części łacińskiego repertuaru gregoriańskiego. Śpiewając go, z całą naturalnością wkładali weń to samo zaangażowanie, z jakim śpiewali pieśni polskie[60]. Jeżeli chodzi o polifonię, nie jest tajemnicą, że w gregoriańskiej glebie głęboko tkwią korzeniami najlepsze utwory wielogłosowe, jakie zna kościelna tradycja.

Otwierając w ten sposób drogę do rozumienia muzyki kościelnej jako jednej organicznej całości, Sobór precyzuje, że religijny śpiew ludu ,,winien być umiejętnie wspierany, tak, aby głosy wiernych mogły rozbrzmiewać podczas nabożeństw, a nawet w czynnościach liturgicznych, stosownie do zasad i przepisów rubryk”[61]. To kapitalne normatywne stwierdzenie przyznaje, że śpiewu ludowy żyje na gruncie nabożeństw (in piis sacrisque exercitiis), ale jednocześnie otwiera mu drogę do tego, by stał się częścią działań ściśle liturgicznych (in ipsis liturgicis actionibus). W obu rodzajach modlitw należy postępować tak, aby – jak pisze Sobór – fidelium voces resonare possint, ,,głosy wiernych mogły rozbrzmiewać”. Słychać w tym wezwaniu podobną troskę o  Bożą chwałę, jaka brzmi w zachętach Księgi Psalmów do chwalenia Pana pełnym głosem i z całego serca. Znamienne, że Sobór nie posłużył się w tym miejscu swoim preferowanym terminem actuosa participatio, który sam z siebie nie zmusza do rozumienia zewnętrznego i materialnego[62], ale dokładnie precyzuje, że chodzi o to, aby ,,głosy wiernych” (fidelium voces) mogły ,,rozbrzmiewać” (resonare).

Na koniec Sobór wzywa muzyków, aby ,,uważali się za powołanych do uprawiania muzyki kościelnej i do powiększania jej skarbca”[63]. Wobec braku uszczegółowień wolno rozumieć, że śpiew ludu również jest tym wskazaniem objęty. Na uwagę zasługuje powrót w ostatnim punkcie określenia ,,skarbiec”, obecnego od początku. Można z tego wyciągnąć dość istotne wnioski. Skarbiec to miejsce, w którym znajdują się skarby. Skarb zaś to rzeczywistość, której wartość nie przemija – w przeciwnym bowiem razie nie byłaby zaliczona do skarbów. Tym bardziej, że chodzi o skarbiec, jak mówi Sobór, ,,nieocenionej wartości”. To uświadamia, jak wielkie zadanie powierza Sobór muzykom. Są wezwani do tworzenia śpiewów mających wartość tak wielką, aby mogły wzbogacić bezcenny skarbiec. Łatwo dojść do wniosku, że niezbędnym warunkiem realizacji tego wskazania jest dogłębna znajomość tego, co już się w skarbcu znajduje. Stąd muzycy mają się uważać za powołanych nie tylko do ,,powiększania” (augendum) skarbca muzyki świętej, lecz jeszcze przedtem do jej ,,pielęgnowania” (colendam[64]). Tylko bowiem praktyczne i głębokie zaznajomienie się z tym, co już zasłużyło na miano skarbu, może dostarczyć kryteriów pozwalających na tworzenie kolejnych skarbów czyli dzieł wartościowych na tyle, aby mogły dołączyć do wcześniejszych. Z całą pewnością zatem powodem soborowej zachęty nie jest ubóstwo skarbca kościelnych śpiewów ani też zagrożenie jego ,,dezaktualizacją”. Przeciwnie, jest nim raczej chęć dodania odwagi współczesnym muzykom, by uwierzyli że ,,napojeni duchem chrześcijańskim”, uprawiając muzykę kościelną[65], będą w stanie dodać do skarbów odziedziczonych takie, które powstały w naszych czasach. Przy czym chodzi tu o wzbogacenie trwałe, nie zaś takie które zdewaluuje się po upływie jednego sezonu lub kilku.

W ten sposób może zostać spełnione kryterium ,,prawdziwej sztuki”, verae artis, o którym była mowa wyżej. Kompetencja, umiejętność czy też maestria, o których mówi słowo ars, odnosić się może do melodii, słów lub samego śpiewu. Jak wielka musi być umiejętność kompozytorska, uprzytamnia rozważenie, że śpiew – u źródeł którego są dar i natchnienie Ducha Świętego – stanowi narzędzie przybliżania się do największych Tajemnic Wiary. Nie jest możliwe, aby temu wyzwaniu mogła sprostać inwencja jednego człowieka czy nawet jednego pokolenia. W tym punkcie spotykają się kryterium verae artis i łączności z tradycją. Dlatego umiejętności kompozytorskie w dziedzinie musica sacra uwarunkowane są – oprócz talentu – głębokim wsłuchaniem się przez muzyka w tradycję Kościoła, tak by stała się częścią jego wewnętrznego świata. Przykładem nabożeństwa, które na trwałe zasiliło skarbiec polskiej muzyki kościelnej dzięki zakorzenieniu w poprzedzającej je tradycji, są ,,Gorzkie Żale”. Po raz pierwszy odprawione w Warszawie w roku 1707, swoje szybkie i trwałe upowszechnienie w całej Polsce zawdzięczają m.in. nawiązywaniu zarówno słów, jak melodii do wielu śpiewów znanych wcześniej[66]. Z wcześniejszymi współbrzmią także pieśni Bądźże pozdrowiona, Hostyjo żywa, Upadnij na kolana czy O mój Jezu w Hostii skryty[67]. Ich stałe zadomowienie się w zbiorze polskich pieśni potwierdza oczywistą, zdawałoby się, zasadę, że jedność z całością tradycji mogą stanowić tylko te dzieła, które z niej wyrastają. Jednocześnie, właśnie dzięki swojemu silnemu zakorzenieniu w podłożu tradycji wymienione pieśni noszą na sobie znamiona jej jakości.

To samo dotyczy szaty językowej. Ona również włączona jest w  nurt tradycji, która wyznacza poziom sztuki poetyckiej. Niezastosowanie się do tego kryterium rodzi teksty kalekie bądź płytkie, na co przykładów nie brak.

Jeśli chodzi o sztukę śpiewaczą, kłopot jest największy. Na tle rozejścia się kultury i religii, o czym będzie mowa niżej[68], oficjalny nurt edukacji muzycznej, mając na uwadze cele nie związane z kultem religijnym, wykształcił model głosu nie przystający do nabożeństwa czy liturgii, głównie ze względu na jego nienaturalność i tendencję do skupiania uwagi na sobie i na śpiewaku[69].

Mimo to, ars śpiewacza, która modlitwę nie tylko toleruje, ale z nią współdziała, nie zanikła. Przechowali ją kantorzy na terenach wiejskich. Ponieważ Opatrzność rozdaje zdolności hojnie i według własnego uznania, nie stosując się do ludzkich pojęć i kierunków inwestowania, także wśród wiejskich kantorów nie zabrakło prawdziwych talentów. Nie ma żadnego powodu, by ich śpiewu – będącego zarazem szczerą modlitwą – nie zaliczyć do tzw. sztuki wysokiej, o ile ta kategoria ma mieć sens i walor. Piszący te słowa słyszał takich śpiewaków, tkwiących w nurcie żywej polskiej tradycji, zna osoby, które kontaktu z ich śpiewem miały o wiele więcej. Spełnia on wszelkie kryteria prawdziwej sztuki, związku z tradycją, respektowania celu, którym jest chwała Boża i uświęcenie. A jednocześnie jest niemal doskonale nieobecny w oficjalnej kulturze, co więcej, wydaje się nieznany także na terenie kultury religijnej. Dlaczego?  To jedno z pytań, które zmusza do refleksji nad ścieżkami naszej kultury w dawniejszej i nie tak dawnej przeszłości.

Źródła i skutki chaosu

Niełatwo zgromadzone w tym artykule refleksje skonfrontować z  sytuacją we współczesnej kulturze. Analiza zmian, jakie się dokonują w jej sferze, jest zadaniem ogromnym i nie jest celem tego artykułu. Zbyt silnie jednak wpływają one na sytuację śpiewu nabożnego, aby można było dojść do wskazań praktycznych, bez szkicowego przyjrzenia się niektórym zjawiskom i procesom.

W inspirującej książce ,,Nowa pieśń dla Pana” Joseph Ratzinger przedstawia syntetyczne spojrzenie na aktualny stan stosunków między wiarą a kulturą. Może ono stanowić dobry punkt wyjścia dla naszych rozważań. Wspominając, że pierwszy kryzys przypadł już na czasy Renesansu i reformacji, Ratzinger pisze, że w dobie Oświecenia dochodzi ,,do zdecydowanego wyemancypowania się kultury spod wpływu wiary”, których ,,drogi się teraz rozchodzą”[70]. Doprowadziło to z biegiem czasu do sytuacji, w której Kościół ,,był bardzo szybko spychany w  coś w rodzaju subkultury, która znalazła się na marginesie wielkiego nurtu kulturowego rozwoju”. Współczesnym efektem tego po stronie Kościoła stała się ,,bezradność w kwestii, jak w dzisiejszym świecie wiara powinna i może wyrazić się kulturowo”[71]. Płaci za ten rozziew także sama kultura, która ,,od kiedy utraciła swoją religijną podstawę, żyje w znacznej mierze w stanie samozwątpienia”[72].

Dla lepszego zrozumienia warto wskazać parę szczegółowych czynników i przejawów opisanego procesu. Główną przyczyną wydaje się brak proporcji pomiędzy ilością sił, w skali społecznej, poświęcanych z jednej strony zagadnieniom duchowym i moralnym, a z drugiej – materialnym i technicznym. Zachwianie się tej proporcji na korzyść techniki jawi się jako przejaw kierunku, obranego przez cywilizację zachodnią począwszy od Renesansu. Od tamtej znacząca większość ogólnego wysiłku społecznego skierowana została na dziedzinę materialną. Doprowadziło to stopniowo – od strony pozytywnej – do coraz dalej idących odkryć i wynalazków, których wszyscy jesteśmy beneficjentami. Jednak ta sama cząstka energii społecznej nie może być skierowana jednocześnie w dwóch różnych kierunkach. Przeznaczenie przeważającej części sił wspólnoty ludzkiej na zagadnienia materialne siłą rzeczy szło w parze ze znacznym osłabieniem – w wymiarze społecznym – nakładu pracy i refleksji w dziedzinie duchowej, w tym religijnej. Pojawił się efekt w postaci niedoinwestowania sfery duchowej, który uszedł uwadze cywilizacji zachodniej, pochłoniętej i zafascynowanej kolejnymi odkryciami[73].

Konsekwencją tego stał się opisywany przez Ratzingera chaos kulturowy, będący odbiciem zagubienia duchowego, jakie wynikło z osłabienia zainteresowań duchowych. Imponujące spektrum osiągnięć i wynalazków technicznych nie było i nie jest w stanie samo z tego zagubienia wyprowadzić, będąc owocem zainteresowań i wysiłków skupionych na wyizolowanej niejako sferze materialnej. Kultura zaś, jako ze swej natury zapełniająca przestrzeń publiczną, stawała się coraz bardziej zależna od dobrodziejstw rozwijającej się cywilizacji technicznej, tak pod względem bazy materialnej, środków wyrazu jak i wypowiadanych treści. W tej sytuacji rozziew między kulturą a wiarą musiał być coraz większy.

Pozbawiona religijnej podstawy kultura zaczęła pilnie potrzebować substytutu Boga i religijności. Stąd wynikła tendencja do wyszukiwania i kreowania ziemskich obiektów kultu. Powstało pole rozwoju zastępczej religijności, kreującej bóstwa, otaczane zastępczym kultem. Coraz śmielej w rolę przedmiotu kultu zaczął wchodzić sam człowiek, tworząc model, najpierw, natchnionego artysty, a z czasem – gdy środki techniczne na to pozwalały – idola mas[74].

Łagodniejszą, za to bardziej ugruntowaną postacią tej samej tendencji jest pojmowanie realizacji artystycznych jako ,,prezentowania się” jednych wobec drugich. Działa tu zasada skupiania uwagi innych na sobie. Niuansem jest, czy prezentowanie dotyczy własnej umiejętności, czy po prostu siebie. Generalnie rzecz biorąc, od czasu upowszechnienia się opisywanych przemian, kultura zwykła gromadzić ludzi wokół nich samych i ich wytworów, nie zaś przy tym, co ich przekracza. Wyrazicielem tego stał się ,,koncert” – nie jako forma muzyczna, lecz jako forma społecznego funkcjonowania muzyki. Sztuka nie zrezygnowała z poszukiwań, wykraczających poza codzienność[75]. Próby te jednak coraz częściej ograniczały się do płaszczyzny horyzontalnej, bądź zamykały je w niej same struktury życia kulturalnego.

Omawiane procesy doprowadziły bowiem do wytworzenia się utrwalających te tendencje szablonów kulturowych, które upowszechniły się i  zawładnęły przestrzenią publiczną. Należą do nich instytucje kulturowe, ale także – albo przede wszystkim – schematy i utarte tropy myślowe (z których instytucje się rodzą), wyrażające rządzący sferą publiczną brak proporcji pomiędzy tym, co religijne i duchowe, a tym co świeckie i materialne. W ten sposób narodziła się, wskazana przez Ratzingera, bezradność w dziedzinie kulturowego wyrażania wiary. Jeszcze większa bezradność towarzyszy kwestii kulturowego wyrażania modlitwy. Modlitwa – ze swej natury najbardziej kulturotwórczy czynnik, jaki zna historia – w nowej sytuacji zaczęła stawać się coraz bardziej wygnańcem współczesnej kultury. Wspomniane szablony nie przewidują bowiem w oficjalnej przestrzeni miejsca na wyraz osobistego kontaktu z Bogiem. Dlatego smak wygnańczego chleba zna każdy wierzący, obdarzony bodaj minimum smaku, który często bierze dziś udział w publicznym wyrażaniu wiary przy pomocy muzyki bądź sztuk plastycznych. Dzisiaj bowiem społeczność, chcąc publicznie wyrażać swoją wiarę i modlitwę, o ile nie jest mocno zakorzeniona w długotrwałej tradycji kulturowej Kościoła – a  często już nie jest – skazana jest na posługiwanie się najrozmaitszymi kodami swoistej, jak mówi Ratzinger, ,,subkultury”, doraźnie zapożyczanymi i adaptowanymi na potrzeby kultu[76]. Przypadkowość i degeneracja środków wyrazu[77] powoduje i potęguje kłopoty wierzących z samoidentyfikacją we współczesnym świecie. Za to relacje tych, którzy uczestniczyli w wyrażaniu wiary w innych kręgach kulturowych, gdzie nie doszło do podobnego kryzysu, brzmią dla nas jak opowiadania o wolności, przestrzeni i słońcu w uszach więźnia, trzymanego w ciemnym lochu[78].

Skąd wzięło się owo zastępcze tworzywo muzyczne (i plastyczne), ów płaski język estetyki masowej, coraz mniej chętnie dopuszczający względem siebie jakąkolwiek alternatywę?

Wiele wskazuje, że dokonało się to na tle procesów, dotykających ogólnej wrażliwości na piękno. Wspomniane skierowanie większości sił społecznych na sprawy materialne w konsekwencji oznaczało również pierwszeństwo wygody jako celu dążeń. Było to skuteczne: mnogość wynalazków wszechstronnie podniosła wygodę życia, mieszkania, podróżowania, porozumiewania się etc. Nie jest to niczym złym; problem powstaje, gdy w hierarchii celów wygoda wyprzedzi wartości większe, np. szczerość, prawdę. Do takiej zmiany w hierarchii doszło w naszej cywilizacji. To, co niewygodne, choćby było prawdziwe, musi ustąpić wobec tego, co wygodniejsze i łatwiejsze, nawet jeśli zawiera kłamstwa, zafałszowania – w pierwszym rzędzie kłamstwa ukryte, to jest spłycenia. W kolejnym stadium przemian prymat wygody objął także przeżycia i emocje. W ten sposób zrodziła się koniunktura dla łatwizny muzycznej i plastycznej. Zbudowała ona z czasem potężny rynek, wypierając twórczość, która prymatowi wygody ulec nie chciała. Czyż zachodniej muzyki popularnej nie cechuje postępujący banał harmonicznych schematów, melodii, sposobów wykonania[79]?

W sukurs tym tendencjom przyszedł rozwój środków technicznych, który umożliwił taśmową produkcję dóbr kultury. Stały się one przez to tańsze i łatwiej osiągalne, lecz ekonomiczna korzyść szła w parze z banalizacją treści. Jest to szczególnie dotkliwe w  dziedzinie sztuki religijnej, gdzie tak wiele zależy od wierności wobec głębi depozytu wiary. Wyrazić ją adekwatnie może tylko ktoś, kto 1) bierze osobistą odpowiedzialność za swoje życie wiarą i 2) sam angażuje się w kształtowanie swojej wypowiedzi. Przemysłowe metody produkcji dóbr kultury pierwszego nie wymagają, a na drugie nie zostawiają miejsca. Nie jest to zresztą tylko kwestia techniczna: Aby nakładca zebrał finansowy plon, liczba odbiorów ,,przemysłowej sztuki” musi odpowiadać jej ,,produkcyjnym mocom” i poniesionym kosztom. Stąd, nawet gdyby banalizacji nie wymusił sam sposób wytwarzania, to ,,zadba” o nią producent, obniżając wymagania względem odbiorców, aby maksymalnie zwiększyć ich grono.

Te czynniki miały (i mają nadal) udział w postępującej społecznej zapaści w dziedzinie gustów. Jej forpocztą w dziedzinie sztuk plastycznych była w XIX i XX wieku kariera oleodruków. Na gruncie muzycznym wtórowała jej pierwsza fala szlagierów (świeckich i religijnych). Dziś zastąpiły je wytwory nowocześniejszych technik, lecz pozostał ten sam (lub pogorszył się) duch banału i płycizny. W ten sposób to, co miało być wyrazem religijnej postawy (rozumianej również jako dobro społeczne) stało się towarem, znajdującym masowego odbiorcę na szeroko rozpościerających się zgliszczach dobrego smaku.

Opisywane procesy znacząco nabrały tempa z chwilą wkroczenia na scenę środków masowego przekazu oraz technik umożliwiających zapisywanie dźwięku i obrazu. Doprowadziło to z czasem do autonomizacji zapisu jako sposobu istnienia i funkcjonowania muzyki. Odtąd coraz częściej punktem dojścia i celem pracy muzyków było sporządzenie nagrania, płytowego, radiowego bądź telewizyjnego. ,,Artystyczna prezentacja” nie wymagała już bezpośredniego spotkania, za to mogła rozpocząć marsz ku masowości. W miarę jego postępów, upowszechniała się bierna forma kontaktu z muzyką – odtworzenie zapisu. Gdy w powszechnym zwyczaju techniczne odtworzenie dźwięku wypiera postawę czynną, to jest śpiew, cierpi na tym obyczajowość w ogóle, ale szczególne straty ponosi kultura religijna, a zwłaszcza kultura modlitwy. Kwestią czasu było utożsamienie przez szerokie kręgi obecności w mediach z sukcesem artystycznym, co zasiliło stereotyp głoszący, że prawdziwa sztuka nie może być obecna w codziennym, bezpośrednim otoczeniu ludzi.

W jednym z aspektów opisywany kryzys można określić jako ,,zemstę akademizmu”. Jego rządy zostały obalone przez sprzeciw indywidualnych artystów w XIX w., lecz swoją klęskę powetował on sobie na terenie sztuki popularnej. Źródłem słabości akademizmu było uznanie, iż drogą do piękna jest naśladowanie wzorców uznanych za najlepsze. Sprzyjało to uwolnieniu twórcy od osobistej odpowiedzialności za własną wypowiedź, co w konsekwencji oznacza zwolnienie ze szczerości i otwartości. W zamian za to twórcza działalność zyskiwała asekurację, dzięki wyeliminowaniu elementu ryzyka. Masowa sztuka chętnie przejęła tę zasadę, zmieniając jedynie kryterium wartościowania wzorców: najlepsze jest to, co się najlepiej sprzedaje. W rezultacie powstawały i powstają w dużych ilościach dzieła bez wyrazu, mdłe i nijakie, w których nie sposób dopatrzyć się ani głębokiego przekazu, ani indywidualnych rysów ich twórców. Ulegając pokusie ,,duszpasterskiego” zdyskontowania łatwej popularności akademizmu, Kościół stał się jego azylem[80] – w tym większym stopniu, im słabsze były związki łączące go z własnymi kulturowymi źródłami. Z drugiej strony, wymierzony przeciwko akademizmowi przewrót sztuki elitarnej nie dokonał się w imię odbudowy związków kultury z religią. Reprezentujące go dzieła nosiły znamiona indywidualnego wyrazu, zarazem jednak swoją treścią oddalały się od religii, a formą – od możliwości zastosowania w chrześcijańskim kulcie[81]. Dotyczy to sztuk plastycznych, a może zwłaszcza muzyki[82]. W dodatku, sukces ,,taniej twórczości” na terenie kościelnym[83] zaczął umacniać – sam doznając z ich strony umocnienia – dwa stereotypy: sztuki religijnej jako nie owocującej wartościowymi przedsięwzięciami i artysty jako osoby z natury dalekiej od wiary.

Warto było dokonać tego spojrzenia na zawikłane dzieje religijnej sztuki, gdyż uświadamia ono znaczenie, jakie posiada zachowany w ustnej tradycji śpiew nabożny. Jest on w dużym stopniu wolny od zniekształceń kryzysu kulturowego. Funkcjonuje poza ciasnym schematem ,,prezentacji artystycznej”, ponieważ służy celom większym – przede wszystkim modlitwie. Nie dotyka go rozziew między wiarą a kulturą, gdyż sam jest przejawem kultury ożywianej i karmionej przez wiarę. Nie bierze udziału w budowaniu religijności zastępczej, będąc jej przeciwieństwem. Modlitwy nie eliminuje, lecz stawia ją w centrum. Jest wolny od tendencji do przypochlebiania się odbiorcom, nie hołduje łatwiźnie emocjonalnej i unika spłycenia treści, gdyż nie uczestniczy w walce o nabywców. Nie jest towarem i nie stawia sobie za cel zdobycia widowni medialnej. Wreszcie, nie osłabia go ani bezosobowa miałkość akademizmu, ani narcyzm czy pretensja ,,artystycznego ja”. Śpiew nabożny przetrwał jako nisza pomimo opisywanych zmian i na przekór nim. W dużym stopniu dzięki temu, że znajdował się i znajduje na obrzeżach oficjalnego życia kulturowego. Zarazem – dzięki swemu pięknu, w którym nie ma nic taniego – jest świadectwem stanu, gdy wiara i kultura wspierały się żyjąc w bliskiej symbiozie[84].

Czy to znaczy, że kryzysowe zjawiska go nie dotknęły i nie zagrażają mu?  Wręcz przeciwnie. Wiele wskazuje na to, że jest to nisza, która pod naporem masowej kultury coraz bardziej się kurczy[85]. Nie brakuje miejsc, w których zanikła bądź zanika. Wszystkie zasygnalizowane procesy, zwłaszcza te, w których biorą udział media, i wiele innych czynników, wpływają na śpiewaków, uczestniczących w nurcie żywej tradycji. Jest to presja silna i nie zawsze ,,niszowa” aktywność potrafić się wobec niej ostać. To skłania, aby na zakończenie tego artykułu naszkicować wstępnie kilka praktycznych wniosków.

Effatha

Wiele praktycznych konsekwencji w odniesieniu do muzyki religijnej wynika z uwzględnienia jej duchowych źródeł. Przede wszystkim tego, że wywodzi się z natchnienia Ducha Świętego, co poświadczają zarówno teksty biblijne, jak i dokumenty Kościoła. Także z uwzględnienia faktu, że jego glebą jest pobożność, a istotą – wyrażanie miłości względem Boga i umacnianie się w niej. Wypływa z tego postulat, by pobożność najpierw docenić, następnie zaś – chronić. Bez niej trudno liczyć nie tylko na rozwój, ale nawet na przetrwanie religijnego śpiewu.

Natchnienie Ducha Świętego sprawia, że śpiew modlących się ludzi jest rzeczywistością żywą. Tak też powinien być traktowany. Niepotrzebne i szkodliwe jest przejmowanie inicjatywy i sterowanie śpiewem według modelu dyrygent – zespół. Śpiewu ludu, śpiewu nawy kościelnej nie potrzeba kreować. Taka potrzeba zachodziłaby, gdybyśmy nie mieli żadnych śpiewaczych zwyczajów. Tymczasem te zwyczaje są i wystarczy stworzyć im najlepsze możliwe warunki, by mogły wydawać owoce. Wszędzie tam, gdzie wkracza dyrygent, śpiew ludu będzie doznawał utrudnień – tymczasem także w dziedzinie śpiewu obowiązuje zasada primum non nocere. Całkiem inną rolę niż dyrygenta spełnia prowadzący śpiew – czyli kantor[86]. Tam, gdzie zwyczaj śpiewania jest ugruntowany, wystarcza, że kantor rozpoczyna pieśni. Rolą kantora jest służenie śpiewowi, a nie tworzenie go. Co lepiej wyraża prawdę, że modlitwy także nie tworzymy. Zadaniem kantora jest przyczynienie się do tego, aby w liturgii jak najpełniej zajaśniała osobowość nawy. Powierza się mu bowiem wspieranie rozmowy Pana z Jego Oblubienicą, którą jest Kościół.

Czynnikiem najczęściej szkodzącym dzisiaj śpiewowi jest to, że ludzie śpiewając, nie słyszą siebie samych. Często z powodu złej akustyki kościołów, jeszcze częściej dlatego, że są zagłuszani przez głośniki i organy. Ironią jest, że jedne i drugie używane są po to, aby pomóc śpiewowi. W rzeczywistości stanowią dla śpiewających silniejszą, zniechęcającą konkurencję lub wygodnie ich wyręczają[87]. Stosowanie wielogłosu tam, gdzie wiekowym zwyczajem jest śpiew jednogłosowy (a więc na większości ziem polskich), również wycisza lud. Powodem jest nawyk bierności, wyzwalany skojarzeniem z sytuacją koncertu czy ,,prezentacji”. Wspólny śpiew nawy (śpiewającej jednym głosem) i zespołu czy scholi wielogłosowej nie prowadzi do szczęśliwych rezultatów z powodu trudności w zestrojeniu się: wychodzi na jaw, że ludzie nie ćwiczyli razem z zespołem. Inną przeszkodą jest podniesienie tonacji, wymuszone koniecznością zmieszczenia się w skali śpiewających głos basowy. Oprócz tego, harmonizacja pieśni idzie w parze z jej rytmizacją (w wykonaniu przez dyrygowaną scholę), która najczęściej nie pokrywa się z rytmem, jakim oddycha kościół. Tam, gdzie nie ma zakorzenionych tradycji wielogłosowego śpiewu ludu, tam polifonia winna być realizowana przez pracujący ze sobą zespół (wtedy śpiewają ,,w imieniu” wszystkich), jeśli jej wprowadzanie nie ma się odbywać kosztem fałszów. Gdzie zaś wielogłos zdominował w całości śpiewy mszalne, w ofierze składa się mu także śpiew tradycyjny, którego lud się wówczas stopniowo, lecz skutecznie oducza.

Prawda, że śpiew wyraża życie duchowe danej wspólnoty, znajduje zewnętrzny wyraz w tym, że dane zgromadzenie ma pewne sobie właściwe tempo śpiewu i sobie właściwą tonację, także rytmikę (nie mówiąc o lokalnych wariantach melodii). Dwa pierwsze parametry zmieniają się zależnie od ilości ludzi, ich aktualnej dyspozycji, wielkości wnętrza, charakteru dnia lub celebracji itp. Miarą umiejętności kantora jest wyczucie tych okoliczności i zaproponowanie tempa i tonacji najodpowiedniejszych dla danej wspólnoty i chwili. Dobrym kantorem można być tylko znając wspólnotę, której się służy, i mając z nią dobry kontakt – od duchowego po akustyczny.

Na ochronę zasługuje wielopokoleniowy charakter śpiewu. Dzięki temu przymiotowi śpiew objawiał swoje jednoczące działanie i  w efekcie stawał się dobrem ponad-pokoleniowym, łączącym ludzi z różnych epok. Także ludziom żyjącym w tym samym czasie wspólnota wielopokoleniowa daje możliwość zakosztowania, czym jest Kościół – rzeczywistość wielopokoleniowa ze swojej natury. Przyczynia się do tego szacunek do odziedziczonego repertuaru, który potwierdził swoją wartość przez to, że towarzyszył wielu generacjom[88]. Kontaktom, łączności i wymianie między pokoleniami służyły tradycyjnie bractwa. W tej mierze w jakiej również dzisiaj potrzebujemy specyficznych dla Kościoła więzi społecznych, bractwa mogą być przydatne. A potrzeba ocalania więzi między ludźmi jest nader widoczna.

Przez jeden rok (2002/2003) przy dominikańskim kościele w Warszawie na Służewie spotykało się, za zgodą władz klasztoru i pod jego duszpasterską opieką, nieformalne bractwo śpiewacze, które służyło także podczas jednej z mszy niedzielnych. Zgodnie z tradycyjną formułą, wiek uczestników rozciągał się od emerytalnego po studencki, z wszystkimi stopniami pośrednimi. Wbrew schematom i wyobrażeniom, żadna grupa wiekowa nie odczuwała dyskomfortu z powodu obecności innej. Wzajemne uzupełnianie się przynosiło radość i jawiło się najbardziej naturalne. Bo istotnie jest to naturalne, a dla Kościoła – z samej jego istoty – charakterystyczne. Na Korsyce i Sardynii bractwa odrodziły się; ich liczba, po drastycznym spadku, zaczęła rosnąć[89] – może dokona się to także w Polsce?

Odnalezienie, poprzez śpiew i formy pokrewne bractwom, wspólnego kościelnego gruntu ponad przedziałami pokoleniowymi stanowić może – niezależnie od zysku, jakim jest samo w sobie – cenną zaporę przeciwko zjawisku wyśmiania, podkopującemu wiarę w wartość odziedziczonych tradycji. Strach przed wyśmianiem rodzi się często na linii starzy – młodzi. Odważne przekraczanie w myśleniu i działaniu tego antagonizującego schematu może przynieść wielkie owoce. Obśmianie jest zabójcze dla kultury. Wprowadza w błąd nie tylko wyśmiewanych, ale i wyśmiewających, dając im fałszywe poczucie wyższości. Członkowie korsykańskiego zespołu E Voce di u Cumune opowiadali w Jarosławiu w roku 1995, że tradycyjny śpiew na ich wyspie bliski był wymarcia – odchodziło ostatnie pokolenie, które go znało. W ostatniej chwili młodzi ocknęli się, zobaczyli wartość, jaką nieśli ich dziadkowie, i nie pozwolili im umrzeć, zanim jej od nich nie przejęli. W wielu regionach Polski – tam gdzie nie jest za późno – tradycyjny śpiew religijny jest w podobnej sytuacji, jak wtedy na Korsyce. Czy młodzi Polacy zdążą się zorientować, jaki skarb może być na zawsze stracony, i czy uda im się go uratować?  Dużo zależy od duchownych, ich duszpasterzy. Pierwszym krokiem jest postawienie tamy wyśmianiu, drugim – nabranie smaku wspólnej modlitwy ze starszymi.

Jako że śpiew jest uprzywilejowanym sposobem wypowiadania serca, dobrze jest, gdy sercu przychodzi z pomocą pamięć. W rezultacie posoborowych zmian w liturgii skrócił się czas śpiewu podczas mszy św. i w pamięci ludzi pozostały w najlepszym razie dwie–trzy zwrotki pieśni, które kiedyś pamiętane były w całości. Bez ingerowania w liturgię, można temu zaradzić. Bractwo na Służewie (wcześniej także schola z mszy o godz. 12 w kościele św. Jacka przy ul. Freta) śpiewało pieśń na zakończenie zawsze w całości, bez względu na liczbę zwrotek. Ponieważ ten śpiew już do liturgii mszy św. nie należy, nie było kolizji, tym bardziej, że pozwalał na to odstęp czasu do następnego nabożeństwa. Była to wspólna praca nad pamięcią, a zarazem okazja poznania całości, jaką stanowi każda z pieśni. Całości prowadzącej przez kolejne etapy modlitwy. Nie brakło chętnych, by dać się poprowadzić aż do końca. Za każdym razem wśród uczestników mszy znajdowali się ludzie, którzy zostawali w ławkach do aż ostatniej zwrotki i wychodzili z kościoła dopiero po jej zakończeniu. Powtarzało się to nawet przy pieśniach liczących kilkanaście zwrotek.

Wreszcie sprawa najważniejsza. Przy całej swojej specyfice i  odrębności, śpiew ludowy nie byłby sobą, gdyby nie dziedzina szeroko pojętego śpiewu gregoriańskiego. Wiele wskazuje na to, że kryzys śpiewu w językach narodowych nie jest bez związku z upadkiem chorału. Jeżeli tak, to także odrodzenia śpiewu ludu nie należy się spodziewać, zanim chorał nie otrzyma tego miejsca, które postuluje dla niego ostatni Sobór (a więc principem locum). Nie należy zwlekać z przyznaniem mu tego miejsca.

Wiara i kultura cierpią dzisiaj z powodu wzajemnego oddalenia. Śpiew gregoriański sięga epok na długo wyprzedzających ten bolesny rozbrat. Nabożny śpiew ludu, zachowany w żywej tradycji ustnej, przechował wiele cech kultury z czasu, gdy jej więź z religią była silna. Dostrzeżenie tych wartości i podjęcie ich może nas skierować na długą, żmudną, ale ozdrowieńczą drogę – drogę przywracania modlitwy kulturze, a przez to przywracania kultury sobie samej, a inaczej mówiąc przywracania człowieka jemu samemu.

*

Gdy Jezus rzekł do głuchoniemego Effatha, (to znaczy otwórz się! ), ,,zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić”[90]. Tej samej mocy, otwierającej na łaskę z nieba, potrzebujemy i my. Abyśmy mogli dołączyć do chórów śpiewających całą duszą chwałę Bogu – najpierw niedoskonale na ziemi, a potem w niebie.



[1] W praktyce potwierdza się reguła, że śpiew istnieje wszędzie tam, gdzie ktoś o niego dba, zwłaszcza przez szereg lat. Z tej przyczyny można spotkać rozśpiewane parafie nawet w najbardziej ,,niemych” pod względem śpiewu metropoliach.


[2] Dosłowne tłumaczenie popularis przez ,,ludowy” nasuwa w języku polskim mylące skojarzenia, związane z epoką PRL-u bądź z komercyjnymi wytworami spod znaku cepelii. Aby więc uniknąć wypaczenia pierwotnego sensu, popularis jako określenie śpiewu tłumaczymy najczęściej przydawkowo, odnosząc go wprost do ludu (populus): cantus popularis = śpiew ludu, co zapewne chcieli wyrazić Ojcowie Soborowi.


[3] Cytaty z Pisma Świętego, jeśli nie zaznaczono inaczej, podawane są w przekładzie Biblii Tynieckiej (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, oprac. zespół biblistów polskich, wyd. 5, wyd. Pallotinum, Poznań 2000).


[4] Wszystkie znaczenia wyrazów greckich Nowego Testamentu podane są za: Remigiusz Popowski SDB, Wielki Słownik Grecko–Polski Nowego Testamentu, wyd. Oficyna Wydawnicza ,,Vocatio”, Warszawa 1995.


[5] Z tą różnicą, że przejaw tęsknoty stworzenia wyraża czasownik z przedrostkiem syn- (systenadzo).


[6] Tekst ten w podobnym kontekście przytacza Joseph Ratzinger w rozdziale Muzyka i liturgia swojej znanej książki ,Duch liturgii, wyd. Klub Książki Katolickiej, Poznań 2002, s. 134.


[7] Por. na ten temat: Joseph Ratzinger, Nowa pieśń dla Pana, wyd. Znak, Kraków 1999, s. 159, 175 i 215.


[8] stenadzo: Mk 7, 34; Rz 8, 23; 2 Kor 5, 2.4; anastenadzo: Mk 8, 12; systenadzo: Rz 8, 22; stenagmos: Dz 7, 34 (przetworzony cytat z Wj 2, 24), Rz 8, 26.


[9] stenadzo: Hbr 13, 17, Jk 5, 9.


[10] Zwraca na to uwagę Joseph Ratzinger, op. cit., s. 165. Por. tenże, Duch liturgii, s. 129.


[11] Św. Tomasz z Akwinu, Suma teologii, cz. Prima, kw. 16, art. 1; kw. 27, art. 4 i kw. 82, art. 3.


[12] Przy wzięciu pod uwagę zastrzeżenień wypowiedzianych w punkcie trzecim, gdzie mowa jest o mocy śpiewu.


[13] Por. J. Ratzinger: ,,Śpiew Kościoła wynika więc ostatecznie z miłości. To miłość rodzi śpiew. Cantare amantis est – mówi św. Augustyn – śpiewanie to sprawa miłości. (¼) Duch Święty jest miłością i to On powoduje śpiew. Jest On Duchem Chrystusa, pociąga nas ku miłości do Chrystusa i tak prowadzi nas do Ojca”, Duch liturgii, s. 128.


[14] Por. pierwsze punkty rozdziałów o muzyce i sztukach plastycznych (112 i 122) Konstytucji o Świętej Liturgii II Soboru Watykańskiego.


[15] Św. Tomasz z Akwinu, op. cit., cz. Prima secundae, kw. 25, art. 2.


[16] ,,Radujcie się zawsze w Panu, jeszcze raz powtarzam, radujcie się”, Flp 4, 4; ,,Jest ktoś radośnie usposobiony? Niech śpiewa hymny! ”, Jk 5, 13. Por. 1 P 1, 6: ,,Dlatego radujcie się, choć teraz musicie doznać trochę smutku z powodu różnorodnych doświadczeń”.


[17] 2 Kor 5, 6


[18] Przejawem elementu tęsknoty w naszej obyczajowości religijnej jest wyraźne ożywanie zwyczajów i praktyk śpiewaczych w okresie Wielkiego Postu. Udokumentowaniem radości jest chociażby liczba i popularność kolęd. Por także to, co pisze na ten temat J. Ratzinger: Muzyka ,,wyrasta z miłości, która jest odpowiedzią na miłość Boga wcieloną w Chrystusie, na miłość, która dla nas weszła w śmierć. Ponieważ po zmartwychwstaniu Krzyż nie staje się bynajmniej przeszłością, miłość ta naznaczona jest także bólem z powodu ukrycia Boga, wołaniem z głębi niedoli – Kyrie eleison, nadzieją i prośbą; ponieważ zawsze jednak może ona poprzez antycypację doświadczyć Zmartwychwstania jako prawdy, cechuje ją także radość bycia kochaną (¼), Duch liturgii, s. 134.


[19] Św. Tomasz z Akwinu, Suma Teologii, cz. Secunda secundae, kw. 82, art. 1 i 3. Na określenie pobożności biblijna greka używa najczęściej terminu eusebeia, co Wulgata tłumaczy prawie zawsze jako pietas. Ponieważ św. Tomasz rezerwuje dla pietas inne szczegółowe znaczenie, w  jego terminologii sens biblijnej pietas przejęła devotio.


[20] Zob. 1 Tm 6, 6.


[21] Por. fragmenty Nowego Testamentu mówiące o pobożności, m.in.: Dz 10, 2; 1 Tm 2, 2; 3, 16; 4, 7–8; 6, 3–6.11; 2 Tm 3, 5; Tt 1, 1; 2, 11–12; 2 P 1, 3–8; 2, 9. ,,Pozostawił wszystkim niezwykłe świadectwo pobożności” – głosi w ostatnim zdaniu życiorys Jana Pawła II (tzw. rogito), złożony w jego trumnie.


[22] Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii. Zasady i wskazania, wyd. Pallotinum, Poznań 2003, s. 65. Por. także: ,,Pierwotne formy pobożności ludowej stanowią także owoc działania Ducha Świętego i wyraz pobożności Kościoła, gdyś sprawowane są przez wiernych żyjących w jedności z nim, w przynależności do jego wiary i w przestrzeganiu jego dyscypliny kultycznej. Wiele z tych form zostało ponadto wyraźnie zatwierdzonych i zaleconych przez sam Kościół.”, tamże, s. 68.


[23] ,,Pobożność ludowa, stanowiąca « prawdziwy skarb ludu Bożego », « nosi w sobie jakiś głód Boga, jaki jedynie ludzie prości i ubodzy duchem mogą odczuwać; udziela ludziom mocy do poświęcania się i ofiarności aż do heroizmu, gdy chodzi o wyznawanie wiary. Daje wyostrzony zmysł pojmowania niewymownych przymiotów Boga: ojcostwa, opatrzności, obecności stałej i dobroczynnej miłości. Rodzi w wewnętrznym człowieku takie sprawności, jakie gdzie indziej rzadko w takim stopniu można spotkać: cierpliwość, świadomość niesienia krzyża w codziennym życiu, wyrzeczenie się, życzliwość dla innych, szacunek »”. Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, op. cit., s. 18 (obszerny cytat wewnątrz pochodzi z Adhortacji Apostolskiej Pawła VI Evangelii nuntiandi nr 48). Por. także Katechizm Kościoła Katolickiego, nry 1674–1676 i 1679.


[24] Tzw. ,,Śpiewnik pelpliński” opracowany przez ks. Szczepana Kellera i wydany w Pelplinie w r. 1868 i  1871, na początku tego wieku zaś dwukrotnie przedrukowany w Stanach Zjednoczonych, z którego do dziś korzystają m.in. śpiewacy na Kurpiach, zawiera 1102 pieśni, okolicznościowe i na wszystkie okresy roku kościelnego.


[25] Cyprian Norwid, Pisma wszystkie, zebrał, tekst ustalił, wstępem i uwagami krytycznymi opatrzył Juliusz W. Gomulicki, t. 1 Wiersze, część pierwsza, wyd. PIW, [Warszawa] 1971, s. 149.


[26] Por. 1 Tm 4, 7.


[27] Znaczenie intencji dla wartości uczynku zob. Katechizm Kościoła Katolickiego, punkty 1752–1753.


[28] Z tego powodu oparte na nieporozumieniu i szkodliwe wydają się regulacje prawne niższego stopnia, usuwające pieśni pasyjne z liturgii pierwszych tygodni Wielkiego Postu i umieszczające je jedynie w ostatnich dwóch tygodni tego okresu (tempus passionis; zob. oficjalny Śpiewnik liturgiczny, wyd. TN KUL, Lublin 1991). Praktycznie uniemożliwia to powrót tej samej pieśni w czasie Wielkiego Postu. Tymczasem zgłębianie tajemnic Męki Pańskiej dokonuje się stopniowo, a nie skokowo. Dlatego śpiewano te pieśni wielokrotnie, wiedząc że dopiero dłuższy czas obcowania z nimi sprawia, że serce człowieka napełnia się tym, o czym one mówią. Temu służył cały okres Wielkiego Postu. Taki też był i jest niepamiętny polski zwyczaj (por. przypis następny). Zarazem, takie funkcjonowanie pieśni jest przejawem ich duchowej, a nie tylko materialnej natury. Dlatego nietrafne są takie dotyczące ich kwalifikacje i regulacje, które kierują się głównie materialnymi, zewnętrznymi kryteriami. Kwestia ta zasługuje na dokładniejsze wyświetlenie i omówienie.


[29] Por. KPK, kan. 27: ,,zwyczaj jest najlepszą interpretacją ustaw” i kan. 28: ,,(¼) ustawa nie odwołuje zwyczajów stuletnich lub niepamiętnych, ani też ustawa powszechna nie odwołuje zwyczajów partykularnych” (kanon zaznacza, że chodzi o zwyczaj ,,czy to przeciwny prawu, czy obok niego”, praeter legem).


[30] Bezpośrednia transmisja dźwięku (i obrazu) na odległość może odegrać jakąś rolę w tworzeniu wspólnoty osób modlących się, lecz jest to rola pomocnicza. Polem doświadczeń w tym zakresie są transmisje wydarzeń religijnych w środkach masowego przekazu.

[31] W każdej sytuacji potrzeba rozwagi, aby tego co święte nie zdegradować – ani wprost, wykorzystując instrumentalnie do celów innych niż uświęcenie, ani pośrednio, używając jako ludzki środek nacisku na tych, którzy nie wyznają wiary.

[32] Sprawy tej dotyczy odrębna dyskusja na temat publicznych prezentacji muzyki liturgicznej (np. chorału gregoriańskiego), które przybierają formę koncertu. Niektóre okoliczności zdają się być uzasadnieniem takich przedsięwzięć (przychodzą na myśl śpiewy bizantyńskie, wykonane przez greckiego mnicha o. Spirydona podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu w r. 2002). Tym niemniej trudno się oprzeć wrażeniu, że wydarzenia takie z natury rzeczy mają charakter wyjątku. Omówienie w dalszym ciągu artykułu wzajemnych relacji śpiewu nabożnego i zjawisk we współczesnej kulturze szerzej naświetli przyczyny dzisiejszych kłopotów ze współistnieniem sfery religijnej i świeckiej.

[33] ,,Szczerość” w jednym ze swoich znaczeń (zachowanym m.in. w wyrażeniu ,,szczere złoto”) posiada sens ‘braku obcej domieszki’, bliski dzisiejszej ‘jednoznaczności’. To, co w ten sposób jest szczere, jest też i mocne. Por. Ps 12, 7: ,,Słowa Pańskie to słowa szczere, wypróbowane srebro, bez domieszki ziemi, siedmiokroć czyszczone.”

[34] J. Ratzinger wskazuje na pieśń Izraelitów po przejściu Morza Czerwonego (Wj 15, 1–21) jako na ,,pierwszą wzmiankę o śpiewie w Biblii”, gdy Izrael ,,w swej bezradności w przejmujący sposób doświadczył wybawiającej mocy Boga”. Według tegoż autora ,,dla Izraela wybawienie z Morza Sitowia pozostało na zawsze główną inspiracją pieśni wychwalającej Boga”. Apokalipsa (15, 2–3) rozwija ten wątek objawiając, że ,,pieśń Mojżesza, sługi Bożego” (¼) ,,staje się teraz pieśnią Baranka”. J. Ratzinger, Duch liturgii, s. 123–124.

[35] Oto tylko najbardziej wyraziste świadectwa (wyrazy odnoszące się do mocy wyróżniono wytłuszczeniem, a dotyczące śpiewu i muzyki kursywą): ,,Powstań, Panie, w swej potędze, będziemy śpiewaćmoc Twoją sławić” (Ps 21, 14); ,,Serce moje jest mocne, Boże, mocne serce moje; zaśpiewamzagram” (Ps 57, 8); ,,A ja opiewać będę Twą potęgę i rankiem będę się weselić z Twojej łaskawości, bo stałeś się dla mnie warownią i ucieczką w dniu mego ucisku. Będę śpiewał Tobie, Mocy moja, bo Ty, o Boże, jesteś moją warownią, mój łaskawy Boże” (Ps 57, 17–18); ,,Z powodu wielkiej Twej mocy muszą Ci schlebiać Twoi wrogowie. Niechaj cała ziemia Cię wielbi i niechaj śpiewa Tobie, niech imię Twoje opiewa! ” (Ps 66, 3b–4); ,,Śpiewajcie Bogu, królestwa ziemi, zagrajcie Panu, który przemierza niebo, niebo odwieczne. Oto wydał głos swój, głos potężny: Uznajcie moc Bożą!  Jego majestat jest nad Izraelem, a Jego potęga w obłokach” (Ps 68, 33–35); ,,Ja zaś będę się radował na wieki, zaśpiewam Bogu Jakuba. I połamię cały róg niegodziwych, a róg sprawiedliwego się wzniesie” (Ps 75, 10–11); ,,Radośnie śpiewajcie Bogu, naszej Mocy, wykrzykujcie Bogu Jakuba!  (Ps 81, 2) ,,Pan, moja mocpieśń, stał się moim Zbawcą” (Ps 118, 14).

[36] ,,Psalm śpiewajcie Panu, co mieszka na Syjonie, pośród narodów głoście Jego dzieła” (Ps 9, 12); ,,Śpiewajcie Panu, błogosławcie Jego imię, z dnia na dzień głoście Jego zbawienie! ” (Ps 96, 2); ,,Sławcie Pana, wzywajcie Jego imienia, głoście dzieła Jego wśród narodów!  Śpiewajciegrajcie Mu, rozpowiadajcie wszystkie Jego cuda” (Ps 105, 1–2).

[37] Et nihilominus stabat in matutinis circumeundo utramqie partem chori, momendo et sollicitando eos, ut alte et devote cantarent, Acta canonizationis S. Dominici, w: Monumenta Ordinis Fratrum Praedicatorum Historica, t. 16, wyd. Institutum Historicum FF. Praedicatorum, Romae 1935, s. 156. Także Ratzinger pisząc o związku muzyki liturgicznej z Bożym działaniem i słowem, mówi że ,,taka muzyka jest wyższą formą przepowiadania”, Duch liturgii, s. 134.

[38] List św. Jakuba, nowotestamentalny odpowiednik ksiąg mądrościowych, także zawiera świadectwo powiązania siły pochodzącej od Boga z łagodnością: ,,Przyjmijcie w duchu łagodności zaszczepione w was słowo, które ma moc zbawić dusze wasze” (Jk 1, 21).

[39] Zob. 2 Sm 6, 12–23, 1 Krn 15, 29.

[40] Marcin Bornus-Szczyciński w artykule ,,Dlaczego Kościół przestaje śpiewać? ” tak pisał o  śpiewie ludowym: ,,Niestety, śpiew ten został w ostatnich kilkudziesięciu latach kompletnie zdezawuowany. Bynajmniej nie tylko w kościele. W powszechnym mniemaniu wydaje się po prostu śpiewem prymitywnym, niegodnym zajmowania poczesnego miejsca w sprawach tak ważnych jak liturgia. Tymczasem to właśnie w tym śpiewie przechowało się najwięcej elementów tradycyjnego liturgicznego śpiewu jednogłosowego. Właśnie w tej chwili, bardzo szybko odchodzi w niepamięć ów powszechnie wyśmiewany śpiew starszych kobiet w kościele”, ,,Więź”, 3 (1999), s. 26.

[41] Na temat czterech etapów zob. Lectio divina. Boże czytanie. Seria Z tradycji mniszej, t. 2, wyd. Tyniec, Kraków 1991.

[42] Pierwotnym sensem łacińskiego lego ( ,,czytać”) jest ‘zbierać’. Por. col-lego, collectio.

[43] Jest to szesnastowieczna wersja najstarszej polskiej pieśni pasyjnej, pochodząca z Kancjonału Walentego z Brzozowa z r. 1554. Przedruk w: Polskie pieśni pasyjne. Średniowiecze i wiek XVI. Zebrał i  opracował Mirosław Korolko, t. 1 Teksty i komentarze, t. 2 Opracowanie muzyczne, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1977.

[44] Niektórzy autorzy ostatni etap określają jako contemplatio et actio. Por. Ludwik Mycielski OSB, Jak czytać Pismo Święte?, wyd. Tyniec, Kraków 2003.

[45] Elementy lectio zawiera także psalm 135, a  psalm 136 łączy je z refrenem, rozważającym wieczne miłosierdzie Pana. Swoistą lectio dzieła stworzenia jest psalm 104 i na swój sposób psalmy 147 i 148.

[46] Choć w  języku polskim wyrażenie ”święta muzyka” na ogół nie jest używane, warto pamiętać, że w oryginale zarówno muzykę w Rozdziale VI, jak liturgię w całej Konstytucji określa ten sam przymiotnik sacra, który w odniesieniu do muzyki tłumaczony jest najczęściej jako ,,sakralna” lub ,,kościelna”.

[47] Konstytucja o Świętej Liturgii, pkt 112. Mając na uwadze oddanie precyzji oryginału, nie zawsze idziemy za wydanymi polskimi tłumaczeniami, niektóre fragmenty Konstytucji przytaczając we własnym przekładzie.

[48] tamże, pkt 114.

[49] tamże, pkt 116–117.

[50] tamże, pkt 118. Por. przypis 2.

[51] Ecclesia autem omnes verae artis formas, debitis praeditas dotibus, probat easque in cultum divinum admittit, Konstytucja, pkt 112.

[52] tamże.

[53] tamże.

[54] orationem suavius exprimens, tamże. Przymiotnik suavis, od którego pochodzi przysłówek w stopniu wyższym suavius, posiada znaczenia: 1. przyjemny, miły; 2 słodki; 3. łagodny, dobrotliwy, łaskawy (za: A. Jougan, Słownik łaciny kościelnej, wyd. 3, wyd. Księgarnia św. Wojciecha, Poznań – Warszawa – Lublin, [b.r.]). Tłumaczenie ,,serdeczniej” (tak w obu polskich przekładach dokumentów Soboru) jest więc przybliżone, choć wydaje się uprawnione. Można rozumieć, że modlitwa wyrażana śpiewem jest ,,milsza” samemu Bogu, przez to że dzięki śpiewowi jest serdeczniejsza.

[55] unanimitatem fovens, Konstytucja o Świętej Liturgii, pkt 112. Wyrażenie ,,jedność duchowa” lepiej oddaje sens słowa unanimitas niż ,,jednomyślność”.

[56] ritus sacros maiore locupletans sollemnitate, tamże.

[57] Ecclesia cantum gregorianum agnoscit ut liturgiae romanae proprium: qui ideo in actionibus liturgicis, ceteris paribus, principem locum obtineat. tamże, pkt 116.

[58] Podstawowym kontekstem jest waga i znaczenie terminu principium w teologii Trójcy Świętej.

[59] A więc obejmującego także hymny i sekwencje. To doprecyzowanie zawdzięczam p. Bartoszowi Izbickiemu.

[60] Okazuje się, że dowody ścisłego pokrewieństwa przynosi także materia czysto muzyczna: W ludowych pieśniach, śpiewanych przez Adama Struga, ucznia śpiewaka z Mątwicy pod Łomżą, śp. Jana Nasiadki, specjalista od chorału gregoriańskiego Marcin Bornus-Szczyciński odkrył intonacyjną specyfikę poszczególnych modi gregoriańskich, przede wszystkim tonów II, III, IV i VI. Spotkania, będące okazją wspólnych śpiewów, miały miejsce w Warszawie w r. 2002.

[61] Cantus popularis religiosus sollerter foveatur, ita ut in piis sacrisque exercitiis et in ipsis liturgicis actionibus, iuxta normas et praecepta rubricarum, fidelium voces resonare possint, pkt 118.

[62] Zob. tamże, pkty 14, 19, 27, 30, 114, 121, 124. Dopowiedzenie w punkcie 19 świadczy, że może istnieć czynne uczestnictwo, które nie jest zewnętrznie dostrzegalne.

[63] Sentiant musicae artifices, spiritu christiano imbuti, se ad Musicam sacram colendam et ad thesaurum eius augendum esse vocatos. tamże, pkt 121.

[64] Dosłownie: ‘uprawiania’. Por. tamże, pkt 121.

[65] Por. tamże.

[66] Powstanie i źródła ,,Gorzkich Żali” przybliżył Jan Gołaski w artykule ,,Snopek mirry. O Gorzkich Żalach.”, W: ,,Ruah”, 10 (2000), s. 23–24.

[67] Powstały one kolejno: w drugiej połowie w. XIX, w pierwszej i w drugiej połowie w. XX.

[68] Zob. następny punkt artykułu.

[69] Zdominowanie liturgii przez muzykę operową we Włoszech pod koniec XIX w. było jednym z impulsów przeprowadzenia reformy muzyki kościelnej przez św. Piusa X. Zob. Joseph Ratzinger, Nowa pieśń¼, s. 205.

[70] Joseph Ratzinger, ,,Nowa pieśń¼”, s. 150. Zdaniem Ratzingera do Oświecenia ,,kultura – jak w całej historii, tak też w chrześcijańskiej Europie – wyrastała z korzeni religijnych i nawet w swoich świeckich formach wyrazu była związana z tym podłożem”. Całość wywodu mieści się na stronach 150-153.

[71] tamże. s. 151.

[72] tamże, s. 153.

[73] Tego tematu zdaje się dotykać modlitwa, wieńcząca jedno z ostatnich orędzi Jana Pawła II (na Niedzielę Zmartwychwstania 27 marca 2005 r.), z jaką zwrócił się do Zmartwychwstałego Pana: ,,Spraw, by materialny postęp ludów nigdy nie usunął w cień wartości duchowych, które są duszą ich cywilizacji”. Cyt. za: ,,Tygodnik Powszechny” nr 14 (2005), s. 2.

[74] Ta cecha wykorzenionej duchowo kultury jest szczególnie widoczna dzisiaj, gdy obserwujemy potężne mechanizmy kreowania idoli i równie potężny rynek zbytu już wykreowanych, zapełniany masowo przez adeptów ich kultu. Por. uwagi J. Ratzingera o dzisiejszej muzyce mas, Nowa pieśń¼, s. 152.

[75] Por. Jan Paweł II, List do artystów, pkt 10. W Liście tym, utrzymanym w tonie zdecydowanie pozytywnym, przy omawianiu nowożytności nie została pominięta ,,inna forma humanizmu, którą cechuje nieobecność Boga, a często sprzeciw wobec Boga. Ten klimat prowadził czasem – jak pisze dalej Papież – do rozejścia się dróg sztuki i wiary, przynajmniej w tym sensie, że wielu artystów okazywało mniejsze zainteresowanie tematami religijnymi”, tamże.

[76] Por. uwagi J. Ratzingera o muzyce pop, Nowa pieśń¼, ss. 152 i zwłaszcza 170–173. Uzasadniając sprzeciw wobec użycia tej muzyki w ewangelizacji, Ratzinger podsumowuje: ,,Banalizacja wiary nie jest żadną nową inkulturacją, lecz zaprzeczeniem jej kultury i prostytucją uprawianą z antykulturą”. tamże, s. 173.

[77] Skrajnym i niesławnym – choć wcale nie marginalnym – przykładem jest opisywane nieraz ,,sacro-polo”, tak w dziedzinie plastycznej, jak muzycznej, będące symbolem i zarazem najpowszechniejszym przykładem współczesnego tryumfu tandety na terenie Kościoła. Znamienne jest jednak, że wielokrotnym utyskiwaniom na jej zalew nie towarzyszy zdolność do praktycznego zaradzenia tej pladze. M. in. to właśnie każe domyślać się, że za tego typu zjawiskami stoją głębokie mechanizmy, których początek sięga daleko w kulturową przeszłość.

[78] Takie wrażenia budzą np. spotkania z Grekami, pielęgnującymi śpiew bizantyński, odbywające się z okazji Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu. Podobnie brzmią opisy muzycznych zwyczajów mnichów koptyjskich, u których gościł Marcin Bornus-Szczyciński. Nie trzeba dodawać, że najczęstszą reakcją więźnia na słyszane rewelacje jest to, że odmawia im sensu, wagi, wiary bądź wszystkich tych rzeczy naraz.

[79] Ratzinger przytacza m.in. stwierdzenie amerykańskiego autora Johanssona, że zalew muzyki popularnej sprawia, iż popadamy w głuchotę – ,,muzyczną śpiączkę”: we become musically comatose, Nowa pieśń¼, s. 172.

[80] Pouczającą dokumentacją autentycznej kościelnej sztuki, wypartej przez akademizm, jest album ,,Ukrzyżowany”, zawierający zdjęcia drewnianych krucyfiksów z XVI–XIX w. z Lwowa i okolic. Indywidualny wyraz (świadczący o kontemplacji twórcy) posiadają zarówno rzeźby wysublimowanych mistrzów lwowskich, jak i lokalnych twórców z innych miejscowości (uboższe środki artystyczne tych ostatnich nie zmniejszają siły oddziaływania, a nieraz ją potęgują! ). W posłowiu Borys Woźnicki podsumowuje: ,,W XIX wieku ekspresję i dynamizm lwowskiego baroku zastąpiły kanony akademizmu. Jedynie ludowa rzeźba, przez całe stulecia pozostająca pod wpływem malarstwa ikonowego, zdołała zachować emocjonalną bezpośredniość”, W: Ukrzyżowany, fot. Piotr Kłosek, oprac. graf. Lech Majewski, wyd. KAW, Warszawa 1999, s. 59. Analogiczne słowa można by napisać o muzyce religijnej tego samego czasu. Najpowszechniej dziś spotykana forma krzyża domowego czy kościelnego jest kwintesencją akademizmu (kontrast względem sztuki szczerej i autentycznej można dostrzec biorąc do ręki wymieniony album). Jej żywotność można tłumaczyć łatwością, tak produkcji, jak odbioru: nie wytrąca nas z obojętności.

[81] Ewoluująca tymi szlakami forma dochodziła niekiedy do takich przerostów nienaturalności i pretensji, że prowokowała w kulturze reakcje obronne. Ich przykładem jest brawurowa satyra wiersza ,,Tenorzy” Stanisława Barańczaka. Zob. ,,Zeszyty Literackie”, nr 61 (zima 1998), s. 5.

[82] W tym czasie rodziło się i utrwalało jej wewnętrzne rozdwojenie, na które zwraca uwagę J. Ratzinger, nazywając je ,,współczesną kulturową schizofrenią”: ,,Muzyka uległa rozczepieniu na dwa światy, które właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego. Oto po jednej stronie znajduje się muzyka mas, która za pomocą etykiety ,,pop” pragnie prezentować siebie jako muzykę popularną, muzykę ludu. (¼) Z drugiej strony mamy konstruowaną według racjonalnych zasad, artystowską muzykę o maksymalnych wymaganiach technicznych, która nie jest w stanie przekroczyć wąskiego elitarnego kręgu słuchaczy”, Nowa pieśń¼, s. 152.

[83] Budził on niepokój różnych środowisk, nie tylko kościelnych: Por. Jan J. Lipski, O dekanonizację świętej szmiry, ,,Znak” nr 4 (1984), s. 473-476; Marta Szoka, Między elitarnym estetyzmem a duszpasterskim pragmatyzmem, ,,Ruch Muzyczny” nr 21 (2000).

[84] Wymownym świadectwem tęsknoty za takim stanem rzeczy są dwa ostatnie ogniwa („22. Miejcie zrozumienie” i  „23. Piękna Pani”) poematu ,,Traktat Teologiczny” Czesława Miłosza. Zob. w: Druga przestrzeń, wyd. Znak, Kraków 2002, s. 86-87.

[85] Pod znakiem zapytania, także w regionach wspomnianych na początku artykułu, stoi ciągłość kulturowa i funkcjonowanie przekazu między starszymi a młodszym czy nawet średnim pokoleniem.

[86] Por. W. Gołaski: Tradycje kantorskie w śpiewie liturgicznym. Artykuł ukazał się równolegle w: ,,Ruah”, nr 17, s. 60–61 i ,,Wędrowiec”, nr 1 (2001), s. 26.

[87] O mikrofonach i ich wpływie na śpiew zob. także wywiad z Marcelem Pérèsem w: Reconstruire la liturgie, pod red. Claude’a Barthe’a (wyd. François-Xavier de Guibert, Paris 1997); przedruk w tłum. Błażeja Matusiaka OP w: ,,Canor”, nr 30, s. 13-24 oraz materiały w miesięczniku ,,List” 4 (2003). Jeśli chodzi o miejsce organów zob. uwagi Tomasza Kwietnia OP w: Błogosławione marnowanie. O  mszy świętej z Ojcem Tomaszem Kwietniem OP rozmawiają Jacek Borkowicz i Ireneusz Cieślik, wyd. Znak, Kraków 2003, s. 51.

[88] Nie sposób nie przytoczyć w tym miejscu dwóch świadectw. Pierwsze pochodzi od Jana Pawła II, który w przedostatniej książce pisał: ,,(¼) staropolskie pieśni zawierają całą chrześcijańską teologię. Stanowią skarb żywej tradycji przemawiający do serc każdego pokolenia, kształtujący wiarę. (¼) Jakież bogactwo tkwi w tej ludowej poezji śpiewanej do dzisiejszego dnia!  Jako biskup starałem się pielęgnować te zwyczaje, a młodzież była szczególnie chętna, by podtrzymywać tradycję. Sądzę, że razem dużo korzystaliśmy z tego skarbca prostej i głębokiej wiary, jaki ojcowie zawarli w pieśniach”. Wstańcie, chodźmy!, Wydawnictwo św. Stanisława BM, Kraków 2004, s. 82. Drugie świadectwo pozostawił prof. Stefan Swieżawski, który powiedział w jednym wywiadów: ,,Mówi się, że Sobór zniszczył polskie tradycje. Oczywiście byłoby to fatalne. Mamy przecież wspaniałe własne śpiewy, które nie powinny być zastępowane bardzo wątpliwej wartości nowymi śpiewami. Cyt. za: Lampa wiary. Rozważania na przełomie wieków. wyd. Znak, Kraków 2000, s. 145.

[89] Według relacji Marcela Pérèsa na Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu w roku 2000.

[90] Mk 7, 35

W poszukiwaniu kryteriów sakralności muzyki

Muzyka sakralna ma być z jednej strony czymś zarezerwowanym właśnie wyłącznie do kultu Bożego, z drugiej strony ma pełnić rolę wychowawczą, ma być pomocą w prowadzeniu człowieka do zbawienia.

Tekst opublikowany w: „Christianitas” nr 33/2007.

O ile dość prosto jest ustalić jaka muzyka jest muzyką liturgiczną (jedni powiedzą, że jest to ta, którą się w liturgii wykonuje, zdarzało mi się jednak usłyszeć na mszy arię z opery Haendla Rinaldo i wcale fakt wykonywania tej arii na mszy tej muzyki liturgiczną nie czynił. Inni powiedzą, że liturgiczna muzyka, to taka, która przez władze kościelne została zatwierdzona do użytku liturgicznego, niestety brak przestrzegania tych kościelnych nakazów dotyczących muzyki sprawia, że podział na muzykę liturgiczną i nieliturgiczną jest zupełnie teoretyczny), to o wiele trudniej ustalić jaka muzyka spełnia wymogi sakralności. W obszernym zbiorze wszelakiej muzyki liturgicznej pełno jest bowiem i takiej, która tych wymogów nie spełnia. Zaś różnego rodzaju muzyka, którą możemy usłyszeć na koncertach, czasami miewa ambicje wywoływania w słuchaczach poczucia, że oto obcujemy z sacrum. Właściwie dobrze byłoby w tym miejscu zastanowić się czym tak naprawdę jest sacrum, dzisiejsze czasy są na tyle zsekularyzowane, że człowiek w totalnym pomieszaniu sacrum i profanum, nie wie już z czym ma do czynienia i słuchając dzieł Rubika myśli, że oto właśnie obcuje z prawdziwym sacrum. Ale nie bardzo jest się czemu dziwić, skoro w Kościele muzyka obecnie jest jak najbardziej z gatunku profanum, to może ta prawdziwa muzyka, która daje możliwość obcowania z Absolutem wyprowadziła się choćby na sale koncertowe?

Sacrum to sfera wyłączona ze świata, poświęcona wyłącznie Bogu. Zatem sfera sacrum zakłada nie używanie środków wyrazu charakterystycznych dla użytku zwyczajnego, świeckiego. Znane są w historii muzyki mieszanie sacrum i profanum, stosowane jednak głownie ze względów artystycznych, jak chociażby w efektownej sztuce okresu Ars subtilior, czy w baroku. Jednak tamte próby przynosiły pożytek sztuce, ale liturgii szkodę. Dzisiaj używanie w muzyce religijnej środków wyrazu właściwych dla ogniskowych piosenek, czy musicalu jest o tyle karygodnym mieszaniem sacrum i profanum, że schlebia ono pospolitym gustom i nie tyle dba o piękno liturgii, co raczej o jej „swojskość”. Jeżeli w kościołach można spotkać się z podejściem do mszy festiwalowym, gdzie ksiądz biega z mikrofonem na wzór wodzireja i stara się rozbujać publikę, by razem z nim śpiewała „Jeżeli chcesz mnie naśladować”, bo msza nie przeżyta w sposób „aktywny” jest mszą źle przeżytą, to jest to coś zupełnie nie do pomyślenia zarówno z punktu widzenia sensu misterium męki Chrystusa jak i istoty muzyki sakralnej. Nie taką rolę ma spełniać muzyka w liturgii.

Moje zasadnicze pytanie zatem brzmi „jaka powinna być muzyka sakralna?”.

Spośród wielu teologicznych kryteriów sakralności znanych w teologii muzyki szczególnie mocno przemawia do mnie kryterium podnoszone już przez Augustyna: muzyka sakralna ma nie tyle głaskać zmysły, co unosić ducha ludzkiego do Boga. Muzykę definiuje św. Augustyn jako scientia bene modulandi – sztuka dobrego kształtowania ruchu. Oprócz ruchu, którym charakteryzuje się w myśl tradycji platońskiej również dusza, kluczowe znaczenie ma też pojęcie liczby. Liczbami są rytmiczne i melodyczne stosunki tonów. Autor wyróżnia pięć kategorii tych liczb: dźwięki usłyszane, wrażenie słyszącego, czynność wypowiadającego, wartość iloczasowa dźwięku istniejąca w pamięci, oraz tzw. liczby osądzające, którymi są istniejące w duszy wieczne wzorce, pozwalające nam postrzegać harmonię. Ten ostatni rodzaj liczb jest udziałem duszy ludzkiej w harmonii sfer. Dusza wglądając w siebie może oglądać wieczne proporcje, dzięki którym może oceniać piękno ziemskie. Podczas gdy ciało odczuwa piękno zmysłowe, dusza wpatruje się w tamte pozaziemskie wzorce. Harmonia pomiędzy liczbami cielesnymi i wiecznymi daje poczucie piękna i rozkoszy.

Ethos muzyczny według św. Augustyna ma polegać na odwróceniu się duszy od spraw ziemskich i za pomocą liczb cielesnych zwróceniu się jej ku liczbom wiecznym, a przez nie ku samemu Bogu. Na tym ma polegać jej lecznicza rola. Zatem sens muzyki nie leży w niej samej, a w jej roli jako stopnia wiodącego ku pięknu wiecznemu i bezcielesnemu. To właśnie przełomowe ujęcie nadało muzyce ascetyczny i służebny charakter na długie stulecia w praktyce muzyki kościelnej.

Problemem może wydawać się to, że przecież poznanie ludzkie jest z samej natury zmysłowo-umysłowe. Czy można wyróżnić muzykę, która działa tylko na zmysły i taką, która działa tylko na duszę? A może każda działa poprzez ciało na duszę? Okazuje się, że już starożytni nie mieli z tym żadnego problemu, dzieląc muzykę na apolińską i dionizyjską. Niby obie jakoś wpływały ostatecznie na duszę, bo przecież muzyka w ogóle poprzez rezonans z muzyką świata i muzyką duszy wpływa na tę ostatnią, niemniej inaczej wpływały one na zmysły. Muzyka dionizyjska poprzez otępienie zmysłów, wprowadzenie w szał, doprowadzała do oderwania się duszy od ciała, ekstazy (przez to zjednoczenie się z bóstwem, bo ostateczny cel tej muzyki był jednak religijny), muzyka apollińska zaś odwrotnie, prowadziła do maksymalnego wyostrzenia zmysłów, skupienia i zjednoczenia duszy z ciałem, tak, że człowiek był zdolny poprzez doznania zmysłowe skupić się na zagadnieniach dostępnych jedynie duszy, czyli najwyższej nauce, jaką była matematyka, czy filozofia, a także poprzez to „oświecenie” zbliżyć się do bóstwa.

Łatwo zgadnąć zatem w którą stronę idzie postulat Augustyna: muzyka sakralna ma właśnie prowadzić do uniesienia duszy ludzkiej, by ta poprzez nieśmiertelne pojęcia (liczby) wznosiła się dalej i dalej, aż ku samemu Stwórcy, zarazem przy zachowaniu całkowitej trzeźwości zmysłów. I ten postulat w stu procentach spełnia chorał gregoriański. Nieustanne czuwanie modlitewne, będące domeną chorału, jest zaprzeczeniem transu (tak charakterystycznego dla muzyki dionizyjskiej). Augustyńska wizja muzyki zdeterminowała muzykę sakralną świata zachodniego na prawie tysiąc lat, do czasu gdy nastąpił pewien przerost formy nad treścią, czyli do czasów Ars nova (XIV w.).

To starożytne rozróżnienie na muzykę apolińską i dionizyjską jest doskonałym i wciąż aktualnym kluczem do zrozumienia wpływu muzyki na człowieka oraz do ustalenia, czy dana muzyka może być uznana za spełniająca kryteria sakralności.

Podział ten da się do pewnego stopnia przenieść na grunt muzyki wszystkich czasów, w ciągu dziejów muzyki można wskazać taką, która realizuje ideały muzyki apolińskiej, oraz taką, która raczej wpisuje się w nurt muzyki dionizyjskiej. Ta ostatnia przybierała w historii muzyki bardzo wiele form, dzisiaj byłaby to np. muzyka transowa, czyli wprowadzająca w trans, czy muzyka typu ambient, jak też muzyka minimalistyczna, elektroniczna. Pewne cechy muzyki dionizyjskiej posiada również wszelka muzyka ludyczna, a już z pewnością ta jawnie bachiczna. Ostatecznie jednak muzyka z gatunku dionizyjskiego charakteryzuje się tym, że skupia uwagę słuchacza bądź na sobie samej, bądź skierowuje uwagę słuchacza na nim samym, a to jest sprzeczne z zasadami chrześcijańskiej ascezy, która stara się za wszelką cenę skierowywać uwagę człowieka na samego Boga. Tym samym wyklucza to przydatność tego rodzaju muzyki w liturgii. Oczywiście podziału tego nie można traktować wiążąco w całej rozciągłości, zapewne znalazłyby się i takie gatunki muzyki, które nie podpadałyby pod żaden z tych dwu wymienionych rodzajów, a także takie, które posiadają cechy ich obu. Można jednak śmiało przytoczyć tu sławne słowa św. Augustyna z Wyznań, gdzie zastanawia się on nad tym, jaki wpływ wywiera na niego piękno muzyki, i wyraźnie pisze o takim rodzaju wpływu, który zazwyczaj wywierała na człowieka właśnie muzyka dionizyjska:

Przyjemności uszu mocniej mnie oplątały i ujarzmiły. Aleś mnie już rozpętał i wyzwolił. Przyznaję, że i teraz w jakiejś mierze ulegam słodyczy kunsztownego śpiewu, któremu nadają życie wersety będące Twoimi słowami, lecz nie aż tak się poddaję, bym nie był zdolny od tego się oderwać i odejść, gdy zechcę. A jednak ze względu na owe wersety, które je ożywiają, dźwięki te zdają się mieć prawo do zajmowania w moim sercu dosyć szacownego miejsca. Trudno jest mi jednak rozstrzygnąć, jakie miejsce się im należy. Nieraz sobie myślę, że czczę je bardziej, niż powinienem. Wiem, że święte wersety, kiedy są śpiewane, budzą we mnie silniejszą i gorętszą pobożność, niż mogłaby się we mnie zapalić, gdyby nie były śpiewane. I że każdemu wzruszeniu mojej duszy odpowiada wśród rozmaitości tonów jakiś ton szczególny, który tajemniczym pokrewieństwem jest z owym wzruszeniem związany. Ale nie należy pozwolić, aby ta zmysłowa rozkosz obezwładniała umysł. A ona mnie nieraz wodzi na bezdroża, gdyż nie zawsze chce się zgodzić na to, aby zajmować drugie miejsce po rozumie […] i nieraz przez to nieświadomie grzeszę – dopiero potem to sobie uświadamiam. Innym znów razem, bojąc się nadmiernie pułapki, niemało grzeszę przesadną surowością, wtedy gdy owe słodkie melodie, jakie się dołącza do psalmów Dawida, chciałbym odegnać od swoich uszu i nawet od uszu Kościoła, bo bezpieczniejsze mi się wydaje przestrzeganie zaleceń – często mi powtarzanych – biskupa Aleksandrii, Atanazego, który podobno nakazywał lektorom czytać psalmy z tak nieznaczną intonacją głosu, by rytm był bliższy mowie niż śpiewowi.

Ten dylemat, co zrobić, gdy piękno zamiast wznosić ku Bogu, raczej odwraca od Niego uwagę, rozstrzyga on ostatecznie w słowach:

Waham się więc między wyczuleniem na niebezpieczeństwo, jakim jest uleganie przyjemności, a uznaniem zbawiennego wpływu (muzyki), jakiego sam doświadczyłem. Nie chcę wypowiadać na ten temat nieodwołalnej opinii. Coraz bardziej jednak skłaniam się do pochwalania tego obyczaju, że śpiewa się w kościele, aby poprzez przyjemność uszu mogła słabsza dusza wznosić się do stanu pobożności. Poczytuję to jednak sobie za karygodny grzech, ilekroć się tak zdarza, że bardziej mnie porusza sam śpiew niż to, o czym się śpiewa. W takich wypadkach lepiej by było, gdybym nie słyszał śpiewu.

Ten osąd jest dla naszej mentalności może zbyt surowy, przyzwyczailiśmy się tłumaczyć ułomność naszej natury skłonnością do rozproszenia itp. Jednak to spostrzeżenie św. Augustyna jest moim zdaniem wyznacznikiem, mówiącym o tym, jaka powinna być muzyka prawdziwie sakralna. Jeśli nie pomaga w nabożnym skupieniu, a właśnie rozprasza i skierowuje uwagę na co innego, oznacza, że jest ona właśnie sama zanurzona w tym świecie, więc nie należy do sfery sacrum.

Co zaś do muzyki dionizyjskiej to jej przykłady można znaleźć w całej historii muzyki, również w muzyce liturgicznej. Przykładów muzyki liturgicznej odpowiadającej ideałom muzyki apolińskiej niestety można znaleźć w historii Kościoła niewiele. Kolejne reformy muzyczne przeprowadzane przez Kościół miały zapewne intencje powrotu do tych ideałów, jednak nie zawsze udawało się je realizować.

Jako przykłady muzyki apolińskiej można przytoczyć z pewnością, obok chorału gregoriańskiego, zalecaną przez Sobór Trydencki polifonię Palestriny, czy sakralne dzieła mojego ukochanego XV-wiecznego flamandzkiego kompozytora Guillaume’a Dufay’a, a także twórczość J.S. Bacha.

Jako przykład muzyki, która moim zdaniem, mimo urzekającego piękna, spełnia dokładnie kryteria muzyki dionizyjskiej, podam mało znane Requiem Jeana Richaforta, napisane ku czci innego wielkiego kompozytora renesansu – Josquina de Pres. To muzyka, która swoim pięknem przytłacza, do tego stopnia, że słuchając jej, nie sposób jest się na czymkolwiek skupić.

Starożytni bardzo trafnie odczytali tajemne związki pomiędzy ludzką duszą i muzyką, wpływ muzyki na duszę i emocje. Zawarli tę wiedzę w teorii etosu, czyli sposobie oddziaływania muzyką na człowieka, wywoływania odpowiednich reakcji i przede wszystkim wychowywania i formowania człowieka. Teoria etosu jest nieodłącznym elementem greckiej paidei, miała też bardzo ważną rolę do odegrania w platońskiej wizji państwa doskonałego. Platon świadomy był mocy tego oddziaływania na duszę muzyką, stąd przestrzega przed niewłaściwym jej używaniem. Na przykład uważa, że zbytnie przywiązanie do muzyki głaszczącej ucho i wywołującej melancholię, powoduje trwałe i niepożądane skutki w całej sferze emocjonalnej człowieka. Pisze w Państwie tak:

Jeżeli się podda fletowym czarom muzyki i pozwoli, żeby mu ona przez uszy jak przez lejek zalewała duszę tymi […] harmoniami pełnymi słodyczy i miękkości, i łkania, i całe życie nic, tylko kwili cicho albo leci w niebo na skrzydłach muzyki, ten na razie, jeśli miał w sobie trochę szlachetnego zapału, zmiękcza go jak żelazo i teraz można z niego coś zrobić – on przedtem był za twardy, a więc do niczego; jeżeli jednak ktoś tak wciąż i wciąż te czary nad własną duszą odprawia, to mu się temperament zaczyna topić i rozlewać; w końcu wytapia się całkiem i ten – jakby sobie z duszy nerwy i ścięgna wyciął – zrobi z siebie kopijnika na miękko.[…] I jeżeli to […] trafi na człowieka bez temperamentu już z natury, proces prędko dobiega do końca, a jeżeli na kogoś z temperamentem, taki sobie serce osłabia i wyrabia sobie temperament porywisty i pod wpływem drobiazgów od razu się drażni i zaraz znowu gaśnie. Pasjonaci stąd się biorą i gniewliwe zrzędy (411A-C).

Ten fragment wpisuje się doskonale w platońską wizję państwa, które ma być doskonałym organizmem, w którym człowiek będzie miał możliwość osiągnięcia pełni swoich możliwości wszystkich swoich władz i osiągnięcia mądrości, równoznacznego dla Platona z osiągnięciem szczęścia, czyli tak naprawdę (samo)zbawienia. Stąd wszystkie środki podporządkowane są temu właśnie celowi – właściwemu wychowaniu człowieka, by mógł to szczęście osiągnąć. Muzyka została zatem zaprzęgnięta w służbę zbawienia człowieka. Niepanowanie nad własnymi namiętnościami jest poważną przeszkodą w osiągnięciu pełni swego jestestwa, muzyka, właściwie dobrana, ma zatem pomagać w zbudowaniu wewnętrznego państwa, które rządzone będzie w doskonałej harmonii.

Jak się ta platońska wizja ma do sfery sacrum w muzyce? Muzyka sakralna ma być z jednej strony czymś zarezerwowanym właśnie wyłącznie do kultu Bożego, zatem nie powinna posługiwać się środkami wyrazu charakterystycznymi dla świata i zwykłego użytku, ma być w niej od razu słychać, że to nie jest muzyka zwyczajna, świecka, choćby nawet związana z jakimiś świeckimi uroczystościami. Z drugiej strony ma pełnić rolę wychowawczą, ma być pomocą w prowadzeniu człowieka do zbawienia.

Czy Grzegorz z Nyssy głosił apokatastazę?

Grzegorz z Nyssy (ok. 335-po 394) – jeden z trzech ojców kapadockich, brat Bazylego Wielkiego. Najpierw był retorem, ożenił się z niejaką Teozebią. W 371 Bazyli ustanowił go wbrew jego woli biskupem małej mieściny – Nyssy w Kapadocji. Na Soborze Konstantynopolitańskim w 381 roku był jednym z filarów ortodoksji. Zmarł wkrótce po synodzie konstantynopolitańskim (394), w którym też brał udział.

 Zajrzyjmy najpierw do Wikipedii:

Apokatastaza (od apokatastasis, czyli „ponowne włączenie, odnowienie”) – końcowa i ostateczna odnowa całego stworzenia poprzez przywrócenie mu pierwotnej doskonałości i bezgrzeszności lub nawet przewyższenie tego pierwotnego stanu. Potocznie apokatastaza nazywana jest ideą pustego piekła. W chrześcijaństwie nauka ta rozwinięta została przede wszystkim w patrystyce greckiej (św. Grzegorz z Nyssy) i cechował ją radykalizm w sformułowaniu powszechności zbawienia, co oznaczało, że potępieni, a nawet Szatan, mają zostać zbawieni.

Nawet najbardziej popularna na świecie encyklopedia internetowa przy zagadnieniu apokatastazy wywołuje do tablicy Grzegorza z Nyssy. Czy słusznie? I tak, i nie.

Cały kłopot z Grzegorzem polega na tym, że na pierwszy rzut oka jego myśl idzie dwoma zupełnie niezależnymi torami: jeden nurt to nauczanie o ludzkiej naturze jako ontycznej jedności – o jej stworzeniu na początku jako jedności jeszcze przed stworzeniem jednostkowych ludzi, o jej upadku jako jedności, o jej przebóstwieniu dzięki temu, że Syn Boży przyjął całą ludzką naturę rozumianą jako jedność, wreszcie o jej odnowieniu jako jedności w momencie zmartwychwstania czyli o apokatastazie, powrocie do początku. Całe to nauczanie jest spójne i bardzo logiczne samo w sobie, niestety, wydaje się nie do pogodzenia z drugim nie mniej istotnym nurtem w myśli Grzegorza: Grzegorz równie wyraźnie mówi o wolności człowieka, o jego prawie wyboru i skutkach takiego wyboru, a takim skutkiem może być między innymi potępienie. W swoim doktoracie postawiłam tezę, że pierwsza część nauczania Grzegorza jest wyrazem jego twórczego myślenia, a druga świadectwem wierności nauczaniu Kościoła. Dziś myślę, że to bzdura, niemniej ważne było to, że nie próbowałam na siłę tych dwóch nurtów harmonizować czy tworzyć z nich spójnego systemu, pomijając połowę nauczania Grzegorza. W końcu nadszedł czas, gdy odkryłam brakujący element układanki, ale o tym za chwilę. Najpierw przedstawię pokrótce najważniejsze elementy tych dwóch rozbieżnych (jak dotychczas sądziłam) sposobów myślenia Grzegorza.

1. Skąd u Grzegorza wzięła się nauka o apokatastazie?

Według Grzegorza „ostatecznym celem drogi jest powrót do początku, czyli upodobnienie się do Boga” [1]. Apokatastaza jest powrotem do stan pierwotnego. Trzeba zatem przede wszystkim zobaczyć, co było na początku.

Grzegorz uważa, że stwarzając człowieka, Bóg uczynił to w dwóch etapach/aktach [2]. W pierwszym stworzył jedną, niepodzielną, nienaznaczoną płcią ludzką naturę:

Pismo, mówiąc, że Bóg stworzył człowieka, za pomocą nieokreślonego terminu, ukazuje całą ludzkość. To stworzenie nie zostało jeszcze nazwane Adamem, jak to mówi dalsze opowiadanie. Imię nadane stworzeniu nie było indywidualne, ale ogólne. Przez powszechną nazwę natury każe nam rozumieć, że dzięki Bożemu przewidywaniu i mocy w pierwszym stworzeniu została zawarta cała ludzkość [3].

Dopiero w drugim akcie stworzenia Bóg stworzył indywidualnego człowieka, charakteryzującego się konkretną płcią. W oryginalny sposób Grzegorz rozwiązuje wydawałoby się nierozwiązywalną aporię, skąd wziął się podział na płcie, skoro człowiek powstał na obraz Boży, a w Bogu takiego podziału nie ma. Otóż Grzegorz uznał, że w akcie drugiego stworzenia Bóg stworzył człowieka obdarzonego płciowością, przewidując mający nastąpić upadek. Oto dosłowne wyjaśnienie:

Ten, który zna wszystko zanim powstało, jak mówi proroctwo, poznawszy, lub raczej przewidziawszy dzięki swojej mocy przewidywania, w jakim kierunku zwróci się ruch spowodowany władzą nad sobą i swobodą ludzkiej woli, gdy zobaczył to, co dopiero miało nastąpić, wprowadził do obrazu różnicę między męskością a kobiecością, która nie spogląda już na Boski wzór, ale – jak powiedziałem – wiąże nas z naturą nierozumną [4].

Grzegorz podaje kolejne przymioty ludzkiej natury. Uznaje mianowicie, że jest ona określona w tym sensie, że już w momencie stworzenia zawiera w sobie potencjalnie ściśle określoną liczbę ludzi, którzy narodzą się w ciągu całej historii ziemi.

Trzeba uznać, że nie ma dla Boga nic nieokreślonego wśród tego, co stworzył, ale każde ze stworzeń ma swoją granicę i miarę, określoną przez mądrość Stwórcy. Jak poszczególny człowiek jest określony ciężarem ciała, a miarą jego postaci jest wielkość odpowiadająca powierzchni ciała, podobnie, jak sądzę, Bóg, dzięki swej przewidującej mocy, zawarł całą pełnię ludzkości jakby w jednym ciele i o tym właśnie mówi Pismo w słowach: Stworzył Bóg człowieka, na obraz Boży go stworzył. Obraz [Boży] nie istnieje bowiem w jakiejś części natury ani piękno w jakimś przymiocie bytu, ale ta moc rozciąga się na cały rodzaj ludzki [5].

Wydaje się, że drugie stworzenie było konieczne po to właśnie, by natura ludzka mogła swoją pełnię osiągnąć. Gdyby nie grzech człowieka przewidziana liczba ludzi przyszłaby na świat na sposób anielski (bardzo tajemniczy). Rozmnażanie płciowe jest zatem nie tylko w jakimś sensie karą za (mający nastąpić) grzech, ale przede wszystkim sposobem – alternatywnym w stosunku do anielskiego – dojścia ludzkiej natury do zamierzonej przez Boga pełni (πλήρωμα).

Po wyjaśnieniu tych spraw, musimy powrócić do poprzedniego problemu: w jaki sposób po utworzeniu obrazu Bóg wprowadził do stworzenia rozróżnienie na mężczyznę i kobietę. Do tego użyteczne będzie przeprowadzone wcześniej rozważanie. Ten, który wszystko powołuje do istnienia, ukształtowawszy najpierw w swojej woli całego człowieka na Boży obraz, nie czekał na powolne uzupełnianie [ludzkości] przez rodzących się, by zobaczyć wypełnienie się liczby dusz, ale poznał dzięki swojej władzy przewidywania całą ludzką naturę w jej pełni i ozdobił ją udziałem w godności wyższej i równej aniołom. Gdy zatem [Bóg] przewidział, że wolny wybór [ludzkiej natury] nie zwróci się ku dobru, lecz odejdzie od anielskiego życia, skoro miała porzucić ów sposób, w jaki aniołowie wzrastają w liczbę aż do pełni, wtedy, aby nie uszczuplać pełni ludzkich dusz, przeznaczył ludzkiej naturze sposób rozmnażania się odpowiedni dla tych, którzy ześlizgnęli się w grzech: zamiast anielskiej wzniosłości zaszczepił w ludzkiej naturze sposób rozmnażania się bydląt i istot nierozumnych. Dlatego, jak mi się wydaje, wielki Dawid, litując się nad nieszczęściem człowieka, tymi słowami opłakuje naturę: Człowiek żyjąc w chwale nie zrozumiał [6], w chwale, czyli jako równy aniołom. Dlatego mówi, że człowiek został porównany z nierozumnymi bydlętami i upodobnił się do nich. Stał się rzeczywiście bydlęcy ten, który z powodu swojego upodobania do materii otrzymał sposób rozmnażania się za pomocą nasienia [7].

Historia stworzenia człowieka przedstawia się zatem następująco: w akcie pierwszego stworzenia Bóg powołał do istnienia ludzką naturę rozumianą jako ontyczna jedność. Ma ona swoją zamierzoną przez Boga pełnię, która zrealizuje się po fizycznym powstaniu wszystkich ludzi w ciągu całej historii świata. Ludzka natura została przeznaczona do życia podobnego aniołom, lecz Bóg, przewidując mający nastąpić upadek człowieka, w akcie drugiego stworzenia wprowadził do ludzkiej natury podział na płcie. Dzięki drugiemu stworzeniu powstał pierwszy indywidualny człowiek – Adam. Jednak poza podziałem na płcie Adam nie doświadczał jeszcze żadnego innego skutku (przewidzianego przez Boga) grzechu. Wszelkie inne następstwa jego nieposłuszeństwa pojawiły się dopiero po akcie grzechu.

Wszystkie cechy, które wiążemy z obecną kondycją ludzi, a więc przede wszystkim cielesność w znanej nam postaci, podatną na przemijanie, śmiertelność i namiętności, Grzegorz nazywa zwierzęcym aspektem życia. Mówiąc o skutkach grzechu odwołuje się do obrazu odzienia ze skór (Rdz 3,21), interpretując je w sposób alegoryczny. Rozumna i obdarzona nadprzyrodzonym życiem ludzka natura wdziała na siebie element sobie obcy, którego pozbędziemy się dopiero przy zmartwychwstaniu:

Po zdjęciu brzydkiej, ze skór zwierzęcych sporządzonej śmiertelnej szaty (przez skórę zwierząt należy rozumieć znak nierozumnej natury, którą przywdzialiśmy oddając się namiętnościom), każdy kawałek okrywającej nas zwierzęcej skóry zdejmiemy wraz z całością. Tym zaś, cośmy wraz ze zwierzęcą skórą wzięli, jest parzenie się, poczęcie, rodzenie, brud, pierś macierzyńska, jedzenie, wypróżnianie, wzrost aż do dojrzałości, pełnia siły, starość, śmierć [8].

Wszystkie te aspekty życia stały się udziałem ludzi dopiero po pierwszym grzechu, zostały przydane ludzkiej naturze jako coś zewnętrznego, obcego, nie są integralnym elementem nie tylko pierwszego (co jest oczywiste), ale i drugiego stworzenia. Chociaż bowiem powstały w wyniku drugiego stworzenia Adam nie był już podobny do Boga, bo posiadał określoną płeć, jednak nie doświadczał jeszcze pozostałych przypadłości zwierzęcej natury.

Kilka słów o ludzkiej naturze jako jedności

Grzegorz jako pierwszy ojciec Kościoła przedstawił nam bardzo precyzyjną definicję natury, którą wypracował broniąc jedności Bożej natury w polemice z Eunomiuszem. Nie możemy mieć wątpliwości, że definicja ta stosuje się także do ludzkiej natury, bo Grzegorz używa jej jako porównania do Bożej natury, porównania, które uważa za zrozumiałe dla słuchaczy/czytelników i które ma jego trynitarne rozważania wyjaśnić. Oto definicja natury, którą podaje w dziełku Do Ablabiusza:

Natura (ἡ φύσις) jest jedna, tworzy sama ze sobą jedność (αὐτὴ πρὸς ἑαυτὴν ἡνωμένη) i jest całkowicie niepodzielną monadą (μονάς), nierosnącą przez dodanie ani niemalejącą przez ubytek, lecz jest tym samym (ὅπερ ἐστὶν) będąc jednością i pozostając jednością, chociaż ukazuje się w wielości, niepodzielna, nieprzerwana, nienaruszalna i nierozdzielająca się pomiędzy uczestniczących w niej [9].

Także w innych dziełach Grzegorz mówi o jednym ciele naszej natury [10] oraz nazywa ją jakby jedną żywą istotą [11]. Podstawą takich stwierdzeń jest jego definicja natury jako niepodzielnej monady. Grzegorz próbuje przybliżyć Ablabiuszowi swój wywód przy pomocy porównania natury do złota:

Mówimy o złocie, nawet gdy jest podzielone na liczne monety, że jest jedno, mówimy zaś o wielu monetach i wielu staterach, nie stwierdzając pomnożenia natury złota w wielości staterów. Dlatego mówi się: „wiele złota”, ilekroć widzi się je w wielkim skupisku albo w sprzętach, albo w monetach; nie mówi się zaś o wielu złotach z powodu wielości materii, chyba że ktoś mówiłby „wiele złót” o dorejkach lub staterach, w przypadku których nie materia, lecz monety przyjęły określenie wielości. Właściwie bowiem jest mówić nie „złota”, ale „[rzeczy] złote”. Jak więc jest wiele złotych staterów, złoto zaś jedno, tak też i w naturze człowieka pojawia się wielu poszczególnych ludzi, jak Piotr i Jakub, i Jan – człowiek zaś jest w nich jeden [12].

Grzegorz uważa naturę za jedną substancję (οὐσία). W homilii Do słów: na obraz i podobieństwo porównuje sposób stworzenia trojga pierwszych ludzi, czyli Adama, Ewy i ich syna, do relacji trzech osób boskich i nazywa tych troje pierwszych ludzi trzema głowami całej ludzkiej natury (τῆς ἀνθρωπότητος), następnie zaś nazywa ich współistotnymi (ὁμοούσιοι) na wzór Trójcy, której są obrazem [13]. Podobnie w dziełku O rozróżnieniu między istotą a hipostazą nazywa ludzi współistotnymi (ὁμοούσιοι) [14].

O Piotrze, Pawle i Barnabie nie mówimy, że są trzema substancjami, bo substancja (οὐσία) tych osób jest jedna [15].

Grzegorz wyprowadza z tego stwierdzenia wniosek, że niesłusznie mówi się o wielu ludziach, skoro istnieje tak naprawdę tylko jeden człowiek [16]:

To, co jest samo w sobie tym samym (τὸ αὐτὸ κατὰ τὸ αὐτὸ), nie może być w tym samym sensie jednocześnie jedno i wiele. Oczywiście zatem, Piotr, Paweł i Barnaba pod względem pojęcia człowieka (κατὰ τὸ ἄνθρωπος) są jednym człowiekiem, więc w tym samym sensie tzn. w sensie pojęcia człowieka, nie są wieloma. Są jednak nazwani wieloma ludźmi, oczywiście w niewłaściwy sposób i nie we właściwym sensie.

Podobnie jak w odniesieniu do boskiej natury mówimy o jednej istocie (οὐσία) i trzech hipostazach, tak samo w odniesieniu do ludzkiej natury mamy do czynienia z jedną istotą (οὐσία) i wieloma hipostazami.

Słusznie mówimy o wielu hipostazach jednego człowieka i o trzech hipostazach jednego Boga [17].

Na ile Grzegorz traktuje istotę (οὐσία) Boga i istotę (οὐσία) człowieka tak samo? Osoby Boskie nie są oddzielone czasem i przestrzenią, a osoby ludzkie, których liczba jest ściśle określona, podobnie jak liczba Osób Boskich, pojawiają się niejednocześnie i nie w tym samym miejscu [18]. Jest jednak druga wielka różnica: osoby ludzkie są rozdzielone od siebie przez wolę – w tym Grzegorz upatruje powód, dla którego zwykło się mówić o wielu ludziach, zamiast prawidłowo o jednym człowieku:

Osoby Bóstwa nie są rozdzielone od siebie ani przez czas, ani przez wolę, ani przez zajęcie, ani przez działalność, ani przez namiętność, ani przez cokolwiek innego tego rodzaju, co obserwuje się u ludzi, a tylko przez to, że Ojciec jest Ojcem, a nie Synem, że Syn jest Synem, a nie Ojcem, podobnie też Duch Święty [nie jest] ani Ojcem, ani Synem. Dlatego żadna konieczność nie prowadzi nas do fałszywego twierdzenia, jakoby trzy Osoby były trzema bogami, jak to w naszym przypadku z powyższych przyczyn nazywamy wiele osób wieloma ludźmi [19].

Koncepcja jedności ludzkiej natury jest podstawą jeśli nie całej teologii Grzegorza, to na pewno jej najważniejszych części, przede wszystkim antropologii. Widzieliśmy już, że grzech Adama (przewidziany przez Boga) spowodował wprowadzenie do ludzkiej natury podziału na płcie, a następnie (już po fakcie grzechu) sprowadził całą naturę na niższy, zwierzęcy poziom bytu. Podobnie jak cała natura doznała skutków grzechu Adama, tak cała jako jedność dostąpiła przebóstwienia i odnowienia przez sam fakt wcielenia, dzięki temu, że została przyjęta przez Syna Bożego. Mówiąc o Wcieleniu, Grzegorz niezwykle rzadko używa formuły soboru nicejskiego [20]. Zazwyczaj opisuje tę tajemnicę jako przyjęcie przez Słowo ludzkiej natury [21].

 Słowo, które było na początku u Boga, które z miłości do ludzi, stając się ciałem przez wspólnotę z naszą słabą naturą, po to zmieszało się z człowiekiem (τῷ ἀνθρώπῳ ἀνακραθεὶς) i przyjęło na siebie całą naszą naturę (πᾶσαν ἐν ἑαυτῷ τὴν ἡμετέραν φύσιν δεξάμενος), aby przez zmieszanie z Bóstwem przebóstwić ludzkość (τὸ ἀνθρώπινον) uświęciwszy dzięki owym pierwocinom (διὰ τῆς ἀπαρχῆς ἐκείνης) całe „ciasto” naszej natury [22].

W Contra Eunomium znajdujemy jeszcze inny obraz. Grzegorz odwołuje się do przypowieści o zagubionej owcy [23], by wyjaśnić tajemnicę Odkupienia. Porównanie to bardzo sugestywnie ukazuje jedność ludzkiej natury, która jest tak realna, że aż można mówić o ludzkiej naturze jako o jednym organizmie:

To my, ludzka natura, będziemy tą owcą, którą ocalił dobry pasterz [24].

Sprawca naszego zbawienia szuka zagubionej owcy. To my, ludzie, jesteśmy ową zagubioną owcą, odciągniętą przez grzech od stada stu rozumnych owiec [25].

Grzegorz uważa, że przed grzechem ludzka natura trwała w jedności z aniołami, tworząc coś jakby stado; w innym miejscu porównuje tę jedność do chóru, który wnosi harmonijną pieśń.

Tytuł o Maeleth mówi, że za wszelkie zwycięstwo odniesione nad wrogiem w trudzie i znoju czeka nas radość i taneczny korowód, bo całe rozumne stworzenie dostraja się do zwycięzców jak w symfonii chóru. Działo się tak, gdy był jeden korowód rozumnej natury, patrzący na jednego przewodnika chóru i krążący w porządku nadanym przez niego za pomocą przykazania. Gdy zaś grzech wślizgnąwszy się przerwał ów natchniony harmonijny taniec i oślizgła ułuda, rozlana pod nogami pierwszych ludzi, tańczących razem z potęgami anielskimi, spowodowała [ich] upadek, wtedy człowiek został oderwany od jedności z aniołami, ponieważ upadek zniszczył współdziałanie. Teraz upadły człowiek musi włożyć wiele trudu i wysiłku, by po tym jak został pokonany i powalony, wrócić do swojego pierwotnego stanu i by w nagrodę za zwycięstwo nad wrogiem włączyć się w boski korowód [26].

Grzech zniszczył tę jedność i harmonię, ściągnął ludzką naturę z wyżyn w dół, ku zwierzęcemu sposobowi życia.

I my kiedyś stanowiliśmy pełną liczbę, bo i my zaliczaliśmy się do świętego grona stu rozumnych owiec, lecz kiedy jedna owca, to jest nasza natura (ἡμετέρα φύσις), zabłądziła z dala od niebiańskiego sposobu życia ściągnięta przez zło w dół do przykrego i brudnego miejsca, nie wspomina się już o takiej samej liczbie pozostałych owiec, lecz mówi się, że jest ich dziewięćdziesiąt dziewięć [27].

Jak cała natura upadła, tak cała została uzdrowiona dzięki temu, że Słowo przyjęło ją na siebie czyli dokonało wcielenia.

Kiedy osiągnęliśmy szczyt występku, ludzka natura (τὸ ἀνθρώπινον) została wygnana przez dobrego Ojca i została pozbawiona bożego widoku i troskliwości, wtedy Ten, który pasie całe rozumne stworzenie, zostawiwszy na wyżynach niezagubione ponadświatowe stado, z miłości udaje się na poszukiwanie zabłąkanej owcy, to znaczy naszej natury (τὴν ἡμετέραν φύσιν). Ludzka natura (ἡ ἀνθρωπίνη φύσις), przyrównana do całości, stanowi jej nieznaczną i maleńką cząstkę, która – zgodnie ze słowami przypowieści – jako jedyna przez zło odłączyła się od rozumnej setki [28].

Ten sposób myślenia w sposób konieczny prowadzi Grzegorza do przeświadczenia o odnowieniu całej ludzkiej natury czyli do apokatastazy.

 Kiedyś natura zła przemieni się w niebyt, bo całkowicie zniknie z bytu, i boska i czysta dobroć obejmie w sobie całą rozumną naturę, i nic, co zostało stworzone przez Boga, nie będzie wyłączone z królestwa bożego, gdy wszelkie zmieszane z bytami zło zostanie roztopione w oczyszczającym ogniu jak jakaś licha materia, wtedy wszystko, co zostało stworzone przez Boga, stanie się takie, jakie było na początku, gdy jeszcze nie przyjęło zła [29].

Nauka o apokatastazie wypływa zatem z przekonania Grzegorza o jedności ludzkiej natury, która dzięki tej właśnie jedności jako całość doznała skutków pierwszego upadku i jako całość została odkupiona dzięki wcieleniu. Przy zmartwychwstaniu powróci do swojego pierwotnego stanu, czyli siłą rzeczy CAŁA ludzka natura musi zostać odnowiona.

2. Wolna wola człowieka

Z drugiej strony przekonanie o wolnej woli człowieka jest podstawą całego nauczania moralnego Grzegorza. Człowiek jest zdolny do posłuszeństwa, nie jest jednak do niego w żaden sposób przymuszony ani przez przymus zewnętrzny, ani przez naturalną konieczność (ἀνάγκῃ φύσεως) [30]. Człowiek bowiem dzięki wolności może żyć cnotliwie i otrzymywać za takie życie nagrodę. Gdyby cnota była skutkiem konieczności, nie mogłaby być zasługą:

Ten mianowicie, który stworzył człowieka do uczestnictwa w swych dobrach i zaszczepił w jego naturze zarodki wszystkich doskonałości, nie chciał nas pozbawić najpiękniejszego i najcenniejszego dobra – wolnej woli. Gdyby konieczność rządziła ludzkim życiem, fałszywy byłby obraz i daleki od pierwowzoru. Jak mogłaby podległa koniecznościom i ujarzmiona przez nie natura być wiecznym obrazem tej, która po królewsku panuje i rządzi? Dlatego człowiek we wszystkim do Boga podobny musiał sam decydować o sobie i być wolnym. W następstwie tego osiągnięcie dóbr związane zostało z nagrodą za cnotę [31].

Grzegorz przypisywał wolności od wszelkiej naturalnej konieczności możliwość zdobywania zasług przez człowieka. Jej związek z wolnym wyborem może nam jeszcze dobitniej ukazać następujący wywód:

Mówią, że gdyby Bóg zechciał, mógłby zmusić opornych do przyjęcia nauki. Lecz jak wyglądałaby wtedy wolność (τὸ αὐτεξούσιον)? Gdzie byłaby cnota, gdzie nagroda za dobry czyn? Tylko nieżywymi i nierozumnymi tworami można rządzić wedle upodobania. Rozumna zaś natura, tracąc swą wolną wolę, traci też wolność myślenia. Bo cóż jej pomoże własna myśl, jeśli wybór  dobrego należy do kogo innego? Przy braku wolności musi zniknąć cnota [32]. A gdy nie ma cnoty, życie jest bez wartości, ślepemu przeznaczeniu ustępuje rozum, nikt nie chwali uczciwych, grzech panuje swobodnie, rodzi się obojętność na uczciwość i występek. Któż bowiem zgani zło, któż pochwali uczciwego? Każdy zaraz powie, że żadna decyzja nie wychodzi od nas, że wszystkie czyny ludzkie zależą od tego, kto posiada władzę [33].

Jak jednak pogodzić taką wizję wolności z konieczną skończonością zła, a nieskończonością dobra? Sam Grzegorz twierdzi przecież:

Zło nie zdąża ku nieskończoności, ale jest z konieczności ograniczone, gdyż następowanie dobra stanowi koniec zła. I w ten sposób, jak to już zostało powiedziane, wieczny ruch naszej natury znowu podejmuje wędrówkę ku dobru i pamiętając doświadczone nieszczęścia, nie popełnia już tych samych błędów. Nasz bieg znowu zwraca się ku dobru, ponieważ natura zła jest z konieczności ograniczona [34].

Jaką w takim razie wartość ma ludzka wolność, jeśli człowiek, chcąc nie chcąc, będzie musiał wybrać dobro? Jeśli bowiem przyjmiemy, że dobro, ku któremu powróci ludzka natura, jest ukoronowaniem jej wolności, odrzuceniem tego, co nie istnieje i wyborem prawdziwego bytu, wolny wybór rozumiany jako możliwość wyboru dobra lub zła okaże się jedynie czasowym przejawem wolności, a nie jej integralnym składnikiem.

3.     Potępienie jako skutek wolnego wyboru

Nie możemy także zapominać o miejscach, w których Grzegorz wyraźnie mówi o istnieniu wiecznego piekła i potępienia. Szczególnie w homiliach dobitnie przedstawia wieczną karę potępionych:

Każdemu dostaje się odpowiednia zapłata: tym, którzy prowadzili cnotliwe życie przypada radosny pobyt w królestwie niebieskim; nieludzkim zaś i złym – kara ogniowa i to na wieki (διαιωνίζουσα) [35].

Warto przyjrzeć się użytemu tu czasownikowi διαιωνίζω, który może być posądzany o związek z terminem αἰὼν, który z kolei oznacza u Grzegorza czas. Jednak czasownik διαιωνίζω nigdy nie oznacza aspektu czasowego, wręcz przeciwnie: oznacza nieprzerwane trwanie. Grzegorz używa go w dziele O tytułach psalmów następujaco:

Ów wyczyn zostanie zapisany na kolumnie niezatartym pismem, które uwieczni pamięć o tych wydarzeniach (διαιωνιζούσης τῶν γεγονότων τῆς μνήμης) [36].

Z kolei w Mowie nad grobem księżniczki Pulcherii mówi:

Aby tkwiące w nas zło nie pozostało na zawsze (μὴ διαιωνίζοι ἡμῖν ἡ ἐμφυεῖσα κακία), ulega to naczynie na jakiś czas przez śmierć rozwiązaniu [37].

W Homiliach do Eklesjastesa:

Nie na podstawie tego rozróżnia się życie cnotliwe i złe, jakby zły musiał umierać w ciele, a dobry nie musiał doświadczać śmierci cielesnej. Kto tak myśli, nie wie, na czym polega nieśmiertelność cnoty i śmierć żyjących w grzechu. Wspomnienie o dobrym, mówi, żyje zawsze i trwa po wszystkie wieki (ἡ ζωὴ διαιωνίζει διὰ τῆς μνήμης), a pamięć o głupim umiera razem z nim [38].

W Homiliach do Pieśni nad Pieśniami:

Jeśli zależy ci, by twoje piękno trwało wiecznie (διαιωνίζειν), nie błądź po śladach tych, którzy przeszli przez życie przed tobą [39].

Grzegorz wierzy, że występek zawsze może zasłużyć na przebaczenie, jednak człowiek, który odrzuca łaskę sam całkowicie wyrzeka się zbawienia:

 Jeśli mamy wybierać mniejsze zło, to lepiej, żeby ktoś po kąpieli odrodzenia powrócił do grzechu niż żeby umarł nie dostąpiwszy udziału w tej łasce. Występek bowiem może zasłużyć na przebaczenie i łaskawość, na które ludzie dobrzy mają wielką nadzieję, a ten drugi człowiek zupełnie wyrzekł się zbawienia, co [Pismo] stwierdza bardzo wyraźnie [40].

Mówi także, że po zmartwychwstaniu czeka ludzi różny los: może to być los dobrego albo złego sługi:

Każdy naprawdę rozumny, kto jest obrazem Boga i spokrewniony jest z tym, co wzniosłe i niebiańskie, nie chce istnieć ani zmartwychwstać z ludźmi, którzy powracają do życia, jeśli nie ma być pochwalony przez Boga jako dobry sługa i nie uznany za godnego innych zaszczytów [41].

Jako konieczny warunek przebywania ze sprawiedliwymi po śmierci podaje konieczność walki ze złem, a taka walka po śmierci jest niemożliwa:

Nie sądź, że będziesz przebywał ze sprawiedliwymi i że zostaniesz wprowadzony do ich dziedzictwa, jeśli wpierw nie zniesiesz wielu niebezpieczeństw ze względu na wiarę, jeśli nie będziesz walczył z ciałem i z diabłem, i jeśli nie przeciwstawisz się dzielnie wszelkim pociskom złych duchów [42].

Ten bowiem, kto dał nam poznać dziedzictwo, sam wspomina o ósmym dniu, który jest kresem obecnego czasu i początkiem przyszłego wieku. Cechą dnia ósmego jest to, że nie daje możliwości spełniania dobrych lub złych czynów, lecz każdy zbiera plon stosowny do zasiewu, jaki zrobił przez swoje uczynki. Dlatego nakazuje, by ten, kto wyćwiczył się przez takie zwycięstwa, dokonał nawrócenia (bo w piekle to niemożliwe) [43].

Mówiąc o losie indywidualnych ludzi po śmierci, Grzegorz twierdzi wyraźnie, że będą ludzie zbawieni i będą ludzie potępieni:

Mnie się bowiem wydaje, że ujmując rzecz ogólnie i bez dodatkowych podziałów, w przyszłym życiu czeka ludzi trojaki los. Pierwszy stan dotyczy chwalebnych i sprawiedliwych, drugi takich, którzy nie zasłużyli ani na pochwałę, ani na karę, a trzeci tych, którzy odbierają karę za występki [44].

Podaje także przykład Judasz jako tego, który ponosi wieczną karę:

Jednak nie tylko nieznający zła, ale i ten, kto nawet nie zaczął żyć jest szczęśliwszy od żyjącego w grzechu. Tego nauczyliśmy się z ewangelii o Judaszu, o którym mówi się, że lepiej by było gdyby w ogóle nie istniał, niż gdyby czynił zło. Z powodu głębokości tkwiącego w nim zła jego oczyszczająca kara trwa w nieskończoność (εἰς ἄπειρον), a jak mógłby cierpieć ten, kto w ogóle nie istnieje? [45]

Termin ἄπειρον to jedno z ważniejszych określeń w filozofii greckiej. W różnych szkołach nabierał nieco różnych odcieni znaczeniowych, niemniej zawsze oznaczał coś nieskończonego, nieograniczonego, bezkresnego, nieokreślonego, niezdeterminowanego, czyli nie-skończonego w sensie ilościowym, jak również nieokreślonego w sensie jakościowym [46].

4.     Łaska jest dla człowieka czymś naturalnym

Żeby zrozumieć, że nauka o Grzegorza o apokatastazie nie stoi w sprzeczności z jego przekonaniem o wolnej woli i możliwości potępienia, trzeba przypomnieć jego naukę o łasce. Grzegorz rozumie ludzką naturę nie tyle jako ukierunkowaną ku Bogu, co niejako zawierającą w sobie łaskę. Człowiek został stworzony w taki sposób, że łaska stanowi element jego natury. Grzegorz używa do opisu tego stanu specyficznych dla siebie wyrażeń. Mówi mianowicie, że oglądanie Boga nie jest niczym innym, jak życiem stosownym i odpowiednim dla natury rozumnej [47]. Nie waha się także powiedzieć, że piękno przynależne Bogu jest właściwym nam pięknem dzięki temu, że nosimy w sobie Boży obraz:

Zrzuciwszy cielesne okrycie podobne do paskudnych masek powrócimy do właściwego nam piękna, w którym zostaliśmy na początku ukształtowani, gdy zostaliśmy stworzeni na obraz pierwowzoru [48].

W dziełku O dzieciach przedwcześnie zmarłych zagadnienie to stanowi podstawę dla rozważań o losie zmarłych dzieci. Grzegorz dochodzi nawet do wniosku, że nie można nazwać zbawienia w sensie ścisłym odpłatą za cnotliwe życie, bo jest ono dla człowieka czymś naturalnym, tak jak dla tego, który ma zdrowe oczy naturalne jest widzenie:

Skoro owo życie dostępne jest rodzajowi ludzkiemu w nadziei, nie można powiedzieć, że uczestnictwo w życiu jest w sensie ścisłym zapłatą (ἀντίδοσις) dla dobrych, a stan przeciwny karą. Zagadnienie to można wyjaśnić, wykorzystując przykład oczu. Nie mówimy, że dla tego, kto ma dobry wzrok oczy są nagrodą ani że postrzeganie rzeczywistości jest dlań zaszczytnym darem. Podobnie nie twierdzimy, że dla chorego niemożność widzenia jest swego rodzaju potępieniem czy karą. Z wrodzonej zdolności widzenia wynika to, że ktoś widzi. Nie widzi zaś ten, kto z powodu choroby utracił tę naturalną zdolność. Tak też życie szczęśliwe jest czymś odpowiednim dla posiadających zdrowe władze duszy, ci zaś, u których choroba związana z niewiedzą, niczym bielmo, stanowi przeszkodę do uczestnictwa w prawdziwym świetle, nie mogą uczestniczyć w Tym, który, jak stwierdzamy, jest życiem dla wszystkich jednoczących się z Nim [49].

Jednym z ulubionych Grzegorzowych sposobów wyjaśniania relacji natury do łaski jest stwierdzenie, że człowiek posiada w sobie wszelkie dobro:

Bóstwo jest pełnią dobra, a natura ludzka jest jej obrazem: podobieństwo obrazu do wzoru polega zatem na tym, że jest pełen wszelkiego dobra. Jest w nas zatem idea wszelkiego piękna, wszelka cnota i mądrość, i wszystko, co można pomyśleć o wyższej naturze [50].

R. Leys zwraca uwagę na szczególne znaczenie cnoty jako ontycznego wymiaru nadprzyrodzonego życia człowieka [51]. Otóż człowiek ma w sobie wszelką cnotę, a prawdziwą cnotą jest sam Bóg:

Ten, kto prawdziwie jest uczestnikiem cnoty, nie w czym innym ma udział, jak w Bogu, ponieważ doskonałą cnotą jest właśnie On [52].

Podobnie Grzegorz tłumaczy fragment Łk 17, 21, w którym Chrystus ogłasza, że Królestwo Boże jest w nas:

Wypowiedź ta ukazuje, jak sądzę, że Boże dobro nie jest oddzielone od naszej natury ani nie jest daleko od tych, którzy pragną go szukać, ale znajduje się w każdym z nas, nieznane i ukryte, ilekroć zostaje zagłuszone przez troski i przyjemności życia, ale może zostać odnalezione, gdy tylko zwrócimy ku niemu nasze myśli [53].

A zatem dobro, którego człowiek szuka, ma w samym sobie i dzięki cnotliwemu życiu może to dobro i szczęście odnaleźć:

Jeśli dzięki doskonałości życia obmyjesz brud kalający twe serce, rozbłyśnie dla ciebie piękno podobne do Boskiego. Jak żelazo oczyszczone osełką z rdzy, wcześniej czarne, teraz błyszczy i lśni w słońcu, tak człowiek, gdy zeskrobie ze swego wnętrza, które Pan nazywa sercem, rdzawy brud, naniesiony przez złą pleśń, odzyska podobieństwo do pierwowzoru i stanie się dobry. To bowiem, co jest podobne do dobra, jest dobre. Kto więc wpatruje się w siebie widzi w sobie to, czego pragnie i w ten sposób czysty sercem osiąga szczęście, bo spoglądając na własną czystość ogląda w obrazie pierwowzór [54].

Grzegorz streściłby swoją naukę w takim paradoksalnym, wydawałoby się, zdaniu:

Podobieństwo do Boga nie jest naszym dziełem ani skutkiem ludzkich wysiłków, ale Bożej hojności, która obdarowała człowieka podobieństwem do Boga już w momencie stworzenia [55].

To, co człowiek robi ze swojej natury, jest więc dziełem łaski.

Wyraźnie widzimy, że nijak nie da się zinterpretować myśli Grzegorza w kategoriach uznanych i używanych w zachodnim opisie relacji łaski i natury. J. Daniélou spróbował wyjaśnić różnicę między myślą wschodnią a zachodnią w stwierdzeniu, które później było powtarzane przez wielu uczonych [56]. Wysnuł on mianowicie tezę, że w teologii zachodniej natura oznacza życie cielesne i umysłowe, a życie nadprzyrodzone jest doń dodane, dla Grzegorza natomiast natura ludzka zawiera życie umysłowe i nadprzyrodzone, a aspekt zmysłowy jest czymś dorzuconym [57]. Utrzymuje nawet, że wszystkie terminy, którymi Grzegorz opisuje, na czym polega stworzenie człowieka na obraz Boży, mają wymiar religijny i stanowią opis rzeczywistości nadprzyrodzonej [58].

5. Człowiek może nie uczestniczyć w ludzkiej naturze

Czy to znaczy, że człowiek, który grzeszy, wyrzeka się własnej natury? Tak, tak właśnie mówi Grzegorz i to zupełnie wprost. Już pierwszy grzech Adama był sprowadzeniem ludzkiej natury na poziom bytu, który jest jej obcy, bo jest to poziom nierozumnych zwierząt. Podsumowując wprowadzenie do ludzkiej natury podziału na płcie Grzegorz mówi wyraźnie:

Dlatego mówi, że człowiek został porównany z nierozumnymi bydlętami i upodobnił się do nich. Stał się rzeczywiście bydlęcy ten, który z powodu swojego upodobania do materii otrzymał sposób rozmnażania się za pomocą nasienia [59].

 A zatem to, co obecnie uznajemy za naturalne i zupełnie oczywiste, jest tak naprawdę skutkiem grzechu. Dlatego właśnie przychodzące na świat dziecko nie posiada ludzkiej natury w stopniu doskonałym, bo rodzi się obciążone skutkami grzechu pierworodnego. Człowiek na tyle jest człowiekiem, na ile jest w stanie uczestniczyć w tej naturze – w rozumie i wolności. Człowiek zatem dopiero staje się człowiekiem w trakcie swojego życia: embrion posiada ludzką naturę w stadium embrionalnym, dziecko w stadium dziecięcym, a dorosły w stadium dojrzałym [60]. Grzegorz porównuje embrion do ziarna, z którego dopiero powoli wyrasta człowiek:

Skoro rolnik nie oburza się ani na korzenie ziaren, ani na wyrastające z ziarna źdźbło, ani na wąsy kłosa, lecz w każdym z nich dostrzega jakąś niezbędną potrzebę, dzięki której natura zręcznie prowadzi owoc do doskonałości przez kolejne etapy i oczyszcza moc płodzenia przez odrzucanie rzeczy niepotrzebnych, więc i ty nie oburzaj się z powodu koniecznej drogi, jaką nasza natura przebywa do właściwego sobie celu, lecz biorąc pod uwagę analogię ziarna uznaj, że wszystko, co się zdarza, jest w jakiś sposób potrzebne i konieczne, chociaż nie stanowi celu, dla którego przyszliśmy na świat. Bóg bowiem nie stworzył nas dla życia płodowego, celem życia naszej natury nie jest niemowlęctwo ani pozostałe etapy życia, które natura przywdziewa poprzez ciągłą zmianę i wraz z upływem czasu przemienia także nasz wygląd, [nie powstaliśmy] także dla dokonującego się przez śmierć rozkładu ciała, lecz są to etapy drogi, którą kroczymy. Celem i kresem przechodzenia przez nie jest powrót do początku (ἡ πρὸς τὸ ἀρχαῖον ἀποκατάστασις), którym jest upodobnienie się do Boga (ἡ πρὸς τὸ θεῖόν ἐστιν ὁμοίωσις). Jak zgodnie z prawem natury kłos niechybnie porasta wąsami, lecz nie one ani nie łuski, ani nie źdźbło, ani nie trzcina są celem rolnictwa, lecz jest nim dojrzały owoc, który dzięki nim staje się doskonały, tak samo celem życia, którego oczekujemy, jest szczęście, a wszystko, co obserwujemy teraz w ciele: śmierć, starość, młodość, niemowlęctwo i okres płodowy, są jak owe źdźbła, kłosy i trzciny – drogą, porządkiem i siłą spodziewanej doskonałości (ὁδὸς καὶ ἀκολουθία  καὶ δύναμις τῆς ἐλπιζομένης ἐστὶ τελειώσεως) [61].

Grzegorz zdaje się mówić, że po grzechu pierworodnym, który ściągnął naszą naturę na niższy, zwierzęcy poziom bytu, nie rodzimy się ludźmi. Przychodzimy na świat posiadając tylko zaczątki człowieczeństwa. W ciągu całego życia dopiero powoli stajemy się uczestnikami ludzkiej natury.

Natura jest owszem niezmienna, ale w jednostkach jest czymś dynamicznym, co może się realizować w sposób mniej lub bardziej pełny [62]. Jednym słowem: człowiek może mniej lub bardziej mieć udział w ludzkiej naturze, a więc może mniej lub bardziej być człowiekiem. Przyczyną tego stanu rzeczy może być jego wiek czy też stadium rozwojowe – co możemy w pewnym sensie nazwać przyczyną naturalną (chociaż są to skutki grzechu pierworodnego), a po drugie własne wybory i decyzje każdego. Człowiek może bowiem w wyniku własnych wolnych wyborów przestać być człowiekiem.

Dzięki określeniom „zrodzeni z ziemi” i „synowie ludzcy” odróżnia ziemskich i nierozumnych od tych, którzy dostępują zbawienia i mają w sobie charakterystyczną cechę ludzkiej natury, a właściwą cechą charakteryzującą człowieka jest podobieństwo do Boga (ἴδιος δὲ χαρακτὴρ ἀνθρώπου ἡ πρὸς τὸ θεῖον ὁμοίωσις) [63].

Intuicję tę potwierdza tłumaczenie jednej z mów Grzegorza autorstwa T. Sinki. Otóż tłumaczy on przymiotnik μισάνθρωπος jako nieludzki, chociaż słowniki podają, że znaczy on nienawidzący ludzi:

Każdemu dostaje się odpowiednia zapłata: tym, którzy prowadzili cnotliwe życie przypada radosny pobyt w królestwie niebieskim; nieludzkim (μισανθρώποις) zaś i złym – kara ogniowa i to na wieki [64].

Złe życie może zmienić człowieka w zwierzę np. w psa:

Pismo, pouczając o różnicy między żyjącymi źle i cnotliwie, używa symbolu miasta; miastem nazywa godziwy i roztropny sposób życia, zamieszkały przez cnotę, a przez to, co poza miastem, ukazuje zło przeciwne cnocie, w którym zawierają się odpadki z dobrego życia, czyli smród grzechu, powstający z zepsutych ciał lub brudnego gnoju. A zatem mieszkaniec miasta jest kimś wielkim i czcigodnym, prawdziwym człowiekiem, który dzięki [cnotliwemu] życiu ukształtował w sobie obraz, jaki na początku był wyciśnięty w [ludzkiej] naturze. Ten zaś, kto kręci się wokół miasta, jest psem, nie człowiekiem, więc jasne jest dla wszystkich, w jaki sposób należy odróżniać psy od tych, którzy są ludźmi z natury: oczywiście nie na podstawie kształtu ciała, lecz dzięki różnicy w sposobie życia. Kto bowiem zamieszkuje miasto cnoty, naprawdę jest człowiekiem, jeśli jednak ktoś, błądząc poza obrębem tego miasta, pragnie śmierdzącej rozpusty lub pokalanej kałem chciwości, które słusznie można nazwać odchodami, lub innego rodzaju zła, zaświadcza o samym sobie, że jest psem, bo zamienił obraz Boży w psią naturę [65].

Albo lwem:

Nasza natura nie została stworzona z takimi zmysłowymi strzałami, umieszczonymi w ustach zamiast zębów, lecz gdy ktoś upodabnia się do namiętności i przybiera postać panującego nad nim zła, wtedy traci naturalny kształt i staje się dzikim zwierzem. Dlatego po wzmiance o lwach nazywa synów ludzkich dzikimi bestiami, których zęby i język stają się narzędziami do walki [66].

6. Apokatastaza a potępienie

Gdyby zatem chcieć zasypać przepaść między nauczaniem Grzegorza o jedności ludzkiej natury zwieńczonym nauką o apokatastazie a jego przekonaniem o wolności każdego i możliwych konsekwencjach ludzkich wyborów, trzeba by wyjść od stwierdzenia, że ludzka natura, która powstała w pierwszym stworzeniu, a po upadku Adama została obarczona cechami zwierzęcymi, została przebóstwiona we Wcieleniu i wróci z całą pewnością do swojego pierwotnego stanu. Czy to znaczy, że wszyscy ludzie będą zbawieni? Tak, bo inaczej być nie może, by ludzka natura zachowała jedność. Chcielibyśmy, by oznaczało to zbawienie wszystkich i powrót wszystkich do jedności z Bogiem. A jednak Grzegorz mówi wyraźnie i wielokrotnie o wiecznym potępieniu grzeszników. Ludzka natura, owszem, cała zjednoczy się z Bogiem, ale nie wszyscy, których uważamy za ludzi, są ludźmi i uczestnikami ludzkiej natury. Są bowiem ludzie, którzy z własnej winy wyrzekają się Boga, czyli wyrzekają się własnej natury, bo życie z Bogiem jest tym, co stanowi istotę człowieczeństwa.

Trzeba zatem mieć świadomość, że tam, gdzie Grzegorz mówi o apokatastazie, zawsze ma on na myśli ludzką naturę rozumianą jako ontyczna jedność. W dziele In illud: tunc ipse filius twierdzi wprost, że „nic z tego, co Bóg stworzył, nie będzie wyłączone spośród zbawionych” [67], jednak trzeba spojrzeć na kontekst tej wypowiedzi: Grzegorz mówi tu o zbawieniu ciała Chrystusa, którym jest „cała ludzka natura, z którą się połączył” [68]. Nawet pisząc o ogniu oczyszczającym, który czeka nieochrzczonych po śmierci Grzegorz pisze, że celem tego oczyszczenia jest, by po długich wiekach zachowała się dla Boga czysta natura [69]. Grzegorz zdaje się utrzymywać, że dla tych, którzy nie wyćwiczyli się w cnocie w czasie życia, istnieje możliwość oczyszczenia i rozwoju duchowego po śmierci. Często jako dowód przekonania Grzegorza o zbawieniu wszystkich ludzi cytuje się następujący tekst:

Pozostali (mianowicie ci, którzy w tym życiu nie wyćwiczyli się w cnocie) dopiero później uwolniwszy się od materialnej namiętności dzięki oczyszczającemu ogniowi, dzięki pragnieniu dobra dobrowolnie wracają do łaski przeznaczonej [ludzkiej naturze] od początku [70].

Trzeba jednak zajrzeć do następnego zdania, w którym Grzegorz wyjaśnia:

Pragnienie czegoś przeciwnego nie trwa w naturze (!) na zawsze [71].

Znowu mamy zatem tekst, który chociaż na pierwszy rzut oka mówi o losie indywidualnych ludzi, tak naprawdę odnosi się do losu natury jako całości. Podobnie poniższy długi passus z Wielkiej Mowy Katechetycznej:

Oczyszczone przez chrzest dusze będą miały dostęp do pokrewnych im duchów. Z czystością będzie też złączona wolność od namiętności i cierpień, na czym według powszechnego przekonania polegać będzie szczęście. Ci natomiast, w których namiętności się umocniły i nie zastosowali oni żadnego środka na oczyszczenie brudu, ani misterium wody, ani wezwania Bożej mocy, ani poprawy przez pokutę, muszą pozostać w stanie, na jaki zasłużyli. Ale dla nieoczyszczonego złota przeznaczony jest tygiel, aby po wytopieniu się przymieszanej do nich nieprawości, później po długich wiekach zachowała się dla Boga czysta natura. Ponieważ więc oczyszczająca siła leży w wodzie jak i w ogniu, dlatego ci, co zmyli brudy w tajemniczej wodzie, nie będą potrzebowali innego oczyszczenia; ci zaś, którzy nie byli wtajemniczeni w to oczyszczenie, muszą się kiedyś oczyścić przez ogień [72].

Bardzo wyraźnie te dwa nurty myślenia Grzegorza pokazuje następujący wywód z dzieła O tytułach psalmów – najpierw Grzegorz mówi o zniszczeniu zła i gdyby ten akapit wyrwać z kontekstu, byłby to tekst potwierdzający wiarę w zbawienie wszystkich ludzi.

 Nie nastąpi zagłada ludzi, aby dzieło Boże nie stało się bezużyteczne przekształcając się w nicość. Zamiast nich zginie grzech i zmieni się w nicość. Mówi bowiem: Grzech ich ust i słowo ich warg, i wyniosłość, i kłamstwo nie przetrwają ostatecznego gniewu [73]. Gdy ich już nie będzie, poznają, że Bóg panuje nad Jakubem i nad krańcami ziemi [74]. Kiedy nie pozostanie już żadne zło, Bóg będzie panem wszystkich krańców, a grzech, który teraz panuje nad wieloma, zostanie usunięty.

Jednak zaraz w następnym akapicie Grzegorz mówi:

Następnie [Dawid] powtarza słowa o ludziach wracających do wieczoru i głodnych jak psy, i obchodzących wokół miasto, a przez powtórzenie ukazuje, jak sądzę, że ludzie będą po wspomnianych wydarzeniach w takim samym stanie jak teraz, albo w dobru, albo w złu. Ten bowiem, kto z powodu własnej bezbożności krąży wokół i nie żyje w mieście, i nie strzeże ludzkich cech we własnym życiu, lecz z własnego wyboru staje się bestią i psem, ten także i wtedy wyrzucony z górnego miasta, będzie trzymany w głodzie dobra< [75].

A zatem ludzka natura zostanie odnowiona, ale są ludzie, którzy w tym odnowieniu nie będą mieli udziału, bo z powodu grzechu pierworodnego, w którym się rodzą, i własnych złych wyborów nie mają udziału w ludzkiej naturze.



[1] Grzegorz z Nyssy, De mortuis, GNO 9, s. 51, por. De virginitate 12, 4.

[2] Problem ten szczegółowo omówiłam w artykule Koncepcja podwójnego stworzenia jako próba wyjaśnienia genezy świata zmysłowego. Filon z Aleksandrii, Orygenes, Grzegorz z Nyssy, „Vox Patrum” 23 (2003), t. 44-45, s. 203-220.


[3] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 16, PG 44, 185, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, ŹMT 39, Kraków 2006, s. 95


[4] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 16, PG 44, 185, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, ŹMT 39, Kraków 2006, s. 95


[5] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 16, PG 44, 185, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, dz. cyt., s. 95.


[6] Ps 49 (48),21 (LXX).


[7] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 17, PG 44, 189-192, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, dz. cyt., s. 98nn.


[8] Grzegorz z Nyssy, Dialogus de anima et resurrectione, PG 46, 148, tł. W. Kania, Dialog z siostrą Makryną o duszy i zmartwychwstaniu, w: tenże, Wybór pism, PSP 14, Warszawa 1974, s. 82.


[9] Grzegorz z Nyssy, Ad Ablabium, quod non sint tres dei, GNO 3/1, s. 41.


[10] Grzegorz z Nyssy, In illud: Tunc et ipse Filius, PG 44, 1316.


[11] Grzegorz z Nyssy, Oratio catechetica magna 32, PG 45, 80.


[12] Tamże GNO 3/1, s. 53n; tł. T. Grodecki, O tym, że nie można mówić, że jest trzech bogów. Do Ablabiusza, w: tenże, Drobne pisma trynitarne, ŹMT 21, Kraków 2001, s. 114.


[13] Grzegorz z Nyssy, De eo, quid sit, ad imagiem Dei et ad similitudinem, PG 44, 1329.


[14] Grzegorz z Nyssy, De differentia essentiae et hypostaseos, PG 32, 325, tł. W. Krzyżaniak, O rozróżnieniu między istotą a hipostazą, w: tenże, Drobne pisma trynitarne, dz. cyt., s. 70.


[15] Grzegorz z Nyssy, Ad Graecos ex communibus notionibus, GNO 3/1, s. 21; zob. Contra Eunomium I, 1, 495; Refutatio confessionis Eunomii 59, 4.


[16] Grzegorz z Nyssy, Ad Graecos ex communibus notionibus, GNO 3/1, s. 25; tł. T. Grodecki, Do Greków na podstawie wspólnych pojęć, dz. cyt., s. 97; zob. Contra Eunomium, III, 4, 55.


[17] Tamże GNO 3/1, s. 29; tł. T. Grodecki, Do Greków na podstawie wspólnych pojęć, dz. cyt., s. 99.


[18] Akurat upływ czasu nie ma żadnego wpływu na jedność ludzkiej natury: „Cóż mniej w odniesieniu do wartości substancji (κατὰ τὸν τῆς οὐσίας λόγον) od Abrahama miał Dawid, który żył czternaście pokoleń po nim? Czy jakkolwiek zmieniła się w nim ludzka natura (τῆς ἀνθρωπότητος) i był w mniejszym stopniu człowiekiem, bo urodził się później? Któż jest tak głupi, by tak twierdzić? Jedna i ta sama jest w każdym wartość substancji (τῆς οὐσίας ὁ λόγος), niezmienna mimo upływu czasu. Nikt nie mógłby powiedzieć, że ten, kto był wcześniej, był bardziej człowiekiem ani że ten, kto po innych się urodzi, będzie miał mniejszy udział w naturze jakby natura zużyła się w tych, którzy ją wcześniej zajmowali, albo jakby czas wyczerpał [jej] siłę w tych, którzy przeminęli. Nie da się bowiem określić granic natury na podstawie czasu, bo trwa ona w sobie (ἐφ’ ἑαυτῆς), pozostając sobą w tych, którzy się rodzą (διὰ τῶν ἐπιγινομένων ἑαυτὴν συντηροῦσα). Czas natomiast biegnie na swój sposób, zawierając w sobie lub może przepływając obok natury, która trwa niewzruszona i niezmienna w swoich granicach” (Grzegorz z Nyssy, Contra Eunomium I, 1, 173-175; PG 45, 304 BC.)


[19] Grzegorz z Nyssy, Ad Graecos ex communibus notionibus, GNO 3, 1, s. 25; tł. T. Grodecki, Do Greków na podstawie wspólnych pojęć, dz. cyt., s. 97.


[20] Doliczyłam się jedynie dwunastu przypadków użycia przez niego czasownika σαρκόω i to zawsze w formie participium aoristi passivi: w Refutatio confessionis Eunomii, 18, 8, De occursu Domini, PG 46, 1157 i 1164, Antirrheticus adversus Apollinarium, GNO 3/1, pięciokrotnie na stronach 140-143 (tu wyraźnie komentuje Credo nicejskie), raz s. 185, Contra Eunomium, III, 10, 28, In inscriptiones Psalmorum, GNO 5, s. 170, In canticum canticorum, GNO 6, s. 381; ani razu nie używa tej formuły w jednym ze swoich większych dzieł: De opificio hominis, De vita Moysis czy Oratio catechetica magna, w których najwyraźniej widać oryginalność jego myśli.


[21] Charakterystyczne dla Grzegorza terminy to: ἡ μίξις/zmieszanie, ἡ ἀνάκρασις/pomieszanie, ἡ ἕνωσις/zjednoczenie, ἡ συνάφεια/złączenie oraz odpowiednie czasowniki. Grzegorz jednak nigdy nie używa ich w znaczeniu zmieszania natury Boskiej i ludzkiej w jedną. Rzetelną analizę użycia wszystkich tych terminów przez Grzegorza przeprowadził J.R. Bouchet, Le vocabulaire de l’union et du rapport des natures chez saint Grégoire de Nysse, w: Revue thomiste 68 (1968), s. 533-582.


[22] Grzegorz z Nyssy, Antirrheticus adversus Apollinarium, GNO 3/1, s. 151.


[23] Por. Mt 18, 12.


[24] Grzegorz z Nyssy, Contra Eunomium III, 2, 49; zob. In canticum canticorum, hom. XII, GNO 6, s. 364.


[25] Grzegorz z Nyssy, Antirrheticus adversus Apollinarem, GNO 3/1, s. 152.


[26] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones psalmorum, hom. II, GNO 5, s. 86.


[27] Grzegorz z Nyssy, In Ecclesiasten, hom II, GNO 5, s. 305; tł. M. Przyszychowska, Homilie do Eklezjastesa, ŹMT 51, Kraków 2009, s. 33n.


[28] Grzegorz z Nyssy, Contra Eunomium III, 10, 12; PG 889AB.


[29] Grzegorz z Nyssy, In illud: tunc et ipse Filius, GNO 3/2, 13n.


[30] Por. Grzegorz z Nyssy, Refutatio confessionis Eunomii 139.


[31] Grzegorz z Nyssy, Oratio catechetica magna 5, 97-111; tł. W. Kania, w: Wybór pism, dz. cyt., s. 137.


[32] W. Kania dobrze oddał sens oryginału, ale w tłumaczeniu T. Sinki lepiej widać złożoność myśli Grzegorza. Tłumaczy on to zdanie tak (w: Wybór pism, dz. cyt., s. 113): Gdyby zaś wolna wola była bezskuteczna, znikłaby z konieczności cnota, powstrzymana nieruchomością swej woli (e„ d ¥praktoj ¹ proa…resij me…neien, ºf£nistai kat’ ¢n£gkhn ¹ ¢ret», tÍ ¢kinhs…v tÁj proairšsewj ™mpedhqe‹sa).


[33] Grzegorz z Nyssy, Oratio catechetica magna 31, tł. W. Kania, w: Wybór pism, dz. cyt., s. 168.


[34] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 21, PG 44, 201, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, dz. cyt., s. 110.


[35] Grzegorz z Nyssy, De beneficientia (De pauperibus amandis I), GNO 9, s. 99, tł. T. Sinko, w: Wybór pism, Warszawa 1963, s. 171.


[36] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 16, GNO 5, s. 146; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 105.


[37] Grzegorz z Nyssy, In Pulcheriam, GNO 9, s. 472; tł. W. Kania, Mowa nad grobem księżniczki Pulcherii, w: Wybór pism, PSP, Warszawa 1974, s. 101n.


[38] In Ecclesiasten, GNO 5, s. 365, tł. M. Przyszychowska, Homilie do Eklezjastesa, ŹMT 51, Kraków 2009, hom. V, s. 62.


[39] In Canticum Canticorum, GNO 6, s. 66n; tł. M. Przyszychowska, Homilie do Pieśni nad Pieśniami, ŹMT 43, Kraków 2007, s. 50.


[40] Grzegorz z Nyssy, De iis, qui baptismum differunt, GNO 10/2, s. 363.


[41] Grzegorz z Nyssy, De iis, qui baptismum differunt, GNO 10/2, s. 368.


[42] Grzegorz z Nyssy, De iis, qui baptismum differunt, GNO 10/2, s. 370.


[43] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 11, GNO 5, s. 121; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 87.


[44] Grzegorz z Nyssy, De iis, qui baptismum differunt, GNO 10/2, s. 368.


[45] De infantibus praemature abreptis, GNO 3/2, s. 87; tł. M. Przyszychowska, O dzieciach przedwcześnie zmarłych, w: Bóg a zło, s. 79.


[46] G. Reale, Historia filozofii starożytnej, przeł. I.E. Zieliński, t. 5, Lublin 2002, s. 29.


[47] Tamże 25, GNO 3/2, s. 79, 2n, tł. M. Przyszychowska, w: Bóg i zło, dz. cyt., s. 73.


[48] Grzegorz z Nyssy, De mortuis, GNO 9, s. 42, 18-21.


[49] Grzegorz z Nyssy, De infantibus praemature abreptis, GNO 3/2, s. 81, tł. M. Przyszychowska, w: Bóg i zło, dz. cyt., s. 74n.


[50] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 16, 184, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, dz. cyt., s. 94; por. In canticum canticorum, hom. II, GNO 6, s. 54, 5n; Oratio catechetica magna 5, 97-102.


[51] Por. R. Leys, L’image de Dieu chez Grégoire de Nysse, dz. cyt., s. 62.


[52] Grzegorz z Nyssy, De vita Moysis, GNO 7/1, s. 4.


[53] Grzegorz z Nyssy, De virginitate 12, 3.


[54] Grzegorz z Nyssy, Orationes VIII de beatitudinibus, hom. VI, GNO 7/2, s. 143, tł. M. Przyszychowska, Homilie do błogosławieństw, dz. cyt., s. 80.


[55] Grzegorz z Nyssy, De virginitate 12, 2; innymi słowy mówi to samo w In Ecclesiasten (hom. I, GNO 5, s. 284, 19-20): Życie upodobnione do Bożej natury jest dla ludzi właściwe (o„ke…a) i naturalne (kat¦ fÚsin).


[56] Por. R. Leys, L’image de Dieu chez Grégoire de Nysse, dz. cyt., s. 99.


[57] Z takim zdaniem zasadniczo zgadza się także A. H. Armstrong (Platonic elements in St Gregory of Nyssa’s doctrine of man, w: Dominican Studies, 1 (1948), s. 124), uściśla jednak, że w myśli zachodniej nie ma aż tak silnego przeciwstawienia rzeczywistości naturalnej i nadprzyrodzonej, jak we wschodniej nadprzyrodzonej i zwierzęcej. Choć na Zachodzie istniała tendencja do tego rodzaju przeciwstawienia, najprawdziwsza tradycja zachodnia wolała mówić o łasce, że udoskonala naturę.


[58] Por. Platonisme et Théologie mystique, dz. cyt., s. 54. Nie wszyscy badacze zgadzają się z taką interpretacją nauki Grzegorza. R. Leys (por. L’image de Dieu chez Grégoire de Nysse, dz. cyt., s. 99) sądzi, że natura ludzka nie zawiera w sobie ani elementu nadprzyrodzonego, ani zwierzęcego, ale stanowi meqÒrioj, rzeczywistość pośrednią między nimi, dzięki czemu może się skłonić albo ku życiu nadprzyrodzonemu, albo zwierzęcemu. D.L. Balás z kolei (por. Metous…a qeoà. Man’s Participation in God’s Perfections According to St. Gregory of Nyssa, dz. cyt., s. 146-149) chociaż podważa opinię Daniélou, jednak w końcowej konkluzji zgadza się z nim, uściślając jedynie, że uczestnictwo w Bożych dobrach jest dla człowieka naturalne (kat¦ fÚsin), choć człowiek nie posiada ich z natury (fÚsei).


[59] Grzegorz z Nyssy, De opificio hominis 17, PG 44, 189-192, tł. M. Przyszychowska, O stworzeniu człowieka, ŹMT 39, s. 98n.


[60] Por. J. Vives, El pecado original en San Gregorio di Nisa, w: Pecado original; XXIX Semana Española de Teología, Madrid 1970, s. 188n.


[61] Grzegorz z Nyssy, De mortuis GNO 9, s. 50-52. Ten sam obraz powraca we fragmencie O stworzeniu człowieka 29, PG 44, 236, cytowanym przeze mnie wcześniej.


[62] Por. J. Vives, El pecado original en San Gregorio di Nisa, w: Pecado original; XXIX Semana Española de Teología, Madrid 1970, s. 189n.


[63] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 12, GNO 5, s. 130; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 93.


[64] Grzegorz z Nyssy, De beneficientia (De pauperibus amandis I), GNO 9, s. 100; tł. T. Sinko, O miłości ku żebrakom (mowa I), w: Wybór pism, Warszawa 1963, s. 171.


[65] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 16; GNO 5, s. 173n; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 122.


[66] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 14; GNO 5, s. 156; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 111.


[67] Grzegorz z Nyssy, In illud: tunc et ipse Filius, GNO 3/2, 21.


[68] Tamże.


[69] Grzegorz z Nyssy, Oratio catechetica magna 35, PG 45, 91.


[70] Grzegorz z Nyssy, De mortuis, GNO 9, s. 56n; por. Oratio catechetica magna 26. 35; Dialogus de anima et resurrectione, PG 46, 100n. 104n. 152. 157.


[71] Grzegorz z Nyssy, De mortuis, GNO 9, s. 57.


[72] Grzegorz z Nyssy, Oratio catechetica magna 35, tł. W. Kania, w: Wybór pism, dz. cyt., s. 175n; por. tamże 26; Dialogus de anima et resurrectione, PG 46, 100n. 104n. 152. 157.


[73] Ps 59 (58), 13.


[74] Ps 59 (58), 14.


[75] Grzegorz z Nyssy, In inscriptiones Psalmorum II, 16, GNO 5, s. 175; tł. M. Przyszychowska, O tytułach psalmów, ŹMT 72, Kraków 2014, s. 123.

Słowo o Bogu-Miłości

Uważamy często Pierwszy Testament za księgę sprawiedliwości i pomsty, a nie ocalenia. Tymczasem miłosierdzie i sprawiedliwość to przymioty Boga, o których żydowska tradycja interpretacyjna pamięta już od pierwszych wersetów Księgi Rodzaju.

Źródło tekstu: Janusz Poniewierski, Słowo o Bogu-Miłości, „Tygodnik Powszechnynr 5 (3108), 1 lutego 2009. Tekst opublikowany za zgodą Wydawnictwa TP.

Naszej – chrześcijańskiej – lekturze Pierwszego Testamentu (celowo nie piszę o Starym Testamencie, bo to określenie sugeruje jakąś dezaktualizację czy wręcz unieważnienie) towarzyszy często przekonanie, że owa Księga przedstawia Boga surowego i zazdrosnego, a może nawet mściwego. Ewangelia zaś miałaby być takiej wizji całkowitym przeciwieństwem.

Moim zdaniem to fatalne uproszczenie, niepozwalające chrześcijanom odkryć głębi Biblii hebrajskiej (czyli Pierwszego Testamentu) i zawartego w niej obrazu Boga, na którym w swoim nauczaniu oparł się Jezus. Blisko trzydzieści lat temu w encyklice Dives in misericordia próbował zwrócić na to uwagę Jan Paweł II, który pisał, że Stary Testament głosi miłosierdzie Boga.

Owszem, jesteśmy gotowi zgodzić się z Papieżem, że Boże miłosierdzie głoszą niektóre Psalmy oraz księgi mądrościowe i prorockie. Ale przecież nie pełne okrucieństwa księgi historyczne, do których skłonni jesteśmy zaliczać również Pięcioksiąg (Torę). Tu właśnie, jak sądzę, tkwi błąd naszej percepcji: „belka”, którą powinniśmy czym prędzej usunąć z naszego chrześcijańskiego oka.

Ten błąd można łatwo rozpoznać np. wtedy, kiedy mowa o zbrodni Kaina i karze, jaka spotkała go za to, co uczynił. Oto Pan Bóg naznacza Kaina znamieniem – a my rozumiemy to najczęściej jako element kary, piętno, przez które Kain stanie się „tułaczem i zbiegiem”, bo wszyscy się od niego odwrócą. A przecież gdyby spojrzeć na to znamię w innym świetle, będzie ono… tarczą, pieczęcią ochronną, znakiem miłosierdzia, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka.

Związanie

I tak jest na każdym niemalże kroku. Czytamy Pierwszy Testament jako księgę sprawiedliwości i pomsty, a nie jako księgę ocalenia. Pamiętam, jakim wstrząsem intelektualnym i duchowym było dla mnie odkrycie sensu, jaki pobożni Żydzi nadają opowieści o ofierze Izaaka. Różnicę widać zresztą już na pierwszy rzut oka – zamiast mówić o „ofierze”, Żyd użyje słowa akeda (hebr. „związanie”), a w miejsce straszliwej próby, po której Izaak mógł stracić wiarę, Żyd ujrzy raczej zmiłowanie okazane przez Boga uwolnionemu z więzów synowi Abrahama. Dostrzeże w tej opowieści źródło nadziei.

Miłosierdzie i sprawiedliwość to przymioty Boga, o których żydowska tradycja interpretacyjna pamięta już od pierwszych wersetów Księgi Bereszit (Rodzaju). Są tam, jak wiadomo, dwa opisy stworzenia świata. Ten pierwszy nazywa Boga imieniem Elohim, które – zdaniem żydowskich egzegetów – oznacza cechę czystej sprawiedliwości. Drugi opis używa świętego imienia JHWH (Jahwe), oznaczającego miłosierdzie. Jak pisze w swoich Legendach żydowskich Louis Ginzberg, świat długo by nie przetrwał, gdyby Bóg władał nim tak, jak pierwotnie zamierzał, zgodnie z zasadą surowej sprawiedliwości. Dopiero gdy pojął, że sama sprawiedliwość zniszczyłaby świat, połączył miłosierdzie ze sprawiedliwością i nakazał im rządzić pospołu. I tak od początku wszystkiego, co istnieje, najważniejsza była Boska dobroć, bez której nic nie mogłoby dalej istnieć.

Tron miłosierdzia

To napięcie między sprawiedliwością i miłosierdziem powraca w liturgii żydowskich świąt Rosz ha-Szana (Nowy Rok, a jednocześnie Dzień Sądu) i Jom Kipur (Dzień Pojednania). W Rosz ha-Szana – wierzą Żydzi – Bóg wpisuje wszystkich do Księgi Życia lub do Księgi Śmierci. Jednak potem (między Nowym Rokiem a Jom Kipur) następuje dziesięć dni, zwanych strasznymi, podczas których – poprzez pokutę, wyznanie win, skruchę – można jeszcze odmienić Boże wyroki.

Centralnym punktem liturgii święta Rosz ha-Szana jest dęcie w szofar, barani róg (dmie się weń również w Jom Kipur), co ma obudzić ludzi z duchowej drzemki, przypomnieć o obowiązku pokuty i pojednania. Ale dźwięk szofaru słyszy również Pan Bóg i, powiadają mędrcy, przesiada się wówczas z tronu Prawa na tron Miłosierdzia.

Ta wiara w Miłosierdzie (które góruje nad Sprawiedliwością) jest głęboko zakorzeniona w Biblii hebrajskiej… Zakorzeniona w pojęciu Przymierza, któremu Bóg jest i pozostanie wierny aż do końca czasów.

On sam, w rozmowie z Mojżeszem, powie o sobie, że jest miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech, lecz nie pozostawiający go bez ukarania, ale zsyłający kary za niegodziwość ojców na synów i wnuków aż do trzeciego i czwartego pokolenia. Warto porównać wyłaniający się z tego tekstu bezmiar miłosierdzia (symbolizują go owe „tysiączne pokolenia”) i zdumiewająco mały w tym kontekście wymiar sprawiedliwości („do trzeciego i czwartego pokolenia”).

Im bardziej zagłębiam się w Pierwszy Testament, tym wyraźniej dostrzegam w nim Boga, który nie chce śmierci grzesznika, ale „żeby się nawrócił i żył”, „miłosierdzia pragnie, a nie ofiary”, kocha człowieka bardziej aniżeli jego ojciec i matka (por. Iz 49, 15), a szczególną opieką otacza „cudzoziemca, sierotę i wdowę”. Zresztą – i powinniśmy to sobie wreszcie uświadomić – to właśnie stamtąd, z Biblii hebrajskiej (a nie dopiero z Ewangelii!), pochodzi tak ważne dla nas prawo miłości Boga i bliźniego (por. Pwt 6, 5; Kpł 19, 18), o którym Jezus powiedział, że jest „pierwsze” i „największe”: Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy (Mt 22, 40).

Hebrajski uniwersalizm

Trzeba jednakże wspomnieć tu o trudnościach, jakie odczuwa wielu czytelników Pierwszego Testamentu, kiedy trafiają na opisy rzezi etnicznych i gwałtów dokonywanych przez Żydów z Bożego rozkazu (jak mówi Pismo), a przynajmniej za Jego przyzwoleniem.

To jest rzeczywiście pewien kłopot, ale on też wynika, moim zdaniem, z naszej nieumiejętności czytania Biblii. Pojmujemy ją bowiem nieraz nazbyt dosłownie. Pisał o tym kiedyś Tadeusz Żychiewicz, komentując fragment z Księgi Wyjścia o tym, że synowie Izraela uczynili według tego, jak im nakazał Mojżesz, i wypożyczali od Egipcjan przedmioty srebrne i złote oraz szaty. Pan wzbudził życzliwość Egipcjan dla Izraelitów, i pożyczyli im. I w ten sposób Izraelici złupili Egipcjan. Czy te słowa znaczą, że to Pan Bóg stał za pospolitym złodziejstwem? Bynajmniej…

Musimy uczyć się czytania Pisma: żeby odróżnić (a przynajmniej próbować odróżnić) to, co Boże, od tego, co ludzkie – czasem nawet aż za bardzo ludzkie! A potem, żeby i w tej „ludzkiej” warstwie odczytać Boży zamysł, niekoniecznie i nie zawsze taki, jaki wynikałby z pierwszej lektury.

Rozumiemy to chyba – a przynajmniej staramy się rozumieć – kiedy tu i teraz badamy „znaki czasu” i nie obciążamy Boga odpowiedzialnością np. za tsunami, AIDS czy zamachy terrorystyczne, choć z drugiej strony pojmujemy jakoś sens słów: „Bóg tak chciał” i intencję tego, kto je wypowiada.

Tak samo przecież mogło być ze zniszczeniem Sodomy… Albo z owymi starotestamentalnymi „czystkami etnicznymi”, które – głęboko w to wierzę – nie mogły podobać się Panu, choć z triumfem opisywał je żydowski dziejopis, głosząc w świętym języku: „Gott mit uns”.

Bóg jest o wiele większy, aniżeli nawet widzieli to i opisali niektórzy autorzy i redaktorzy Biblii hebrajskiej. Co więcej, tę Jego wielkość można w tej samej Biblii właśnie wyczytać. Jeżeli się tylko potrafi to uczynić.

Świetnie rozumiał to Żychiewicz, kiedy pisząc o ścigającym lud Izraela wojsku egipskim, zatopionym w morskich odmętach, cytował stary przekład ks. Wujka: Zagarnął ich Pan pośród nawałności i tak go komentował: oto nadzieja moja: żeś ich zgarnął pośród nawałnicy. Owo morze, symbol żywiołu, nie jest tu katem i narzędziem obojętnego odrzucenia; jest ukrytą drogą Twojego miłosierdzia.

Taką wrażliwość odnajduję również – przyznaję: ku swemu zaskoczeniu – w tradycji żydowskiej. Jak czytam bowiem w książce Ninel Kameraz-Kos Święta i obyczaje żydowskie: Dzień przed Pesach pierworodnych synów obowiązywał post (…). Pościli oni, by uczcić śmierć pierworodnych Egipcjan, którzy zmarli w wyniku plagi, jaka spadła na Egipt. Byłem po tej lekturze zaskoczony, bo wydawało mi się, że Biblii hebrajskiej obcy jest taki uniwersalizm i ewangeliczna, bądź co bądź, idea miłości nieprzyjaciół. Dziś, kiedy się nad tym zastanawiam, widzę, że za tym moim zdumieniem stała potęga stereotypu. Nie doceniałem znanej i, jak się okazuje, popularnej także w świecie żydowskim „złotej reguły”: Wszystko (…), co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!, i jej praktycznych konsekwencji. Wiedziałem wprawdzie, że w Kazaniu na Górze zasadę tę sformułował Jezus, ale nie miałem pojęcia, że (w nieco innej, negatywnej wersji, nazywanej „srebrną regułą”) jest ona zapisana w biblijnej Księdze Tobiasza (por. 4, 15a) i głosił ją starszy od Rabbiego z Nazaretu rabin Hillel: Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. Obaj – i Jezus, i Hillel – dodawali, że w tym jednym zdaniu streszcza się cała Tora.

Wcielona Tora

Jezus Chrystus jest Wcielonym Słowem Boga; jest zatem – można tak chyba powiedzieć – Wcieloną Torą. I jeśli mówi On o sobie, że stanowi ikonę, obraz Ojca (Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca), to takim obrazem Ojca jest dla mnie również Tora, Biblia hebrajska.

Jezus sam zwrócił na to uwagę swoich uczniów, kiedy – po zmartwychwstaniu – szedł z nimi w kierunku Emaus i zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich Proroków, wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Coraz częściej wydaje mi się, że ów wykład nie polegał tylko na wskazaniu w Piśmie fragmentów, które zapowiadały Mesjasza, Potomka Dawidowego, Cierpiącego Sługę Jahwe, Syna Człowieczego.

I coraz częściej w związku z tym myślę – więcej: jestem tego pewien – że Jezus pokazał im wtedy i zinterpretował Biblię hebrajską jako słowo o Bogu, który „jest miłością”.