Archiwum kategorii: Autorzy

Myśli papieża na zachętę

Przyznam, że gdybym nie słyszała krytycznych uwag o książce Benedykta, to nie sięgnęłabym po nią. Teksty papieża nie należą do ulubionych przeze mnie. Jeśli jeszcze z zaciekawieniem przeczytałam pierwszą część trylogii o Jezusie, to już przez papieskie encykliki przejść mi się nie udało. Uważam je za nudne. Książka o ewangeliach dzieciństwa jest krótka, więc przeczytałam. Bez zachwytów. U papieża uderza mnie jakby dziecięca naiwność. Wierzy we wszystko dosłownie, jak dzieci, którym się czyta bajki na dobranoc. Gdzieniegdzie powie coś interesującego, trafi mu się jakieś fajne zdanie, ale generalnie nuda i piętrzące się nierozwiązane wątpliwości.

Po pierwsze, jeśli genealogie przedstawione przez Mateusza i Łukasza są genealogiami Józefa, a Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa, to w jaki sposób mogą te genealogie odnosić się do Jezusa? Gdyby fizycznie miała być matką tylko Maryja, z pewnością podano by rodowód Maryi.

Według mnie Józef był fizycznym ojcem Jezusa. Mimo niezachwianej wiary papieża w fizyczne dziewictwo Maryi, dla mnie żądanie takiej wiary jest niemożliwe do spełnienia. Po pierwsze, papież nigdzie nie tłumaczy po co właściwie mamy wierzyć w fizyczne dziewictwo Maryi. Co taka wiara w nas zmienia, co wspomaga? Jakie znaczenie miałaby dla mnie taka wiara? Papież nie pisze też, dlaczego dla niego osobiście jest to tak istotne, że Maryja nie współżyła fizycznie z mężem. Po drugie, papież przypomina słowa soboru o tym, że Jezus był w pełni człowiekiem. Jeśli tak, to powstał, tak jak każdy człowiek, z połączenia plemnika z komórką jajową. Jeśli powstał wyłącznie z komórki jajowej Maryi, to czy był w pełni człowiekiem? Czy może Duch Święty zstąpił w łono Maryi w postaci boskiego plemnika? Ale wtedy już Jezus nie byłby w pełni człowiekiem, czyż nie tak?

Opowieść o dziewictwie Maryi należy interpretować duchowo. Papież wspomina Karla Bartha, który mówił, że dwa najważniejsze punkty w historii  Jezusa to narodzenie z Dziewicy i zmartwychwstanie. Jeśli zmartwychwstanie oznacza powrót Jezusa z kosmicznego rejonu Ziemi do rejonu Nieba, to narodzenie z dziewicy może oznaczać utworzenie na Ziemi miejsca zejścia Jezusa z Nieba na Ziemię. Innego sensu dziewiczości naprawdę trudno mi się dopatrzyć. Papież oczywiście wierząc w fizyczne dziewictwo, nie ma potrzeby znajdywania innych interpretacji dziewictwa. Jednak jest to możliwe i wskazane w teologii, widzieć coś poza słowem, poza dosłownością. Trzeba umieć „wyciągnąć Ducha” z historii o dziewiczych narodzinach. Tego papież nie robi w swojej książce.

Papież cytuje też słowa z Ewangelii, że Józef nie zbliżał się do Maryi, aż porodziła syna. Papież nie zwraca uwagi na istotne słówko „aż”. Według mnie Józef prowadził z Maryją normalne życie seksualne i mieli dzieci, o których zresztą wspomina Ewangelia. Przecież Jakub był bratem Jezusa. Po drugie, jeśli Jezus byłby jedynakiem, to czy zostawiłby swą matkę samą bez opieki i poszedł sobie na wędrówkę? Zdaje się, że Józefa już wtedy nie było, prawdopodobnie zmarł. Jezus zostawiając matkę samą, czy nie popełniłby grzechu? Wiadomo, że samotne kobiety były wtedy w tragicznej sytuacji. Zatem logiczne wydaje się, że miał rodzeństwo.

Co mnie drażni u papieża? Wyprowadzanie daleko idących analogii. Na przykład, ponieważ nie ma nic do powiedzenia o Józefie, bo trudno coś mieć, to opiera jego opis na Psalmie 1! Jedno słówko: „sprawiedliwy” skłania papieża do odwołania się do tego właśnie Psalmu. A przecież to słowo występuje w Biblii dziesiątki razy.

Benedykt nie rozwiązuje także następującej wątpliwości: jeśli naprawdę Maryja wiedziała o cudownym nadprzyrodzonym pochodzeniu Jezusa, dlaczego ostro reagowała, kiedy rozpoczął On swoją działalność? Przecież wołała go do domu, kiedy nauczał, bo myślała, że postradał zmysły. Chętnie bym poczytała takie właśnie rozważania.

Następna kwestia: narodziny w Betlejem czy w Nazarecie? Papież trzyma się wersji betlejemskiej, żeby wypełniły się Pisma. Natomiast mnie bardziej przekonują historycy, którzy mówią o tym, że podatki były pobierane w cesarstwie w miejscu zamieszkania, a nie urodzenia. Zastanawia też podejmowanie przez Józefa i Maryję ryzyka męczącej podróży z Nazaretu do Betlejem w ostatnim miesiącu ciąży! Naprawdę wszystko mi jedno, gdzie urodził się Jezus. Ale myślę, że był to raczej Nazaret.

Analizując słowa „pokój ludziom dobrej woli” (Łk 2, 13-14) papież dochodzi do wniosku, że chodzi tu o ludzi upodobnionych do Chrystusa. Grecki tekst mówi o ludziach upodobania Pańskiego. Papież kojarzy to ze słowami o Synu umiłowanym, w którym Pan ma upodobanie. Na tej podstawie dochodzi do wniosku, że pokój jest zwiastowany ludziom , którzy żyją w całkowitym oddaniu się Ojcu, we wspólnocie woli z Ojcem. Jeśli tak, to niestety takich doskonałych ludzi jak Chrystus na ziemi nie ma i nie będzie. Zatem komu Bóg chciał dać ten pokój? W kim ma upodobanie? Cudowność tego określenia polega na tym, że Bóg ma w każdym z nas upodobanie, mimo że nie jesteśmy jeszcze doskonali jak Jego Syn umiłowany. Bóg przyszedł do grzeszników, takich, których wola wcale nie jest idealnie zjednoczona z Jego wolą, którym do Chrystusa bardzo daleko. Więc tu nie zgadzam się z papieżem także. Bóg ma upodobanie we wszystkich ludziach, tak jak w Chrystusie, czy to nie jest wspanialsza interpretacja?

Jeśli chodzi o opowieść o mędrcach i gwieździe, to osobiście nie interesuje mnie jej historyczność. Ta opowieść podoba mi się tak czy inaczej. Papież nie zauważył podobieństwa, które rzuca mi się bardzo w oczy, między gwiazdą betlejemską a słupem ognia i chmur, który prowadził Izraelitów do ziemi obiecanej. Gwiazda to światłość. Podobnie jak ogień. Gwiazda jest na niebie, oświetla drogę wędrującym mędrcom. Ogień, obłok i gwiazda są przewodnikami ludzi do ziemi obiecanej. Jest to warta podkreślenia analogia. Chodzi o to, że mędrcy zdążający do nowonarodzonego króla nie kierują się „szkiełkiem i okiem”, ale umieją dostrzec nadprzyrodzone światło, które wiedzie ich do Prawdy.

Zgodzę się z Ewą Kiedio, że książka Benedykta to książka sygnałów. Wiele tematów domaga się rozwinięcia i interpretacji. Może to szansa dla teologów. Może to książka napisana na zachętę. Papież sygnalizuje pewne problemy i mówi: zajmijcie się tym, kochani teolodzy, daję wam te moje myśli jako zachętę do teologii.

Ani o Jezusie, ani o dzieciństwie

Po głosach Ewy Kiedio i Roberta M. Rynkowskiego kilka zdań ode mnie. O tej książce dość przewrotnie można powiedzieć, że treść nie odpowiada tytułowi. „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”. W pewnym sensie ani to nie jest o Jezusie, ani o Jego dzieciństwie. Jezusa spotykamy dopiero… w epilogu. Benedykt, który pontyfikat buduje na wskazywaniu Boga żywego i osobowego wymiaru wiary – tu odchodzi od tych standardów. Oczywiście, że to sąd na wyrost, a problem jest źródłowy (znikomość relacji o dzieciństwie), ale coś chyba jest na rzeczy. Papież nie pisze tu w perspektywie osobowej, ani o Jezusie, ani o innych bohaterach (włącznie z Maryją, co zauważyła Ewa, czy o Józefie, bądź co bądź patronie autora). Zajmują go kwestie drugorzędne: miejsce i czas narodzin, żłobek, gwiazda betlejemska – koniec końców są to „sprawy techniczne”, które nie za wiele mówią nam o Bogu.

Zapewne najwięcej dowiedzielibyśmy się o Nim z komentarza Ratzingera do tajemnicy wcielenia, na którą wskazują Ewa i Robert. Tu linia obrony książki mówi, że wtedy tekst stałby się teologiczną interpretacją. Wolałbym taki tekst. Bo cóż z tego, że zainteresowały nas uwagi papieża dotyczące relacji Boga do materii i wkroczenia w świat ludzkiej rzeczywistości – uznanie, że Bóg z materią może sobie poradzić na sobie właściwy sposób – jeśli potem czwarta część książki poświęcona jest kwestii faktyczności gwiazdy betlejemskiej? Na dodatek sam papież na koniec rozważań przyznaje, że to wątek całkiem poboczny. W tym znaczeniu uznaję to za marnowanie sił przez papieża, które przeniósłbym na rozbudowanie tematyki wcielenia.

Miałem okazję wysłuchać kilku głosów o tej książce osób publicznie zaangażowanych w pisanie o wierze i Kościele. Jeden z publicystów stwierdził, że przecież nie jest tak ważne pisanie o wcieleniu, bo dla rdzenia chrześcijańskiej wiary ważniejsze jest zmartwychwstanie. Piękne publicystyczne pustosłowie, które wskazuje na nasze przypadłości powszechne: brak całościowego spojrzenia na wiarę i w związku z tym hasłowość nie tylko wypowiedzi, ale i rozumowania. Bo rzucanie hasła zmartwychwstania i wartościowanie nad wcielenie to jednak brak refleksji. W tym przypadku, z jednej strony, potraktowanie zmartwychwstania jako czegoś abstrakcyjnego, co dzieje się poza ciałem, kiedy przecież ciało jest tu podstawą, z drugiej strony, zagubienie świadomości, że nie tylko zmartwychwstanie jest zmartwychwstaniem dzięki wcieleniu, ale w ogóle wiara i chrześcijańska relacja z Bogiem na tej tajemnicy się opiera – włącznie przecież z eucharystycznym spotkaniem z Panem. Tak więc ciężko mi przyjąć tego typu stanowisko, a jednocześnie mam poczucie, że może ono reprezentować pewną cześć z nas, wierzących. (Charakterystyczne zresztą, że ów mówca określając „rdzeń” naszej wiary wymienił trzy zagadnienia, a żadnym z nich nie było… zbawienie). Co wobec tego? O wcieleniu możemy przeczytać na Kleofasie m.in. tekst ks. W. Hryniewicza  – polecam włącznie z dyskusją, jaką autor prowadzi pod swoim tekstem!

Zgodnie z proponowaną przez Ewę Kiedio linią „osobistości” zmagań bohaterów, fascynująca byłaby dla mnie lektura papieskich refleksji o „latach ukrytych” Jezusa. Owszem, ewangelie milczą, ale w swojej wierze – w osobistej relacji z Jezusem, jak mówi papież – nie sposób myśli o tym „wyciąć”. Czym to jest w jego życiu? W książeczce, o której wspominałem poprzednio, pisze np. o sensie Bożego Narodzenia przejmująco: „Jezus, który sam jest życiem, stał się tak mały, że możemy Go zamknąć w naszych dłoniach. Chce być od nas zależny po to, aby nas wyzwolić, aby nas uleczyć z naszej »choroby, która prowadzi do upadku«. Nie zawiedźmy Jego zaufania. Powierzmy się Jego dłoniom, tak jak On powierzył się naszym”.

Odnośnie zaś do paralityka w przywoływanym już przeze mnie „Skandalu miłosierdzia” tę podobną myśl rozwija bp Ryś (akurat ten fragment książki jest on-line: http://tygodnik.onet.pl/1,78540,druk.html). Natomiast co do symboliki: rozumiem niechęć Ewy Kiedio. Odpowiedziałbym jednak inaczej niż Robert M. Rynkowski – jednocześnie łącząc tę symbolikę ze zjawiskiem „typów” na przykładzie Maryi. To jak dla mnie problem teologów (w ogóle specjalistów w humanistyce) ze zwięzłym wyrażaniem istotnych treści. Z łatwością można się na tym złapać samemu: kiedy chcesz w jednym zdaniu albo nawet akapicie powiedzieć coś, co masz dobrze przemyślane, użyjesz zapewne słów, które w końcowej zbitce w Twoich oczach będą pełne znaczenia, ale dla czytelnika okażą się kościelną nowomową. Tak widzę na przykład problem z Maryją jako ikoną Kościoła – ma to sens, ale tylko wówczas, gdy jest wyjaśnione i osadzone we właściwym sobie kontekście.

Mimo wszystko zachwyca

Wszyscy troje po przeczytaniu książki Benedykta XVI odczuwamy zawód, niedosyt, nie okazała się ona dla nas fascynująca. I E. Kiedio, i T. Ponikło odnajdują w książce pojedyncze zdania czy fragmenty, które okazują się ciekawe skłaniają do refleksji, nawet całkiem rozwiniętej. Pytanie, czy gdyby nie była to książka papieża, mieliby dość czasu i chęci, by mimo ogólnego zniechęcenia lekturą do takich zdań się dokopywać. Myślę, że nie, za siebie zaś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie. Trzeba więc mocno podkreślić, że pod tym względem książka nie jest pasjonującą, inspirującą lekturą.

Pozwolę sobie też trochę nie zgodzić się z E. Kiedio, że jeśli chodzi o konsekwencje, które niesie Wcielenie, to nie chodzi o taką swobodę wypowiedzi, jak ta ks. Grzegorza Strzelczyka, ale o podjęcie tematu (zgadza się, superważnego, chociaż z drugiej strony też bardzo teologicznego, a więc mógłby się pojawić zarzut, że papież za mocno wchodzi w teologię). Pisałem niedawno o tym, że nasza teologia ma coś wspólnego z jedzeniem serwowanym w stołówkach uczelni katolickich czy refektarzach seminariów i klasztorów: nijakość. Obawiam się, że Benedykt XVI walnie przyczynia się do utrwalenia wrażenia nijakości. Tak, Jezus, a więc jak wierzymy Bóg, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne w czasach, gdy nie było sedesów, bidetów, a nawet papieru toaletowego, a jako dziecku zapewne zdarzyło mu się zrobić kupę w majtki (chociaż wtedy oczywiście też ich nie było). Uświadomienie sobie, że to wejście Boga w materię było posunięte aż tak daleko, owszem powoduje pewien wstrząs, ale też może prowadzić do interesujących wniosków teologicznych. Może więc jednak czasami trzeba sobie na taką swobodę i ekspresję pozwolić, nawet gdy jest się papieżem.

Zgadzam się, że doszukiwanie się wszędzie typów, o czym mówi E. Kiedio, może być denerwujące i wręcz wyglądać na doszukiwanie się ich nieco na siłę. Jeśli chodzi jednak o odnoszenie się do symboliki liczb, to odwoływania się do niej tak łatwo bym nie potępiał, bo ta symbolika ma jednak duże znaczenie w Biblii. Gdybyśmy tej symboliki nie próbowali zrozumieć, to musielibyśmy jak Świadkowie Jehowy przyjmować, że będą 144 tysiące zbawionych. To akurat w książce mi nie przeszkadza, przyznam nawet, że miejscami jest to dosyć interesujące.

Dlaczego mimo tych wszystkich zarzutów wobec książki nadal będę twierdził, że „jednak zachwyca”?

Po pierwsze, z tego powodu, o którym pisałem w swoim pierwszym tekście: wbrew wszystkim mniej lub bardziej prawdopodobnym teoriom, kim był albo kim nie był Jezus z Nazaretu, świadczy ona o mocnej wierze papieża, że ów Jezus z Nazaretu jest wcielonym Bogiem. Wierze nie wbrew rozumowi, ale zgodnie z rozumem.

Po drugie, dlatego, że jej wada w postaci wskazywanych przez nas braków (brak refleksji nad znaczeniem teologicznym rzezi niewiniątek, kwestii przyjęcia przez Boga materii itd.) jest też jej zaletą. Książka doskonała pod każdym względem nie pozostawiałaby nam pola do działania. Tymczasem książka niedoskonała jest wezwaniem, byśmy jej ewentualne braki uzupełnili własną refleksją. T. Ponikło nawet już to zrobił w pewnym stopniu, za co mu chwała. Pomysł na temat numeru czy książki gotowy.

Książka sygnałów

Kiedy media emocjonowały się kwestią potencjalnej nieobecności zwierząt w szopce betlejemskiej, napisałam, że po książce Benedykta XVI spodziewam się znacznie większych atrakcji teologicznych. Teraz, po lekturze, muszę się przyznać, że pozostaję w stanie niedosytu, a można nawet powiedzieć – zawodu.

W przedmowie do swej książki papież podkreśla, jak ważne jest pytanie, czy tekst – w tym wypadku tekst Ewangelii – „ma jakieś znaczenie dla mnie”. Pisze o tym, że nie wystarczy „pozostawienie tekstu w przeszłości i nadanie mu tym sposobem charakteru wyłącznie archiwalnego”. Podczas lektury książki „Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo” miałam jednak niestety wrażenie, że pozostajemy właśnie przy grzebaniu się w tekście archiwalnym, a szukania tego, co znaczy on dla nas dzisiaj, jak przemienia, jak dotyka człowieka, dlaczego wciąż jest wstrząsający – brak.

Są dwie rzeczy szczególnie dla mnie irytujące w tego typu analizach teologicznych. Po pierwsze, szukanie prawidłowości liczbowych, czego przykładem może być taki fragment: „Łukasz znał może schemat apokaliptyczny, który dzieje świata dzieli na dwanaście części i który składa się na koniec z jedenastu członów, po siedem pokoleń każdy. W ten sposób mielibyśmy tu dyskretną aluzję do faktu, że wraz z Jezusem nastała pełnia czasów” (s. 19). Po drugie, odkrywanie wszędzie symboli i typów, przez co rzeczy i osoby zatracają swoją niepowtarzalność, stają się czymś abstrakcyjnym i obcym. Najbardziej rażący przykład tego zjawiska to słowa pojawiające się we fragmencie dotyczącym zwiastowania: „[Maryja] w ten sposób staje się obrazem Kościoła, który rozważa słowo Boże, usiłuje zrozumieć je w całości i jego dar zachować w pamięci” (s. 50). Znacznie cenniejsze wydaje mi się pójście drogą osobistych zmagań Maryi, co zresztą miejscami papież czyni, np. pisząc: „Maryja znowu zostaje sama z zadaniem, które tak naprawdę jest ponad wszelkie ludzkie zdolności. Nie ma wokół niej aniołów. Musi nadal kroczyć drogą prowadzącą przez wiele okresów ciemności” (s. 55).

Jeśli chodzi o te punkty, które w książce papieża są dla mnie ważne, wskazałabym na fragment dotyczący rozmijania się ludzkich oczekiwań i tego, co Jezus oferuje. Chodzi o przywołaną przez Benedykta XVI scenę, w której Jezus zamiast uzdrowić sparaliżowanego, odpuszcza mu grzechy: „Cierpiący i otaczający go ludzie byli rozczarowani, ponieważ Jezus zdawał się nie widzieć rzeczywistej niedoli tego człowieka” (s. 63). Stawia to istotne pytanie o przedmiot naszych modlitw i próśb – usunięcie cierpienia i problemów nie musi być tym, co naprawdę jest nam potrzebne. Brzmi to może jak truizm, kiedy jednak pomyślimy nie abstrakcyjnie, ale w odniesieniu do swoich własnych problemów i bólu, rzecz przedstawia się już może mniej banalnie.

Drugi interesujący moim zdaniem fragment to ten, gdzie papież mówi o wejściu Boga w świat materialny, co najmocniej wyraża się w momencie narodzenia Jezusa i Jego zmartwychwstania. Szkoda, że rozważania papieża nie idą w stronę konsekwencji, jakie niesie ze sobą wcielenie. Tych konsekwencji, o których mocno mówił ks. Grzegorz Strzelczyk: „Słowo stało się mięchem (bo tak trzeba by przetłumaczyć greckie słowo sarx). Odkąd Bóg stał się człowiekiem, wszedł w ten świat, siusiał pod krzakiem i robił jeszcze inne rzeczy, pada podział na sacrum i profanum. Jeżeli człowiek staje bezpośrednio przed Bogiem i Bóg się daje zjadać, to gdzie jest potem profanum? Jedynym profanum, jakie jest, jest grzech” (z wykładu w ramach Dominikańskiej Szkoły Wiary we Wrocławiu). Nie chodzi o to, by papież zaczął mówić tak swobodnie jak ks. Strzelczyk (choć… to dopiero mielibyśmy sensację. A tak zostaje nam ekscytacja wołkiem i osiołkiem), chodzi o samo podjęcie tematu. A kwestia przyjęcia na siebie materii przez Boga to przecież bodaj najważniejszy temat związany z Narodzinami Jezusa. Jest to nie jedyny, ale najmocniejszy dla mnie przykład tego, że papież rzuca w swej książce myśli, które domagają się obszernego opracowania – tu zostają jednak jedynie zasygnalizowane, urwane po pierwszym, niewiele jeszcze mówiącym słowie. A czy można stworzyć książkę z samego sygnalizowania?

Kamień, o który się potkną

Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo1. Nie pociągnęła mnie lektura ostatniej części papieskiej trylogii o Jezusie z Nazaretu. Widzę w tej książce – a byłem entuzjastą tomów poprzednich – szlachetną chęć papieża, żeby podomykać sprawy, na które z pewnością w bliskiej przyszłości nie miałby czasu, a których ludzie od niego oczekują. Tomasz Terlikowski wracał z pasją do tej książki po kilku dniach (zob. Fronda.pl), ja też do niej musiałem wracać, ale dlatego, że w pierwszym podejściu mnie znużyła. Wbrew pojawiającym się opiniom, nie dostrzegłem w niej zapisu „osobistości” relacji papieża z Jezusem, którą ponoć widać na jej kartach.

Być może dlatego, że główne wątki – genealogia, wcielenie, żłobek, gwiazda – w sporej mierze miałem okazję poznać w myśli Ratzingera parę lat temu: salwatorianie na początku pontyfikatu wydali książeczkę z tekstami z lat 70./80. pt. „Błogosławieństwo Bożego Narodzenia. Medytacje”. Jednak w „Dzieciństwie” z sympatią czytałem zdania, które można potraktować jako przyczynek do ratzingerowskiej teologii radości wywiedzionej z Wcielenia (np. s.41-42) i głos niejako polemiczny wobec pewnych stanowisk teologii politycznej (m.in. s. 93).

Podobnie jak Robert M. Rynkowski żałuję, że Ratzinger nie skonfrontował się z problemem tzw. rzezi niewiniątek. Nie znam dyskusji na ten temat. Po prostu zostały we mnie słowa ks. Józefa Tischnera w dialogu z Jackiem Żakowskim: „Są nawet takie domysły, że Chrystus wiedział, iż żyje w pewnym sensie na koszt niewinnych dzieci, które Herod wymordował przy Jego urodzeniu. A więc wizja śmierci niewiniątek wciąż mu towarzyszyła. Gdybyś tak czuł…” („Tischner czyta Katechizm”, s. 179).

2. Najciekawsza była dla mnie mała, bo jednozdaniowa wzmianka. Ratzinger w kontekście proroctwa dotyczącego Maryi o mieczu, który przeniknie jej duszę, pisze o nierozłączności teologii chwały z teologią Krzyża. Odsyła do wersetu z Izajasza: „W tle słów o upadku i powstaniu w wielu pobrzmiewa proroctwo z Iz 8,14, gdzie sam Bóg jest nazwany kamieniem, o który ludzie potykają się i upadają” (s.115). Tyle tylko u Benedykta, bo reszta rozgrywa się w ciągu moich skojarzeń.

Kamieniem, o który można się potknąć i upaść, zostaje w innym miejscu w Piśmie określony przez Jezusa święty Piotr (cała scena: Mt 16,13-23). Najpierw Chrystus nazywa go Skałą (w.18), a potem szatanem i zawadą (w.23). „Zawada” zależnie od polskiego tłumaczenia Biblii oddawana jest inaczej (w tej formie w Tysiąclatce) jako: zgorszenie (Gdańska, Warszawska) lub przeszkoda (w formie czasownikowej u paulistów). U pozostałych synoptyków albo brak w ogóle tej części dialogu (por. Łk 9,18-22; co chyba da się tłumaczyć relacjami autora do tekstu i kontekstem personalnym) albo tego konkretnie określenia (por. Mk 8,33). Oryginalny tekst Izajasza jest tekstem hebrajskim. Najprawdopodobniej – a skojarzony tu ustęp z niej pochodzi – ewangelia Mateusza pierwotnie również była zredagowana po hebrajsku, ewentualnie aramejsku (podaję za wprowadzeniem paulistów), dysponujemy jednak tylko zapisem greckim. Nie da się więc porównać występujących w księgach opisowych zdań „wers do wersu”.

Wyczuliłem się na ten wątek przygotowując książkę bp. Grzegorza Rysia. Autor najpierw zwraca uwagę, że „»szatan« w biblijnym języku oznacza przeciwnika Boga lub przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu” („Skandal miłosierdzia”, s.102). Potem zaś pisze, że Piotr

„w Cezarei chwali jeszcze Boga ustami, choć już nie swoją postawą, a później im bliżej znajduje się Jezusa, tym bardziej się od Niego oddala. Mimo zapowiedzi, że to on ma być Skałą. Na skale można budować i pewnie postawić stopę. Jeśli jednak Piotr jest też »szatanem«, czyli przeszkodą na drodze, to można się o tę skałę potknąć, wywrócić. Każdy z nas może być dla kogoś – współmałżonka, dziecka, wychowanka – skałą, każdy z nas może być też dla innych, jak dodają inne tłumaczenia, zawadą. I to niezależenie od tego, jak blisko jesteś z drugim człowiekiem. Jedna żona znajdzie w mężu oparcie, drugiej mąż wywróci wszystko do góry nogami” (s.103).

Ale czy również Bóg może być kamieniem, o który się potkniemy? (Żeby nie zapytać w kontekście dialogu Piotra i Jezusa wręcz: czy może mieć dla nas diaboliczne, szatańskie oblicze?). Tak faktycznie stoi w zapisie proroctwa Izajasza. Wcześniej nigdy tych dwóch tekstów nie skojarzyłem. Werset przywołany przez Ratzingera brzmi dokładnie tak (dot. Pana Zastępów): „On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną…” [Cd: „…obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem” – cyt. za paulistami: 2008]. Oczywiście nie chodziłoby tu z pewnością o ulokowanie „sprawczości” takiego upadku po stronie Boga, ale o trzeźwe zakomunikowanie przez Pana w tych dwóch różnych miejscach Pisma niemal tej samej, nieco inaczej akcentowanej treści. Treść tę można zaś odnieść do Kościoła – w przypadku medytacji nad Izajaszem – jako Nowego Izraela, i do Kościoła ustanowionego na fundamencie apostołów i na Piotrze-Skale – w przypadku medytacji nad Mateuszem. A ciężar tej treści byłby przecież wielki.

Z jednego i z drugiego tekstu wyłania się bowiem wizja Kościoła, który jest dla Boga „skałą potknięcia” (tak zwrot z Izajasza tłumaczą Tysiąclatka i Warszawska; w Gdańskiej ze względu na naszą rozbudowaną metaforykę na bazie słowa „opoka” chyba oddają ten sens najpiękniej: „opoka otrącenia”). Kościół bowiem miewa zakusy, by uczyć Boga, jak być Bogiem (przypadek Piotra), ale miewa też oblicze tak Bogu oddane – lecz z uszami i oczami na Boga zamkniętymi – że chcąc Go zawłaszczyć, zaczyna działać na własną rękę i w ten sposób sam się od Niego oddala (interpretacja fragmentu Izajasza). We wszystkim tym, można zasugerować się tekstami, zjawia się coś diabolicznego.

Przytoczę cały fragment z proroka, w ramach którego znajduje się ów wers. Jest to dla Kościoła w Polsce najbardziej drastyczna diagnoza jego/naszej kondycji, rozumianej głównie jako „Boży raport o stanie wiary”, z jaką się ostatnio zetknąłem. (Ileż aluzyjnych odczytań jest tu możliwych do bieżących przypadków, jak np. spór o katastrofę smoleńską, ruch intronizacyjny …).

Iz 8,12-15. Śródtytuł: „Ratunek w Emmanuelu”. Przekład paulistów. Słowa Pana:

„Nie nazywajcie spiskiem wszystkiego, co ten lud nazywa spiskiem, i nie bójcie się tego, czego on się boi, ani nie dajcie się zastraszyć! PANA Zastępów czcijcie jako świętego! On waszą bojaźnią, On waszym lękiem. On będzie dla was świętością, lecz i kamieniem, o który się potkną, i skałą, przez którą upadną obydwa domy Izraela, pułapką i siecią dla mieszkańców Jeruzalem. Wielu z nich się potknie, upadnie i rozbije, będą pojmani i wzięci w niewolę”.

„Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”… jednak zachwyca

 Z najnowszą książką Benedykta XVI Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo miałem pewien problem. Bo gdy po lekturze zadałem sobie pytanie, czy kupiłbym ją, a co najważniejsze, przeczytał, gdyby autorem nie był obecny papież, szczerze musiałem sobie odpowiedzieć: raczej nie. Dla mnie nie była ona tak fascynująca jak dla Piotra Żyłki, który przeczytał ją w jeden wieczór, bo nie mógł się oderwać.

No cóż, o większości podejmowanych przez Benedykta XVI problemów egzegetycznych słyszałem nie raz, a proponowane rozwiązania też nie należą do zaskakujących. Ot, chociażby problem daty narodzin Jezusa i koniunkcji Jowisza i Saturna jako tłumaczącej pojawienie się gwiazdy betlejemskiej. Podobnie problem wyjaśnienia, czy wymordowanie przez Heroda dzieci (tak zwana rzeź niewiniątek) miało miejsce, czy nie. Żadnych szczególnie niezwykłych czy przekonujących rozwiązań papież nie proponuje, nie podejmuje też np. znaczenie ciekawszego problemu, czy gdyby taka rzeź rzeczywiście miała miejsce, to nie obciążałaby ona w jakiś sposób samego Jezusa, którego narodzenie byłoby niejako przyczyną tej rzezi (co ciekawe, nikt inny nie ginie za ziemskiej działalności Jezusa z Jego powodu). Dlatego raczej przychodziły mi podczas lektury do głowy słowa: jak zachwyca, skoro nie zachwyca i trudno mi było zrozumieć taką fascynację jak ta P. Żyłki.

Z pomocą w zrozumieniu, że jednak zachwyca, przyszedł mi Dariusz Kot, ateista, a jednocześnie znany polski badacz postaci Jezusa historycznego, który w grudniowym „Znaku” opublikował tekst Jezus zapomniany: prorok apokaliptycznego królestwa. Tekst bardzo zgrabnie napisany, solidnie uargumentowany. Za Jayem Williamsem, autor pyta, jak to jest, że Jezus głosił radykalne wymagania etyczne, dobrowolne ubóstwo, rezygnację z życia rodzinnego, unikanie przemocy, a tymczasem my wcale tak nie postępujemy, a jednocześnie uważamy się za uczniów Jezusa. D. Kot odwołuje się do hipotezy apokaliptycznej, zgodnie z którą Jezus wierzył w rychły koniec świata, a więc ta etyka była na krótki okres przejściowy (można by delikatnie zapytać autora, czy uważa również, że Jezus rzeczywiście zalecał wyłupywanie sobie oczu i obcinanie rąk, nawet w owym okresie przejściowym; Mt 5, 29n). Na dodatek, podobnie jak wszyscy prorocy apokaliptyczni, zabezpieczał się przed oskarżeniem o pomyłkę poprzez wypowiedzi wskazujące na to, że nikt nie zna konkretnej daty końca świata. Hipoteza apokaliptyczna oznaczałaby więc, że Jezus się pomylił, a skoro tak, to oczywiście trudno mówić, że był Bogiem.

Dlaczego o tym mówię, skoro ta hipoteza nie odnosi się do dzieciństwa Jezusa z Nazaretu? Papieżowi zarzuca się, że nie korzysta z najnowszych badań biblijnych, że gdyby tak zrobił, jego teologia znacznie zyskałaby na wartości. Być może faktycznie Benedykt XVI spotkałby się z większym uznaniem, gdyby uznał hipotezę apokaliptyczną za prawdziwą. Tylko że wtedy książki o dzieciństwie Jezusa, opowiadania o którym mają uzasadnić Jego Boskie pochodzenie (a to papież pokazuje w książce bardzo dobrze), nie byłoby sensu pisać. W sytuacji pojawiania się kolejnych mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez książka jednak zachwyca… właśnie tym, że jest.

Dobre, bo… nijakie?

Czy teolog może pisać książki kucharskie? Oczywiście. Jest przynajmniej jeden znany mi przykład: szwajcarskiego teologa Josefa Imbacha, którego kilka książek „kuchenno-kościelnych” zostało przetłumaczonych na polski. Dlatego gdy na Facebooku pojawił się pomysł, żeby jeden z popularnych polskich teologów, znany również z zamiłowania do gotowania, napisał książkę kucharską, bo byłoby to coś nowego, czego jeszcze nie było, przyszedł mi do głowy ów Szwajcar. Z drugiej jednak strony możemy mieć polską wersję Imbacha, a na dodatek możemy pójść dalej i zrobić, coś czego chyba rzeczywiście jeszcze nigdzie nie było: kościelno-kucharską wersję „Kuchennych rewolucji”. Wpada taki teolog do stołówki na którymś z „kościelnych” uniwersytetów, do refektarza w seminarium czy klasztorze, zamawia jedzenie, a potem…

No właśnie, przejdźmy do części bardziej poważnej. Z moich doświadczeń z jedzeniem w takich miejscach wynika, że ma ono jedną cechę: wszystkie potrawy smakują dokładnie tak samo… czyli nijak. Pewnie są one odpowiednio kaloryczne, pewnie przygotowane w odpowiednich warunkach, pewnie dość zdrowe i pewnie brzuch od nich nie będzie bolał. Oczywiście, są miejsca, gdzie jest inaczej, ale ogólne wrażenie jest właśnie takie.

No dobrze, a gdzie tu powaga? Ano to nijakie w smaku jedzenie w miejscach „kościelnych” przywodzi mi na myśl naszą teologię. Oczywiście bezpieczna, strawna dla wszystkich, ale wyrafinowane smaki trudno w niej znaleźć. Trochę taka bez wyrazu. Może więc przydaliby się nam tacy, którzy niczym prowadząca we wspomnianym programie telewizyjnym zrobiliby rewolucję na naszych uczelniach teologicznych?  Zmieniliby nasze myślenie o uprawianiu teologii? Bo nawet najlepsza polska żywność przegra z kebabem, jeśli będzie miała smak wody.

Prawdziwa pokuta

Czym jest pokuta? Popytałam ludzi wokół siebie i okazuje się, że pokuta kojarzy im się przede wszystkim z „karaniem” siebie samego za popełnione grzechy. Sądzą, że dzięki pokucie można uzyskać odpuszczenie grzechów. Gorliwi chrześcijanie pokutowali poszcząc, zadając sobie ból fizyczny, umartwiając się. Pokuta kojarzy się z umartwieniem i poczuciem winy. Umartwienie to zadawanie sobie po trochu śmierci. Umartwienie ciała i zmysłów, tak drogie ascetykom i mnichom, to odcięcie się od ciała i jego doznań. Pokuta otrzymana od księdza na spowiedzi to odmawianie jakichś pacierzy (za karę?). Chrześcijanie zdają się myśleć, że jeśli ukarzemy siebie tutaj na ziemi za popełnione grzechy, to nie będziemy cierpieć kar w czyśćcu czy piekle. Pokuta kojarzy się zatem generalnie z karą, karą przyjętą dobrowolnie, karą należną słusznie za popełnione nieprawości.

Jaki sens ma tak rozumiana pokuta? Czy jest to jedyne możliwe rozumienie pokuty? Jak pokutę rozumie Biblia? O jaką pokutę chodzi Bogu?

Jaki bowiem pożytek przynosi człowiekowi i Bogu pokuta rozumiana jako wykonanie na sobie kary? Czy Bóg czuje się usatysfakcjonowany, że ukarał grzesznika? Czy Bóg zachowuje się jak świecki wymiar sprawiedliwości, który spełnia swój obowiązek pilnując wykonania zasądzonych kar? Czy przestępca wychodzący z więzienia po odsiedzeniu kary czuje się w jakiś sposób lepszy i skłonny do wejścia na inną drogę życia? Kara musi mieć jakiś sens. Czy jest nim zaspokojenie poczucia Bożej sprawiedliwości? Czy Boża sprawiedliwość jest zasadą odpłaty? Zasada odpłaty – za zbrodnię wymagana jest kara – jest bardzo droga ludziom. Dlatego przypisują jej stosowanie również Bogu. Ludzie bowiem pragną pomsty za doznane krzywdy. Ludzie pragną wyrównania rachunków. Przebaczenie i odpuszczenie win i kar nie mieści im się w głowie. Logika Boga, że jeśli my wybaczymy, to i nam będzie wybaczone, jest im obca. Logika Boga polega bowiem nie na konieczności zapłaty za grzech, za  nieposłuszeństwo, ale na konieczności uzdrowienia. Prawdziwa pokuta jest więc według mnie sposobem uzdrowienia człowieka, stopniowego i łagodnego popychania go, czy raczej przyciągania, na ścieżki Pana. Taka pokuta łączy się często z bólem sumienia, z bólem przemiany i z wysiłkiem naprawiania tego, co się popsuło.

Jak widział pokutę Stary Testament? Z Encyklopedii Biblijnej dowiaduję się, że „na najważniejszy aspekt pokuty w ST wskazuje hebrajskie słowo szub, które wyraża ideę  zawrócenia, zmiany kierunku, powrotu na właściwą drogę”.

Prawdziwy post

Księga Izajasza opisuje „prawdziwy post” (Iz 58, 1-12).

„Krzycz na całe gardło, nie przestawaj!
Podnoś głos twój jak trąba!
Wytknij mojemu ludowi jego przestępstwa
i domowi Jakuba jego grzechy!
Szukają Mnie dzień za dniem,
pragną poznać moje drogi,
jak naród, który kocha sprawiedliwość
i nie opuszcza Prawa swego Boga.
Proszą Mnie o sprawiedliwe prawa,
pragną bliskości Boga:
„Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś?
Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?”
Otóż w dzień waszego postu
wy znajdujecie sobie zajęcie
i uciskacie wszystkich waszych robotników.
Otóż pościcie wśród waśni i sporów,
i wśród bicia niegodziwą pięścią.
Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie,
żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.
Czyż to jest post, jaki Ja uznaję,
dzień, w którym się człowiek umartwia?
Czy zwieszanie głowy jak sitowie
i użycie woru z popiołem za posłanie –
czyż to nazwiesz postem
i dniem miłym Panu?

Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
rozerwać kajdany zła,
rozwiązać więzy niewoli,
wypuścić wolno uciśnionych
i wszelkie jarzmo połamać;
dzielić swój chleb z głodnym,
wprowadzić w dom biednych tułaczy,
nagiego, którego ujrzysz, przyodziać
i nie odwrócić się od współziomków.
Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza
i szybko rozkwitnie twe zdrowie.
Sprawiedliwość twoja poprzedzać cię będzie,
chwała Pańska iść będzie za tobą.
Wtedy zawołasz, a Pan odpowie,
wezwiesz pomocy, a On [rzeknie]: „Oto jestem!”
Jeśli u siebie usuniesz jarzmo,
przestaniesz grozić palcem i mówić przewrotnie,
jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu
i nakarmisz duszę przygnębioną,
wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach,
a twoja ciemność stanie się południem.
Pan cię zawsze prowadzić będzie,
nasyci duszę twoją na pustkowiach.
Odmłodzi twoje kości,
tak że będziesz jak zroszony ogród
i jak źródło wody, co się nie wyczerpie.
Twoi ludzie zabudują prastare zwaliska,
wzniesiesz budowle z odwiecznych fundamentów.
I będą cię nazywać naprawcą wyłomów,
odnowicielem rumowisk – na zamieszkanie”.

Posty i umartwienia same w sobie nic są niewarte. Izraelici dziwią się, że Pan się nie pojawia mimo ich praktyk pokutnych. Pan wyjaśnia: nie pragnę postów i umartwień, ale dobrego życia. Ten jest miły Panu i temu się Pan objawi, kto nakarmi głodnego, kto uwolni więźniów, kto pocieszy przygnębionego, kto odzieje nagiego i da schronienie tułaczowi. Być może tym tekstem inspirował się Jezus, kiedy mówił o sądzie czekającym ludzi. Bóg nie spojrzy łaskawie na pokutnika i „umartwiacza” ciała, ale na tego, kto jest „naprawcą wyłomów” i „odnowicielem rumowisk”. Prawdziwy post to wysiłek wewnętrzny i zewnętrzny, który ma na celu nie ukaranie siebie samego, ale pomoc drugiemu człowiekowi i zmianę samego siebie. Izajasz mówi, że musimy „u siebie usunąć jarzmo, przestać grozić palcem i mówić przewrotnie”. Oznacza to przemianę wewnętrzną, pozbycie się wewnętrznego fałszu, zniewolenia i pychy, czy też skłonności do pouczania, osądzania i „grożenia palcem”.

Zmiana myślenia

W Nowym Testamencie idea pokuty jako zwrócenia się do Pana wyrażona jest w greckim słowie metanoein, które oznacza zmianę myślenia. Jan Chrzciciel mówi „Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia” (Mt 3, 11) Grecki tekst mówi dosłownie: „Ja was zanurzam w wodzie ku zmianie myślenia (metanoia)”. Myślę, że dosłowny grecki tekst bardziej przemawia do wyobraźni. Wyobraźmy sobie, że zanurzamy się w wodzie, aby po wynurzeniu myśleć inaczej. Woda jest symbolem oczyszczenia. Nasz duchowy wzrok ulega oczyszczeniu i nasze postrzeganie ulega przemianie. Jezus, którego zapowiada Jan Chrzciciel, będzie zanurzał nas w Duchu Świętym i ogniu. Będzie to coś lepszego niż zanurzenie w wodzie. Duch Święty i ogień przemienią nasze myślenie w sposób pełniejszy i doskonalszy. Ogień nieugaszony spali plewy, czyli nieczystości, tak że zostanie z nas tylko czyste dobro, samo podobieństwo do Boga, w którym będziemy zanurzeni. Jest to bardzo obrazowe ukazanie metanoi, prawdziwej pokuty i nawrócenia. Ogień sugerujący jakiś ból (spalanie) jest nieodłącznym elementem pokuty. Ból ten jednak służy oczyszczeniu, zrozumieniu, które musi nastąpić po to, aby myślenie uległo zmianie. Jak myśli człowiek nawrócony, przemieniony? To bardzo ciekawe pytanie. Wrócę do niego później.

Ewangelista Marek dodaje do wersji Mateusza słowa o uwolnieniu od grzechów: „Był Jan chrzczący na pustkowiu i głoszący chrzest zmiany myślenia na uwolnienie od grzechów” – mówi dosłowna grecka wersja (Mk 1,4).  Konsekwencją zmiany myślenia jest zatem uwolnienie od grzechów. Polski przekład mówi natomiast o odpuszczeniu grzechów. Nie jest to dokładnie to samo, co uwolnienie. Uwolnić to znaczy sprawić, że ktoś już nie będzie grzeszył. Odpuszczenie polega zaś na wybaczeniu popełnionych grzechów. Uwolnić to więcej niż odpuścić. Zmiana myślenia ma doprowadzić do zmiany moralnej, do czynienia dobra, a nieczynienia zła.

Siedzieć w worze i popiele

Jezus nawołuje „Wypełniła się pora i zbliżyło się królestwo Boga; zmieniajcie myślenie i wierzcie w dobrą nowinę”. (Mk 1,15) Jezus zauważa, że nie wszyscy „zmienili myślenie” mimo wielkich znaków, które uczynił. „Biada ci, Korozain! Biada ci, Betsaido, bo gdyby w Tyrze i Sydonie stały się dzieła mocy, które stały się wśród was, dawno by w worze i popiele siedząc zmieniły myślenie” (Łk 10,13) O co chodzi Jezusowi? Skąd wie, że pewni ludzi nie nawrócili się, czyli nie zmienili myślenia? Skoro On i Jego uczniowie czynili wśród tych ludzi znaki – uzdrowienia, które wszak wymagały wiary uzdrawianego, dlaczego sądzi o nich, że się nie nawrócili? Możliwe, że chodzi tu o rozpoznanie, że słowa Jezusa i Jego uczniów są słowami Boga, ponieważ Jezus mówi także dalej do uczniów: „Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto mną gardzi, gardzi tym, który mnie posłał”. (Łk 10,16) Być może chodzi o to, że bardziej skłonni do „zmiany myślenia” są nie „mądrzy i rozumni”, ale „małoletni”, jak mówi grecki oryginał (Łk 10,21). Słowo to w polskim tłumaczeniu brzmi „prostaczkowie”. Jednak „małoletni” brzmi lepiej, kojarzy się z kimś jeszcze niedojrzałym, młodym, skłonnym do zmiany, plastycznym, nieuformowanym, niezasklepionym w swych poglądach. Natomiast „prostaczek” kojarzy się z kimś niezbyt inteligentnym. Otóż w zdolności do zmiany myślenia nie jest istotna inteligencja lub jej brak, ale otwartość ducha, nieprzywiązanie się do swych poglądów, brak sztywności, elastyczność w myśleniu. Mądrzy i rozumni to ci, którzy są pewni swej wiedzy, pewni swych przekonań, zbyt pewni, by pojąć coś INNEGO. Ponieważ Bóg jest tym CZYMŚ ZUPEŁNIE INNYM, oni nie potrafią Go pojąć. Nie potrafią też Go rozpoznać w działaniach Jezusa, ponieważ kierują się uprzedzeniami: nie będzie ich tu pouczał jakiś prostak z Galilei, ich, uczonych w Piśmie.

Co Jezus może mieć na myśli, mówiąc, że zmieniliby myślenie siedząc w worze i w popiele? Chodzić w worze oznacza stracić zainteresowanie swoim wyglądem, czyli nie zwracać uwagi na to, co sądzą o nas inni. Jest to postawa obojętności co do robienia wrażenia na innych. Ignorowanie zewnętrza, aby zająć się wnętrzem. Co to jest siedzenie w popiele? Popiół to symbol marności i przemijania życia, a także symbol śmierci. Ktoś siedzący w popiele ma go stale przed oczami, aby rozmyślać o swoim życiu, o tym, co w nim ważne, o tym, jak należy je dobrze wieść w perspektywie nieuchronnej śmierci. Człowiek siedzący w popiele rozmyśla o sensie swojego życia. Człowiek chodzący w worze wchodzi w swoje wnętrze i przez pewien czas słucha tylko głosu z wewnątrz, a ignoruje głosy z zewnątrz. Tak można by zinterpretować słowa Jezusa. Są to warunki zmiany myślenia: bycie „małoletnim” oraz siedzenie w worze i popiele.

Znak Jonasza

Zmiana myślenia dotyczy naszego myślenia o Bogu. Jakim Go widzimy? Czy mamy Go za Boga zemsty, czy Boga przebaczenia? Boga chcącego naszej zguby, czy Boga sprzyjającego nam i zawsze łaskawego?

Mt 12, 38-41

„Wówczas rzekli do Niego niektórzy z uczonych w Piśmie i faryzeuszów: «Nauczycielu, chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie».  Lecz On im odpowiedział: «Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza.  Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi.  Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni wskutek nawoływania Jonasza się nawrócili (w oryg. zmienili myślenie), a oto tu jest coś więcej niż Jonasz”.

Zmienić myślenie to zrozumieć, że  Bóg nie jest Bogiem zemsty i odpłaty, ale Bogiem miłosierdzia. Jonasz w brzuchu wieloryba sam doznał nawrócenia, zmiany myślenia. W brzuchu wieloryba, jakby odgrodzony od zwykłego świata, pogrążony w innej przestrzeni, jakby umarły, Jonasz doznaje przemiany, podczas której odkrywa, że wolą Boga jest darowanie win Niniwitom, a nie ich ukaranie. Bóg chce, aby Niniwici odprawili właściwą pokutę i zmienili swoje myślenie. A tu mamy Jezusa, kogoś więcej niż Jonasza. On da nam taki sam znak, jak znak Jonasza. Znak Jonasza ma nam pomóc w zmianie myślenia. Właściwie sedno dobrej nowiny głoszonej przez Jezusa polega na uświadamianiu ludziom, jaki jest Bóg i na uwalnianiu ich od błędnych przekonań na ten temat.

W jaki sposób znak Jonasza ma nam pomóc w zmianie myślenia? Znak Jonasza to śmierć Jezusa i Jego zmartwychwstanie (pamiętajmy, że Jonasz wyszedł z brzucha wieloryba, aby pełnić swą niechcianą wcześniej misję). Zmartwychwstanie Chrystusa jest znakiem miłości Boga do człowieka, znakiem Jego prawdziwej „osobowości” i nastawienia do człowieka. Kto ma uszy, niechaj słucha!

Uzdrowicielski sens pokuty

Łk 5, 27-32

„Potem wyszedł i zobaczył celnika, imieniem Lewi, siedzącego na komorze celnej. Rzekł do niego: «Pójdź za Mną!» (w oryg. „Towarzysz mi!”) On zostawił wszystko, wstał i z Nim  poszedł. Lewi zaś wydał dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu; a był spory tłum celników oraz innych [ludzi], którzy zasiadali z nimi do stołu. Na to szemrali faryzeusze i uczeni ich w Piśmie, mówiąc do Jego uczniów: «Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami?» Lecz Jezus im odpowiedział: «Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać do nawrócenia się (w oryg. zmiany myślenia) sprawiedliwych, lecz grzeszników»”.

A więc zmiany myślenia potrzebują chorzy, grzesznicy. Jezus jest lekarzem, a zmiana myślenia – lekarstwem. Jeśli będziemy towarzyszyć Jezusowi na Jego ścieżkach, które przemierzał po Palestynie, wsłuchiwać się w Jego słowa, to doznamy zmiany myślenia. Jezus zaprasza każdego z nas do takiego towarzyszenia, ale przyjmie to zaproszenie tylko ten, kto uzna siebie za grzesznika, czyli kogoś potrzebującego lekarstwa. Jeśli myślisz, że nie potrzebujesz lekarstwa, po cóż miałbyś towarzyszyć Jezusowi na uczcie?

Serce niezdolne do zmiany myślenia

Św. Paweł poucza nas w Liście do Rzymian, aby nie sądzić innych. Osądzamy innych surowo, ponieważ nie doceniamy łaskawości Boga dla ludzi, innymi słowy: nie zmieniliśmy swego myślenia o Bogu. Paweł uważa, że lekceważymy „bogactwo łagodności” Boga, Jego „powściągliwość i wielkoduszność, nie wiedząc, że łagodność Boga do zmiany myślenia prowadzi”. (Rz 2,4) Nasza nieumiejętność zmiany myślenia serca (nie umysłu!) doprowadzi nas do opłakanych skutków w dzień sądu. „Według zaś twardości twej i niezdolnego do zmiany myślenia serca gromadzisz sobie samemu gniew na dzień gniewu”. (Rz 2,5) A zatem według Pawła nawrócić się musi serce, chociaż nam myślenie kojarzy się z umysłem. Umysł jednak ma wielki wpływ na serce. Jeśli myślimy o Bogu jako o łagodnym, cierpliwym i wielkodusznym, nasze serca przestają być twarde i  nieczułe. Zaczynają być miękkie i czuć miłość i współczucie. Po pierwsze serca nasze czują miłość Boga do nas. Po drugie nasycone tą miłością czują miłość do innych.

Taki jest głęboki sens pokuty: zmienić myślenie o Bogu, aby doznać przemiany serca.

Bóg omylny?

Dlaczego Jezus stawiał swoim uczniom radykalne, właściwie nie do spełnienia, wymagania etyczne? Dlatego, że się pomylił. Był On prorokiem apokaliptycznym i wierzył w rychły koniec świata, etyka ta była zatem na krótki okres przejściowy, w którym nie mogą już obowiązywać normalne zasady życia społecznego. Jak wiemy, koniec świata nie nastąpił (ale Jezus podobnie jak inni tacy prorocy zabezpieczał się przed taką ewentualnością twierdzeniami, że tak naprawdę tylko Bóg wie, kiedy ten koniec świata stanie się faktem). A zatem Jezus się mylił. Przynajmniej zdaniem Dariusza Kota (Jezus zapomniany: prorok apokaliptycznego Królestwa, „Znak” 691 (2012) nr 12, s. 22-28).

Autor ten uważa, że hipoteza apokaliptyczna bez problemu tłumaczy stawianie niemożliwych do zrealizowania wymagań etycznych. Można by jednak delikatnie zapytać autora, czy sądzi również, że Jezus rzeczywiście zalecał wyłupywanie sobie oczu i obcinanie rąk, nawet w owym okresie przejściowym (Mt 5, 29n). Bo jeśli tak, to jego uczniowie (którym do doskonałości moralnej było daleko) powinni wszyscy wyglądać niczym typowy pirat.

„Dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba” – radość i pytania chrześcijan dzisiaj

Cieszymy się tajemnicą Bożego Narodzenia, sławimy dobroć i miłość Boga do ludzi, w tajemnicy Wcielenia widzimy wywyższenie człowieka, a zarazem nosimy w sobie wciąż wiele pytań i wątpliwości. Tylko entuzjaści w wierze wydają się od nich wolni. Tymczasem debaty i kontrowersje pierwszych wieków chrześcijaństwa stale odżywają w dziejach Kościoła. Także za naszych dni.

 Nowina o Bożym Narodzeniu kryje w sobie głębokie treści teologiczne i egzystencjalne. Jezus przychodzi na świat w ubóstwie i uniżeniu. Rodzi się wśród ludzi ubogich i poniżanych. Już ten fakt zapowiada, że stanie po stronie bezimiennych, cierpiących i pozbawionych władzy. „Magnificat”, owa niezwykła pieśń Miriam z Nazaretu, mówi o poniżeniu wielkich i możnych oraz o wywyższeniu maluczkich i nasyceniu głodnych. Wielka radość z Bożego Narodzenia łączy się z obietnicą prawdziwego pokoju opartego na nowych relacjach między ludźmi. Źródłem tego pokoju jest miłość, przyjaźń i łaskawość Boga względem ludzi. Trwały pokój, który przynosi na świat Jezus Chrystus jest możliwy tylko tam, gdzie ludzie sławią Boga „na wysokości” i zachowują zgodę między sobą.

Tajemnica budząca zdumienie i niedowierzanie

Sama myśl o odwiecznym Synu Bożym, który staje się prawdziwie człowiekiem wydaje się wielu ludziom zgoła nieprawdopodobna i niezrozumiała, wręcz mitologiczna. Skłonni są raczej myśleć, że Jezus był niezwykłą postacią historyczną, nauczycielem religijnym, geniuszem i bohaterem, dającym wzniosły przykład życia oddanego Bogu i innym. To w Nim Bóg był w szczególny sposób obecny i dokonał niezwykłych czynów.

W dodatku wiara chrześcijan we wcielenie Syna Bożego i powszechny charakter dokonanego przezeń zbawienia jest trudna do przyjęcie dla wyznawców innych religii, zwłaszcza judaizmu i islamu. Często wskazuje się na fakt, że wierze we wcielenie Chrystusa i w zbawienie przeczy ciągła obecność zła, cierpienia i śmierci w świecie. Nic nie zdaje się wskazywać na to, że ludzkość została wyzwolona z niewoli zła i przemieniona. Czy Bóg stał się rzeczywiście bliższy ludziom? Pytanie to pojawia się zwłaszcza na ustach ludzi cierpiących i nękanych niesprawiedliwością.

Wiara we wcielenie Syna Bożego i Jego wejście w ludzkie dzieje wydaje się ponadto trudna do pogodzenia z ewolucyjną wizją świata. Proces ewolucji ma charakter ciągły i uniwersalny, gdyż obejmuje całą rzeczywistość świata, powstanie życia i człowieka. Natomiast Wcielenie oznacza bezpośrednią interwencję Boga w przebieg rozwoju świata. Z konieczności pojawiają się zatem pełne zdumienia pytania w obliczu absolutnej nowości tego niepowtarzalnego wydarzenia, którym jest wcielenie Boga. Czy rzeczywiście przerywa ono przyczynowy ciąg wydarzeń przebiegających zgodnie z prawami natury? Jak rozumieć tego rodzaju cudowną interwencję Boga? Czym wobec tego jest wiara w poczęcie i narodziny Jezusa z Dziewicy Maryi? Jak ją usprawiedliwić sceptycznemu człowiekowi naszego czasu?

Wiara chrześcijańska głosi, że Syn Boży „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Wierzymy, że jest On równocześnie w pełni człowiekiem, że dokonane przez Niego dzieło odkupienia prowadzi ludzkość do ostatecznego przeobrażenia w Królestwie Boga. Wyznajemy, że to On jest zwycięzcą śmierci i wszelkich złych mocy, że życie wszystkich ludzi nabiera dzięki temu nowego sensu. Czy ta wiara ma dzisiaj szanse na zrozumienie i akceptację?

Misterium sięgające w wieczność Boga

Trzeba zdać sobie sprawę z poważnych trudności, jakie wiara we wcielonego Syna Bożego nastręcza współczesnym ludziom. Jeżeli nawet wierzą w istnienie Boga, to jawi się On im jako rzeczywistość absolutnie transcendentna i jedyna. Takim jest Bóg w monoteistycznej tradycji judaizmu. Tymczasem Jezus zwracał się do jedynego Boga z wielką zażyłością, nazywał Go Ojcem, a siebie samego Jego Synem. Uważając się za Syna, objawiał Boga jako swego Ojca. Słowo „Syn” odnosi się nie tylko do ludzkiej natury Jezusa w Jego wyjątkowej relacji do Ojca. W najwcześniejszych pismach Nowego Testamentu wiąże się ono z odwiecznym Synem Bożym, posłanym na świat przez Ojca (zob. Rz 1,3-4; 8,3; Ga 4,4; Flp 2,6). Odwieczne synostwo Jezusa Chrystusa uprzedza historyczne wydarzenie wcielenia i Jego ziemskich narodzin. Tajemnica tego synostwa sięga w wieczność samego Boga, Ojca wszechświata. Syn Boży był zawsze z Bogiem-Ojcem: „Na początku było Słowo (…) i Bogiem było Słowo” (J 1,1)..

Takim zdumiewającym językiem posługuje się również Credo nicejsko-konstantynopolitańskie. Mówi ono, iż ludzka rzeczywistość Jezusa w relacji do Boga-Ojca jest objawieniem wiecznego życia Stwórcy wszechrzeczy. Wyznając odwieczne synostwo Boże Jezusa, wyznajemy tym samym wiarę w Jego zbawcze posłannictwo względem wszystkich ludzi. Posłannictwo to znajdowało swój wyraz we wszystkich wydarzeniach Jego ziemskiego życia: w zwiastowaniu bliskości Królestwa Bożego, odpuszczaniu grzechów, uzdrawianiu, miłości do ludzi aż po śmierć na krzyżu. W Jego słowach i czynach ludzie mogli rozpoznać obecność i miłość samego Boga. Poprzez swojego Syna działał On pośród ludzi i nadal działa w świecie, który „tak umiłował” (J 3,16). Chrześcijanin pokłada ufność nie w samej ziemskiej postaci Jezusa, ale w Chrystusie jako odwiecznym i wcielonym Synu Bożym. To On jest objawieniem Boga na ziemi. Jak jednak pojmować to objawienie? Wielu wierzących nadal pyta: co znaczą słowa Pisma, że Bóg ma Syna?

Konflikt dwóch interpretacji

Tradycja chrześcijańska daje świadectwo prawdzie o jedności Jezusa Chrystusa jako Syna z odwiecznym Bogiem Ojcem. Natomiast współczesnej egzegezie biblijnej najwięcej trudności sprawia pojęcie preegzystencji Syna w Jego boskości równej Bogu Ojcu. Dlatego mówi się obecnie o dwóch rodzajach chrystologii.

Stosując metodę historyczno-krytyczną egzegeci oraz niektórzy teologowie rozwijają pierwotną, „oddolną” chrystologię wywyższenia. Śledzi ona rozwój świadomości wczesnych chrześcijan szukających zrozumienia tajemnicy Jezusa Chrystusa. Punktem wyjścia jest wtedy ziemskie posłannictwo Jezusa z Nazaretu widziane w kontekście Biblii Hebrajskiej i judaizmu tamtego czasu. W perspektywie oddolnej bóstwo i preegzystencja Jezusa mają jedynie ukazać niezwykłe znaczenie Jego Osoby. Należy je interpretować w kontekście judaistycznej tradycji prorockiej.

Niektórzy egzegeci wykazują, że teksty biblijne nie zakładają preegzystencji Chrystusa jako istoty niebiańskiej, w postaci przed-światowej i ponadczasowej Mądrości. Zaczerpnięta z tradycji prorockiej metafora „posłania” mówi jedynie, że osoba i dzieło Jezusa  są całkowicie zależne od inicjatywy Boga i nie da się ich wyjaśnić w świetle samej historii. Chrystus pochodzi od Boga i Bóg jest obecny w Nim jako uosobiona Mądrość. Przez swoje zmartwychwstanie został „ustanowiony Synem Boga w mocy” (Rz 1,4) w sensie oryginalnej myśli żydowskiej Starego Testamentu. W takim ujęciu synostwo Boże Jezusa mówi nie o Jego przedwiecznym pochodzeniu, lecz o wybraniu i „ustanowieniu w mocy” przez Boga. Tak pojęte synostwo Boże nie narusza w niczym żydowskiego monoteizmu. W przeciwnym razie pierwotna wspólnota judeochrześcijan nie wybrałaby takiej formuły wyrażania wiary.

Powyższa interpretacja „oddolna” wprowadza nieuchronny kontrast i napięcie w stosunku do nicejskiej, „odgórnej” chrystologii Wcielenia, która ma przede wszystkim charakter doksologii i wyznania wiary. Taką chrystologię pre-egzystującego Boskiego Logosu rozwijali Ojcowie Kościoła, śledząc dzieje Jezusa przede wszystkim w perspektywie IV. Ewangelii. Sformułowania Credo nicejskiego – m.in. takie jak „Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego” – odzwierciedlają język Prologu tej Ewangelii. Ukazują więź pomiędzy historycznym Jezusem a Ojcem i Stwórcą świata, którego odwieczne Słowo objawiło się w ziemskim życiu Nauczyciela z Nazaretu.

Zwolennicy interpretacji „oddolnej” wykazują jednak, że również w późnej redakcji Ewangelii Jana nie ma śladów metafizycznej chrystologii wyrwanej z żydowskiego świata judeochrześcijaństwa. Obecna jest w niej chrystologia, w której odróżnia się Boga i Jego Posłańca (zob. J 17,3; 20,17). W tej perspektywie wypowiedź o preegzystencji służy podkreśleniu funkcji objawiania Boga przez posłanego Syna. Ewangeliście nie chodziło o wykazanie, że Chrystus istniał przed wcieleniem jako Osoba pre-egzystująca, mająca tę samą naturę co Ojciec. Celem było wyznanie, że Jezus z Nazaretu jest, jako człowiek, uosobionym Słowem (Logosem) Boga; że Jego słowa i czyny są słowami i czynami samego Boga. W Nim, jako człowieku, Boskie Słowo i Boska miłość przyjęły ludzką postać. Całym swoim istnieniem głosił On i objawiał słowo jednego Boga, jest więc w tym sensie Słowem i obrazem Boga, Synem Bożym. Chodzi więc w sumie o jedność Jezusa z Bogiem – jedność poznania, woli, działania i objawiania Boga: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył Ojca” (J 14,9). A zatem, w pierwotnym sensie żydowskim, Jezus jest w swojej ludzkiej postaci Słowem, które stało się ciałem, uosobionym Logosem Boga i Bożą Mądrością.

Stajemy zatem w obliczu dwóch różnych sposobów patrzenia na tajemnicę Jezusa Chrystusa. Podejście patrystyczne i soborowe, inspirowane kategoriami filozoficznej myśli greckiej, niełatwo pogodzić z interpretacją współczesnej egzegezy historycznej, analizującej rozwój chrystologii na podłożu tradycji żydowskiej. W pewnym sensie obydwie interpretacje stale rodzić będą napięcia, wzajemnie się korygować i dopełniać. Nierzadko prowadzi to do konfliktu z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Przykładem są niedawne interwencje Kongregacji Doktryny Wiary dotyczące poglądów dwóch teologów, jezuitów Rogera Haighta (2004) oraz Jona Sobrino (2006)[1].

W świetle krytycznej egzegezy Nowego Testamentu, Jezus nie nazywał siebie Bogiem. Protestował wręcz wówczas, gdy nazywano Go dobrym: „Dlaczego nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Mk 10,18). Faktem jest, że uczniowie Jezusa zaczęli głosić, że jest On Synem Bożym dopiero po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Umierając z ufnością powierzał siebie Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” (Łk 23,46). Ewangelista Jan odnotował słowa świadczące o poczuciu spełnionej misji: „Dokonało się!” (J 19,30). Pierwotna wspólnota uczniów żyła pod wrażeniem silnych doświadczeń paschalnych wierząc, że Ukrzyżowany rzeczywiście żyje, że nie został unicestwiony, lecz przeszedł do prawdziwego, wiecznego życia, wywyższony przez Boga. Wówczas to zaczęto określać Jezusa mianem „Syna” lub „Syna Bożego”.

Taki sposób mówienia był zrozumiały również dla ówczesnych Żydów, gotowych do przyjęcia wiary w Niego jako Mesjasza. Pamiętano, że Jezus uczył, żeby uważać Boga za Ojca wszystkich ludzi i sam nazywał Go Ojcem. Było rzeczą zrozumiałą, że Tego, który Boga nazywał Ojcem, uczniowie zaczęli nazywać po zmartwychwstaniu Mesjaszem i „Synem Bożym” w pełnym sensie tego słowa. Ku czci Zmartwychwstałego zaczęto śpiewać Psalmy pojmowane w sensie mesjańskim, zwłaszcza te, które mówiły o królu izraelskim wstępującym na tron. Analogia rzucała się w oczy: przez swoje wywyższenie przez Boga, Ukrzyżowany stał się „ustanowionym Synem Boga w mocy według Ducha uświęcenia przez powstanie z martwych” (Rz 1,4). Jest to jedno z najstarszych wyznań wiary, zamieszczone na samym początku Listu do Rzymian. Przy pomocy tego rodzaju przesłania wzywano ludzi do nawrócenia i wiary w Chrystusa.

W Starym Przymierzu „synem” nazywano króla, gdyż był on reprezentantem rządów Boga na ziemi (zob. 2 Sm 7,14 oraz intronizacyjny Psalm 2,7: „Ty jesteś Moim synem, dziś ciebie zrodziłem”[2]). Słowo „syn” odnoszono także do całego ludu izraelskiego z racji jego specjalnej relacji do Boga, który zawarł z nim przymierze. Chrześcijanie wierzą, że fakt ten zapowiadał coś jeszcze bardziej niebywałego – Boskie synostwo Jezusa. Jest On jedynym, odwiecznym i wcielonym Synem Bożym w sposób pełny i niepowtarzalny. Tylko w relacji do Niego Bóg objawił się ostatecznie jako Ojciec.

„Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”

Powróćmy do chrystologii odgórnej. Credo nicejsko-konstantynopolitańskie akcentuje niezwykle mocno odwieczne pochodzenie Syna od Ojca: „Syn Boży Jednorodzony, (…) z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”. To odwieczne pochodzenie jest źródłem Jego zbawczej mocy. Dzięki niemu może On udzielać ludziom uczestnictwa w wiecznym życiu Boga. Biblijny obraz odwiecznego zrodzenia mówi o przyrodzonej, współistotnej relacji między Ojcem i Synem „Jednorodzonym” (J 1,14.18; 3,16.18), czyli jedynym. Określenia te nie odnoszą się do wydarzenia czasowego, lecz do wieczności.

Podkreślają to w sugestywny i obrazowy sposób dalsze słowa Credo: „Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Sformułowania te należy rozumieć w kontekście sporów chrystologicznych na początku IV wieku, które doprowadziły do Soboru Nicejskiego (325). Szczególną rolę odegrały w nich potępione przez ten sobór poglądy Ariusza. Głosił on, że tylko Bóg Ojciec jest prawdziwym i wiecznym Bogiem, natomiast Syn tylko stworzeniem uznanym za „syna” przez Ojca.

Credo potwierdza bóstwo Jezusa Chrystusa w oparciu o liczne świadectwa Nowego Testamentu zawarte zwłaszcza w pismach apostołów, Jana (zob. m.in. J 1,1-2.14-15; l7,5; 20,28; Ap 1,8; 21,6; 22,13) i Pawła (zob. m.in. teksty hymniczne Kol 1,15-17.19; 2,9; Flp 2,6-8). Syn Boży jest wieczny, pochodzi od Boga-Ojca podobnie jak światło wychodzi bez przerwy ze swojego źródła i ma tę samą naturę co źródło. Porównanie ze światłem wyraża prawdę, że Syn ma tę samą naturę co Ojciec. Od wieczności należy do Ojca, który nigdy nie był bez Syna. W Synu wyraża się Jego odwieczne ojcostwo. Ten Syn jest „prawdziwym Bogiem z Boga prawdziwego”, a więc nie stworzeniem. Sens tego wyznania zostaje jeszcze dodatkowo wzmocniony słowami: „zrodzony a nie stworzony”. Relacja Syna do Ojca różni się od relacji wszystkich stworzeń, które zostały uczynione przez Boga. Wszystko, co stworzone jest przygodne, nie istnieje istnieniem koniecznym i nie zawsze istniało. Ojciec i Syn są odwieczni. Co czyni Ojciec, czyni również Syn. Ojciec jest Stwórcą świata jako Ojciec Syna – jako Ojciec, który stwarza z Nim i przez Niego.

Bóg jest bytem komunijnym, zawsze istniejącym w relacji. Ojciec nigdy nie był sam, lecz istniał zawsze jako Osoba w relacji do Syna i Ducha. Wszystkie Osoby mają tę samą naturę, a jednocześnie są jednym i jedynym Bogiem. W odniesieniu do Syna wyraża to zwięzła formuła „współistotny Ojcu” (homooúsios tō Patrí), wokół której w IV w. toczyły się zażarte spory. Chodziło przede wszystkim o podkreślenie, że dzieło zbawienia w Chrystusie zostało dokonane przez samego Boga, a nie przez istotę stworzoną. Stąd w świetle chrystologii odgórnej wyznanie wiary w Boskie synostwo Jezusa nie narusza monoteistycznego charakteru biblijnej wiary w jednego Boga. Wyklucza tylko wszelką myśl, że Syn ma inną naturę niż Ojciec. Mówi o niepojętej wspólnocie życia Osób Boskich, która wyraża się odwiecznie we wzajemnej miłości, wolności i twórczości.

„Przez Niego wszystko się stało”

W Credo nicejsko-konstantynopolitańskim nie określono sposobu zjednoczenia człowieczeństwa i bóstwa Chrystusa. Uczynił to dopiero Sobór Chalcedoński (451) w pojęciu unii hipostatycznej (osobowej) dwóch natur: natura Boska i ludzka w Chrystusie nie są zmieszane ani od siebie oddzielone. Chrystus jest wcielonym Synem Bożym. Niezwykłość polega na tym, że Boska Osoba Syna, odwiecznego Logosu, działa za pośrednictwem człowieczeństwa Chrystusa i podtrzymuje je w istnieniu.

Co więcej, Credo podkreśla współudział Syna Bożego w samym akcie stworzenia wszechświata: „przez Niego wszystko się stało”. W słowach tych odnajdujemy echo zastanawiających w swym uniwersalizmie wypowiedzi Nowego Testamentu: „W Nim bowiem zostało stworzone wszystko w niebiosach i na ziemi: rzeczy widzialne i niewidzialne (…) – wszystko przez Niego i dla Niego (eis autòn) zostało stworzone” (Kol 1,16; por. Hbr 1,2). Zauważmy: nie tylko „przez Niego”, ale również „ku Niemu”, czyli „dla Niego”! On jest zarówno przyczyną sprawczą stworzenia jak i przyczyną celową, ponieważ wraz z Ojcem jest jednym Bogiem, Boskim Logosem, stwórczym Słowem Ojca: „przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało” (J 1,3).

Zdumiewające są konsekwencje takiej wizji stworzenia. Zamiarem Boga było od samego początku, „aby Chrystus stał się na nowo Głową wszystkiego: tego, co jest w niebiosach, i tego, co jest w Nim na ziemi” (Ef 1,10). Biblijne świadectwa mówią o tym, że Ojciec wszechrzeczy zamierzył w swojej miłości, aby we wcieleniu odwiecznego Syna doczesne dzieje świata osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Syn jest Boskim Logosem, Boskim Sensem i racją powołania świata do istnienia, odwiecznym wzorcem i celem dla każdego stworzenia. Bez Niego nie może ono osiągnąć swego ostatecznego spełnienia.

Oto uniwersalne znaczenie wcielenia Syna Bożego, rzucające światło na końcowe losy całego wszechświata – dzieło początków dopełni się w tajemnicy końcowego spełnienia. Credo wskazuje na przełomowe znaczenie wcielenia Syna Bożego dla całego dzieła zbawienia: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Słowa te streszczają w sobie całe ziemskie posłannictwo Jezusa, Jego zbawcze dzieło widziane już z perspektywy wydarzeń paschalnych.

W ślad za świadectwem Nowego Testamentu wyznajemy naszą wiarę, że wcielenie Syna Bożego dokonało się dzięki życiodajnej i stwórczej mocy Ducha Świętego (zob. Łk 1,3). To za Jego sprawą Syn Boży „przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Dlatego chrześcijanie wyznają, że Maryja jest Matką Boga-Człowieka (Theotókos), co potwierdził swoim orzeczeniem Sobór Efeski (431).

Wyznając wiarę w moc Bożego Ducha we wcieleniu Tego, przez którego „wszystko się stało”, dostrzegamy znaczenie tego wydarzenia dla ostatecznej przemiany całego świata. Jest to ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa z martwych (zob. Rz 8,11) i który prowadzi dzieje świata do chwały nowego stworzenia. Wcielenie jest niepowtarzalnym wydarzeniem, które swoją pełnię osiąga dopiero w zmartwychwstaniu i uwielbieniu człowieczeństwa Jezusa. Wyznanie wiary nie wspomina o poszczególnych etapach Jego ziemskiego życia, w których ujawniła się już miłość Boga do ludzi i całego stworzenia. Wzmianką o wcieleniu obejmuje całość Jego zbawczej misji aż po wydanie się na śmierć i zwycięstwo nowego życia w zmartwychwstaniu.

Motyw Wcielenia: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi?

W swoim tekście Pan Robert Rynkowski, a po nim w komentarzu także Pan Zbychu powołują się na pogląd franciszkańskiego teologa Jana Dunsa Szkota (ok. 810–ok. 877), który głosił, że Wcielenie jest niezależne od upadku człowieka. Ze swojej strony chciałbym odnieść się do podobnego, ale wcześniejszego poglądu obecnego w tradycji chrześcijaństwa wschodniego.

Otóż w Kościele wschodnim zagadnienie motywu wcielenia nie pochłaniało uwagi umysłów tak bardzo, jak to miało miejsce na Zachodzie podczas toczących się przez wieki kontrowersji. Wyjątkiem są poglądy św. Maksyma Wyznawcy (zm. 662) oraz św. Izaaka Syryjczyka (VII w.). Obydwaj są prekursorami optymistycznego poglądu na Wcielenie, propagowanego później także na Zachodzie przez Dunsa Szkota, życzliwie wsłuchującego się w głos tradycji Wschodu. Według ich przekonania, wcielenie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie (gr. anakephaláiosis) było pierwotnym celem stworzenia. Wcielenie zostało przewidziane i postanowione niezależnie od tragicznego nadużycia przez człowieka jego własnej wolności. Całe stworzenie jest dynamicznym procesem skierowanym do ostatecznego celu, którym jest Chrystus, Słowo Wcielone. Jako Stwórca, Logos jest początkiem stworzenia; jako Słowo Wcielone jest również jego celem i końcem, kiedy wszystko istnieć będzie nie tylko przez Niego, ale również dla Niego i w Nim.

Zwłaszcza syryjski mistyk stanowczo podkreślał, że wcielenie Syna Bożego nie było w żaden sposób uwarunkowane grzechem ludzi. Należy ono do tych zdumiewających i tajemniczych dzieł Boga, w porównaniu z którymi nawet „grzech jest niczym”. Tajemnica przyjścia Chrystusa jest większa i wspanialsza niż upadek i grzech człowieka. Bóg stał się człowiekiem dlatego, aby „dać poznać światu swoją miłość”. Tak samo znaczenie śmierci Chrystusa nie ogranicza się jedynie do tego, aby wyzwolić ludzi od grzechu i od piekła. Miała ona przede wszystkim cel pozytywny: „aby świat dostrzegł miłość, którą Bóg ma dla stworzenia”[3].

Izaak zapewniał, iż nie obawia się głosić takiego poglądu. Uzasadniał go w sposób prosty i sugestywny. Jeżeli uzależnimy wcielenie i śmierć Chrystusa od grzechu, pomniejszymy tym samym ich prawdziwe i powszechne znaczenie tych wydarzeń. Moc grzechu wydaje się wówczas większa od mocy Boga. Gdyby zatem nie było grzechu, nie byłoby wcielenia i śmierci, skoro ich jedynym celem było uwolnienie ludzi z niewoli zła. Pozbawieni bylibyśmy światła promieniującego z tajemnicy Chrystusa. Syryjczyk wzdrygał się przed myślą, iż wszystkie te dobra mielibyśmy zawdzięczać grzechowi. Grzechy świata byłyby wówczas przyczyną wielkich i cudownych dzieł Bożych. Dlaczego zatem tak potępia się grzech, skoro to on właśnie miałby zapewnić nam wszystkie te dobra? Gdybyśmy pozostali w stanie sprawiedliwości, nie stalibyśmy się ich godni? Otóż tak nie jest, twierdził stanowczo Syryjczyk i przestrzegał przed pokusą zagłębiania się w przemożną tajemnicę Chrystusa w sposób bardzo niedojrzały.

W świetle tego poglądu Bóg-Człowiek ukazuje się jako ośrodek całego kosmosu i jego dziejów, a wcielenie jako cel i szczytowy moment stworzenia, a nie tylko jak akt zbawczy. Warto zresztą zwrócić uwagę na samo sformułowanie Credo: „dla nas  i  dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Właśnie to „i”! Na pierwszym miejscu mowa jest po prostu o „dla nas”, a dopiero na drugim miejscu o „naszym zbawieniu”. Między aktem stworzenia świata a wcieleniem (uwieńczonym przez zmartwychwstanie) istnieje nierozerwalny związek. Tak dynamicznie i rozwojowo pojęte Wcielenie jest „nowym stworzeniem”, wydarzeniem kosmicznym. Upadek człowieka i grzechy ludzi pogrążają również stworzenie w stan skażenia i śmierci. Przemiana ludzkości przez Chrystusa będzie także odnowieniem kosmosu w jego pierwotnym pięknie.

Powracam do pytania: udzielające się dobro i miłość Boga czy grzech ludzi jako motyw wcielenia? Osobiście opowiadam się za opcją optymistyczną, w świetle której wcielenie Syna Bożego nastąpiłoby niezależnie od tzw. grzechu pierworodnego, który w tradycji zachodniej, wskutek wpływowej nauki św. Augustyna, zdominował całe myślenie teologiczne. Wybór jednej z dwóch opcji należy do każdego, w zależności od tego, który pogląd wydaje się bardziej przekonywający. Paschalne orędzie Exultet posuwa się w swojej radości i entuzjazmie nawet tak daleko, że głosi wręcz pochwałę „szczęśliwej winy Adama” (O, felix culpa!), która zasłużyła na tak wielkiego Odkupiciela. W takim porządku świata jaki znamy, świata grzesznych ludzi, wcielenie dokonało się faktycznie „dla naszego zbawienia”.

Pani Anna Connolly pisze w komentarzu: „Nie mogę pojąć, jaki jest cel zastanawiania się, co by było gdyby nie było upadku. Skąd my niby mamy to wiedzieć? Jak miałby wyglądać świat jeśli nie byłoby grzechu? Przecież znamy tylko ten świat “przeklęty przez Boga”, w którym teraz żyjemy”. Trudno mi pogodzić się z myślą, że Bóg kiedykolwiek rzeczywiście „przeklął” stworzony przez siebie świat, jakkolwiek jest to świat grzesznych ludzi. Powiedziano w IV. Ewangelii coś niezwykłego: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał swego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Myślę, że celem debat nad motywem wcielenia jest odkrycie jeszcze pełniejszej wizji Boga. Nie tylko Boga jako Zbawcy i Ratownika w naszej ludzkiej nędzy, ale przede wszystkim jako Boga, który jest Miłością; jako udzielającego się dobra wszystkim stworzeniom (bonum diffusivum sui !), niezależnie od ich grzeszności. Kto nie czuje takiej potrzeby szukania jeszcze bardziej zdumiewającego oblicza Boga, niech pozostanie przy wizji Boga Zbawcy.

Wcielenie jako początek zbawczej kenozy Syna Bożego

Misterium Wcielenia ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia całego zbawczego dzieła Chrystusa. Powszechnie przyjmuje się dzisiaj pogląd, że wcielenie jest już pierwszym etapem w realizacji odkupienia. Do przeszłości należy debata toczona pod koniec XIX w. oraz w pierwszych dziesiątkach lat XX w. przez teologów ewangelickich i katolickich nad patrystyczną koncepcją odkupienia, kiedy to uważano, że trzeba dokonać wyboru między wydarzeniem wcielenia a śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Ojcom greckim przypisywano wyłącznie tzw. fizyczną teorię odkupienia przez przebóstwiające spotkanie natury boskiej z ludzką. Z Ojcami łacińskimi łączono natomiast tzw. interpretację realistyczną, uwzględniającą przede wszystkim życie i śmierć Jezusa. Późniejsze badania wykazały bezpodstawność tej tezy. Owszem, prawdą jest, że Ojcowie greccy widzieli we wcieleniu skuteczny początek odkupienia i przebóstwienia ludzkości, czyli uczestnictwa w życiu Boga. Równocześnie jednak trzeba dostrzec w ich pismach dynamiczne rozumienie wcielenia, które znajduje swoje dopełnienie dopiero w misterium paschalnym.

Teologowie współcześni uznają, że wcielenie stanowi integralną część samego dzieła odkupienia. Nie wystarczy pojmować je tylko jako niezbędny warunek odkupienia lub co najwyżej jako konieczne do niego przygotowanie przez ukształtowanie osoby samego Odkupiciela. Jest ono już rzeczywistym początkiem dzieła zbawienia przez Jezusa Chrystusa, który „umniejszył samego siebie (eautòn ekénōsen), gdyż przyjął postać sługi i stał się podobny do ludzi” (Flp 2,7). Samo przyjęcie ciała poddanego śmierci w sposób istotny implikuje początek odkupienia urzeczywistnionego przez krzyż i zmartwychwstanie. Całym swoim wewnętrznym dynamizmem wcielenie skierowane było ku misterium Paschy.

Wcielenie oznaczało dla Syna Bożego uniżenie i kenozę, czyli samoograniczenie i wyrzeczenie się zewnętrznych przejawów chwały boskiej. Głębię tego uniżenia akcentuje nie tylko kenotyczna chrystologia prawosławna, lecz również nurt teologii kenotycznej rozwijanej od XVI w., zwłaszcza zaś w XIX i XX w. przez przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich. Pochylają się oni z głęboką czcią przed zdumiewającym misterium kenotycznego uniżenia Chrystusa, które odsłania nowe oblicze Boga, niełatwe do wyrażenia w świetle tradycyjnych pojęć o Jego niezmienności. Można je dostrzec dzięki biblijnej idei Boga jako miłości (zob. 1 J 4,8.16), która potrafi uniżyć się i zrównać z ludźmi, nie zatracając bynajmniej Jego tożsamości.

Teologia kenotyczna nie waha się dlatego mówić o rzeczywistym umniejszeniu i samowyrzeczeniu się przez Syna Bożego należnej Mu od początku chwały i mocy. Przekonuje ona, że Bóg jest na pierwszym miejscu nie tyle absolutną wszechmocą, ile absolutną i bezwarunkową miłością, której suwerenność i wolność ujawniają się w wyrzeczeniu, rezygnacji i udzielaniu się innym. W uniżeniu i bezsilności ukrzyżowanego Syna Bożego przejawia się w paradoksalny sposób wszechmoc samego Boga. Nie przypadkiem Ewangelia św. Jana łączy uwielbienie Jezusa ze śmiercią i podwyższeniem na krzyżu (zob. J 12,23.32). Tam Jego miłość ujawniła się w pełni i osiągnęła swój boski kres – miłość „do końca” (J 13,1). Zdolność do rezygnacji z „postaci Bożej” (Flp 2,6) jest jednocześnie niepojętym wyrazem boskiej wolności w rozporządzaniu sobą. Boska wszechmoc i chwała są takie, że zawierają w sobie możliwość wyrzeczenia się i uniżenia posuniętych do ostateczności. Pomimo napotykanych trudności i oporów nurt teologii kenotycznej wciąż znajduje żywy oddźwięk w myśleniu i duchowości chrześcijan.

Celem Wcielenia jest ostateczne przeobrażenie świata

W ewangelijnych opisach zwiastowania i Bożego Narodzenia pojawiają się wielkie tytuły Jezusa: „Syn Najwyższego”, „Syn Boga”, „Bóg z nami”, Mesjasz, Król i Pan. Jest to już wczesne wyznanie wiary ze strony wspólnoty chrześcijan. Prawdziwa władza zostaje przyznana nie cesarzowi rzymskiemu Augustowi, ale Nowo Narodzonemu, który dopiero co wszedł w ludzkie dzieje. To wczesne wyznanie wiary mówi o tym, że wyzwolenia i ocalenia wszystkich ludów ziemi należy oczekiwać nie od władców tego świata, ale od Jezusa, Pana i Króla nie podobnego do władców ziemskich. To w Jego życiu spełniły się prorockie obietnice ogłaszane ludziom Dawnego Przymierza. Chrześcijanie wyznają swoją wiarę, że to On właśnie jest ośrodkiem ludzkich dziejów.

Jezus Chrystus nazwany został w Credo „Światłością ze Światłości”. Chrześcijanin odkrywa w Nim niepowtarzalne i niezawodne źródło oświecenia, różne od wszelkich ziemskich iluminacji. W Nim jako „Światłości świata” (J 8,12) odnajduje stały punkt odniesienia i orientacji w swoim życiu. Dostrzega dzięki temu egzystencjalne znaczenie wyznania wiary w boskość Jezusa Chrystusa i Jego ścisły związek ze światem. Fakt, że jest On prawdziwie i w pełni człowiekiem nadaje głęboki sens ludzkim dziejom. Nie są to dzieje pozbawione jakiejkolwiek orientacji. Ich celem jest ostateczne przeobrażenie świata.

W swojej miłości do ludzi, słowach i czynach Jezus stał się nieprzemijającym wzorcem człowieczeństwa całkowicie oddanego innym. Od Niego uczymy się prawdy o wzajemnej współzależności – inni nas potrzebują, a my sami również potrzebujemy życzliwości i pomocy innych. Wolność została nam dana jako dar służący wzrastaniu w tym, co dobre, szlachetne i piękne. Kto przyjmuje z wdzięcznością dar swojego człowieczeństwo, przyjmuje tym samym Chrystusa. Patrząc na Jego zaufanie do Boga i miłość do ludzi nie mamy powodu, aby wątpić w sens własnego życia.

„Przyjął ciało z Maryi Dziewicy” – dyskrecja i uduchowienie

Nicejskie wyznanie wiary mówi o dziewictwie Maryi. Chrześcijanie wyznają, że ten sam, „który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami”, jest także Jej Synem przychodzącym na ten świat. Wiara w dziewictwo Maryi napotyka jednak obecnie wśród chrześcijan poważne trudności. W Biblii istnieje wiele pokładów znaczeniowych, które wymagają różnych sposobów interpretacji. W tekstach o dzieciństwie Jezusa mowa jest o snach i aniołach. Anioł pojawia się w samej scenie zwiastowania.

Krytyczny czytelnik Biblii pyta dzisiaj, czy takie opowiadania, teologicznie motywowane, są wiarygodne z historycznego punktu widzenia i jaki jest sens tych opowieści. Mają one przede wszystkim charakter wyznania i służą przepowiadaniu Dobrej Nowiny o Jezusie jako Mesjaszu. Zaczerpnięte zostały prawdopodobnie ze wspólnot judeochrześcijańskich i umieszczone przez Mateusza i Łukasza na początku ich Ewangelii. Wiadomo również, iż mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-hellenistycznej. Czy zatem sens opowiadania o dziecięctwie Jezusa i Jego dziewiczych narodzinach można uczynić bardziej zrozumiałym dla ludzi współczesnych? Wielu pyta, czy Jego dziewicze narodziny były takie w rzeczywistości. Biolodzy zdecydowanie odrzucają w tym przypadku możliwość „partenogenezy” (gr. parthénos – dziewica). Czy chrześcijanin musi zatem powołać się na cud wbrew wszelkim prawom przyrody? Co mówią historyczno-krytyczne badania nad Biblią?

Niektórzy sądzą, że cudowne narodzenie Jezusa byłoby niezgodne z działaniem Boga w ludzkich dziejach i w świecie materii. Inni nie odrzucają a priori Jego cudownego działania, ale w Nowym Testamencie nie znajdują wystarczającego potwierdzenia tej prawdy. Uważają, że literacka forma opowieści o dzieciństwie Jezusa w Ewangelii Mateusza i Łukasza nie daje podstaw ku temu, aby wierzyć w biologiczne dziewictwo Jego Matki. Nie jest ono centralnym elementem Ewangelii i nauki chrześcijańskiej. Celem tych opowieści jest potwierdzenie Boskiego pochodzenia i synostwa Chrystusa, a nie wyjaśnienie sposobu dokonania się Jego wcielenia. Ewangeliści posłużyli się motywem dziewiczych narodzin Jezusa jako podaniem, które miało potwierdzić, czy wręcz uzasadnić Jego Boże synostwo.

Trzeba przyznać, że scena zwiastowania opisana przez Łukasza odznacza się dużą dyskrecją i uduchowieniem. Wszystko dokonuje się w słowach i pozbawione jest jakichkolwiek elementów erotycznych. Duch Święty ukazany jest jako „Moc Najwyższego” (Łk 1,35) działająca przy poczęciu Jezusa. W opisie biblijnym Boży Duch nie pojawia się nawet w postaci gołębicy. Żydowska kobieta Miriam daje świadectwo o rzeczywistym człowieczeństwie Jezusa oraz Jego pochodzeniu od Boga.

Poza wspomnianymi dwoma Ewangeliami, w Nowym Testamencie nie ma żadnej informacji o narodzinach Jezusa z dziewicy. W najwcześniejszych pismach, którymi są listy Apostoła Pawła, pojawia się jedynie lakoniczna wzmianka o Jego narodzinach z „niewiasty” (Gal 4,4), co miało podkreślić rzeczywiste człowieczeństwo Jezusa. Natomiast w najstarszej Ewangelii, św. Marka, nie ma ani słowa o historii Jego narodzin. Ewangelista przechodzi od razu do opisu wystąpienia Jana Chrzciciela i chrztu Jezusa w Jordanie. Późno napisana (około roku 100) Ewangelia według św. Jana również nie wspomina o Jego dziewiczych narodzinach. Oznacza to, że wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w dziewicze narodziny.

Badania biblijne wykazują, że opowiadanie o narodzinach z dziewicy nie są historyczną relacją o biologicznym dziewictwie Maryi, lecz teologicznym symbolem nowego początku, który dokonał się w dziejach świata mocą Boga za pośrednictwem Jezusa Chrystusa. Wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości. Chrześcijanin wyznaje, że trzeba je pojmować w świetle działania samego Boga. Bez tego odniesienia nie zrozumie się początku ziemskiej historii Jezusa i jej znaczenia dla losu całego świata. Połączenie w jednym zdaniu Credo roli Ducha Świętego i „Maryi Dziewicy” jest wyznaniem, że Jezus Chrystus jest zarówno Bogiem jak i człowiekiem.

Dopiero co ukazał się trzeci tom trylogii Josepha Ratzingera/papieża Benedykta XVI poświęcony dzieciństwu Jezusa. Odczytuje on Ewangelię w świetle dogmatycznej świadomości i nauki Kościoła. Nie ufa rzetelności egzegezy historyczno-krytycznej. Wbrew niej wykazuje, że opowieści zawarte w Ewangelii są wiernym zapisem przebiegu wydarzeń, a nie tekstami o charakterze symbolicznym. Potwierdza prawdę wyrażoną w Credo, że Jezus od początku cieszył się bezpośrednią relacją z Bogiem. W nawiązaniu do poglądu Karla Bartha wykazuje, że Bóg dwukrotnie wkroczył bezpośrednio w świat materii – przy narodzeniu Jezusa z Dziewicy i przy Jego zmartwychwstaniu. Chociaż właśnie te dwa momenty są skandalem dla nowoczesnej mentalności, stanowią one kamień probierczy wiary w nowe stworzenie. W ten sposób papież odrzuca historyczny sceptycyzm badaczy oparty, jego zdaniem, na metafizycznym naturalizmie, w świetle którego Bóg nie może ingerować w świat materii, tak iż dziewicze poczęcie i narodzenie jest zgoła niemożliwe.

Debata nad poglądem papieża jako teologa na temat dzieciństwa Jezusa dopiero się zaczyna. Już pierwsze reakcje zapowiadają wiele krytycznych uwag. Pojawiają się głosy, że jego teologia znacznie zyskałaby na wiarygodności, gdyby z większym zrozumieniem podszedł do osiągnięć egzegezy historyczno-krytycznej. Egzegeci od lat wykazują, że należy przede wszystkim uwzględnić właściwy rodzaj literacki ewangelijnych narracji o dzieciństwie Jezusa. Tymczasem rozważania papieża świadczą raczej o narzucaniu przez niego swojej własnej perspektywy interpretacyjnej, inspirowanej tradycyjną wiarą Kościoła, a nie wymogami samego tekstu Ewangelii.

Czy możliwe jest zatem pogodzenie tych dwóch rodzajów interpretacji? Odpowiedź pozostawiam dyskutantom i komentatorom, także tym chętnie zabierającym głos w blogu Kleofas. I śledźmy dalszy ciąg dyskusji w skali ogólno-chrześcijańskiej. Dlatego podtytuł mojego tekstu mówi zarówno o radości z Wcielenia jak i o pytaniach chrześcijan przez wieki – aż po dzień dzisiejszy. 


 

[1] Chodzi o tzw. Notificazioni wydane przez Kongregację w związku z publikacjami tych autorów: R. Haight SJ, Jesus: Symbol of God, New York: Orbis Books 1999; J. Sobrino, Jesucristo liberador. Lectura historico-teológica de Jesús de Nazaret, Madrid 1991 (przekład angielski: Jesus the Liberator: A Historical-Theological View, New York: Orbis Books 1993, 2003); tenże, La fe en Jesucristo. Ensayo desde las victimas, San Salvador 1999 (przekład angielski: Christ the Liberator: A View from the Victims,New York: Orbis Books 2001).

[2] „Zrodzenie” jest tu synonimem wywyższenia, intronizacji, nadania nowej godności. W mesjańskiej interpretacji chrześcijańskiej słowo „dziś” odnoszono do dnia wskrzeszenia Jezusa z martwych. – Jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego pierwotni chrześcijanie często śpiewali i powoływali się także na królewski Psalm 110 o charakterze mesjańskim: „Wyrocznia PANA dla Pana mojego: Siądź po mojej prawicy” (Ps 110,1). Wiersz ten zapowiada zajęcie zaszczytnego miejsca po prawicy Ojca przez zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa (por. Dz 2,34-35; 13,33; Rz 8,34; Hbr 1,5; 5,5;10,12-13;1 Pt 3,22). Sam Jezus odniósł ten wiersz do siebie, podkreślając swoją boską i mesjańską godność (zob. Mt 22,44). Przewyższa ona godność nie tylko królów ziemskich, ale również aniołów (zob. Hbr 1,13).

[3] Cytaty według przekładu włoskiego: Isacco di Ninive, Discorsi spirituali. Introduzione, traduzione e note a cura di Paolo Bettiolo, Magnano 1985, discorso IV, 78, s. 222-224.