Archiwum kategorii: Dyskusje „miesiąca”

Zielone pastwiska i ciemna dolina śmierci

Psalm 23 to bodaj najbardziej znany ze wszystkich psalmów. Któż bowiem nie słyszał słów „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego” z niemal „kanonicznego”  tłumaczenia Biblii Tysiąclecia:

Bóg pasterzem i gospodarzem

(1) Psalm. Dawidowy.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
(2) Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
(3) orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach
przez wzgląd na swoje imię.
(4) Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza.
(5) Stół dla mnie zastawiasz
wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem;
mój kielich jest przeobfity.
(6) Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy.

 Co jednak wiemy o psalmie i jego znaczeniu? Jak rozumiemy, albo jak należałoby rozumieć, zawartą w nim symbolikę, charakterystyczną dla semickiego świata pasterskiego? Z tą znajomością realiów palestyńskich prawdopodobnie nie jest najlepiej, bo raczej niewielu czytelników zdaje sobie sprawę z tego, że sporą przesadą jest mówienie o „zielonych pastwiskach”, gdyż takich w zasadzie w Palestynie nie ma. Jest to kraj raczej pustynny, w którym zieleni jest niewiele. Jeśli chodzi o jego treść psalmu, to na ogół wiemy, że to psalm ufności, który wyraża radość z niezmiennej opieki, troski i dobrobytu, jakiego doświadczamy od Boga. Wiemy również, że wyraża on ufność w opiekę Boga w najtrudniejszych doświadczeniach życiowych, gdyż „chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (w. 4). Czym jednak miałaby być owa ciemna dolina, dlaczego wiąże się ona ze złem? Zazwyczaj rozumie się to tak, że tą ciemną doliną są dla człowieka wszystkie trudne sytuacje życiowe, zwłaszcza te sprowadzające się do przemocy zewnętrznej, gdyż w w. 5 jest mowa o przeciwnikach.

Michał Wilk wskazuje, że psalm dzieli się na dwie części, wersy 1–3, wersy 4–5, oraz podsumowanie (w. 6). Początek pierwszej części wskazuje, że Bóg troszczy się o człowieka, opiekuje się nim, wskazuje najlepsze drogi i nigdy nie pozostawia go samego; przeciwnie – podąża za nim i chroni przed niebezpieczeństwami. Początek drugiej części wskazuje na to samo: Bóg gwarantuje bezpieczeństwo stworzeniu i podąża tam, gdzie idzie człowiek.

Czy jednak ciemną dolinę należy rozumieć jako wyłącznie trudności życiowe czy zagrożenie ze strony wrogów? Jak zwraca uwagę Albert Gorzkowski (Cóż stanie się, Panie, jeśli spytam?, s. 60n), występujący tu rzeczownik złożony należy tłumaczyć jako „ciemna dolina śmierci” lub „najciemniejsza dolina”. Z kolei M. Wilk proponuje tłumaczenie „dolina cieni śmierci”. Tak czy inaczej może tu chodzić, jak wskazuje Zdzisław Kijas (Niebo, czyściec, piekło, s. 19), o biblijny Szeol, który dla ludzi tamtych czasów był krajem ciemności i cienia śmierci, w którym nie było żadnej komunikacji z Bogiem. Tyle, że już nawet słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów były uważane za przejaw śmierci. Szeol wciskał się więc na każdy obszar życia (Niebo, czyściec, piekło, s. 484).

Psalm wskazywałby zatem, że Bóg nie pozostawia człowieka w Szeolu. W. 4 mówi o tym, że Bóg podąża za człowiekiem również do Szeolu. Wyrażałby on więc przekonanie, że Bóg towarzyszy jako pasterz człowiekowi (kij jako narzędzie obronne, laska jako narzędzie pozwalające na kierowanie stadem) we wszystkich sytuacjach życiowych, które można nazwać Szeolem, wtedy, gdy pogrąża on się w ciemnej dolinie śmierci. Bóg jest z człowiekiem, by ustrzec go przed ulęknięciem się zła. Jeśli z kolei wspomniany w w. 6 dom Pana miałby oznaczać świątynię czy ziemię Izraela, to i tak są to miejsca obecności Boga, w których psalmista ma zamiar zamieszkać.

Psalm 23 można więc odczytywać jako wyrażający ufność w wyprowadzenie przez Boga z Szeolu, krainy śmierci, krainy braku komunikacji z Bogiem do krainy życia, krainy obecności Boga. Wyprowadzenie to może dokonać się w tym życiu we wszelkich sytuacjach, gdy znajdujemy się w ciemnej dolinie śmierci, ale być może również poza granicą doczesności. Do tego dochodzi bogata symbolika związana z wędrówką. Jak wskazuje M. Wilk, psalmista wyraża tu pewne doświadczenie antropologiczne:

Niezależnie jednak od tego, ile ktoś ma lat i jak potoczyło się jego życie, Bóg zaprasza nas do tego, byśmy byli zawsze otwarci na przyszłość. Gotowi do tego, by – niezależnie od formy i sytuacji życia – zawsze wyruszyć w drogę. […] …dopiero kiedyś, gdy spotkamy się z Nim twarzą w twarz, wówczas nasza wędrówka ostatecznie się zakończy i wtedy wrócimy, by mieszkać w domu Pana po najdłuższe dni…

Jak inna jest jednak wymowa tego psalmu, gdy czyta się go w tłumaczeniu zawartym w Nowym Przekładzie Dynamicznym, będącym dziełem wydawnictwa Vocatio:

Modlitwa w obliczu śmierci

1 Psalm Dawida.

PAN jest mym pasterzem − niczego mi nie braknie.
2 On da mi spocząć na łąkach zielonych,
powiedzie mnie do źródeł swego odpocznienia,
3 gdzie dusza moja będzie odnowiona.
Ze względu na swą wierność On mnie poprowadzi
niezawodną drogą swej sprawiedliwości.

4 A kiedy już wkroczę w mrok doliny śmierci,
zła się nie ulęknę, bo Ty przy mnie staniesz!
Będziesz mi oparciem oraz przewodnikiem.
5 Ty ucztę dla mnie każesz przygotować,
na oczach mych wrogów olejkiem namaścisz
i kielich mi wręczysz, aby mnie nasycić.
6 Twa dobroć i łaska będą przy mnie blisko,
gdyż w Twoim domu, PANIE, zamieszkam na wieki.

W takim tłumaczeniu psalm nie mówi już o opiece Boga w życiu człowieka, o Jego przewodnictwie, o zielonych pastwiskach, których już na tej ziemi możemy doświadczać, o wyprowadzaniu przez Boga z ciemnej doliny śmierci, ale o czymś, co dopiero nas czeka. Jednym słowem, mówi on o spodziewanym losie po śmierci i towarzyszeniu Boga w chwili umierania, o Jego przewodnictwie w tym umieraniu. Skąd taka zmiana wymowy psalmu w stosunku do tłumaczenia z Biblii Tysiąclecia?

Ideą Nowego Przekładu Dynamicznego, a ma to być przekład całej Biblii, jest uczynienie Pisma Świętego jak najbardziej zrozumiałym dla współczesnego czytelnika. „Chodzi o daleko idące ukierunkowanie na wszechstronne zrozumienie tekstu świętego, wykorzystujące zastosowanie dynamicznych równoważników znaczeniowych. Kładąc nacisk na wierność myśli, tłumacze zastrzegają sobie dość dużą swobodę w zakresie używanego słownictwa” – pisze redaktor naukowy Prymasowskiej Serii Biblijnej ks. prof. Waldemar Chrostowski. Wskazuje, że ma to być „podręcznik biblijnej modlitwy, przeznaczony dla osób, które chcą wyrazić swoje duchowe pragnienia i uczucia w języku i stylu składającym się na ich codzienność”.  Wydawca z kolei tłumaczy, że: „Miejscami jest więc to przekład dosłowny, a miejscami interpretacyjny. W rzeczywistości translatorskiej każdy przekład jest interpretacją. Jednak dobrze przetłumaczony tekst jest tak zinterpretowany, że czytelnik znakomicie rozumie zamysł autora, który pisał w innym języku; rozumie jego myśli i przesłanie”.

No cóż, przyznam, że mam ogromne wątpliwości, czy rzeczywiście w przypadku Psalmu 23 udało się zachować tłumaczom NPD wierność myśli psalmisty. Nie jestem przekonany, że w zamierzeniu autora psalm ten miał być modlitwą w obliczu śmierci, chociaż niewykluczone, że również nią. Mam nieodparte wrażenie, że w wersji NPD został on ociosany z wieloznaczności, z możliwości wielorakiej ich interpretacji, z tego, co jest w nim najistotniejsze. To, co ma być największa wartością NPD, w tym przypadku zdaje się okazywać jego największą słabością. Przekład Psalmu 23 świadczy więc o tym, że wbrew przekonaniu twórców NPD nie da się uniknąć wysiłku żmudnego docierania do bogactwa znaczeń tekstu biblijnego, by potem móc uczynić go autentyczną modlitwą. Na szczęście ten, kto zechce ten wysiłek podjąć, ma do wyboru wiele różnych tłumaczeń i opracowań.

Psalm 23 – wyrzut sumienia

Ten psalm to mój nieustanny wyrzut sumienia.

Nie brak mi niczego, naprawdę. Mimo podeszłego wieku zdrowie mam znakomite. Życie rodzinne upłynęło mi, dzięki Bogu, dobrze: nie rozwiodłem się, żona moja żyje i wspieramy się nawzajem, z dziećmi nie mamy obecnie większych kłopotów, z wnukami tym bardziej. Mieszkanie mamy niemal luksusowe, emeryturę stosunkowo dużą i jeszcze dorabiam piórem. No właśnie, jeszcze mnie drukują, co jest dla mnie bodaj najważniejsze. Naprawdę „spoczywam wśród zielonych pastwisk, blisko wód spokojnych, mój kielich aż się przelewa, stół mam zastawiony bardzo smacznie”. Co prawda, „nie na oczach mych wrogów”, tylko jednak dlatego, że takowych wokół siebie nie widzę. Podobno bywam krytykowany w pewnej rozgłośni i stacji telewizyjnej, ale raczej ich nie słucham i nie oglądam. Pewien dziennik też mnie rzadko zaczepia, za rzadko – lubię przecież rozgłos, status świętej krowy wcale mnie nie cieszy. Co prawda, łysiny Bóg mi nie namaszcza olejkiem, ale to nie szkodzi, wolę łeb umyty wodą z mydłem w płynie.

A przecież wciąż zdarzają mi się dni ponure, ciągle czuję się co jakiś czas, jak bym szedł mroczną doliną, narzekam, na szczęście po cichu, na swój niedobry los. Boję się nieraz jakiegoś zła: nie tyle moralnego, tak dobrze nie jest, ile „fizycznego”, jakiejś fatalnej przygody. Histeryzuję, krótko mówiąc. Pamiętam, jak psalm ten czytał Papież chyba na krakowskich Błoniach, było to bardzo piękne, poruszające nie tylko w politycznym kontekście – ale co z tego. Jestem, jaki jestem i tyle.

Cytaty w Przekładzie Ekumenicznym 11 Kościołów polskich.

Obraz Boga w Psalmie 23

Psalm 23 przedstawia kilka obrazów Boga, na podstawie których można zbudować Jego obraz, opisać Jego charakter. Wydaje mi się, że Psalmista przeczuwał intuicyjnie, jaki jest Bóg, ale żeby jakoś to ludziom przekazać odwołał się do kilku obrazów z życia codziennego oraz liczył na skojarzenia, które ludziom przyjdą w związku z nimi do głowy.

Pierwszy obraz to Bóg jako pasterz opiekujący się stadem. Owce mają wszystkiego pod dostatkiem, nie muszą się o nic troszczyć, gdyż to Pan trudzi się tym, aby miały zieloną trawę i wodę, czyli pokarm. Pasterz pozwala owcom leżeć na pastwiskach, czyli nic nie robić, odpoczywać. On zamiast nich „pracuje” wynajdując im pożywienie i napój. Leżenie na pastwisku może się kojarzyć z brakiem wysiłku dla utrzymania się przy życiu, brakiem trosk życiowych. Obraz obfitości, beztroski i „luzu” pastwiska jest odwrotnością naszej codzienności, gdzie musimy wysilać się i męczyć, aby zaspokoić swoje życiowe potrzeby. Zapracowany, zestresowany człowiek odczuwa ulgę wyobrażając sobie, że nie musi już sam troszczyć się o siebie, ale Bóg się o niego zatroszczy. To Bóg będzie pracował jako nasz przewodnik i żywiciel, a my odpoczniemy. Pasterz symbolizuje przejęcie trosk i życiowych zmagań człowieka przez Boga. Życie owcy w stadzie Boga jest łatwe i przyjemne. Wszystkie jej potrzeby są zaspokojone. Jest syta, spokojna i zadowolona. Pan prowadzi ją po ścieżkach prostych, nie musi się martwić, że zabłądzi.

Pan karmi nasze dusze, orzeźwia je. To znaczy w jakiś sposób jesteśmy syci strawy duchowej. Mija już znana nam sytuacja, w której ciągle pragniemy Boga. Teraz już to pragnienie jest zaspokajane.

Pierwsze odwrócenie hierarchii „Bóg na górze, człowiek na dole”: Bóg pracuje i troszczy się, człowiek odpoczywa. Bóg jest pomocnikiem człowieka. Bóg wysila się, aby pomóc człowiekowi, aby ten mógł odpocząć od trosk i zmartwień, poczuć się bezpiecznie.

Te wszystkie dobre rzeczy robi Bóg dla człowieka „przez wzgląd na swoje imię” lub też „dla chwały swojego imienia”. Co to może oznaczać? Jeśli imię jest wyrazem Bożej osobowości, opisem Jego charakteru to można wnioskować, że Bóg to robi z powodu dobroci swojej natury w stosunku do człowieka, ze swojej „wrodzonej” życzliwości i szacunku dla człowieka. Bóg jest dobry dla człowieka i Jego działanie odzwierciedla tą dobroć. Bóg musi być dobry dla człowieka, bo tak nakazuje Mu Jego Imię, które ludziom objawił. A imię Boga to znaczy uwolnić człowieka, dać mu wolność. Imię Boga to znaczy ochronić człowieka od zła i opiekować się nim. Imię Boga to znaczy ukazać człowiekowi szacunek, jakim Bóg obdarza człowieka z niewyjaśnionych powodów.

Ważnymi elementami w Psalmie są droga i ruch. Bóg prowadzi mnie nad spokojne wody, prowadzi mnie po ścieżkach prostych, człowiek schodzi w ciemną dolinę śmierci, wiodą go kij pasterski i laska, szczęście i łaska podążają za nim. W poczuciu Psalmisty w życiu człowieka z Bogiem zawsze coś się dzieje, zawsze trzeba gdzieś iść. Jest to życie dynamiczne mimo oczywistych obrazów odpoczynku takich jak leżenie na trawie i uczestniczenie w uczcie. Jednak jest to życie w drodze, na której czasem można odpocząć.

Początek psalmu to odpoczynek na pastwisku, następnie człowiek idzie gdzieś po prostych ścieżkach. Schodzi w dolinę śmierci, ale tam dalej widzi może już nie samego Pasterza, ale Jego atrybuty: kij i laskę. Może w ciemnościach ciemnej doliny trudno dostrzec Pasterza, ale przynajmniej kij i laska pozostają widocznymi wskazówkami drogi. Dokąd wiodą wędrowca kij i laska? Na wystawną ucztę. Psalmista wcale nie wyjaśnia, dlaczego człowiek znalazł się na uczcie wydanej przez Boga i czy na nią jakoś zasłużył. Nie wydaje mu się istotne o tym wspomnieć. Zatem nie wiemy, czy uczta jest przygotowana dla tak zwanych sprawiedliwych, czy może dla każdego. Można przypuszczać, że dla każdego kto na nią trafi idąc za kijem i laską. Podążanie za pasterzem i umiejętność widzenia kija i laski w ciemnościach zdają się warunkiem koniecznym znalezienia się na uczcie. Sam Bóg jest tutaj hojnym i uprzejmym gospodarzem, który zastawia stół biesiadny, nalewa pełen kielich wina, namaszcza nam głowę olejkiem. Bóg urządza tą ucztę „na przekór moim wrogom” lub też „wobec mych przeciwników”. Kim są ci wrogowie i przeciwnicy? Czy oni też dotarli na ucztę i siedzimy „wobec nich”, czyli musimy się z nimi skonfrontować przy stole biesiadnym? Czy nasi wrogowie nie chcieli, abyśmy się znaleźli na uczcie? Czy się dziwią, że Bóg jest tak dobry, że nas również zaprosił? Może z tego Psalmu czerpał Jezus inspirację do swoich przypowieści o uczcie (wszyscy są zaproszeni) oraz o robotnikach z winnicy (o zdziwieniu dobrocią Boga).

Jesteśmy zatem gośćmi zaproszonymi przez Boga na ucztę oraz zaproszonymi do zamieszkania w Jego domu. Bóg nas zaprasza, chce nas hojnie ugościć, zależy Mu na naszej obecności i uczestnictwie w uczcie. Chce, byśmy ucieszyli się Jego towarzystwem i przygotowanymi potrawami (i winem!). Traktuje nas z szacunkiem i okazuje, że jesteśmy dla Niego ważni i znaczący (wylewa na naszą głowę olejek). Jesteśmy gośćmi oczekiwanymi i wartymi zachodu i wysiłku przygotowań.

Drugie odwrócenie hierarchii: Bóg przygotowuje ucztę, trudzi się dla nas! Stara się, abyśmy przyszli i cieszy się naszym towarzystwem. Człowiek jest gościem, który może rozkoszować się towarzystwem samego Boga przy stole. Bóg zabiega o człowieka, nie człowiek o Boga.

Z jakim stanem dostępnym naszemu doświadczeniu ziemskiemu kojarzy się Psalmiście Bóg?

  • Zaspokojenie pragnień
  • Ulga, ukojenie
  • Nasycenie
  • Odpoczynek
  • Beztroska
  • Dostatek
  • Zadowolenie
  • Bezpieczeństwo
  • Brak lęku
  • Świętowanie
  • Szacunek
  • Aprobata
  • Godność
  • Zaufanie
  • Szczęście
  • Radość

Charakter Boga w Psalmie 23 można opisać następująco:

  • Hojny
  • Troskliwy
  • Opiekuńczy
  • Życzliwy
  • Traktuje nas z szacunkiem
  • Gościnny
  • Przyjacielski
  • Dobry
  • Łaskawy
  • Opowiada się po naszej stronie, przeciwko naszym wrogom, przeciwko złu
  • Obrońca
  • Pocieszyciel
  • Pomocnik
  • Towarzysz podróży
  • Przewodnik
  • Chce naszego szczęścia i radości

Jest kilka psalmów, w którym Bóg jest zawsze pełen łagodności i życzliwości dla człowieka. To właśnie jeden z nich. Podobno był ulubionym psalmem Leszka Kołakowskiego. Poddając się sile obrazów tej poezji człowiek doznaje ukojenia i rozproszenia lęków i niepokojów. Rozważając te obrazy w swojej wyobraźni poznajemy łaskawą i kochającą twarz Boga, taką jaką widział Jezus, kiedy opowiadał swoje przypowieści o uczcie, dobrym pasterzu i synu marnotrawnym.

Psalm 23 – O Bogu, który jest Pasterzem i Gospodarzem

Wykład Michała Wilka (portal biblijny Orygenes) na temat Psalmu 23.

Non serviam!

Odwieczna walka

Szatan, władca piekła staje się coraz bardziej postacią z gatunku science fiction. Ludzi ciekawi to, co o nim mówią różnorakie książki powstające na jego temat. Nie mało jest również pozycji filmowych, które przedstawiają najczęściej rytuały egzorcyzmów. Niepokojącą jednak sprawą jest zbyt duże spłycenie tematu, a już karygodną, utożsamienie szatana z postacią komiczną. Ukazanie go jako postaci z rogami, która po prostu dobrze się bawi. Ale proszę Państwa, szatan istnieje, nie jest maskotką. Jest realnym zagrożeniem. Ośmielę się stwierdzić, że nie ma większego zagrożenia niż on: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle.[1] Zabiegi banalizowania zła bez najmniejszej wątpliwości działają na jego korzyść. Natomiast co wiemy o piekle? Teraz, kiedy ludzie słyszą ten wyraz od razu wpadają w śmiech. Kiedy powie się: „piekło istnieje i jest każdym zainteresowane”, usłyszymy słowa w stylu: „jesteś nawiedzony”. Bolesna prawda, mówiąca o tym jak podchodzimy do wiary. Jednak nawet takie stwierdzenia ukazują w niezwykły sposób istnienie szatana. Pokazują jego mechanizmy obrony. Mechanizmy ukrywania się przed człowiekiem.

 Non serviam!

Na sam początek należy wrócić do momentu kreacji całego świata. Do nieba, gdzie panował niezwykły ład i porządek, biorący się z logiki swego Kreatora. Wyobraźmy sobie, iż znajdujemy się w wielkiej korporacji, w której głównym „udziałowcem” jest Bóg. Ma swoich pomocników, Duchy Niebieskie. Przywołajmy tylko dwóch Archaniołów, wokół których budować należy naszą refleksję nad piekłem. Są to: Michał i Lucyfer. Ten pierwszy to „generał”, „obrona nieba”, jemu, jak się okazało, nikt o zdrowych zmysłach sprzeciwiać się nie może. Drugi to przepiękny, stojący przy samym Bogu – „Niosący Światło”. Można nie bez podstawy rzec, że wiedzący wszystko co tylko można o Stwórcy. Istny znawca Boga, najwybitniejszy teolog wszechświata. Miał tylko jeden problem. Zatracił sam siebie, urwał kontakt miłości z Bogiem i sam chciał stworzyć własne, antykrólestwo. I nastąpiła walka na niebie”[2]. Lucyfer z całą stanowczością i wolą krzyknął: Non serviam![3]. Odmówił tym samym posłuszeństwa Bogu, pociągając za sobą wiele aniołów. Archanioł Michał, przeciwstawia się niegodziwości. Zachowuje dobro, czyli pewną normalność, i zadaje retoryczne pytanie, które w pewien sposób towarzyszy ludziom przez ich ciągłe zmaganie się z szatanem. Pyta: Quis ut Deus?[4].

Nie dało się popełnić większego błędu (zła) niż to, czego dokonał Lucyfer. To właśnie on od tej pory staje pod tym względem mistrzem. Jest najlepszym sprawcą zła na świecie. Spełnił jedną ze swoich życiowych aspiracji, został w aspekcie czynienia zamętu mistrzem.

Walka o człowieka rozpoczęła się. Można by nawet powiedzieć, że rozpoczęła się przez człowieka i dla człowieka. Lucyfer nie zbuntował się oczywiście bez żadnej przyczyny. Aby ją jednak poznać, trzeba wgłębić się właśnie w jego słowa: Nie będę służył.

Diabłu nie spodobało się, że człowiek w hierarchii bytów zajmie od niego wyższą pozycję, że on jako posłaniec Boga będzie musiał nam służyć pomocą i opieką. Wolał za to wykrzyczeć okrutne bluźnierstwo, uderzyć w miłość Boga, własnego Ojca. Zniewolił tym samym samego siebie, wykorzystując paradoksalnie dar wolności. Utworzył własną wolnością „krainę” zniewolenia, aby innych zdobywać. Na początku pociągnął za sobą zastępy anielskie, swoich zwolenników i stworzył to „przepiękne”  i „urocze królestwo”, które tak trafnie nasz język określa mianem Piekła.

Prawda i wiara…

Na wstępie wspomniałem, że banalizowanie istnienia piekła, którego dopuszczają się ludzie, właściwie stwierdza, że oni sami potwierdzają jego istnienie. Potwierdzają je przynajmniej dla ludzi związanych z Bogiem, którzy swoim rozumem oświeconym wiarą mogą dostrzegać rzeczy zakryte. Nie bezpodstawne jest postawienie pytania: Jakie zadanie objął sobie Lucyfer? Jest ono bardzo szablonowe, dlatego nietrudno na nie odpowiedzieć. Szatan nie chciał, aby był ktoś nad nim, poza Bogiem. Nie chciał służyć, sam to w końcu przyznał. Chciał za to, aby mu służono. Jeszcze dobitniej można to odczytać ze słów samego Jezusa: (…) władca tego świata[5]. Tymi słowami diabeł zostaje nazwany władcą. Co robi się dla władcy? Podstawową powinnością wobec niego jest służba. Jeśli ktoś natomiast podda się jego woli, podpisze z nim umowę o pracę, to jak wiadomo z różnych kart historii, sprzeniewierzając się, poniesie niemałe konsekwencje.

Diabeł, wykorzystując wolną wolę człowieka, stara się mu pokazać świat z innej strony. Ukazuje, czym jest piekło. Z perspektywy tego, co nam ono daje, staje się atrakcyjną ofertą. Kiedy jednak zobaczymy na nie z dalsza, dostrzeżemy w nim niezwykłą brzydotę. Można nawet posłużyć się porównaniem piekła do znaku drogowego. Kiedy jedziemy autem, widzimy napisy czy obrazki, które nas o czymś informują, przyjmijmy na potrzeby chwili, że są one bardzo piękne, zapierające dech w piersiach. Kiedy jednak przejedziemy naszym pojazdem dalej, ujrzymy suchą blachę. Która nawet nie wiadomo jak byłaby piękna, nadal będzie tylko tą samą, nic nie znaczącą blachą.

Jak mówić o piekle, skoro dla wielu jest ono tak niezwykle atrakcyjne? Faktycznie daje takie doznania, że aż trudno je sobie niekiedy wyobrazić. Trudno jest sobie również unaocznić podłość w działaniu zła. Pomimo tych doznań, które możemy otrzymać na małą chwilkę, zabiera nam rzecz podstawową. Zabiera nam wolność. Niczego człowiek tak przecież bardzo nie  pragnie jak wolności! Problem piekła i tak leży o wiele głębiej. Gdyby było ono odkryte, wszystkie jego zasadzki jawne, to kto o zdrowych zmysłach popełniałby grzechy? Kto skazał by sam siebie na wieczne potępienie? Piekło staje się najbardziej strzeżoną tajemnicą, niezwykle ukrytą przestrzenią, której tak na dobrą sprawę nie jesteśmy w stanie dostrzec bez dobra. Czyniąc zło, tym bardziej je kamuflujemy. Nie odkryjemy zła i nie staniemy się doskonali, trwając w grzechu: Jeśli szatan wyrzuca szatana, to sam ze sobą jest skłócony jakże się więc ostoi jego królestwo?[6]. Szatan woli działać po cichu, naśmiewać się z Boga i atakować dosłownie wszystkich.

Wybieram!

W rozmowach z wieloma osobami, wierzącymi czy też nie, często słyszy się pytanie: „Dlaczego Bóg może skazać tych wszystkich ludzi na tak okrutne męki?”- skoro jest ich Stwórcą. Zawsze po zadaniu takiego pytania zastanawiam się, dlaczego takie osoby je formułują. Prawie w każdej takiej sytuacji dostrzegam tylko jeden podstawowy błąd: tacy ludzie nie szukają bliskiej relacji z Bogiem. Nie wiedzą o Nim kompletnie nic. Zagłębiają się w treści okrutnie oskarżające miłość Bożą, tak naprawdę Go nie znając. Faktycznie, przyznaję rację, że gdyby Bóg skazywał ludzi na wieczne potępienie, nie dając im najmniejszej szansy na nawrócenie, na odszukanie drogi prowadzącej prosto do nieba, byłby okrutny i niesprawiedliwy. Tak nie jest jednak w żadnym wypadku! To ja, mając wolną wolę, wybieram. A to, czy umiem wybierać, zależy od  tego, czy umiem kochać, czy tylko wydaje mi się, że kocham. Czy wybiorę nieskończoną miłość, czy wieczne potępienie. Nawet mało tego, zastanowić się należy również nad tym, jak może wyglądać sąd szczegółowy. Jak wygląda „skazywanie” na męki piekielne. Może polega on na zadaniu jednego pytania, które dla każdego, Hitlera czy św. Franciszka z Asyżu, mogło brzmieć tak samo: „Czy chcesz wejść do nieba?”. Odpowiedź należy tylko do nas. Wybór też należy tylko do nas. Nasza wieczność zależy od tego, czy umiemy kochać i otworzyć się na miłość bez granic. Bóg przebaczy zawsze i każdemu, tylko podstawą przebaczenia jest nasze TAK. Tylko od nas zależy czy powiemy: „Tak Panie, Ty wiesz, że Cię kocham!”[7].

Przeciw piekłu

Czy mówiąc o piekle, można pominąć zasadniczą sprawę, jaką jest obrona przed jego wpływami? Normalnością jest dobro. Nienormalnym jest zło. Nie chodzi w tym momencie o powoływanie krucjat, w których rozpoczną się zabójstwa i szykany. W żadnym razie! Chodzi o postawienie sobie pytania na temat tego, jak ja mogę walczyć z otaczającym mnie złem i czy w ogóle mogę?

Walczyć musi każdy, bo inaczej piekło stawałoby się stanem normalnym. Zło wyborem naturalnym, a patrząc na to, co się dzieje z kulturą dzisiaj, można śmiało stwierdzić, że niemało zachowań złych uznawanych jest za dobre. Szatan tryumfuje, w świecie, w którym rządzą jego zasady. Jaką więc broń zastosować, żeby ukrócić panowanie zła już teraz na ziemi?

Podstawowym orężem, jaki możemy wytoczyć piekłu, jesteśmy my sami. Nasze życie, które budować musimy na prawdziwej, wielkiej przyjaźni z Bogiem! Drugim kalibrem jest przede wszystkim mówić, naświetlać zło. Nie wolno wobec innych siedzieć jak mysz pod miotłą. Nie akceptować tego, co zaakceptowane nie może być w żadnym, nawet najmniejszym procencie. Nasze zadanie to wypowiadać: Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.[8] Nie należy przy tym bać się zła. To przecież szatan boi się Boga. Tam, gdzie pojawia się pokusa, tam mówić należy: „Wybieram niebo!”.

Innym sposobem walki jest osoba, która nam zawsze pomaga. Tą osobą jest Jezus Chrystus. Z jednej strony Bóg, a z drugiej prawdziwy człowiek. Zstępuje na ziemię i rozkazuje szatanowi jako ten, który ma nad nim realną władzę. Zły duch nie może Mu się sprzeciwić pomimo tego, że tak bardzo znienawidził ludzi. Teraz Człowieczeństwo Chrystusa również staje z nim do walki. Ale stosuje na niego pułapkę. Daje złu chwilowo zatryumfować. Na krzyżu ponosi śmierć Bóg-Człowiek. Szatan nie mógł liczyć na większy sukces, ale z drugiej strony nie spodziewał się tak druzgocącej porażki. Bóg wchodzący do piekła to mieszanka wybuchowa. Miłość Żywa wchodzi do krainy zaprzeczenia jakiemukolwiek uczuciu. Była to najgorsza rzecz jaka mogła spotkać Lucyfera. Jezus wkraczający w wolność tych co zgrzeszyli z jeszcze większą wolnością, która jest nieograniczona niczym miłość.

Czym jest więc piekło?

Jest to z jednej strony „groźba”, jak nazywa je Benedykt XVI. Z drugiej jednak strony piekło to ukazanie mocy Boga i pokazanie, kto tak naprawdę jest na pierwszym miejscu. To naświetlenie pozwala zauważyć, że pomimo tak wielu starań „właściciela” Szeolu, nie ma on szans w walce o dusze ludzkie. Można by nawet dopuścić stwierdzenie, że o dusze Bóg wcale nie walczy. On po prostu ukazuje i daje samego Siebie. On wie, że każdy do Niego należy. Jeszcze raz daje możliwość wyboru, po której stronie się opowiemy. Po stronie Boga, który przez śmierć ubogacił każdego o wolność we własnej miłości, czy po stronie piekła, które nic nie daje, a zabiera to, co tylko może.

Najlepszą więc definicją piekła będzie porównanie go do pasożyta, który czyni tylko szkodę organizmowi. Patrząc znów na rozmiary pasożyta i jego żywiciela, stwierdzimy, że nie dorasta on ani trochę do organizmu. Pożywieniem szatana, a szerzej całego piekła, jest Kościół. Nie zaatakuje przecież swoich zwolenników, którzy od wieków powtarzają to samo bluźnierstwo: „My cię nie potrzebujemy!”.



[1] Mt 10,28


[2]Ap 12,7


[3] łac. Nie będę służył!


[4] łac. Któż jak Bóg?


[5] J 16,11


[6] Mt 12,26


[7]  J 21,15


[8] Mt 5,37

Piekło według Grzegorza z Nyssy

Grzegorz z Nyssy powszechnie posądzany jest o to, że nie uznawał istnienia piekła. I chociaż temat dyskusji mógłby dać mi okazję do próby wykazania, że jednak uznawał, tym razem nie będę się tym problemem zajmować. Myślę sobie, że o wiele ciekawsze jest zbadanie, jak Grzegorz rozumiał życie po śmierci w ogóle. Wymienia on trzy możliwe stany po śmierci: „Pierwszy stan dotyczy chwalebnych i sprawiedliwych, drugi takich, którzy nie zasłużyli ani na pochwałę, ani na karę, a trzeci tych, którzy odbierają karę za występki”. O ile jeszcze stan pierwszy i trzeci można sobie wyobrazić, o tyle stan drugi zdaje mi się bardzo tajemniczy. O co może chodzić? Cytowany fragment pochodzi z mowy O tych, którzy odwlekają chrzest. W tym tajemniczym drugim stanie mają się znaleźć ci, którzy ochrzcili się przed samą śmiercią, ale nie zdążyli uczynić nic dobrego. Widać więc wyraźnie, że nie chodzi o czyściec, czyli stan przejściowy, po którym „idzie się” do nieba. Bo ci ludzie nie mają się z czego oczyszczać. Oczyścił ich chrzest. Wielokrotnie, gdy czytam teksty Grzegorza, odnoszę wrażenie, że – wbrew powyższemu podziałowi – nie widział on życia po śmierci „pudełkowo”, czyli że w jednym pudełku są zbawieni, w innym ci drudzy, a w trzecim potępieni. Wyobrażam sobie, że miał poglądy raczej liniowe. Niektórzy są bardzo blisko Boga, inni dalej, a jeszcze inni całkiem daleko. Właściwie każdy człowiek jest trochę w innym „miejscu” na tej linii, w zależności od stopnia swojego duchowego rozwoju, jak w życiu. W dziełku O dzieciach przedwcześnie zmarłych Grzegorz wyjaśnia tę swoją wizję najdokładniej. Nie udziela wcale łatwej odpowiedzi na pytanie, czy zmarłe wcześnie dzieci będą zbawione. Wychodzi od ważnego i kluczowego w jego antropologii stwierdzenia, że oglądanie Boga (przez co rozumie obcowanie z Nim) jest dla człowieka czymś naturalnym. Jeśli ktoś od Boga odchodzi, wyrzeka się własnej natury, przestaje być człowiekiem. Tym jest piekło. Istnieje jednak jeszcze inny stan. To przypadek małych dzieci, które nie popełniły grzechu, ale też nie rozwinęły w pełni swojej ludzkiej natury, więc nie doświadczają Boga tak jak dorośli. Grzegorz twierdzi, że każdy po śmierci zazna Boga na tyle, na ile pozwalają mu na to jego możliwości, jeden mniej, drugi więcej. A zatem, im dłużej ktoś żył, im dłużej i gorliwiej ćwiczył się w cnocie, tym lepiej dla niego, tym większego szczęścia zakosztuje po śmierci. Tej pracy nie zastąpi ani żaden sakrament, ani łaska Boga, ani Jego miłosierdzie. Grzegorz jest zażartym obrońcą doktryny, którą później nazwano synergizmem, a którą niektórzy katolicy zwalczają, uznając, że uwłacza łasce Bożej. Jeśli się jednak dobrze wczytamy w teksty Grzegorza, okaże się, że synergizm nie tylko Bogu nie uwłacza, ale wręcz przeciwnie, poważnie traktuje to, co Bóg stworzył. A Bóg stworzył człowieka w taki sposób, że to, co my na Zachodzie nazywamy łaską i życiem nadprzyrodzonym, jest w samym centrum ludzkiej natury. Bez łaski, bez Boga człowiek jest tylko zwierzęciem. Według Grzegorza to nie rozum odróżnia nas od bydląt, ale właśnie obcowanie z Bogiem. Zdarza się Grzegorzowi mówić, że człowiek pracujący nad cnotą nie wypracowuje niczego nowego, ale odkrywa to, co w sobie miał od zawsze, co Bóg złożył w nim w momencie stworzenia. Trudno więc powiedzieć, że człowiek cokolwiek robi „sam”, skoro samym epicentrum jego człowieczeństwa jest podobieństwo do Boga i obcowanie z Nim. Jedyne, co człowiek naprawdę robi „sam” to grzech. Jakby chcieć ludzi po śmierci poszufladkować, trudno byłoby ocenić, kto jest całkiem ślepy, kto tylko niedowidzi, a kto ma super sprawny wzrok i dobrze widzi Boga. Może i by się dało takie szufladki stworzyć, ale i w tych szufladkach jeden człowiek będzie bardziej rozwinięty duchowo od innego. Bo życie po śmierci to według Grzegorza oglądanie Boga na tyle, na ile człowiek jest do tego zdolny, czyli na tyle, na ile się w życiu do tego oglądania przygotował.

Piekło

Nie znajdziesz się w zaświatach niespodziewanie [1]

Myślisz, że pewnego dnia niespodziewanie znajdziesz się w zaświatach: piekle, czyśćcu albo niebie? Wypadek, zawał, udar i już śpiewasz w anielskim chórze albo porywają cię rogate diabły. Co by jednak miało znaczyć owo niespodziewanie? To znaczy, że się tej swej śmierci nie spodziewasz, czyli nie wiesz, że umrzesz, powiedzmy, dzień wcześniej, i nie spodziewasz się, że trafisz akurat do tego „miejsca” w zaświatach, do którego trafiasz. Ale jedno i drugie jest niemożliwe, jednego i drugiego się spodziewasz. Absurd? Niekoniecznie.

Jeśli nie jesteś nieśmiertelny, a zakładam, że nie jesteś, to dłużej niż 200 lat raczej nie będziesz żył. Zatem w 199 roku i 364 dniu swego życia będziesz już wiedział, że nazajutrz trafisz w zaświaty. Śmierć w tym 365 dniu dwusetnego roku życia nie będzie śmiercią niespodziewaną. Śmierć w dniu 364 też nie będzie niespodziewana, bo skoro wiesz już, że nie możesz umrzeć niespodziewanie w dniu ostatnim, to wiesz w dniu poprzedzającym 364, że nazajutrz umrzesz. Tak samo jest z dniami kolejnymi aż do dzisiejszego. Jutro nie możesz umrzeć niespodziewanie, bo dzisiaj wiesz, że musi to nastąpić jutro. Zatem naprawdę niespodziewanie możesz umrzeć tylko dzisiaj, przy założeniu, że wczoraj nie wiedziałeś o tym, że stanie się to dzisiaj. Jeśli jednak jutro będziesz żył, to znaczy, że niespodziewanie nie znajdziesz się w zaświatach.

Dlaczego jednak masz się wyrzekać tego, że niespodziewanie przypadnie ci jakieś „miejsce” na tamtym świecie? Skąd możesz wiedzieć, co cię czeka w zaświatach? Jutro nie umrzesz niespodziewanie i będziesz też się już spodziewał, gdzie po śmierci trafisz. Na pewno będziesz się tego spodziewał – a zakładam, że potrafisz wyciągać wnioski z biblijnych przesłanek – 365 dnia dwusetnego roku życia, a zatem niespodziewane mogłoby to być 364 dnia. Ale tu można powtórzyć całe rozumowanie dotyczące niespodziewanej śmierci. Zatem miejsce w zaświatach może być niespodzianką jedynie dzisiaj.

Jeśli zatem mówisz o niespodziewanej śmierci i niespodziewanej kwaterze w zaświatach, to znaleźć się w niej możesz tylko dzisiaj. A jeśli tam się dzisiaj nie znajdziesz, to jutro będziesz już się jej spodziewał. Skoro jednak od jutra będziesz już się jej spodziewał, to będziesz też przecież żył w świetle (lub mroku) tego, czego się spodziewasz, w rzeczywistości, jaka cię czeka, w czasie eschatycznym, będziesz żył tym, czego się spodziewasz. Nie może być inaczej, jeśli tego się spodziewasz, nie możesz nie żyć tym, co dowolnego dnia może się stać twoim udziałem. Co więcej, spodziewasz się tego dlatego, że tym żyjesz.

Czy jednak to możliwe, że spodziewasz się piekła? Że już dzisiaj nim żyjesz i masz zamiar nim żyć?

O piekle na wesoło?

 Kazimierz Bem poproszony o artykuł na temat koncepcji piekła w kalwinizmie, zwrócił się o pomoc do znajomych pastorów. Niektóre odpowiedzi były humorystyczne: to wieczna msza zielonoświątkowców (kalwińskie nabożeństwa słyną z surowości liturgii, zielonoświątkowe – przeciwnie), to zebranie kościelne, na którym wszyscy będą zgadzać się ze sobą (na ziemi jest to ponoć nie do pomyślenia u ewangelików reformowanych).  Idąc tym tropem, można wyobrazić sobie odpowiedzi polskich katolików. Dla tradycjonalisty piekło to wieczne msze oazowe albo wieczne msze księży z grzechotkami; dla oazowicza to niekończące się msze trydenckie, dla czytelnika „Tygodnika Powszechnego” to słuchanie „Rozmów niedokończonych”, a dla słuchacza „Radia Maryja” to czytanie tekstów ks. Adama Bonieckiego.

Czasem jednak ochota do żartów przechodzi. Chociażby po przeczytaniu fragmentu tekstu „Brygada potworów”:

Esesmani wpadli do wnętrza budynku. Pokonali kilka schodów i znaleźli się w olbrzymiej sali. W oczy uderzył ich niezwykły widok. Sala była pełna dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat. Na widok żołnierzy jednocześnie podniosły rączki do góry. Esesmani zawahali się. Do sali wpadł ich dowódca. „No co tak stoicie jak barany! Wiecie, co macie robić!”.

Doskonale wiedzieli, co mają robić: aby zaoszczędzić amunicję, rozbili głowy kilkuset dzieciom kolbami karabinów.

Madejowe łoże

To opis zaledwie jednego z wielu bestialstw „żołnierzy” z oddziału Oskara Dirlewangera w czasie powstania warszawskiego. Takim „bohaterom” zupełnie odruchowo chcielibyśmy zafundować coś o wiele gorszego, niż oni sami byliby w stanie wymyślić. Wcale nie podług zasady „oko za oko, ząb za ząb”, lecz najlepiej, żeby to była kara wieczna. I może nawet mamy pretensje do Kościoła, że raczej opowiada się przeciwko karze śmierci i o nikim, nawet o Dirlewangerze, oficjalnie nie powiedział, że na wieki doznaje nieopisanych kaźni.

Myśląc w ten sposób, jesteśmy spadkobiercami wielowiekowej tradycji, w której piekło to nic innego niż projekcja ludzkich okropności, tyle że spotęgowanych do granic możliwości. Dante w „Boskiej Komedii” poumieszczał w piekle swoich współczesnych, jak chociażby Filippo Argentiego, przeciwnika politycznego, czy nawet, jak uważa duża część znawców jego twórczości, papieża Celestyna V (kanonizowanego w 1313 r., a więc zaraz po ukończeniu pierwszej części utworu) i bez wątpienia papieża Mikołaja III. System kar dostosował do rodzaju grzechów (np. ci, którzy nie podzielili się z nikim jedzeniem, cierpią nieustanny głód). Być może Dantemu, podobnie jak wielu osobom przed nim i po nim, pociechę przynosiło przekonanie, że jego krzywdziciele będą cierpieć bez końca.

Jednakże jego dzieło, zresztą jak wiele innych w tym stylu, miało przede wszystkim cel pedagogiczny, a więc z jednej strony nakłonienie czytelników do zejścia z drogi występku za pomocą przerażających wizji mąk piekielnych, z drugiej zawierało zachętę do cnotliwego życia przez ukazanie słodkiej perspektywy raju. Nie wiadomo, ilu adresatów „Boskiej Komedii” wzięło sobie do serca te przestrogi i uniknęło rozmaitych wykroczeń. Jednak ta taktyka na pewno do zła ich nie popychała. Nie była to więc sztuka dla sztuki ani straszenie dla samego straszenia. Ten dydaktyczny zabieg miał sprowokować taką przemianę, jaka nastąpiła w przypadku zbója Madeja, który na wieść o czekającym go w piekle łożu tortur, nawrócił się i odpokutował za wszystkie swoje zbrodnie.

Nie jestem zbójem Madejem

Pewnie bez zająknięcia zgodzilibyśmy się, żeby na piekielne madejowe łoże wysłać na wieki takiego łotra jak Dirlewanger. Może chętnie dorzucilibyśmy mu do towarzystwa osobników jego pokroju: morderców, gwałcicieli, tyranów… Ale raczej nie umieścilibyśmy tam – w przeciwieństwie do naszych przodków, którzy drżeli na myśl o swoim pośmiertnym losie – samych siebie lub kogoś spośród naszych krewnych i przyjaciół. Bo skoro ręce nasze nie ociekają krwią, to za jakie grzechy miałoby nas spotkać takie nieszczęście.

O. Dariusz Kowalczyk SJ w tekście „Spowiedź, czyli przekonanie o grzechu i miłości” słusznie wskazuje, że dzisiaj mówimy raczej nie o życiu dobrym, którego wyznacznikiem jest wierność obiektywnym wartościom, ale o życiu autentycznym, w którym przede wszystkim chodzi o dobre samopoczucie. Głoszone jest orędzie bezgrzeszności i moralnej nieskazitelności. Bo skoro człowiek może zmieniać rzeczywistość na własną modłę, to może ją przekształcać we wszystkich możliwych aspektach, a zatem i grzech to sprawa wyobraźni i kultury, czyli coś płynnego i niestabilnego

Poza tym – jak wieszczą niektórzy myśliciele – nie istnieje etyka uniwersalna, więc i pojęcie grzechu zależy jedynie od konkretnego kręgu kulturowego. To, co w jednym regionie świata postrzegane jest jako złe, nie musi takim być w innym zakątku ziemi – przekonują. Z kolei różne kierunki psychologii i socjologii starają się wytłumaczyć ludzkie zachowania, szczególnie wybielić czyniącego zło, wskazując na mechanizmy, wobec których człowiek jest bezradny. I tak, na przykład, zranienia z dzieciństwa mogą w dużej mierze zdeterminować postępowanie osoby dorosłej, zaś wpływ wadliwych struktur społecznych wręcz zmusza człowieka do popełniania złych czynów. I sprawa załatwiona.

Memling czy Dali?

Przekonaniu, że piekło to nie temat na dzisiejsze czasy, zdają się ulegać również księża, którzy właściwie nie odważają się powiedzieć kazania na temat ewentualności potępienia. Może to być skutek poddania się czarowi owego orędzia bezgrzeszności, ale i pewnie tego, że piekła nie meblujemy już madejowym łożem, gdyż te wyobrażenia nie tylko zostały skutecznie ośmieszone, lecz także okazały się niezgodne z przekazem biblijnym. Jak jednak zauważa Zdzisław Kijas w książce „Niebo, Czyściec, Piekło”: „Współczesny świat odrzucił stare wyobrażenia o zaświatach, lecz nie zdobył się jeszcze na to, aby zaproponować nową, jaśniejszą i bardziej komunikatywną wizję owej ciemnej rzeczywistości”. Można dodać – kontynuuje franciszkanin – że piekło „jako stan świadomego oddalenia się od Boga, dobrowolnego zerwania z Jego miłością, odwrócenia się od Tego, który jako jedyny może dać życie w obfitości” – a tak chcą go widzieć współcześni teologowie – nie ma tej siły przekonywania (zwłaszcza w czasach kultury obrazkowej), jaką dysponowała wizja Dantego. Nasza wyobraźnia potrzebuje obrazów na miarę dzieł Hieronima Boscha czy Hansa Memlinga, tymczasem od współczesnej teologii dostajemy surrealistyczne ilustracje podobne do miniatur Salvadora Dali do „Boskiej Komedii”. Są jednak przynajmniej dwa powody, by ich szukać: doświadczenie piekła na ziemi oraz jednoznaczne nauczanie Kościoła. Problemem nie jest więc to, czy mówić o piekle, ale co i jak o nim mówić.

Piekło w Biblii

Zaskakiwać może to, że – jak wskazuje Kijas – Jezus i Jego uczniowie nie poświęcili piekłu zbyt wiele uwagi. Ta sprawa nie należy to kluczowych zagadnień Ewangelii. O wiele ważniejsze jest w niej zorientowanie wierzących na życie przyszłe, a nie szczegółowe opisy wyglądu „tamtego” świata. Uczniowie Jezusa mieli być pielgrzymami na ziemi ze wzrokiem utkwionym w przyszłość, którą jednakowoż okrywała zasłona tajemnicy

Poza bardzo ogólnym opowiadaniem o Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31), Jezus nie wdawał się w soczyste opisy potępienia i mąk piekielnych. W całym Nowym Testamencie nie znajdziemy wielu wzmianek na temat sytuacji odrzuconych. Istotą potępienia jest niewątpliwie utrata Boga, bycie „zapomnianym” przez Niego. Pojawiający się w niektórych tekstach „ogień”, ma raczej znaczenie metaforyczne. Oznacza on wypalone życie duchowe, życie puste, pozbawione miłości, spragnione Bożego ciepła, a przez to dotkliwie cierpiące, które „spala się” z wielkiej tęsknoty za Bogiem, bo wie, że tylko w Nim jest jedynie prawdziwe szczęście, radość i wieczna dobroć.

Nowotestamentowy obraz piekła bliski jest starotestamentalnemu poglądowi na Szeol (Otchłań). Dlatego tak istotne są wzmianki (Rz 10, 7; Ef 4, 8-10; 1P 3, 19-20) dotyczące zstąpienia Jezusa do królestwa zmarłych pomiędzy Wielkim Piątkiem a Niedzielą Zmartwychwstania. Teksty te stały się podstawą dla znanej z Apostolskiego Wyznania Wiary formuły „zstąpił do piekieł”. Są to wypowiedzi dość wieloznaczne, a wyraz „piekło” w oryginalnej wersji Credo nie zostaje użyty. Teksty te wskazują raczej na pójście Jezusa do Szeolu, czyli świata zmarłych, aby obdarzyć ich owocami zbawienia, które wysłużył przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie.

Biblijny Szeol był jednakowo smutny i beznadziejny dla wszystkich: dobrych i złych. Wieczność dla każdego była tak samo przygnębiająca, mroczna i nudna. Wszyscy pozbawieni byli nadziei, a poprawa leżała poza zasięgiem możliwości człowieka. Nie było w Otchłani wyraźnych podziałów na dobrych czy złych, lepszych czy gorszych. Dość ogólna idea Bożej kary spotykającej niegodziwców pojawia się we wczesnych tekstach Starego Testamentu (zob. Pwt 32, 22; Iz 33, 14). Wyraźna koncepcja piekła jako jeziora czy otchłani ognia zarysowuje się stosunkowo późno, w grecko-rzymskim okresie historii Izraela.

Czym więc jest piekło?

Na ciekawy aspekt Szeolu wskazuje Gisbert Greshake w „Życiu silniejszym niż śmierć”: to królestwo zmarłych, strefa totalnej pustki, odcięcia od Boga, w której nie ma żadnej komunikacji między Bogiem a człowiekiem. Nic dziwnego, że Jezus, zstępujący do Szeolu, przeżywał oddzielenie od Ojca: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). Dlaczego jednak jeszcze przed swoją śmiercią? Może dlatego, że – jak twierdzi biblista Gerhard von Rad – Izrael miał znacznie bardziej skomplikowane wyobrażenie śmierci niż nasze. To nie było jedynie wygaśnięcie życia psychicznego. Domena śmierci sięgała znacznie głębiej i obszerniej. Już słabość, choroba, niewola, zagrożenie ze strony wrogów były uważane za przejaw śmierci. Zrozumiałe więc stają się liczne wypowiedzi psalmów, że umarli zakosztowali Szeolu, ale zostali stamtąd „wyrwani” przez Jahwe. Otchłań jest więc ekspansywna: wciska się w każdy obszar życia. Nic więc dziwnego, że obejmuje także umieranie Jezusa.

To by oznaczało, że piekło nie zaczyna się w zaświatach, lecz na ziemi; nie spada na nas znienacka, bo Szeol jest nieodłącznym towarzyszem życia, zwłaszcza tam, gdzie ustaje komunikacja z Bogiem. Triumfowi Otchłani nad życiem skutecznie zapobiega miłość (mocniejsza niż śmierć), której najwyższą manifestacją jest dzieło Chrystusa. Przywraca ona też komunikację z Bogiem. Nie bez powodu Jezus dał swoim uczniom nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34).

Człowiek może jednak poddać się Szeolowi już na ziemi, pogrążyć się w śmierci, oddzielić się od Boga i ludzi. Co więcej, może uczynić go swoją wizją świata, a swoimi działaniami przyczyniać się do jego rozszerzenia jak wspomniany Dirlewanger czy inni zbrodniarze. Zrealizowanie przykazania miłości to o wiele więcej, niż niebycie Dirlewangerem. Nie bez kozery Jezus porównał uczonych w Piśmie i faryzeuszy do grobów pobielanych (Mt 23, 27-28), choć oni sami mieli o sobie świetne zdanie.

Niewątpliwie, obraz piekła jako Szeolu wkradającego się podstępem w nasze życie nie posiada takiej nośności jak wizje Dantego, Boscha czy Memlinga. Pozwala jednak spojrzeć na piekło inaczej. To nie jest rzeczywistość, którą powinniśmy się zacząć przejmować dopiero na starość, a tym bardziej, nie jest to spadający na nas wyrok jak grom z jasnego nieba. Szeol towarzyszy nam każdego dnia i nieustannie musimy walczyć, by nie zawładnął naszym sercem. A przede wszystkim modlić się, by dla nikogo nie stał się stanem na wieki. Bo piekło to nic innego jak przedłużenie otchłani, dobrowolnie wybranej już na ziemi.



[1] Podrozdział inspirowany tekstem: Jacek Filek, „Nie umrę niespodzianie”.

Piekło jako zagubienie nadziei

Czym jest piekło? Co dla mnie oznacza to pojęcie? Niewątpliwie piekło istnieje: w każdej sytuacji, gdy zło zwycięża, a dobro nie interweniuje, mamy do czynienia z rodzajem piekła. Piekło jest dla nas bardziej namacalne niż niebo. Łatwiej je sobie wyobrazić, łatwiej je poczuć czy przeczuć. Nie każdy doznał rozkoszy Bożej łaski, przeczucia nieba i królestwa niebieskiego. Każdy natomiast zamoczył choćby palec w sytuacji absolutnego zła, piekła.

Niegdyś wyobrażano sobie piekło przede wszystkim jako miejsce. Miejsce poza światem żyjących. Miejsce przerażające, ciemne, beznadziejne, miejsce kaźni, gdzie kaci-diabły mszczą się na grzesznikach dręcząc ich bez końca. Ignacy Loyola w swoich „Ćwiczeniach duchownych” każe sobie wyobrażać piekło w sposób bardzo precyzyjny. A więc po pierwsze, zobaczmy oczami wyobraźni długość, szerokość i głębokość piekła. Po drugie, prośmy o odczucie kary, jaką cierpią potępieni, aby strach przed potępieniem powstrzymywał nas od grzechów. W piekle radzi Ignacy zobaczyć okiem wyobraźni ogromny ogień i dusze zamknięte w ciałach ognistych. „Uszami słyszeć płacz, narzekania, krzyki i bluźnierstwa przeciw naszemu Panu i przeciw wszystkim Jego świętym. Czuć powonieniem dym, siarkę, smród i zgniliznę. Smakiem odczuwać gorycz: łzy, smutek i wyrzuty sumienia. Odczuwać zmysłem dotyku to mianowicie, jak płomienie owe dotykają dusz i je obejmują”. (I. Loyola, Ćwiczenia duchowne) Ignacy był przekonany, że w wiecznym piekle można się znaleźć popełniwszy tylko jeden grzech śmiertelny!

Na koniec wyobrażeń piekła radzi Ignacy dziękować Jezusowi, że nie wpadło się jeszcze do tej pory do piekła i że aż do tej chwili Jezus kieruje się wobec nas miłosierdziem i  litością. To znaczy, Ignacy się spodziewa, że w którymś momencie już nie będzie kierował się miłosierdziem. Ignacy wierzy w krótkotrwałość Bożej łaski, na wzór św. Augustyna. Poza tym uderza w jego tonie zupełny brak zainteresowania wobec bliźnich palących się w piekielnych płomieniach! Gdybym ja sobie miała wyobrażać takie piekło, jak je opisuje Ignacy, miałabym zgoła inne refleksje, na przykład: „Boże, jak możesz pozwolić, by twoje stworzenia cierpiały wieczne męki za jeden grzech? Czy to ma być Twoja sprawiedliwość?” Albo: „Współczuję bardzo tym nieszczęśnikom, którzy znaleźli się w ogniu piekielnym. Ich ból przeszywa mi serce. Jak Ty, Boże, możesz patrzeć przez wieczność całą na te męki i nie doznawać współczucia? Boże, jeśli tak jest, to jesteś Bogiem nieludzkim, w którego nie chcę wierzyć i nie wierzę”. W rezultacie, takie wyobrażenia doprowadziłyby mnie do porzucenia wiary w Boga. Ale Ignacy nie doznaje takich refleksji. On jest tak zajęty swoim własnym strachem, że odbiera mu to wszelkie współczucie dla bliźniego. Strach powoduje ogromną koncentrację na sobie, zamyka na drugiego człowieka. Piekło opisuje Ignacy tak samolubnie i tak bezuczuciowo w stosunku do cierpiących, że trudno uwierzyć, że ktoś tak pozbawiony współczucia został uznany za świętego.

Czy współcześnie opisywanie piekła jako miejsca ma jakiś sens, to znaczy czy trafia to do umysłów i serc ludzi? Wydaje mi się, że nie. Współczesna fizyka mówi jednakże o mnogości możliwych światów równoległych, a więc nie można zupełnie przekreślić rozumienia piekła jako miejsca. W każdym razie piekło może się czasem wydawać miejscem. Miejscem zapełnionym istotami nieprzyjaznymi, gdzie odczuwa się obecność osób złych i brak jest przejścia – drzwi do innego świata, świata nadziei.

Innym rozumieniem piekła jest stan, przeżycie, odczucie. Może to być nasz stan fizyczny bądź psychiczny lub jakieś odczucia duchowe. Stan piekła jest łatwiej odczuwalny i opisywalny niż stan łaski i nieba. Wystarczy poczytać literaturę i historię. Lub też przypomnieć sobie własne męki i cierpienia. Nie każdy doświadcza piekła osobiście, ale każdy może wczuć się w historie opowiadane przez innych. Przytoczę tu kilka takich opowieści, które wywołały we mnie poczucie piekielnej rzeczywistości. Pierwsza będzie to historia z II wojny światowej opisywana przez Swietłanę Aleksijewicz w książce „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” (są to prawdziwe opowieści kobiet rosyjskich, które uczestniczyły w wojnie):

„Ktoś nas wydał… Niemcy dowiedzieli się, gdzie jest miejsce postoju partyzantów. Otoczyli las ze wszystkich stron i zablokowali drogi do niego. Chowaliśmy się w dzikich gąszczach, ratowały nas bagna, na które ścigający się nie zapuszczali. Trzęsawisko wciągało i sprzęt i ludzi. Całymi dniami, tygodniami nawet staliśmy w wodzie po szyję. Była z nami radiotelegrafistka, która niedawno urodziła. Dziecko głodne, chce piersi… Ale matka sama jest głodna, mleka nie ma, dziecko płacze. Niemcy są tuż obok… Z psami… Jak psy usłyszą, to zginiemy wszyscy. Cała grupa, trzydzieści osób… Rozumie pani? Zapada decyzja. Nikt nie umie przekazać rozkazu dowódcy, ale matka sama się domyśliła. Zanurza zawiniątko z dzieckiem w wodzie i długo trzyma… Dziecko już nie krzyczy. Nic nie słychać… A my nie możemy podnieść wzroku. Ani na matkę, ani na siebie nawzajem…”

„Kiedy braliśmy jeńców, przyprowadzaliśmy do oddziału… Nie rozstrzeliwaliśmy ich, to za lekka śmierć, zakłuwaliśmy jak świnie, wyciorami, krajaliśmy ich na kawałki. Chodziłam, żeby na to popatrzeć… Czekałam! Długo czekałam na chwilę, kiedy z bólu zaczną pękać oczy… Źrenice… Co pani może o tym wiedzieć? Oni moją mamę i siostrzyczki spalili na stosie pośrodku wsi…”

Drugi przykład to wyznania Michaela Seed’a, który jako dziecko zaznał ekstremalnej przemocy i molestowania seksualnego. Obecnie jest franciszkaninem mieszkającym w Anglii. Cytuję fragment jego książki „Dziecko niczyje”:

„Ojciec wpadł w nieopisaną furię, przyćmiewającą poprzednie… Najwyraźniej już wcześniej wyciągnął ze spodni pasek i czekał na nas, trzymając go w prawej ręce. Pasek był już złożony na pół, bo znienacka zaczął nim gwałtownie wymachiwać. Mama wskoczyła przede mnie i przyjęła pierwszy cios na ramię. Wyglądało na to, że ten gest w mojej obronie rozwścieczył tatę na dobre. Gdy mama odwróciła się krzycząc z bólu, pasek z wielką metalową sprzączką dosięgnął jej pośladków. Zdałem sobie wówczas sprawę, że ojciec w ogóle nad sobą nie panuje. To nie było jego typowe, wyrachowane znęcanie się nad nami. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem, który wpadł w istny szał. Gdy odwróciłem się, aby uciec do ubikacji, złapał mnie lewą ręką za ramię i zaczął zadawać ciosy pięścią, nogą i paskiem. Bolało coraz bardziej. Błagałem, by przestał, ale on bił mnie dalej po całym ciele. [tu następuje opis katowania matki] Wreszcie tata cisnął pasek na jeden z foteli. Sądziłem, że ma już dość, ale wkrótce przekonałem się, że jest inaczej. Czasami miał przy sobie czarną, pokrytą skórą pałkę, którą nosił w kaburze, przytroczonej do munduru. Używał jej w więzieniu, gdy jakiś więzień zachowywał się agresywnie. Wyjął ją teraz z kabury i zaczął dźgać mnie nią w twarz. Jednocześnie mówił cicho przez zaciśnięte zęby:

– Może jak tego zasmakujesz, twoje zachowanie się poprawi.

Twarz taty zrobiła się ciemnoczerwona. Oczy wychodziły mu z orbit. Jego szalony gniew stał się niemal namacalny. Pierwszy cios pałką otrzymałem w plecy. Jego siła była tak wielka, że omal się nie przewróciłem. Ból był znacznie gorszy niż w przypadku bicia pasem. Przeszywał na wskroś. Tata starał się celować w plecy i ramiona – pewnie po to, by nie widać było sińców – ale kilka razy trafił mnie w ręce. Wszystko skończyło się, kiedy pałka – może przypadkiem, a może nie – wylądowała na mojej głowie. Ujrzałem przed oczami potężny rozbłysk światła, masę jasnych punkcików, a potem zapadła ciemność. Ojcu udało się pozbawić mnie przytomności”. Uczucie przerażenia i paniczny strach towarzyszyły Michaelowi przez całe lata, kiedy mieszkał z ojcem. Ojciec – kat nie poprzestawał na fizycznym znęcaniu się nad synem. Wykorzystywał go też seksualnie. Lektura wyznań dręczonego i przerażonego dziecka pogrąża czytelnika w przeżyciach piekielnych. Oto uczestniczymy w dramacie dziecka, dla którego cały świat jest przemocą, tragedią i podeptaniem godności, dla którego słowo „radość” i „szczęście” nic nie znaczą. Należy uznać za cud, że człowiek ten podźwignął się w życiu z tego piekielnego stanu.

Kolejny opis piekła, a przynajmniej jego przedsionków daje Vittorino Andreoli, włoski psychiatra, który opisuje rozpacz i depresję w książce „Zrozumieć cierpienie”:

„Depresja jest prawdziwą tragedią. Jest cierpieniem cierpienia. Osoba pogrążona w depresji jest całkowicie samotna, nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc, co stwarza sytuację wprost fatalną. Wszystko to dzieje się bez Boga i bez ostatniej bogini – nadziei. … To całkowite poczucie bezsensu, daremność cierpienia, które tylko się wzmaga i którego jedynym rozwiązaniem jest śmierć. W obliczu takiej sytuacji śmierć jest łaską, a nawet jedynym wybawieniem z cierpienia, gdyż istnieje pewność, że Boga nie ma i że w obliczu nicości także i cierpienie stanie się nicością. … Wszystko jest cierpieniem i co najwyżej, paradoksalnie ma się nadzieję na nicość. … Czasami czułem, że jestem cierpieniem, tylko cierpieniem, jakby nie było niczego innego i tylko cierpienie mówiło mi o mnie i mnie definiowało. Cierpienie bez żadnej przyczyny, bez żadnego bólu brzucha, bez żadnego odniesienia, bez przebłysku zrozumienia, bez rozmyślania. .. U osoby dotkniętej depresją cierpienie nie mija, lecz trwa wiecznie. Jeżeli bowiem nie ma Boga, który wybacza, i niemożliwe jest zadośćuczynienie, wina nie mija. Poczucie winy wzrasta i wtedy, bez żadnej nadziei, idzie się ku nicości i z bólu morduje innych. … W mojej historii nie ma Boga, nie ma nadziei, w sensie możliwości uczepienia się czegoś. Dramatycznie więc uczepiłem się samego siebie, zmierzając w stronę przepaści. … Rozpacz to życie bez żadnej nadziei. Nadzieja zaś to oczekiwanie, potrzeby związane z Bogiem, z drugim człowiekiem czy z samym sobą. Kiedy tego rodzaju mechanizm się zatnie, człowiek czuje się osamotniony albo otoczony ludźmi, którzy nie mają z nim nic wspólnego, z którymi nic go nie łączy. Człowiek zrozpaczony nie ma żadnych relacji, żadnego zaczepienia. Targa nim wiatr, nade wszystko wiatr cierpienia. … Życie jest możliwe dzięki więzi. Może ona być słaba, idealna lub nierealna, jednak trzeba w nią wierzyć. Może nią być nawet promyk nadziei związany z kimś, kogo nie ma, lecz w kogo istnienie się wierzy i zakłada, że to właśnie z jego woli się istnieje. Jeżeli Boga nie ma, bez wątpienia stworzył go człowiek, aby uśmierzyć swą rozpacz. … Rozpacz paraliżuje całego człowieka i przenika go skrajnym cierpieniem, którego zrozpaczony jest świadom. Rozpacz jest gorsza niż nicość śmierci. Nadzieja jest wspaniałą terapią i należy ją pielęgnować. Dzięki nadziei rozpacz przemienia się w depresję i nihilizm. Jest nicością przesyconą cierpieniem”

Bezradność człowieka wobec dojmującego cierpienia psychicznego, poczucie znalezienia się w pułapce bez wyjścia, pogrążanie się w coraz głębszych otchłaniach cierpienia – to może być piekło. Każdy z nas zna te uczucia choćby w niewielkim stopniu, gdy wydaje się, że wszystko stracone, gdy żadna iskierka nadziei i światła nie dociera do naszego serca. Jeśli trwa to długo i nieustannie – jesteśmy w piekielnej sytuacji. Nasz siły życiowe marnieją, a my powoli umieramy przygnieceni ciężarem nie do udźwignięcia. Jeśli znikąd nie widać ratunku – to jest piekło. Ratunkiem, jak pisze Andreoli są wiara i nadzieja.

Takiego ratunku była przez dziesiątki lat pozbawiona Matka Teresa z Kalkuty, która przeżywała bardzo boleśnie swe oddalenie od Boga. Czuła się przez Niego zapomniana i niekochana. Porównywała swą sytuację z piekłem. Dobrze wiedziała, czym jest życie bez wiary, nadziei i miłości, życie w totalnej pustce duchowej. Znawcy mistycyzmu piszą, że Matka Teresa przeżywała tzw. noc ciemną, noc ogołocenia, noc nicości i rozpaczy. Że ta noc miałaby jakoby być planem Bożym wobec niej. Że miała ją oczyścić. Ale cóż to za marne wytłumaczenie dla kobiety, która umierała z rozpaczy i pustki przez ponad połowę swojego życia? Ogrom jej cierpień jest przytłaczający. Cytuję tu książkę „Pójdź, bądź moim światłem” gromadzącą listy Matki Teresy do różnych (bezradnych wobec jej cierpień) przewodników duchowych, listy które zresztą kazała w większości zniszczyć.

„Panie, Boże mój, kim jestem, że mnie opuszczasz? Twoim ukochanym dzieckiem – a teraz stałam się jakby najbardziej znienawidzonym – tym, które odrzuciłeś, jakbyś go nie chciał – nie kochał. Wołam, lgnę, pragnę  – i nie ma Nikogo, kto by mi odpowiedział – Nikogo, do kogo mogłabym przylgnąć – nie, nie ma Nikogo – Sama. Ciemność jest tak ciemna – a ja jestem sama – niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do zniesienia. Gdzie jest moja wiara? Nawet tam głęboko, w samym wnętrzu, nie ma nic prócz pustki i ciemności. Mój Boże, jak bolesny jest ten nieznany ból. Boli bez przerwy. Nie mam wiary. Nie ośmielam się wypowiadać słów i myśli, które kłębią mi się w sercu i sprawiają, że cierpię niewypowiedziane katusze. Tak wiele we mnie pytań bez odpowiedzi – boję się je odsłaniać – w obawie przed bluźnierstwem. Jeśli jest Bóg, wybacz mi, proszę. … Kiedy próbuję wznosić myśli ku Niebu – jest tam tak przytłaczająca pustka, że te same myśli wracają i jak ostre noże ranią mnie w samą duszę. Miłość – to słowo nic sobą nie przedstawia. Mówią, że Bóg mnie kocha – jednak rzeczywistość ciemności i chłodu i pustki jest tak wielka, że nic nie porusza mojej duszy. .. „Uśmiechasz się cały czas” – siostry i ludzie robią takie uwagi. Myślą, że wiara, ufność i miłość wypełniają moją najgłębszą istotę i  że na pewno mam serce pochłonięte bliskością Boga i zjednoczeniem z Jego wolą. Ale gdyby mogli wiedzieć, jak bardzo moja radość jest płaszczem, którym zakrywam pustkę i nędzę”.

Słowa Matki Teresy są wstrząsające.  Jej listy i wyznania nie zmieniają się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Ta beznadziejna sytuacja była przerażająco trwała i niezmienna. W jej notatkach nie widać żadnego postępu, tak jakby utknęła na wieki w martwym punkcie bez szans na zmianę. Dominujące uczucia w jej życiu to poczucie odrzucenia przez Boga, bycia niechcianą, niekochaną, samotność, chłód, pustka, nieugaszona tęsknota za Bogiem, utrata, ból, ciemność, brak wiary, brak miłości, brak zapału, obojętność. Matka Teresa mówi, że trochę rozumie piekło – bez Boga. Spowiednicy uważali, że w jej wyznaniach nie ma niczego, co nieznane w życiu mistycznym. Przekonywali ją, że jest to łaska, której Bóg jej udziela. Zachęcali do tego, żeby złożyła siebie Bogu na ofiarę i nie oczekiwała niczego. Zachęcali do pozostawania w ciemnościach. Nikt nie poradził jej, aby sama przed sobą ujawniła, jakie to bluźniercze myśli ją przerażają. Nikt nie powiedział cierpiącej zakonnicy, aby zapytała samą siebie, co ją przeraża, czego by chciała dla siebie, dlaczego czuje się tak zrozpaczona i przygnębiona. Nikt nie doszedł do żadnej rozsądnej konkluzji na temat możliwych przyczyn jej fatalnej kondycji duchowej. A przecież możliwości są aż nazbyt oczywiste: życie w ciągłym kontakcie ze skrajną nędzą i cierpieniem wyciąga z człowieka wszelkie energie życiowe. Jest to życie, gdzie powinno się o sobie zupełnie zapomnieć, a jest to przecież niemożliwe. Życie, gdzie nasze podstawowe potrzeby nie mogą zostać zaspokojone. Życie bez bliskiego związku z człowiekiem, w wyrzeczeniu, w ubóstwie posuniętym do skrajności. Ponadto Matka Teresa czuła się hipokrytką, kiedy głosiła słowa wiary i nadziei, sama w sercu nic nie odczuwając. Taki fałsz z pewnością odciskał się negatywnie na jej psychice. Było to wielkie piekło Matki Teresy. Błędne koło pobożnych teorii o zbawczym cierpieniu i ofierze z siebie trzymało Teresę za bramami piekielnej rzeczywistości, gdzie nie docierał nawet mały promyk nadziei.

Sytuacje piekła tu na ziemi wydają się nie do pokonania. Nie da się uniknąć śmierci na wojnie, nienawiść i gniew zmuszają ludzi do czynów okrutnych i nieludzkich, wykorzystywane dzieci nie mają żadnej możliwości ochrony, rozpacz pcha ludzi na samo dno psychicznych cierpień i prowadzi do samobójstwa, noce duchowe są zimne jak lód i trwają wiecznie. Jednak kosmiczny optymizm religii polega na tym, że zło nie ma ostatniego słowa w życiu człowieka. Piekielna sytuacja może być zawsze przezwyciężona przez dobro. W ostateczności zło zostanie zniesione przez dobro. Każda piekielna sytuacja ulegnie przemianie przez działanie miłości Boga. Nadzieja osoby wierzącej nie kończy się na śmierci, na beznadziejnej sytuacji. Wiara przemienia każdą sytuację bez wyjścia w sytuację, w której przemiana jest możliwa. Perspektywa osoby wierzącej przenosi się w zaświaty, w świat przyszły. W tym przyszłym świecie wierzymy, że ofiary wojny przebaczą swym mordercom, dzieci pojednają się z rodzicami – katami, zrozpaczeni znajdą radość, Matka Teresa zrozumie swój dramat i jej tęsknota do Boga będzie ukojona. Jeśli natomiast nie wierzymy, nosimy ciężkie brzemię świadomości całego zła świata, które triumfuje ostatecznie. To poczucie ostatecznej klęski dobra to jest właśnie piekło.

Bóg w piekle, czyli o nadziei powszechnego zbawienia

Kim są zmarli, których wspominamy, stąpając po opadłych na cmentarne aleje liściach? To przede wszystkim nasi bliscy oraz ci, których czcimy jako oficjalnych lub osobistych świętych. Chrześcijańska wiara poucza nas, że istnieje realna możliwość kontaktu między nami a rzeszą oglądających Boga twarzą w twarz. Możliwość ta nie ma nic wspólnego z tzw. wywoływaniem duchów, lecz opiera się na wierze w moc ludzkich relacji, które dzięki modlitwie staję się mocniejsze niż sama śmierć. Zwracamy się do obywateli nieba, ponieważ wierzymy, że mogą prosić za nami u Boga. Z drugiej strony, to my wstawiamy się za zmarłymi ufając, że nasza modlitwa – wyzwolona z pęt czasu i przestrzeni – nie pozostaje bez wpływu na kształt ich spotkania z miłosiernym Sędzią. W ten właśnie sposób przeżywamy katechizmowe prawdy o niebie i o czyśćcu. Pozostaje jednak trzecia możliwość zwana piekłem. Czym ono jest? Jak można zgodzić się na istnienie tej krainy rozpaczy i absurdu? A może wieczne potępienie jest tylko biblijną metaforą albo wręcz średniowiecznym wymysłem, od którego w imię wiary w dobrego Boga trzeba jak najszybciej odejść?

Piekło warunkiem miłości

Niekiedy spotkać się można z radykalnym stwierdzeniem: Nie wierzę w piekło! Opinia ta nie musi być wcale heretycka. Co więcej, może nam pomóc w naszych usiłowaniach zrozumienia nauki o piekle. Ewangelia nie polega bowiem na głoszeniu alternatywy: niebo albo piekło. Mistrz z Nazaretu nie przyszedł, by głosić nowinę o dwóch królestwach: Bożym i szatańskim. Nie zostaliśmy wezwani do wiary w piekło, ale do wiary w moc zbawczą Boga. Misja Chrystusa jest od początku do końca misją miłości, nieustannym zapraszaniem do niebieskiej uczty. Historii zbawienia nie można wyobrażać sobie według logiki z czarnego humoru: Niech chętni wystąpią z szeregu, a kto nie wystąpi będzie rozstrzelany! Bóg nie postępuje z człowiekiem na zasadzie kija i marchewki. On nie kusi niebem, by zaraz potem postraszyć piekłem. Stwórca nie uczynił dwóch światów: złego i dobrego. Wszystko, co stworzył Bóg, było dobre. Piekło nie jest Jego dziełem i dlatego mają rację ci, którzy w piekło nie wierzą…

Nie oznacza to, że odrzucamy katechizmową naukę o wiecznym potępieniu. Wręcz przeciwnie, twierdzimy, że możliwość potępienia stanowi konieczny, choć jedynie negatywny, warunek zbawienia istoty wolnej, jaką jest człowiek. Zacznijmy jednak od początku. Bóg nie musiał niczego stwarzać. Jako wspólnota Trzech: Ojca, Syna i Ducha, jest On absolutną Miłością, która nie ma żadnej potrzeby, by wyrażać się w czymś poza sobą. Z Jego boskiej woli stało się jednak tak, że świat istnieje. Sens tego istnienia polega nie na czym innym jak na miłości, to znaczy na powołaniu do współprzeżywania tego, co stanowi naturę Boga. Tak rozumiane istnienie musi być obdarzone wolnością. Tylko istota wolna jest bowiem zdolna do miłości. W tym właśnie miejscu pojawia się problem polegający na nieusuwalnym napięciu pomiędzy wolnością a wezwaniem do miłości. Bóg stwarzając człowieka zdolnym do kochania, nie mógł nie obdarzyć go jednocześnie zdolnością odrzucenia miłości. Osoba wolna ma możliwość powiedzenia Bogu: Nie chcę być z Tobą! Wszechmogący Stwórca nie może zmusić nikogo do otwarcia się na dobro. Przemoc niszczy wolność, a gdzie nie ma wolności, tam nie ma również dobra ani zła. Dlatego też niemożliwe jest stworzenie zdolnego do miłości człowieka bez możliwości tego, co nazywamy grzechem pierworodnym, a w konsekwencji, bez możliwości wiecznego potępienia. Wszechmoc Boża jawi się więc paradoksalnie jako słabość wobec istoty wolnej, do której skierowane jest słowo: Adamie, kocham Cię!

Odmowa miłości może przybierać różne kształty. Wyraża się ona najczęściej w codziennych, banalnych gestach, których chwilę potem żałujemy. W imię ludzkiej wolności musimy jednak przyjąć znacznie poważniejszą możliwość prawie absolutnego zamknięcia się osoby w kręgu nienawiści. Człowiek może zanegować samego siebie odwracając się od źródła sensu swojego istnienia. Taką właśnie sytuację nazywamy potępieniem. Piekło jest po prostu tam, gdzie nie ma Boga. Każda zaś istota wolna, zdolna do miłości Boga, jest jednocześnie zdolna do wyrzucenia wszechobecnego Stwórcy z obszaru swojej wolności. Ta zdolność jest negatywnym warunkiem możliwości wejścia istoty skończonej w relację miłości. Piekło zatem jawi się nie tyle jako kara zesłana przez Boga-Sędziego, co raczej jako możliwość nieodłączna od kondycji osoby powołanej przez Boga do wspólnoty miłości.

Celem powyższej refleksji nie było udzielenie jednoznacznej, zadowalającej nasz intelekt odpowiedzi w kwestii piekła. Żadne zresztą rozumowanie nie powinno pretendować do wyjaśnienia możliwości wiecznego potępienia. Możliwość ta pozostanie bowiem skandalem, którego nie da się uciszyć jakąś teorią. Ponadto wskazanie na stworzoną wolność jako na przyczynę istnienia piekła, nie rozwiązuje w pełni teologicznego problemu zła. Skoro Wszechmogący kocha każdego człowieka i pragnie jego zbawienia, to jakikolwiek przypadek potępienia byłby zarazem wieczną przegraną Boga. Można zatem zapytać: W jaki sposób Bóg – nie łamiąc ludzkiej wolności – mógłby zrealizować swój plan powszechnego zbawienia? Jak Bóg może zbawić kogoś, kto zdaje się tkwić w zamkniętym kręgu rozpaczy i nienawiści?

Spotkanie dwóch samotności

Jedną z prób odpowiedzi na wyżej postawione pytania jest Hansa Ursa von Balthasara rozważanie o wydarzeniu śmierci Jezusa Chrystusa, w tym o Jego zstąpieniu do piekieł[1]. Ten najwybitniejszy – obok K. Rahnera – teolog XX wieku wskazuje na dwa aspekty śmierci Jezusa Chrystusa: aktywny i pasywny. Pierwszy aspekt wyraża się w tajemnicy Wielkiego Piątku. Syn Boży, umierając na krzyżu, uczynił z własnej śmierci najwyższy akt wolności. Okrzyk Ukrzyżowanego: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23,46), stanowi przecież radykalny wyraz nadziei i zawierzenia się osobowej Tajemnicy. Godzina przybitych rąk i nóg Chrystusa łączy się paradoksalnie z momentem zbawczej akceptacji rzeczywistości. Taka akceptacja zaś możliwa jest jedynie jako najgłębszy akt wolności. U Jezusa była ona zresztą owocem całego życia rozumianego jako pełnienie powierzonej Mu przez Ojca misji Sługi Jahwe. Ewangelista Łukasz na przykład ukazuje Chrystusa jako idącego do Jerozolimy, a zatem zmierzającego ku swojej śmierci. Ten aktywny wymiar bycia ku śmierci – jakby powiedział Heidegger – Jezus uwydatnił w słowach: … życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję (J 10,17-18).

Z drugiej strony istnieje pasywny aspekt śmierci Zbawiciela, który – według von Balthasara – wyraża się w prawdzie o zstąpieniu Jezusa do piekieł[2]. W katechizmie czytamy, że Chrystus zstąpił do piekieł, by ogłosić zbawienie uwięzionym duchom (KKK 632, por. 1 P 3,18-19). Jak jednak rozumieć to wydarzenie? Na czym polega głoszenie zbawienia więźniom? Balthasar nie chce interpretować zstąpienia do piekieł jako triumfalnego zwycięstwa Chrystusa nad grzechem. Wyciąga natomiast ostateczne konsekwencje z Pawłowego stwierdzenia, że Bóg uczynił dla nas grzechem Tego, który nie znał grzechu (2 Kor 5,21). Wynika z niego – zdaniem autora – iż Jezus utożsamia się z grzesznikiem pogrążonym w samolubnej rozpaczy. W przeciwieństwie do aktywnego wymiaru akceptacji wielkopiątkowej śmierci na krzyżu, wydarzenie Wielkiej Soboty czyli zstąpienie do piekieł okazuje się pasywnym wyrazem solidarności z umarłymi. Chrystus stać się grzechem dla naszego zbawienia. Oznacza to, że wszedł On rzeczywiście w doświadczenie ostatecznych konsekwencji grzechu, czyli tego, co tradycja nazywa piekłem. Bóg solidaryzuje się do końca nawet z tymi, którzy zdają się być absolutnie zamknięci na Jego miłość. Posłuszeństwo Jezusa wyrażone na Krzyżu objawia się w sposób jeszcze bardziej radykalny w rzeczywistym przyjęciu pasywnego wymiaru wydarzenia Golgoty, w byciu umarłym razem z umarłymi. W swoim zstąpieniu do piekieł Jezus staje obok bezsilnych grzeszników. Nie przepowiada już aktywnie nowiny o zbawieniu, nie triumfuje – w potocznym znaczeniu tego słowa – nad „mocami piekielnymi”, lecz niepokoi grzesznika swoją bezsilnością, swoim byciem grzechem dla naszego zbawienia. Oto niebywała wizja! Człowiek, który odwrócił się od Chrystusa przepowiadającego i nie chciał zatrzymać się przy Ukrzyżowanym, odnajduje w samym centrum swojego piekielnego osamotnienia bezsilną miłość Boga. Podobną wizją dzieli się z nami psalmista: Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę (Ps 139,7-8). Być może tam, gdzie ludzka samolubna wolność stawia granicę Boskiej wszechmocy, jedynie pozbawiona wszelkiej mocy miłość Jezusa może dopełnić dzieła zbawienia. Być może taka właśnie miłość jest w stanie rozbić krąg rozpaczy grzesznika, nie gwałcąc w niczym jego wolności.

Solidarność Boga z człowiekiem jest tak wielka, że von Balthasar nie waha się twierdzić, iż Jezus doświadczył w śmierci krzyżowej piekła. Pojęcie piekła zatem winno być interpretowane w perspektywie chrystologicznej. Oznacza to, że istnienie bez Boga, a taki przecież stan nazywamy piekłem, może być w jakiejś mierze zrozumiany jedynie w obliczu Jezusa ukrzyżowanego. Każda inna perspektywa grozi popadnięciem w mitologię. Chrystusowe Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mt 27,46) staje się w ten sposób miarą naszego rozumienia rzeczywistości piekła. Doświadczając opuszczenia przez Ojca, Jezus zstępuje do piekieł, by zająć nasze miejsce, by wziąć na siebie skutki naszego grzechu. Dzięki temu chrześcijanin może żywić radykalną nadzieję, że solidarność z każdym człowiekiem, nawet największym zbrodniarzem, jest możliwa.

Czy piekło jest puste?

Komentując Balthasarowską wizję, J. O’Donnell stwierdza: Bóg bierze naprawdę na serio ludzką wolność. Pozwala On wypowiedzieć człowiekowi swoje „Nie” na ofertę miłości posuniętej aż do samowyniszczenia. Zezwala wolnemu człowiekowi wybrać radykalną izolację i samotność. Z drugiej strony, Bóg – za pośrednictwem krzyża – niepokoi swoją miłością  samotność zatwardziałego grzesznika zamkniętego w sobie samym. Bóg nie depcze wolności grzesznika. Jednakże Boża współ-obecność w opuszczeniu grzesznika narusza jego narcystyczną samotność. Grzesznik znajduje się w piekle, ale nie jest już absolutnie sam. Jego samotność stała się współ-samotnością[3].

Nie wiemy, co wyniknie ze spotkania samotności grzesznika z samotnością Ukrzyżowanego. Nie chcemy tutaj rozwijać naiwnie optymistycznej lub wręcz wypływającej z pychy wizji powszechnego zbawienia. Wieczne piekło pozostaje realną możliwością, wobec której biblijna postawa bojaźni i drżenia wydaje się być najwłaściwsza, oczywiście pod warunkiem, że nie mylimy jej z neurotycznym lękiem. Odkrycie znaczenia Jezusowego zstąpienia do piekieł otwiera nam jednak możliwość żywienia nadziei, że nawet największy grzesznik nie odwróci się od Boga-człowieka, którego odnajdzie w swoim potępieńczym – ale jeszcze nie wiecznym – osamotnieniu. Możemy mieć nadzieję, że miłość Boga, poprzez paradoksalną solidarność z tymi, którzy pozostają zamknięci na jakąkolwiek solidarność, jest zdolna zbawić każdego człowieka właśnie w momencie, gdy zostaje odrzucona. Balthasar nie neguje możliwości wypowiedzenia przez człowieka nie wobec Boga, po którym jest już tylko piekło rozumiane jako nieodwołalny stan istnienia poza Bogiem. Czy jednak nie jest obowiązkiem chrześcijanina poparta pokorną modlitwą nadzieja, że nikt nigdy nie dokonał takiego ostatecznego aktu negacji? Dlaczego mielibyśmy nie pragnąć, by w każdym człowieku zrealizowały się słowa Chrystusa ze starożytnej homilii na Wielką Sobotę: Snem śmierci zasnąłem na krzyżu i włócznia przebiła mój bok za ciebie (…), a ta moja rana uzdrowiła twoje zranienie. Sen mej śmierci wywiedzie cię ze snu Otchłani. Cios zadany Mi włócznią złamał włócznię skierowaną przeciw tobie.

W Gaudium et spes czytamy, że skoro za wszystkich umarł Chrystus i skoro ostateczne powołanie człowieka jest rzeczywiście jedno, mianowicie boskie, to musimy uznać, że Duch Święty wszystkim ofiarowuje możliwość dojścia w sposób Bogu wiadomy do uczestnictwa w paschalnej tajemnicy (KDK 22). Czy nie powinniśmy zatem ufać, iż Duch, który wzbudził Jezusa z martwych i wyprowadził Go z piekła, zdoła również ożywić serce najbardziej zatwardziałego grzesznika? Pytanie to wskazuje na aspekt, którego nie może zabraknąć w naszym rozważaniu, a mianowicie na trynitarny charakter wydarzenia zstąpienia Chrystusa do piekła. Mówienie bowiem o Bogu w piekle byłoby pozbawione sensu, gdybyśmy nie wierzyli w jedynego Boga, który objawił się jako Trójca: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty.

Rozpoznanie piekła wydarzeniem trynitarnym

W naszych rozważaniach o Trójcy Świętej podkreślamy często – i słusznie – jedność trzech osób Boskich. Nie możemy jednak zapominać, że z drugiej strony Ojciec, Syn i Duch są osobami radykalnie się różniącymi między sobą. Różnice te są jakościowo nieskończenie większe niż pomiędzy ludźmi. Rzeczywistość osobowa charakteryzuje się bowiem tym, że jedność pomiędzy osobami paradoksalnie zakłada separację pomiędzy nimi. Miłość nie może istnieć bez inności. Im bardziej kocham, tym bardziej doświadczam, że drugi jest inny, niesprowadzalny do żadnej całości. Analogicznie, Janowe stwierdzenie, że Bóg jest miłością (1J 4,8), oznacza, że pomiędzy Trzema w Bogu istnieje radykalna inność. Błędem byłoby myślenie, że skoro osoby Boskie nie są trzema, ale jednym Bogiem, to różnią się one tylko troszeczkę. Wręcz przeciwnie, osobowa jedność jedynej natury boskiej zakłada fundamentalną inność trzech Osób.

Powyższa perspektywa pozwala nam zrozumieć możliwość skandalu Krzyża i zstąpienia Jezusa do piekieł. Bez niej okrzyk Boga-człowieka: Boże mój, czemuś Mnie opuścił! pozostałby teatralnym gestem. Tymczasem w śmierci krzyżowej Syn Boży nie doświadcza opuszczenia przez Ojca na niby. Bóg we wcielonym Synu przemierza drogę, która prowadzi do całkowitej samoalienacji: schodzi w głębokości śmierci, doświadcza zupełnego oddalenia od miłości Ojca. To właśnie rozdarcie w samym Bogu stanowi negatywny warunek ludzkiej wolności, która może odwrócić się od własnego fundamentu, czyli Bożej miłości. Bóg – o ile jest wspólnotą trzech różnych osób – ma tą pozornie tylko oczywistą możliwość stworzenia realnej wolności, która nie jest Bogiem. To właśnie dramat rozgrywający się pomiędzy Trzema w Bogu, a w szczególności centralny akt tego dramatu, a mianowicie wydarzenie Chrystusowego krzyża, pozwalają nam choć trochę zrozumieć, jak doskonały Bóg może utrzymywać w istnieniu zbuntowanego przeciw Niemu złoczyńcę. W tej perspektywie nie jest przesadą stwierdzenie, że piekło jest możliwe, gdyż możliwe było opuszczenie Jezusa przez Ojca. Niesłychana historia Trójjedynego Boga, który wszedł w dzieje człowieka, nie kończy się oczywiście na Krzyżu, lecz zmierza ku wielkanocnemu finałowi. Oto przeżywana w posłuszeństwie trupa radykalna samotność Zbawiciela okazuje się być ostatecznym zwycięstwem nad śmiercią. Jezus, mocą osobowej miłości jaką jest Duch Święty, przechodzi przez najgłębszą alienację włączając jednocześnie całą ludzkość w swój dialog miłości z Ojcem.

H.U. von Balthasar tak oto opisuje ten dramatyczny dialog pomiędzy Ojcem i Synem: Jeśli Ojciec musi być uważany za stwórcę ludzkiej wolności – ze wszystkimi przewidywalnymi jej konsekwencjami! – tak więc również sąd i „piekło” należą zasadniczo do Niego; i jeśli posyła On Syna na świat, by świat został zbawiony a nie osądzony, oraz Synowi „przekazuje cały sąd” (J 5,22), musi zatem wprowadził Go, o ile jest Synem wcielonym, również do „piekła” (jako ostatniej konsekwencji ludzkiej wolności)[4]. Chrystus zaś wypełnia powierzoną Mu misję w absolutnym posłuszeństwie. Dzięki temu posłuszeństwu Jezus przeszedł przez ciemności piekła. Dlatego też możemy powtórzyć za von Balthasarem, że piekło należy już do Chrystusa. Zmartwychwstając ze znajomością piekła, Chrystus może przekazać także nam tę wiedzę[5]. A wraz z nią ofiarowuje nam nadzieję że piekło – rozumiane jako stan kary wieczystej – pozostanie jednak puste! Warto o tym pomyśleć nad grobami bliskich i dalekich. Warto wyszeptać z wiarą słowa: I wspomóż szczególnie tych, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia.



[1] Nie podejmujemy w tym niewielkim artykule ważnej skądinąd kwestii sensu rozróżnienia pomiędzy piekłem a piekłami. W naszym rozważaniu w pewnym sensie utożsamiamy te dwa pojęcia ze sobą, rozumiejąc je ogólnie jako stan radykalnego oddalenia od Boga. Mówiąc zatem o ludzkim doświadczeniu piekła, nie przesądzamy, czy oznacza ono tzw. wieczne potępienie. Mówienie zaś o zstąpieniu Jezusa do piekieł (piekła) musi być widziane jako coś uprzedniego wobec możliwości tzw. nieodwołalnej kary wieczystej.


[2] Por. H.U. von Balthasar, Il cammino verso i morti, w: Mysterium Salutis (wyd. włoskie), vol. 6, str. 289-324.


[3] J. O’Donnell, Tutto l’essere è amore, w: Hans Urs von Balthasar. Figura e opera, pod red. K. Lehmann i W. Kasper, Casale Monferrato 1991, tłum. wł., str. 344-345.


[4] H.U. von Balthasar, Il cammino verso i morti, dz. cyt., tłum. wł., str. 316.


[5] Tamże, str. 317.

Fragment czy całość? O systemowości teologii

Czy czasy wielkich systemów teologicznych bezpowrotnie minęły? Nie trzeba być pesymistą w tej sprawie, chociaż dzisiaj chodzi raczej o przedstawienie całościowej wizji bycia człowieka w świecie spotkania z Bogiem niż budowanie dla teologii specjalnego systemu filozoficznego.

Zebrał on, jak rozproszone części jakiegoś ciała, teorie Ojców Kościoła w jedną całość, usystematyzował w godnym podziwu porządku i tak znakomicie dopracował, że zdobył tym sobie, zasłużenie i sprawiedliwie mu przysługujące, miano znakomitego obrońcy i ozdoby Kościoła Katolickiego. […] Nie ma takiej dyscypliny filozoficznej, której by solidnie i przenikliwie nie przebadał: o prawach rozumowania, o Bogu, o substancjach niecielesnych, o człowieku i bytach cielesnych, o działaniach ludzkich i ich zasadach rozprawiał tak doskonale, że już nie można żądać ani większego bogactwa zagadnień, ani bardziej stosownej systematyzacji materiału, ani lepszej metody postępowania, ani większej nienaruszalności zasad czy siły argumentacji, ani większej zrozumiałości czy celności wypowiedzi, ani też łatwości wyjaśniania zawiłych i niezrozumiałych rzeczy – pisał w encyklice Aeterni Patris Leon XIII o Tomaszu z Akwinu. Czy jednak dzisiaj teologia może być tak usystematyzowana i całościowa jak teologia Doktora Anielskiego?

Już za jego czasów, w średniowieczu, rozpoczęło się rozbicie jednej niegdyś nauki na nauki szczegółowe, ale z początkiem XX wieku przybrało ono niespotykane wcześniej rozmiary. Nie tylko nastąpiło bowiem ścisłe oddzielenie się poszczególnych nauk, ale ma miejsce również daleko posunięta specjalizacja w ich obrębie. Coraz trudniejsze staje się nie tylko objęcie przez danego naukowca całej swojej dziedziny, ale również jej wycinka, którym się zajmuje.

Podobna sytuacja panuje także w teologii. Zdaniem wielu w sposób kompetentny można zajmować się jedynie wycinkiem swojej dziedziny i niemożliwe jest wypracowanie jakiegoś systemu teologicznego czy napisanie summy teologicznej. Potwierdzeniem słuszności tego przekonania zdają się być podręczniki teologii dogmatycznej, które albo są pracami zbiorowymi, jak niemieckie Mysterium Salutis[1], albo są serią podręczników pisanych przez różnych autorów, jak wydawane również w Polsce seria Amateca czy seria podręczników pod redakcją W. Beinerta. Mimo to są teologowie, których dzieła można by uznać za pewnego rodzaju systemy teologiczne, chociaż na pewno nie tego rodzaju jak ten stworzony na przykład przez Tomasza z Akwinu.

W XX wieku w teologii katolickiej powstały co najmniej dwa takie wielkie dzieła. Teologia Hansa Ursa von Balthasara była przede wszystkim reakcją na kryzys współczesnej bazylejczykowi teologii szkolnej, której zarzucał tendencje redukcjonistyczne polegające na sprowadzaniu wieloaspektowości teologii do jednego, przesadnie zaakcentowanego aspektu. Dlatego w swojej teologii dążył do pokazania niezgłębionego bogactwa postaci Jezusa Chrystusa, w przekonaniu, że w swoim centrum teologia jest chrystologią, i wyrażał przekonanie, że postać ta może być oglądana z niezliczonych punktów widzenia i ukazywać nowy, nieznany aspekt. Ponieważ postać Jezusa Chrystusa jest jedna, w teologii nie może być myślenia dualistycznego, rozdzielania natury i łaski, soteriologii i chrystologii itd., sztucznego dzielenia jednej teologii na „traktaty”. W ujęciu Balthasara przedmiotem teologii jest objawienie się nieogarnionej tajemnicy miłości Trójjedynego Boga w Jezusie Chrystusie. Motywem przewodnim jego dzieła jest objawiona w Chrystusie miłość Boga[2].

Z kolei Karl Rahner skoncentrował się na trzech zasadniczych prawdach chrześcijaństwa: Trójcy, Wcieleniu, Łasce, ale z zastrzeżeniem, że nie ma sensu o nich mówić, jeśli zarazem nie mówi się o człowieku. Dlatego uznaje się, że dokonał on zwrotu antropologicznego w teologii. Rahner wskazywał na ścisły związek, jaki istnieje pomiędzy poznawaniem samego siebie, możliwością przyjęcia zbawienia oraz Boską rzeczywistością, która objawia się człowiekowi. Nie można rozwijać nauki o Bogu bez rozwijania nauki o człowieku. Dla Rahnera właściwym miejscem nauki o Bogu jest antropologia. Chodzi o to, że punktem wyjścia teologii powinno być ludzkie, transcendentalne doświadczenie istnienia wobec nieskończonego horyzontu, którym jest zwracający się do niego Bóg. Chrystologia jest więc szczytem antropologii, a antropologia jest w gruncie rzeczy niepełną chrystologią[3].

W Polsce kompleksowego ujęcia całej teologii dogmatycznej, a więc dzieła, które można uznać za próbę stworzenia jakiegoś systemu, podjął się Wincenty Granat. W swoim posoborowym podręczniku teologii zrezygnował on ze szkolnego schematu ekspozycji, a jeśli chodzi o treść, to więcej uwagi poświęcił historiozbawczemu ujmowaniu zagadnień oraz przybliżaniu nauki II Soboru Watykańskiego. Swojej teologii starał się nadać charakter chrystocentryczny w przekonaniu, że zarówno Tajemnica Boga, jak i Tajemnica człowieka, Kościoła i świata wyjaśniają się w Jezusie Chrystusie. Wykład teologii rozpoczął od problemu człowieka otwartego na transcendencję. Teologię definiował jako naukę o Jezusie Chrystusie Stwórcy, Zbawcy, Kapłanie, Rozdawcy łask i dokonywaczu wiary. Przy tym ważną cechą teologii Granata jest to, że opiera się ona na personalizmie. Teolog ten starał się sformułować ogólnie obowiązującą definicję osoby ludzkiej[4], możliwą do zastosowania we wszystkich naukach. Istotne jest też to, że Granat starał się wypracować teologię osoby ludzkiej, co w praktyce oznaczało opracowanie personalistycznej antropologii. To ogromne dzieło, dzisiaj już nieco przestarzałe, zarówno jeśli chodzi o problematykę, jak i proponowane rozwiązania, było w Polsce właściwie pierwszą po II wojnie światowej próbą nowego spojrzenia na teologię, wprowadzenia do polskiej teologii problemów podnoszonych w teologii światowej.

Dzieło imponujące i rozmiarami (ponad 3200 publikacji, w tym 92 książki), i dążeniem do wypracowania systemu stworzył także Czesław Stanisław Bartnik. Już w czasie studiów Bartnik planował stworzenie własnego systemu filozoficznego i teologicznego opartego na personalizmie chrześcijańskim. W efekcie wszystko sprowadził do dwóch rzeczywistości osobowych: Boga i człowieka. Świat traktuje jako rodzaj języka, przy pomocy którego się porozumiewają. Człowiek nie odtwarza rzeczywistości, ale ją tworzy, kształtuje, mimo że są to tylko nowe jakości tej samej rzeczywistości[5].

Niejako zwieńczeniem tego dzieła są dwie „summy”: filozoficzna i teologiczna. Wypracowaną przez Bartnika filozofię oddaje przede wszystkim książka pt. Personalizm (Lublin 1995; 22000). Autor dąży w niej do stworzenia zarysu personalizmu filozoficznego, który proponuje następnie zastosować w teologii. Osobę traktuje bowiem jako rzeczywistość dostępną poznaniu filozoficznemu, nie zaś jako jedynie rzeczywistość religijną, daną w objawieniu[6]. Za realizację idei zastosowania tak rozumianego personalizmu w teologii można byłoby uznać napisany przez Bartnika dwutomowy podręcznik Dogmatyka katolicka (KUL, Lublin 1999-2003). Jego autor stawia sobie ambitny cel przedstawienia całości teologii dogmatycznej w duchu personalizmu jako systemu[7].

C.S. Bartnik imponuje dążeniem do wypracowania systemu teologicznego opartego na filozofii. Jednakże dążenie to jest też powodem wielu słabość tego systemu i jego braków. To właśnie zmierzanie do stworzenia systemu wzorowanego na wielkich systemach filozofii klasycznej powoduje, że niektóre analizy sprawiają wrażenie bardzo powierzchownych, odpowiadających na bieżące zapotrzebowanie i że trudno znaleźć wśród nich analizy szczegółowe i precyzyjne, poświęcone określonym tematom. W systemie wypracowanym przez Bartnika przede wszystkim brakuje jasnych definicji pojęć podstawowych i określenia zbioru zasadniczych twierdzeń. Z drugiej strony niektóre twierdzenia filozoficzne determinują sposób ujęcia twierdzeń teologicznych, ze szkodą dla tych ostatnich. Struktura osoby indywidualnej jest nader zawikłana, a położenie nacisku na opis jej struktury ontycznej powoduje, że przyćmione zostają relacyjność i dynamika osoby. Następuje też przeniesienie do trynitologii koncepcji dotyczących osoby ludzkiej, skoncentrowanie się na problemach teologii scholastycznej i próba ich rozwiązania przy pomocy analizy struktury ontycznej Osób Bożych. To powoduje, że sposób rozumienia osoby Bożej nie ma szans, by oddziaływać na sposób rozumienia osoby ludzkiej. Z kolei rozumienie zbawienia jako udoskonalenia stworzonej osoby uprawnia do postawienia pytania, czy nie jest to zbyt daleko idące uzależnienie antropologii teologicznej od filozofii osoby. Racja filozoficzna, a więc teza o osobie jako rzeczywistości dążącej do spełnienia, zdaje się bowiem zyskiwać przewagę nad racją teologiczną, czyli tezą o tym, że Bóg stworzył człowieka z miłości, by doprowadzić go do spełnienia w samym sobie, że Bóg-Miłość tak stworzył człowieka, że od początku był on ukierunkowany na Wcielenie, a więc zbawienie, to jest obdarowanie miłością, które stanowi jego spełnienie.

Czy więc czasy wielkich systemów teologicznych bezpowrotnie minęły? Czy teologom pozostaje koncentrowanie się na wycinkach teologii, bez możliwości spojrzenia na całość tej nauki? Nie wydaje się, by trzeba było być pesymistą w tej sprawie, chociaż być może nie jest konieczne budowanie w celu stworzenia systemu teologicznego specjalnego systemu filozoficznego. Chodziłoby raczej o przedstawienie całościowej wizji bycia człowieka w świecie spotkania z Bogiem.

Szansę na stworzenie takiego ujęcia widzę w książce Roberta J. Woźniaka, Różnica i tajemnica. Objawienie jako teologiczne źródło ludzkiej sobości (Poznań 2012). Dlatego uważam ją za jedną z ważniejszych książek polskich teologów w ostatnich czasach. Charakterystyczne i istotne jest to, że autor swoją refleksją, w sposób zamierzony, obejmuje – co we współczesnej teologii właściwie się nie zdarza – wiele obszarów teologicznych, które tradycyjnie dzieli się na traktaty: charytologię, soteriologię, trynitologię… Ale rzecz nie sprowadza się tylko do tego, bo autor proponuje pewną ideę przewodnią, scalającą.

R. Woźniak centrum swojej refleksji, rozciągniętej między tajemnicą a apofatyką, które niewłaściwie rozumiane każą milczeć o Bogu, czyni objawienie, pozwalające na zbudowanie wiedzy o Bogu. Nic więc dziwnego, że uważa, że jest ono remedium na pokawałkowanie teologii na dziedziny i traktaty, które grozi jej utratą zmysłu organicznej całościowości systemu wiary i odniesienia do egzystencji. Autor proponuje uczynienie teologii nauką o objawieniu, ale rozumianym jako fakt, czyn i zbawcze wydarzenie. Objawienie może bowiem ufundować właściwie jakąkolwiek ludzką wiedzę o Bogu tylko wtedy, kiedy samo, istotnie i uprzednio, jest przyczyną transformacji ludzkiej podmiotowości bez naruszenia jej sobości. Objawienie funduje formalnie teologię jedynie dlatego, że uprzednio kształtuje ludzką sobość do bycia sobą w relacji z Bogiem. Zdaniem dogmatyki jako nauki o Boskim odsłonięciu się jest ukazanie związku między owym trynitarnym odsłonięciem a wewnętrznym życiem Boga i zbawieniem świata. Dzięki takiemu ujęciu sprawy autor znajduje również – co trzeba uznać za cenne – naturalnego sojusznika w filozofii. Jeśli teologia miałaby być nauką o objawieniu, czyli Boskim jawieniu się, to fenomenologia mogłaby stanowić rodzaj nowej metafizyki dla niej.

Różnicę i tajemnicę czytałem do poduszki mojej niespełna siedmioletniej córce, gdy okazało się, że na wakacyjny wyjazd zapomnieliśmy zabrać jej lektury… spała po przeczytaniu pół strony. Nic dziwnego: nie tylko nie zna specjalistycznego słownictwa, ale nie jest w stanie dostrzec, że to powodujący szybsze bicie serca ambitny planu operacji zmierzającej do przywrócenia teologii – czego potrzebuje ona jak powietrza – zdolności do syntezy i uczynienia jej teologią egzystencjalną. Mam jednak nadzieję, że za kilkanaście lat przeczyta ją samodzielnie. I że wtedy Różnica i tajemnica, fascynująca swoim rozmachem, erudycją i precyzją, będzie strategią już zrealizowaną – z korzyścią dla teologii, a co za tym idzie, i wiary.



[1Mysterium Salutis, J. Feiner, M. Löhrer (red.), Einsiedeln 1965–1975.


[2] I. Bokwa, Trynitarno-chrystologiczna interpretacja eschatologii w ujęciu Hansa Ursa von Balthasara, Radom 1998, s. 76–78.


[3] D. Kowalczyk, Karl Rahner, Kraków 2001, s. 77–80.


[4] Integralna osoba ludzka jest to jednostkowy, substancjalny i całkowity podmiot cielesno-duchowy, zdolny działać w sposób rozumny, dobrowolny i społeczny w celu harmonijnego ubogacenia siebie i ludzkości w zakresie całego bytu. W. Granat, Osoba ludzka. Próba definicji, Sandomierz 1961, s. 244.


[5] C.S. Bartnik, Mistyka wsi. Z autobiografii młodości 1929–1956, Źrebce 1999, s. 431n.


[6] C.S. Bartnik, Personalizm, wyd. 2. poprawione i rozszerzone, Lublin 2000, s. 30.


[7] C.S. Bartnik, Dogmatyka katolicka, t. 1, Lublin 1999, s. 11.