Archiwa tagu: recenzja

Przedostatniość rozmów z BXVI

Ktoś kiedyś napisał, że rynkiem wydawniczym rządzi marketing. Ja to napisałem przed chwilą. Tak właśnie jest z niniejszą publikacją, której interpretacja została już z góry narzucona przez specjalistów od sukcesu. Nieładnie jednak robić z tata wariata, a z prawie dziewięćdziesięcioletniego Ojca Świętego wciąż w pełni sprawnego intelektualnie rozmówcę, skoro ten już przed trzema-czterema laty uznał osłabienie sił zarówno ciała, jak i ducha za powodujące niezdolność dobrego wykonywania powierzonej mu posługi. Być może są to ostatnie rozmowy, ale przeprowadzone „przedostatnio”, przed i świeżo po abdykacji. Najświeższe pogawędki datują się na przełom 2013/2014 roku, skoro wspomina się w nich adhortację Evangelii gaudium jako ostatni dokument, a Putin okazuje się przekazywać „ostatnio” (listopad 2013) ikonę Franciszkowi, którego z kolei pontyfikat jest oceniany przez Benedykta XVI po roku sprawowania posługi Piotrowej.

Z powodu tej „przedostatniości” tracą nieco na wyrazie te stwierdzenia „Ojca Benedykta” (tak ponoć papa emeritus życzy sobie, by się do niego zwracać), które idą pod prąd środowisk tradycjonalistycznych próbujących zawłaszczyć dla siebie papieża rzekomo konserwatywnego i jakoby z innej gliny lepionego od swojego następcy. Ale i tak wyznawcy spiskowych teorii Antonio Socciego otrzymują twardy orzech do zgryzienia, podczas gdy fanom Franciszka miód leje się na serca, choćby wtedy gdy interlokutor niemieckiego dziennikarza komplementuje Ojca Świętego i jego styl bycia, a zbrodnię polegającą na nie założeniu przez niego mozzetty kwituje krótkim: „ale to było mi obojętne” (zanotujmy!). Byłby knock out, a tak jest tylko liczenie – bo przecież papież-senior nie usłyszał jeszcze dźwięku furtki otwierającej rozwodnikom drogę do Komunii Świętej. Tak czy siak, prawdziwy Benedykt XVI nie wykazuje podobieństwa do fałszywego, zrodzonego w głowach ideologów integryzmu; dla tego, kto zna jego twórczość, nie jest to zresztą nowość.

Ratzinger jawił się jako postępowy i krytyczny, chcący uprawiać nowoczesną teologię, zaliczał się do obozu progresywnego, a życzliwszym okiem na konserwatystów spoglądnął dopiero, gdy progresywizm oderwał się od wiary i zaczął przynosić pustoszące efekty. Jest w swoim mniemaniu reformatorem i konserwatystą zarazem, szukającym nowych dróg na bazie „starego fundamentu”. Trudno byłoby w nim dopatrzeć się zwolennika powrotu do epoki przedsoborowej, owszem zwołanie Soboru wybiło we właściwej godzinie i cieszy go „reforma soborowa, gdy przyjmuje się ją zgodnie z właściwym jej duchem”. Bez wiary, od której wyszli i którą reflektowali Ojcowie Soboru, nie można dokonać właściwej interpretacji dziedzictwa Vaticanum Secundum; jednak w tej mocy zgromadzenia, o paradoksie, kryła się słabość: „za daleko poszliśmy w teologię i nie zastanowiliśmy się nad tym, jakie implikacje pociągną te sprawy za sobą na forum zewnętrznym”. Jako „budowniczy mostów” wydaje się łączyć starą i nową erę: „nie należę już do starego świata, a nowy jeszcze tak naprawdę nie zaistniał”. Wyrazem pontyfikatu może być Rok Wiary stanowiący ponowną zachętę do odkrycia na nowo i „od środka” Boga objawionego w Chrystusie i centralnego miejsca wiary w życiu.

Jest pouczające, w jaki sposób „papież, który abdykował” odpowiada na zarzuty wielu, w tym naszego rodzimego katolicko-prawicowego publicysty, który, jak pamiętam, upierał się przy naturalistyczno-pobożnej wersji, że jak ojcem jest się do końca, tak Ojcu Świętemu również nie wolno pozostawiać dzieci. A jednak paradoksalnie właśnie takie podejście okazuje się być podyktowane funkcjonalizacją i zeświecczeniem, bowiem misję wiąże nierozerwalnie z wykonywaniem funkcji. Optyka wiary każe jednak widzieć – podpowiada papa emeritus, który rozszerza na papieża to, co już wcześniej przyjęto względem posługi biskupiej – że wewnętrzna odpowiedzialność nie musi pokrywać się z pełnieniem urzędu i w zakresie oddawanych odpowiedzialności „nawet ojciec przestaje być ojcem” w pewnym wieku (w przypadku biskupów – 75 lat i basta).

Już w światłości świata zakładał ówczesny Ojciec Święty możliwość zrezygnowania ze stanowiska, jeśli siły fizyczne czy psychiczne miały uniemożliwiać sprawowanie powierzonej mu władzy. Właśnie ten ubytek sił został przywołany jako powód abdykacji pamiętnego dnia 11 lutego 2013 roku. Zawsze uważałem, zgodnie zresztą z podstawową zasadą hermeneutyki, że w interpretacji osoby i słów Benedykta XVI trzeba wychodzić i nie odrywać się od „litery” tego, co w swojej szczerości był powiedział. Dlatego nie poddałem się wtedy poszukiwaniu „antyducha” spiskowych teorii, nawet tych „pobożnych” (źródłem decyzji – przeżycie mistyczne), oderwanych od rzeczywistości. Zamiast „hermeneutyki podejrzeń” – należy się oprzeć na „hermeneutyce wiary”, zgodnie z którą należy patrzeć również na abdykację. A wiara chrześcijańska, stojąca na fundamencie Boga stającego się człowiekiem, nie może bać się tego, co ludzkie; również papiestwo „nie straciło nic ze swojego autorytetu, nawet jeżeli bardziej widoczna stała się jego ludzka strona”.

Sam zaś Padre Benedetto jest właśnie ludzki „do bólu”. Potrafi zażartować, jak wtedy, gdy wspomina „wstępowanie do nieba” odlatującego helikopterem papieża, ale i przecierać ze wzruszenia oczy w trakcie udzielania wywiadu. Wynalazcę spinek do mankietów chciałby widzieć głęboko w czyśćcu, w niebie zaś – a nadzieję tę wyraża autor naukowej książki o eschatologii! – „będzie tak samo wspaniale, jak było u nas w domu”. Nie czuje się na tyle silny, by stale poświęcać się sprawom Bożym i duchowym, a mistycznych „ciemnych nocy” nie doświadczył, bo „pewnie nie jestem na tyle święty, żeby popaść w tak mroczną otchłań”. Z kolei nocami nie może pracować, bo „sen to stały punkt w programie (uśmiech), którego nie pozwalam nigdy naruszyć”. Nie jest zatem, przyznaje, tak pracowity jak de Lubac czy Congar, a w swoim dorobku nie może się mierzyć z Balthasarem. Ponieważ miał „wewnętrzną potrzebę zwrócenia się do ludzkości”, funkcję prefekta Kongregacji Nauki Wiary zgodził się przyjąć jedynie pod warunkiem dalszego pisania. Jako papież „uczony i jezusowy” wydał jedynie trzy encykliki, pisał bowiem (ołówkiem) trylogię o Jezusie: „po prostu czułem, że muszę je pisać”. Nie mógł na stolicy Piotrowej podejmować długoterminowych projektów ze względu na to, że nie miał to być długi pontyfikat, a w porównaniu z „mistycznym i maryjnym” poprzednikiem, wyznaje Vater Benedikt, „miałem inny charyzmat albo wcale go nie miałem”.

A jednak potwierdza się, że marketing rządzi odbiorem książki – i ja poświęciłem lwią część recenzji na kwestię abdykacji, która, pod prąd chronologii rozmów, znalazła się nie na końcu, a na początku książki, i która zajmuje proporcjonalnie mało objętości w stosunku do tego, co mogłaby sugerować okładkowa notka czy prolog wywiadobiorcy: „Niech ta książka będzie drobnym przyczynkiem służącym skorygowaniu fałszywych obrazów i rozjaśnieniu ciemności, zwłaszcza towarzyszących okolicznościom jego ustąpienia, które tak zszokowało świat”. Oprócz tych mało sensacyjnych sensacji otrzymuje przecież czytelnik wspomnienia całego życia, od dzieciństwa w rodzinnym domu, czasu wojny, przez późniejsze przygody „teologicznego nastolatka” uczestniczącego jako peritus w Soborze Watykańskim II, pracę na stanowisku profesora teologii, a potem w roli „psa gończego papieża” (jak epitetowało się prefekta kongregacji stojącej na straży wiary), wcześniej jeszcze pełnienie funkcji biskupa, a w końcu poddanie swojej głowy „toporowi” wyboru kardynałów zgromadzonych na konklawe. Seewald pyta o papieskie podróże i spotkania, wskazuje na zaniedbania i problemy, proponuje też swoiste résumé pontyfikatu.

Całość wieńczy jeszcze „nota biograficzna” oraz aneks, w którym przywołano tekst Ratzingera z końca lat pięćdziesiątych. „Neopoganie i Kościół” mają być swego rodzaju proroctwem dotyczącym przyszłości Kościoła. W gruncie rzeczy sama diagnoza nie różni się od tego, co pokątnie wypowiadają zdrowo myślący katolicy zbierający się w przyparafialnych salkach, tyle że teraz dzięki autorytetowi stawiającego diagnozę te „oczywiste oczywistości” zostają ogłoszone „na dachach” firmy Seewald-Ratzinger: „Właśnie to jest cechą charakterystyczną Kościoła naszych czasów, podobnie jak i neopogaństwa, że mamy do czynienia z pogaństwem w Kościele oraz z Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo”. W związku z tym autor tekstu postuluje porzucenie utożsamienia Kościoła ze światem, swoistą „sakralizację” polegającą na odkrywaniu tego, czym Kościół jest w swojej istocie. Od masowości Kościół zmierzać będzie w kierunku żyjących wiarą wspólnot, dlatego zamiast restauracji dawnego modelu życia – trzeba szukać nowych form życia wiarą. Najciekawszy w tekście wydał mi się nowy paradygmat ewangelizacyjny zaproponowany przez młodego teologa – „punktem Archimedesowym” nie tyle jest dążenie do uczynienia chrześcijan ze wszystkich pogan, ile raczej oddanie się „niewielu” (chrześcijan) na służbę „wielu” (pogan), podobnie jak Jeden Chrystus oddał się dla wszystkich.

Seewald, zwłaszcza w prologu prezentującym postać wywiadodawcy, pozwala sobie na nieco emfatyczny styl, który dał nam już wcześniej poznać, i któremu zresztą nie należy się dziwić, jeśli pamięta się, że wywiad przeprowadza w jakimś sensie duchowy syn Ratzingera (choć ten zwraca się wciąż do niego na „pan”… Ale nie „tykał” się nawet z Wojtyłą!). Rozmowa z kolei stanowić może jakąś bardziej niewinną formę tak ludzkiego plotkowania, bez którego trudno sobie wyobrazić ludzkie życie i poznawanie rzeczywistości. Dla jednych będą to sprawy nowe, dla „chomików” informacyjnych wspominki będą raczej przypomnieniem oraz uzupełnieniem wiadomości znanych już z poprzednich wywiadów czy z autobiografii Ratzingera. Całość czyta się „lekko, łatwo i pożytecznie”, a użyty przez polskiego wydawcę miły w dotyku papier mile łasi się pod palcami. Usypia to czujność czytelnika, który nie zapyta, czy to możliwe, żeby ten człowiek – co prawda papież, ale przecież poddany biologii – rzeczywiście pamiętał te wszystkie szczegóły i szczególiki, którymi okraszona jest konwersacja? Raz jeden Benedykt XVI nie potrafi sobie przypomnieć… nazwy pewnego hotelu – może właśnie dla uśpienia podejrzliwości zostawił dziennikarz ten ślad słabości? Oto moja osobista teoria spiskowa, nie do końca poważna.

A druga jest taka: jeśli wywiadu udzielono ładnych parę lat temu, czy nie dlatego zostaje on wydany właśnie teraz, że zgodnie z dżentelmeńską umową miał ujrzeć światło dzienne, gdy emerytowany papież poczuje, że zbliża się jego wieczny odpoczynek? A może chodzi raczej – marketing musi mieć ostatnie słowo – o przygotowanie gruntu pod kolejny bestseller? Otóż nie powinno ujść uwagi czytelnika, że „Ostatnie rozmowy” mają być według Seewalda jedynie tłem do jego pracy nad biografią Benedykta XVI, której rzeczywiście należy z niecierpliwością wyczekiwać; zapewne nie będzie mniejsza objętościowo od biografii Jezusa, która wyszła również spod jego pióra. Jeśli na ten smakowity kąsek połakomi się ten sam wydawca, niech uważa na błędy oraz niedociągnięcia, których nie ustrzegł się w przypadku wspomnianej biografii (literówki, „wyrazówki” i inne) oraz recenzowanego wywiadu (dla przykładu tłumaczenie „ortodoksyjny” zamiast „prawosławnego” czy niewiele wnoszące przypisy – kto z nr 21 domyśliłby się, że chodzi o „małą Bernadetkę”?).

Sławomir Zatwardnicki

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2017) nr 1

Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

Seria wydawnicza „Czwarta fala” zapowiada się naprawdę interesująco, drugi tom wydany przez wydawnictwo Teologii Politycznej w ramach prezentacji młodszego pokolenia publicystów i autorów to kolejny trafny strzał. Owszem można mieć do Ssania (bo chodzi o książkę Jakuba Lubelskiego o tym tytule) szereg uwag. Poczynając od językowych po pewne niedopowiedzenia merytoryczne lub wręcz wyrażanie stanowczej niezgody. Ale cóż… autor nie pisze z pozycji krytyka, lecz autora, który pisze o swoich mistrzach i fascynacjach. Czytaj dalej Jakuba Lubelskiego poszukiwane sacrum

WIĘŹ jesienna, (czy) Mazowiecki w grobie się przewraca…

W sumie można powiedzieć: nareszcie… Nareszcie środowiska określane mianem „Kato-lewicy” wykazały się społeczną wrażliwością. Oczywiście, redakcja kwartalnika nieco się odmie i powie naburmuszona, że można w czasach miesięcznikowych i współczesnych wiele tekstów świadczących o wrażliwości na ludzką biedę i nierówności społeczne. Wskażą na przykład na numer poświęcony kwestii Kościół z lewicą i prawicą. I będzie to prawda. Niestety moje pierwsze zdanie chociaż jest świadomą prowokacją zawiera (niestety) ziarno prawdy. Wszystkiemu winny jest cień Tadeusza Mazowieckiego; krytyka III RP za nierówności, za biedę, za bezrobocie, za rozmaite społeczne ułomności była kojarzona z krytyką personalną wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika i lidera środowiska.

Dlatego czytając tekst Marka Rymszy, Nowa kwestia społeczna?, nie umiałem się powstrzymać od pytanie: czy nie za późno? I dlaczego autor pisze, że ubóstwo, bieda są w Polsce nową kwestią? Od dwudziestu pięciu lat bieda była zawsze obok nas i zawsze widoczna. Trzeba była naprawdę bardzo się starać aby jej nie zauważyć. Dlatego trzeba podkreślić, że autor zauważa fakt, że podczas rozważania kwestii ubóstwa nader często podkreśla się opinię, że biedni są sami sobie winni. Niestety nie wspomina on, że w mediach oraz wśród polityków był to nurt myślenia i prezentacji kwestii absolutnie dominujący. Nie jestem także w stanie zrozumieć, dlaczego nie zauważa on (a jeżeli zauwaza to nie wskazuje wprost) że obecne „potransformacyjne” ubóstwo jest skutkiem transformacji, a nie skutkiem ubocznym. Mając na uwadze tę kwestie należy się cieszyć, że i w bastionie twórców III RP zauważono problem.

O wiele mocniej, a przez to jakoś wyraźnie przemawiają do mnie Aleksandra Gołdys i Maria Rogaczewska. Co prawda męczy mnie już wyświechtany zwrot o tym, że czegoś nie widać z Warszawy. Choćby z tego powodu, że na tzw. „prowincji” też powstają fortuny i nie jest tak, że pieniądze Ida tylko do Warszawy. Problem jest naprawdę o wiele poważniejszy i autorki bardzo dobrze go diagnozują.

„Teoria możliwości” Nussbaum i Sena prowadzi nas do wniosku, że w Polsce mamy fatalnie błędny sposób myślenia o biedzie, biednych i przyczynach biedy. Tak bardzo popularne u nas przekonanie (schemat myślowy, którym posługują się elity, ale też wielu naukowców, liderów, a także zwykłych pracowników socjalnych, pracujących „na poziomie ulicy”), że biedni są sami sobie winni, a także, że należy oddziaływać na nich bezpośrednio (poprzez perswazję, groźby, drogie szkolenia i jeszcze droższe unijne interwencje), aby się zmienili, jest — w świetle tej teorii — całkowicie mylne.

Musze jednak zadać banalne pytanie: kto ma taki sposób myślenia? Podobnie jak w przypadku tekstu Marka Rymszy nie umiem powstrzymać się od wrażenia, że autorki zapominają, że przez cały czas niepodległości były w Polsce środowiska, które kontestowały kierunek zmian w Polsce, lecz były one konsekwentnie przemilczane i wykpiwane. Pojęcie „oszołom” zrobiło swego czasu niesamowitą karierę. Zatem brakuje mi w tych dwóch tekstach wyraźnej konstatacji, że ludzie byli nie tylko ubodzy, ale także konsekwentnie przemilczani, a nawet wykpiwani.

Kolejne dwa teksty: Jaremy Piekutowskiego oraz Ewy Kiedio, są bardzo ciekawymi egzemplifikacjami głównego tematu numeru. Zwłaszcza tekst redaktor Kiedio jest bardzo ciekawy i wart polecenia, z powodów chciałoby się powiedzieć pozamerytorycznych. Tekst jest napisany wartkim językiem i to cos więcej niż jedynie analiza, to tekst z pogranicza felietonu i reportażu. Jej opisanie biedy w Warszawie, tej najbogatszej w Polsce okolicy, robi duże wrażenie. Piekutowski zwraca naszą uwagę na kwestie lęku i emocji związanych z ubóstwem.

Ale odkładając żarty i ironiczne mrugnięcia należy odnotować podjęcie przez WIĘŹ zagadnienia współczesnej biedy jako coś istotnego. Miejmy nadzieję, że w polskim Kościele po raz kolejny rozgorzeje dyskusja na temat pomocy biednym. Nie tylko jako działań łagodzących objawy lecz przede wszystkim nad strukturalnym rozwiązaniem.

Chciałoby się jednak aby mówiąc A, powiedzieli B. Żeby w tej WIĘZI zostały wyraźnie wskazane, że demokracja liberalna stawiająca na indywidualizm kosztem wspólnoty i na konsumpcję zamiast współtworzenia jest źródłem nowej polskiej biedy. Nie wytworzono bowiem żadnych mechanizmów współpracy – stawiając jedynie na pomoc i para-charytatywne akcje. Ubóstwo nie jest bowiem kwestią społeczną, która istnieje dopiero gdy zauważa ją jedna czy druga redakcja. Pełne pychy samozadowolenie z „udanej transformacji” było tylko zasłoną – stosowana przez piewców nadwiślańskiego liberalizmu, i miało na celu wypchnięcie z debaty wszystkich krytyków kierunku zmian. Proszę zwrócić uwagę nie krytyków zmian, lecz pewnego kierunku.

Drugim blokiem tematycznym proponowanym przez WIĘŹ jest kwestia: Szatan silniejszy niż Bóg? No cóż, każdy ma swoje problemy. Właściwie nie zetknąłem się z nikim z egzorcystów, czy ze środowisk bardziej zainteresowanych tematem, który by miał jakiekolwiek wątpliwości. Ale od pewnego czasu pojawia się w każdym towarzystwie ktoś, gdy tylko usłyszy słowo: szatan, egzorcyzm czy coś podobnego, a natychmiast zaczyna marszczyć nos i krzywić się wymownie. Hasłem takich osób jest głębokie przekonanie, że o Złym mówi się za dużo i ze to oznacza manichejskie podejście do rzeczywistości.

Na szczęście, WIĘŹ to jest poważne czasopismo, może lewicujące lecz nie lewackie (jak Tygodnik Powszechny), nie tabloidowe jak portal deon.pl, czy antykościelne jak Gazeta Wyborcza. Zatem jeżeli redaktorzy zabrali się za roztrząsanie sprawy, to zrobili to rzetelnie.

Najpierw czytamy rozmowę Zbigniewa Nosowskiego z księdzem Robertem J. Woźniakiem. Warto zwrócić uwagę, że obaj rozmówcy zgadzają się z tym, że jest faktem, iż coraz więcej tekstów, filmów i rozmów o Szatanie, a coraz mnie o Bogu. Ksiądz Woźniak tłumaczy to jako kolejny przejaw kryzysu naszej cywilizacji.

To zjawisko jest częścią szerszego procesu, który zwykło nazywać się „kryzysem Boga”. Pisali o nim dużo Martin Buber i Johann Baptist Metz. Chodzi o pewnego rodzaju zaćmienie duchowe naszej cywilizacji. Staje się ona coraz bardziej cywilizacją świecką, pozbawioną zainteresowania Bogiem. Ten sam problem dotyka teologii: większość studentów wybiera seminaria związane z praktycznymi wymiarami teologii, jak duszpasterstwo, kwestie moralne etc.

Ale wskazuje tez na fakt, że niepoważnie traktujemy również Złego. Jest tylko kolejną postacią z bajki, czymś raczej komiksowym, niż realnym. Co więcej, jak podkreśla ksiądz Woźniak, zwycięstwo Mesjasza nad szatanem nie oznacza, że żyjemy w raju.

Zbawienie nie działa automatycznie na zasadzie: „Chrystus zwyciężył, zatem nic już nie pozostaje do zrobienia”albo „jedyne, co może mi się przydarzyć, to bycie zbawionym”. Trzeba pamiętać, że zbawienie otrzymujemy jako darmową łaskę, która jednak domaga się naszego wolnego potwierdzenia. Chrystus zwyciężył dla mnie, ale ja Jego dar wolności mogę odrzucić. Sam fakt, że mam taką wolność, jest najbardziej fundamentalnym wymiarem zwycięstwa Chrystusa. Ale i coś więcej — dowodem zwycięstwa Chrystusa jest nie tylko to, że mogę wybrać, ale że mam moc stawania się coraz bardziej podobnym do Niego. Jeśli nie wybiorę tej drogi, przegranym będę ja, nie On. Tak samo dokładnie jak przegranym jest diabeł, ów pradawny wróg wolności, którego każde domniemane zwycięstwo jest największą porażką.

Istotnym jest także wskazany przez Nosowskiego i Wożniaka fakt, że Zły jest wrogiem wolności, a jest wciąż przedstawiany jako zwolennik braku jej ograniczenia.

Kolejną rozmowę: Jak odróżnić zło od Złego?, prowadzą z księdzem Sławomirem Sosnowskim, Ewa Karabin i Michał Buczek. Nie ukrywam, że dziwna to rozmowa – cały czas nie umiałem się powstrzymać od myśli że redaktorzy WIĘZI określili bardzo dokładnie cel tego wywiadu, a miałoby nim być wykazanie, że mówienie o Złym, cała demonologia, a nawet  posługa egzorcystów, są w gruncie rzeczy skutkiem błędu rozumowania. Mówienie o szatanie może być wynikiem ucieczki od poczucia własnej grzeszności, po co chodzić do egzorcysty, skoro jest psychiatra, obecnie w świecie dominuje „moda na szatana”. Chociaż – mając zaufanie do uczciwości intelektualnej redakcji – być może przyjęli rolę (nomen omen) advocatus diaboli i prezentują opinię krytyków rodem ze „światłogrodu”, pozwalając swemu rozmówcy wyłożyć stan rzeczy. I trzeba uczciwie przyznać, że ksiądz egzorcysta doskonale sobie z tymi zarzutami rodzi.

Po pierwsze jest on krytykiem stanu, który określa mianem „duchowej hipochondrii” – nieustannego zaniepokojenia o swoją duchowość, czy jestem czysty. Bowiem w walce duchowej chodzi o to by odpowiadać na Boże wezwanie, a nie uciekać przez zagrożeniem. Niby to jest to samo, ale rozłożeni akcentów czasami decyduje o wszystkim. A jest to zagrożenie, które dotyka nawet egzorcystów. Z drugiej strony wskazuje, że problem z szatanem to nie tylko jasełka czy folklor, pojawiła się moda na zło i ucieczka od Boga, oraz skłonność do otwierania (często nieświadomego) się na działanie Złego.

Ciekawostką, na jaką zwróciłem uwagę jest że w obu rozmowach redaktorzy WIĘZI krytycznie odnoszą się do wygłaszania na koniec mszy modlitwy do Archanioła Michała, miałby to być dowód na magiczne myślenie samych kapłanów, bądź antychrześcijańskiego wręcz pragnienia aby ktokolwiek był potępiony. Równie symptomatyczne jest to, że obaj rozmówcy zupełnie nie podzielają tych opinii.

Rozmowy o Złym, egzorcystach i duchowości uzupełnia doskonały tekst księdza Stanisława Adamiaka, Bardzo krótka historia egzorcystów i egzorcyzmów. Cały blok jest naprawdę godny polecenia, prezentuje bowiem bardzo dobry i wyważony głos w toczącej się debacie o „chrześcijańskim kulcie szatana”.

Absolutnie koniecznie należy także przeczytać rozmowę księdza Andrzeja Draguły z Piotrem Bernatowiczem i Filipem Lipińskim: Pomnik nasz codzienny. Co prawda rozpoczyna się ona od pewnego znamiennego niedopowiedzenia. Mówiąc o Pomniku Wdzięczności, „monumentalnej budowli w kształcie łuku triumfalnego” rozmówcy nie wspominają ani dlaczego powstał, czyli co miał upamiętniać, nie mówią także w jakich okolicznościach został zburzony i dlaczego nie odbudowano go zaraz po zburzeniu. Oczywiście można założyć, że czytelnicy wiedzą jaka była historia, to jednak wypowiedzi Filipa Lipińskiego tak dalece abstrahują od historii, że wydaje się że zapomina on jak przebiegała historia Polski ostatnich 75 lat. Dlatego warto zwrócić uwagę na słowa Piotra Bernatowicza:

Moim zdaniem, bardzo istotny jest tu wątek wojny kulturowej, o której wspominał Filip. Z jednej strony mamy środowisko, które uznaje potrzebę myślenia o wspólnocie m.in. w kategoriach narodowych, oparcia się na konkretnych wartościach ważnych dla naszej cywilizacji i na potrzebie ich symbolicznej obecności w sferze publicznej. Często ta strona jest uznawana za tradycjonalistyczną czy też antymodernistyczną, chociaż jest to mylące, bo nie jest ona przeciwna modernizacji ani rozwojowi. I w tym wypadku tę stronę wojny kulturowej reprezentowałby Społeczny Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności. Z drugiej strony mamy środowiska, które postrzegają siebie w paradygmacie postępu, nowoczesności odczytywanej jako coś, co wymazuje tradycję, widząc w niej hamulec rozwoju. Strona ta zakłada, że nie ma wyraźnych wartości i symboli, które mogłyby być ważne dla całego społeczeństwa. W związku z tym przestrzeń publiczna musi pozostać neutralna. Takie podejście można nazwać relatywistycznym.

Ale warto tez zauważyć, że ta dyskusja – a muszę zgodzić się z Bernatowiczem, że jest ona ciekawą egzemplifikacją sporu kulturowego – dotyczy nie tylko sporu na temat konkretnego pomnika, lecz także roli pomników (i ich formy) w przestrzeni publicznej, sztuce oraz sztuce religijnej w ogóle. W tym miejscu zwarto zauważyć, że wypowiedzi Lipińskiego na temat sztuki kościelnej, chociaż często przesadnie napastliwe i  arogancko błędne, to potrafią dotknąć kilka zasadniczych słabości sztuki tworzonej na rzecz wspólnoty wiernych. Cała rozmowa naprawdę godna lektury i namysłu.

Odnotować chciałbym w tym miejscu jeszcze jeden blok tematyczny z tego numeru kwartalnika – czyli poświęcony „teoriom spiskowym” i ich miejscu w kulturze. Nie ukrywam, że przeczytałem z zainteresowaniem lecz bez przejęcia. Nie jestem zainteresowany spiskową wizją świata, ani tez poszukiwaczami tych teorii. Zarówno tekst Sebastiana Dudy, jak i wywiad z Krystyna Skarżyńską, są interesujące i zapewne wzbogacają wiedzę czytelnika, ale zawsze zastanawiam się, co się stanie gdy zwolennicy (a zwłaszcza przeciwnicy) teorii spiskowych staną twarzą w twarz z prawdziwym spiskiem. Proszę bowiem pamiętać, że za bzdurzenia uważano swego czasu przekonanie, że Lenina z towarzyszami przewieźli do Rosji Niemcy, i że takiego socjalistycznego szaleńca jak Hitler mieliby finansować potentaci przemysłowi. To nie to samo co przekonanie, że Apollo nie lądował na księżycu lecz w studio Metro-Goldwymn-Meyer, lecz zawsze daje ten dreszczyk emocji związany z theory of conspiracy

Na zakończenie chciałbym polecić do przeczytania i przemyślenia dwa teksty związane z historią. Pierwszym jest arcyciekawy dialog nad słynnym już listem polskich biskupów do niemieckich. A tak naprawdę Polacy i Niemcy (Adam Krzemiński, Winfried Lipscher, Renate Marsch‑Potocka, Cezary Gawryś i Zbigniew Nosowski) rozmawiają co wciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ten list zmienił w naszej świadomości. Drugim jest kontrowersyjny tekst Jana Olszaka, Przypadki Michała Boniego. Tekst, którego publikacji odmówiło kilka czasopism, jednakże ten historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, postanowił pokazać jak w świetle archiwów i pamięci działaczy opozycji wyglądała historia działacza opozycji, Solidarności i prominentnego polityka III RP. Z całą pewnością część czytelników uzna tekst za wybielający, znam wypowiedzi które przeczą jego wywodom ale z cała pewnością warto się im przyjrzeć.

Jak zwykle na zakończenie muszę także polecić teksty, których nie wymieniłem – jak zawsze z braku czasu…

 

Strajk na watykańskim wzgórzu, czyli do czego służy zakonnica?

Oczywiście humoreska o strajku zakonników (warto zwrócić uwagę przez kogo zainspirowanego) w Państwie Kościelnym robi wrażenie. Szczególnie spodobał mi się fragment o piorunach bijących w gmachy Citta del Vaticano, gdyż siostry nieustannie modlące się o Bożą opiekę zaprzestały swej misji. Ale oczywiście – choć zabawny – jest to pomysł sztampowy i jednostronny. Miałem już przed oczyma kilka filmów i książek traktujących o strajkach „niezauważalnych”, których brak doprowadzał rodziny czy społeczności do upadku. Zatem nic nowego. A sprowadzenie zakonów do jedynie funkcji usługowej raziłoby jednostronnością.

Użyłem trybu przypuszczającego ponieważ redagujący 68 numer kwartalnika PASTORES – zatytułowany: O (nie)zbędności zakonów – zamieścili te opowiadanie jako pewien haczyk, wciągający czytelnika, lecz teksty zawarte w całym numerze na szczęście pokazują całe (?) spectrum problemów związanych z życiem konsekrowanym. Zaznacza to we wstępie do numeru ks. Wojciech Bartkowicz:

Jak ma się jednak ów radykalizm [życia konsekrowanego – JG] do obecnego etapu życia Winnicy Pańskiej? Pragnienie wypłynięcia na głębię pojawiało się w Kościele z większą mocą, gdy rzeka historii chrześcijaństwa rozlewała się szeroko i spłycał się jej nurt. Czy żyjemy w takich właśnie czasach? Czy też przeciwnie: armia Pana, jak wojsko Gedeona, zmniejszyła swą liczebność, lecz zwiększyła się jednocześnie jej jakość – wszyscy chrześcijanie powoli odkrywają, że radykalizm ewangeliczny przestaje być luksusem, gdyż bez niego nie obronimy naszej wierności Mistrzowi?

Zasadniczą odpowiedzią na pytania „po co są?” i „kim są?” osoby konsekrowane jest kilka zawartych w numerze tekstów. Jako pierwszy chciałbym wymienić artykuł dominikanina Jacka Salija, Śluby naprawdę wieczyste!. Jak to się dzieje, że obecnie tak łatwo uzyskać zwolnienie ze ślubów wieczystych – bo przecież wymówka „toć to nie sakrament” jest płaska i banalna. Czym są śluby, które w gruncie rzeczy są mocnym widzialnym znakiem pozwalającym określić, że ktoś jest „osobą konsekrowaną”?

Dominikanin wskazuje, że bardzo często przyczyną łatwego porzucania życia zakonnego jest zły przykład, że robią to dlatego, że uczynił to ktoś inny.

Zapewne dlatego, ażeby osobom, które po odejściu z zakonu często już rozpoczęły życie świeckie, nie zamykać dostępu do sakramentów i w ten sposób ratować ich wieź z Chrystusem.

Ale przecież faktem jest również, że ubocznym rezultatem tej łagodności Kościoła jest pojawienie się błędnego przekonania, jakoby wycofanie się ze złożonych ślubów było czymś bez większego duchowego znaczenia.

Śluby wieczyste są przede wszystkim oddaniem się w całości na własność wszechmogącemu Bogu (jak napisał papież Grzegorz)  – czy łamiąc takie śluby, a nawet dyspensując od nich, nie widzimy poważnego nieporządku moralnego jaki rodzi ta sytuacja?

Ale nie jest to jedyny tekst tłumaczący te zagadnienie, warto zwrócić uwagę na artykuł Tomasza Sekulskiego MIC, Skąd się biorą zakony?. Autor bardzo ciekawie odpowiada na dwa istotne pytania: jak powstają zakony i w jaki sposób może dojść do zakończenia ich działania. Szeroka wiedza, zarówno historyczna, jak i teologiczna, jaką prezentuje autor pozwala nam na zaufanie do jego diagnozy. A twierdzi on zdecydowanie i wyraźnie  – sens życia zakonnego wynika z jego łączności z Kościołem. Jeżeli zakon nie znajduje się (duchowo) w sercu Kościoła – więdnie.

Ciekawym dopowiedzeniem jest artykuł siostry Teresy Paszkowskiej SNMPN, Nie roztrwonić życia duchowego, w którym wskazana jest istotne różnica pomiędzy radykalizmem życia chrześcijańskiego, a fanatyzmem.

Wreszcie trzeba wskazać wywiad z s. Leticją Niemczurą CSSJ i Pawłem Naumowiczem MIC, Klasztor to nie hotel. Rozmowa z przełożonymi zakonów odwołująca się – jakże by inaczej – do trwającego Roku Życia Konsekrowanego sporo tłumaczy. Życie wspólnoty z punktu widzenia przełożonego zdaje się być zupełnie odmienne od tego widzianego z zewnątrz. I kiedy zadajemy sobie pytanie po co w zakonach władza, przełożeni to właśnie tytuł wywiadu jest najlepszą odpowiedzią. Przełożeni musza pilnować aby klasztory nie zamieniły się w noclegownie odizolowanych od siebie singli. Życie zakonne polega na realizowaniu pewnego charyzmatu, pewnego celu  życiowego. I ktoś musi nam nieustannie o tym przypominać. Oczywiście nie jest o jedyne zadanie przełożonego (i zapewne nie najmilsze) ale niewątpliwie bardzo istotne.

Duże wrażenie robi także tekst Małgorzaty Krupeckiej USJK, Urszula Ledóchowska – święta kobieta sukcesu. Na czym polega powołanie zakonnicy? Czy jest to religijna forma feminizmu, czy też jego totalne zaprzeczenie? Sprawa – wbrew pozorom – jest bardzo istotna. Z jednej strony, powołanie kobiety w Kościele powinno być odczytywane także poprzez zadania kobiet konsekrowanych. Jeżeli życie zakonne jest pełnią chrześcijaństwa, to czym jest życie zakonnicy? Niech przemyślą to wszyscy, którzy widzą w nich potencjalne gosposie, a co najwyżej katechetki. Pytanie: „do czego służy zakonnica?”, traci swój protekcjonalny charakter i staje się ironiczne. Ci wszyscy, którzy chcą aby kobiety w Kościele miały miejsce gdzieś na lewo od kruchty będą szczerze nie znosić Urszuli Ledóchowskiej, kobiety sukcesu i nauczycielki sukcesu życia konsekrowanego.

Oczywiście to nie wszystko, wskaże jeszcze na ciekawe świadectwa, czy wiele artykułów omawiających duchowość zakonną. Warto – na zakończenie – zwrócić uwagę na tekst Petera Kreefta, Jak wygrać wojnę kultur. Jeżeli toczymy wojnę to musimy zadać sobie dwa pytania: „kto jest naszym wrogiem?” i „jakim dysponujemy uzbrojeniem?”.

Odpowiedź na pierwsze pytanie poraża prostotą:

Nasi wrogowie to demony. Upadli aniołowie. Złe duchy.

Nasza świecka kultura każdego, kto w to wierzy, uważa co najmniej za niewykształconego, ograniczonego bigota, a może nawet za obłąkańca. Z czego wynika logiczny wniosek, że Jezus Chrystus jest niewykształconym, ograniczonym bigotem i obłąkańcem.

Odpowiedź na drugie jest równie prosta i oczywista, lecz dlatego umyka nam z łatwością kangura skaczącego po łąkach.

Czy możecie sobie wyobrazić, co mogłoby zrobić 12 Matek Teres dla naszego biednego świata? Co mogłoby się stać, gdyby tylko 12 z nas oddało Chrystusowi 100% swojego życia, serca i czasu, nie zatrzymując nic, absolutnie nic dla siebie?

Nie, nie potrafimy sobie tego wyobrazić, podobnie jak nikt nie potrafił sobie wyobrazić, jak 12 miłych żydowskich chłopaków potrafi zawojować rzymskie imperium.

Nie możemy sobie tego wyobrazić, ale możemy tego dokonać. Możemy stać się świętymi. Nikt nie może nam w tym przeszkodzić. To nasz wolny wybór.

I nie ma co ukrywać odpowiedzi na oba pytania są świetnym podsumowaniem całej dyskusji na temat potrzeby (bądź jej braku) życia konsekrowanego, zakonnego.

Ten numer Pastores powinna przeczytać każda osoba konsekrowana w Polsce. Każda! Nie musza się z wszystkim zgadzać, sam w kilku przypadkach mocno się zżymałem. Ale trzeba przeczytać i przemyśleć. Ze swojej strony mogę mieć tylko nadzieję, że jest to kwartalnik, który mają na półkach wszyscy ojcowie duchowi i magistrzy nowicjatów.

Skoro Kościołowi potrzebni są pasterze, którzy „zawsze będą go gromadzili i prowadzili” to nie ukrywajmy, że byłoby dobrze aby byli to pasterze dobrze uformowani i myślący. Kwartalnik Pastores (zgodnie ze swoim tytułem) stara się być w tym użytecznym narzędziem. Czekam na kolejne numery…

Szeptuchy, znachorzy… i tym podobne cholery

Jest jedną z oczywistości (taką bardzo oczywistą), że jeżeli ktoś pisze o zagrożeniach duchowych, to natychmiast zostanie zakwalifikowany jako oszołom i zwolennik inkwizycji. Pisać o zagrożeniach można gdy wskazujemy na szowinizm, brak tolerancji czy obskurantyzm. I nie umiem zaprzeczyć, często gęsto rozmaite teksty o zagrożeniach jakie niosą bajki o syrenkach mogą nieco deprymować. Nieco inaczej jest z książką Mileny Wróbel – Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej.

Jest to książka, która podejmuje temat w sposób usystematyzowany – nie ma w niej „tak mi się zdaje”, „jak wszyscy doskonale wiedzą”, czy „jest absolutnie oczywistym”…, autorka – wręcz odwrotnie – podjęła się namysłu nad zjawiskiem, które wymagało znajomości rzeczy. I trzeba od razu zaznaczyć, że nie twierdzi, że stosowanie medycyny naturalnej jest grzechem i wciąga nas w szatańską pułapkę. Nie zaprzecza bynajmniej faktom, że znachorzy i zielarki potrafili uleczyć, że medycyna naturalna może zadziałać tam, gdzie konwencjonalna zawodzi.

Mimo, że medycyna ludowa opierała się głównie na leczeniu objawowym, niektóre jej zalecenia są nadal aktualne. Ludowe, określane jako „domowe”, sposoby radzenia sobie z dolegliwościami do dnia dzisiejszego uważa się powszechnie – za wiedzę typu medycznego, mimo braku ich usystematyzowania, a często i rzeczowej weryfikacji. Trzeba jednak zaznaczyć, że coraz większe obszary medycyny ludowej zyskują uzasadnienie dzięki współczesnej nauce, poddającej szczegółowym badaniom zwłaszcza ziołolecznictwo. (s.19)

Należy jednak zwrócić uwagę, że możemy niejednokrotnie wyczytać w prasie czy usłyszeć w telewizji o prawdziwych tragediach spowodowanych ślepemu zaufaniu wobec znachorów. Potrafią oni na tyle mocno manipulować swymi podopiecznymi, że godzą się oni na każdy – nawet najbardziej niebezpieczny czy dziwaczny – sposób leczenia. Może nawet im dziwaczniejszy tym chętniej go będziemy stosować.

Niech zabrzmią głosy oburzonych ale postawię mocną tezę, że zagrożenia duchowe opisywane przez Panią Wróbel wywodzą się z tego samego źródła co owe fizyczne, niszczące – jakże często – nasze zdrowie. Chodzi bowiem o wiarę w magiczne siły.

Najlepiej tłumaczy to ksiądz Jan Kracik w swojej książce Chrześcijaństwo kontra magia.

… magia ogranicza się do relacji usługowej, a cele jej praktyk są doczesne i doraźne. Religia jest prospołeczna, wymaga moralności i czynów nie tylko zewnętrznych, ale i postaw wewnętrznych; magia to indywidualizm, amoralność i automatyzm skutków przypisanych obrzędowi. Kulturotwórczemu charakterowi religii i jawności jej rytów magia przeciwstawia skrytość i swe kulturowe zaniedbanie. (s. 11)

Tak to właśnie jest: chodzenie na skróty – nierzadko bazujące na dobrych intencjach – niekoniecznie prowadzi nas do dobrego celu. Może zniszczyć nam zdrowie, ale równie często może zniszczyć duszę. A tutaj już nie ma żartów.

Dlatego też warto poczytać książkę Żółty piach… pamiętając jednak, że jest ona ostrzeżeniem przed ryzykiem a nie twardym potępieniem jakiejkolwiek medycyny domowej czy naturalnej. Czym innym jest bowiem picie naparu podbiału (nawet jeżeli zaszkodzi nam na żołądek), a czym innym noszenie talizmanów, wymawianie zaklęć czy wzywanie duchów. Jeżeli nie wierzymy w świat duchowy, to nie warto się tak bawić. A jeżeli wierzymy to zastanówmy się kogo wzywamy. Podstawowym zagrożeniem, jakie wskazuje autorka jest bowiem chęć łatwych rozwiązań, które dają nam błyskawiczne i nie wymagające wysiłku wyniki. Po co się leczyć, być na diecie czy odbywać rehabilitację, skoro można pójść do szeptuchy?

Ale należy zwrócić uwagę, na dwa zupełnie współczesne zjawiska, które starają się wpisać w tradycję medycyny naturalnej, ale chyba bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Bioenergoterapia i homeopatia. Nie ukrywam, że nie mam zdania na ten temat – ale skoro już pisze o książce Pani Wróbel, to warto jednak o nich wspomnieć. Są to – zdaniem autorki – działania, które nie mają uzasadnienia w nauce i medycynie, oraz zdrowym rozsądku. A skoro nie wiemy jak działają to może lepiej je ominąć.

Na zakończenie muszę wyrazić jedno zastrzeżenie – autorka miesza medycynę naturalną z przejawami kultury popularnej. Manowce współczesności (tytuł jednego z rozdziałów) niekoniecznie są przejawem medycyny tradycyjnej. Czym innym są trendy lansowane przez media i niosące za sobą głupotę i banalizację zła, a czym innym pierwsze kroki w świat magii. Co nie znaczy, że należy je absolutnie banalizować.

 

 

Milena Wróbel, Żółty piach na uroki. Bezdroża medycyny naturalnej, Warszawa 2015, Wydawnictwo Magdalenium

Krytyczna recenzja recenzji

Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons
Bibliotecaestantes.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nic tak bardzo nie przestrasza i nie rozśmiesza równocześnie jak przeczytana recenzja własnej książki. Straszne jest to widmo wieży Babel, która wyrasta pomiędzy autorem i recenzentem: drugi niewiele, by nie powiedzieć nic, zrozumiał, z tego, co pierwszy napisał, i co przeraża pierwszego i każe mu się pytać, czy aż tak mało komunikatywnie wyraził był to, co wyraził? (Oczywiście przy założeniu, że recenzent napisał rzeczywiście to, co autor przeczytał, że on napisał).

W związku z tym moja rada: konsekwentny katolik – czy to autor, czy recenzent – powinien w postscriptum, niekoniecznie drobnym maczkiem pisanym, zastrzegać się, że z powodu grzechu pierworodnego być może nie udało się adekwatnie uchwycić w słowa swojej czy cudzej myśli. Ale czy to nie byłoby w przypadku recenzenta przyznaniem się do tego, że projektuje się własne czytamisię na rzeczywistą treść lektury?

Nie każdy krytyk jest Andrzejem Horubałą, który przed napisaniem recenzji dokładnie i być może po wielokroć czyta nie tylko recenzowaną, ale i pozostałe pozycje autora. A potem – przed wydaniem wyroku – dokonuje literacko-ignacjańskiego „rozeznania duchów”. Powiedzmy wprost: krytycy tego typu to gatunek zagrożony. W przypadku naukowców – prawdopodobnie całkiem wymarły. Stąd na kolanie (zamiast na kolanach) pichcenie fast-omówień formalnie trzymających się naukowego schematu. Groby pobielane.

SanDiegoCityCollegeLearningResource - bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons
SanDiegoCityCollegeLearningResource – bookshelf.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przestrasza, że intelekt tych teologów, których wyuczono klasycznej definicji prawdy (Tomaszowe Veritas est adaequatio intellectus et rei), tak relatywistycznie koresponduje z rzeczywistością. Można jeśli nie stracić wiarę w poznawalność prawdy, to na pewno uwierzyć w zdolności umysłu do projektowania wyobrażeń i uznawania ich za prawdę. Science-fiction, z akcentem na science i na fiction.

Gdy czytam naukawe recenzje swoich publikacji, łapię się za głowę (swoją i recenzenta), bo w głowie (mojej) się nie mieści, że napisałem te wszystkie mądre rzeczy, które tak wypełniły głowę recenzenta i jego recenzję, że brakło w niej miejsca na coś i kogoś poniżej zakładanego przez niego poziomu. Stałbym się może w swoich oczach mądrzejszy wprost proporcjonalnie do ilości liter przed nazwiskiem recenzenta, gdybym tylko się w lustrze recenzji rozpoznawał. Robiąc dobrą minę do złej gry, mógłbym napisać, że widzę się w gabinecie krzywych luster.

Robiąc złą minę do złej gry musiałbym donieść, że to recenzent odbija się w recenzji, a nie autor i jego książka. Przepyszna to, choć ciężkostrawna zabawa dla autora, wydłubywać te rodzynki, które dotyczą rzeczywiście tego, co napisał, z tego zakalca recenzenta, który nie oparł się pokusie uprawiania swojej literatury. Działa to chyba na zasadzie kamyka wrzuconego do wody: książka jest tym kamykiem, a recenzyjne kręgi rozchodzą się na wszystkie strony na zasadzie dalekich skojarzeń. Świadczy to zapewne o inteligencji krytyka, któremu wszystko ze wszystkim się kojarzy; i odpowiada to bez wątpienia prawdzie rzeczywistości, której poszczególne aspekty łączą się jedne z drugimi.

Choć, z drugiej strony, przypomina to nieco klasyczny odruch Pawłowa. Albo nawet swego rodzaju „intelektualny odruch fizjologiczny”. Uderz młoteczkiem w kolanko, a reakcją mięśnia czworogłowego uda będzie wyprostowanie nogi w stawie kolanowym. Uderz książeczką w przeguby umysłu, a odezwie się mięsień dwupółkulowy głowy. I kopnie autora właśnie przez to, że recenzent zadaje ciosy i pochwały w próżnię.

Żeby ułatwić sprawę, w jednej z moich ostatnich książek, dodałem wcale nie maczkiem pisane „Posłowie. Ściągę dla recenzentów i krytyków”. Niechże nawet krytykują, byle z sensem. Nie wiem, czy ktoś skorzystał z tych podpowiedzi, na pewno jeden z recenzentów odwołał się do mojego wybiegu. A przy okazji uległ pokusie recenzowania posłowia kosztem książki. W związku z tym wieża Babel zyskała nową architekturę: interpretację posłowia niekoniecznie adekwatną do tego, co autor napisał w swojej ściądze.

Na recenzję samej książki zabrakło już miejsca, wszak nawet naukowe publikacje mają swoją ograniczoną objętość. Zawsze jednak można będzie przecież do książki wrócić. Recenzenci mają w zwyczaju, jak sami piszą, sięgać wielokrotnie do raz tylko recenzowanych książek. Gdy wracają do domu, wracają przecież również do książek mieszkających na półkach. Trochę jak w tej anegdotce zapisanej we Wspomnieniach moich pamiętników Jerzego Dobrowolskiego:

Pan w radio zawsze mówi: „Niestety, nasza audycja zbliża się powoli do końca, ale wrócimy jeszcze niejednokrotnie do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia”. Potem już nigdy nie wracają do tego interesującego tematu, który wymaga oddzielnego omówienia, natomiast puszczają jakieś inne audycje, które niestety również zbliżają się powoli do końca.

Mógłbym napisać „antyściągę”, w której podpowiadałbym utytułowanemu recenzentowi, czego nie napisałem, ale niestety nie wznoszę się aż tak wysoko, w naukową dziedzinę ułudy, by odpowiednie dać projektowanej rzeczy słowo. Następnym razem zostawię jednak krytykom prócz ściągi jeszcze „bryk do ściągi”. A jeśli i to nie pomoże, rzucony na kolana napiszę krytyczną recenzję recenzji.

Być może właśnie przed chwilą ją napisałem. Jeśli trafiłem „kulą w płot”, czyli „młoteczkiem w kolano”, proszę krytykowanych o jakąś ściągę, bym następnym razem wiedział, jak należy pisać. Jak wieża Babel, to Babel.

Sławomir Zatwardnicki

Dnia ósmego wytłumaczą nam pismo

Dwaj mężczyźni zmierzali z Jerozolimy do miasteczka Emaus. Nikt właściwie nie wie, kto szedł, jaki był cel ich podróży, i niemalże zapominamy, że owego celu nigdy nie osiągnęli. Ale nie jest to bynajmniej historia banalna, jest to jedno z tych wydarzeń, które są opowiadane przez lata. Dlatego, że spotkanie na drodze między Jerozolimą a Emaus było spotkaniem z Mesjaszem. Czytaj dalej Dnia ósmego wytłumaczą nam pismo

Te same pytania wciąż od nowa. Pytania podstawowe…

Jednym z najczęściej powtarzanych twierdzeń na temat dziejów duchowości chrześcijańskiej jest opinia, że duchowość początków Kościoła, nader często utożsamiana z okresem patrystycznym, została zastąpiona podporządkowaniem się systemowi prawa rzymskiego. Co ciekawe, przekonanie to podzielają zarówno osoby, które uważają to za coś pozytywnego i prawidłowy krok w rozwoju Kościoła, jak i ci, których niepokoi ten (prawdziwy bądź pozorny) formalizm. Czytaj dalej Te same pytania wciąż od nowa. Pytania podstawowe…

Czy Jezus mógł się przeziębić?

Od czasu, gdy Platon za pomocą swych sokratejskich dialogów pokazał literacką siłę rozmowy, stała się ona jedną z popularniejszych form literackich. Chętnie czytamy rozmowy poświęcone tematom zarówno błahym, jak i ważnym, a tak naprawdę jest tylko jeden warunek – rozmowa musi być żywa i prowadzona barwnym językiem. A znajomość rzeczy rozmówców stanowi dodatkowy bonus dla czytelnika. Dlatego też nie ma się co dziwić, że rozmowa Tomasza Rowińskiego z Dariuszem Kowalczykiem SJ zatytułowana „Czy Jezus mógł się przeziębić?” jest lekturą naprawdę godną polecenia. Czytaj dalej Czy Jezus mógł się przeziębić?

Wiara, debata i poszerzanie języka

Wśród zadań, jakie przed nami postawił Nauczyciel, są dwa, które w gruncie rzeczy wydają się niewykonalne: nakaz nieustannej modlitwy oraz głoszenie Dobrej Nowiny na całym świecie. Nie czas i nie miejsce pisać teraz o nieustannej modlitwie, ale chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że właśnie wydana przez Wydawnictwo WAM książka „Wiara rodzi się w dialogu” księdza Wacława Hryniewicza OMI jest odpowiedzią na ten drugi obowiązek chrześcijan. Czytaj dalej Wiara, debata i poszerzanie języka