Archiwum kategorii: Autorzy

Kim są święci?

W Symbolu Apostolskim jest wzmianka o „świętych obcowaniu”. Co ciekawe, nie ma mowy o żadnych świętych w wersji greckiej Symbolu z III wieku. Zagadką jest dla mnie, skąd się wziął wers o świętych w wersji łacińskiej, gdzie brzmi on „sanctorum communionem”, co oznacza raczej wspólnotę świętych niż świętych obcowanie. To, co mi przychodzi na myśl, gdy myślę o obcowaniu świętych to przede wszystkim obecność zmarłych ludzi, którzy są już zbawieni, tutaj na ziemi wśród nas, możliwość komunikacji z nimi i więzi. Więź ta polegać ma chyba na pomocy świętych z nieba ludziom na ziemi. Czy jednak tym, którzy układali Symbol o to właśnie chodziło? Nie wiem. Myślę, że w sprawie świętych jest w naszej religii dużo zamieszania. Dlaczego na przykład nie ma o nich wzmianki w Credo nicejskim? Może ktoś wie coś na ten temat, wiec proszę o uświadomienie mnie.

W Starym Testamencie nie było praktyki modlenia się do świętych. Nie przypominam sobie, by Żydzi modlili się do Abrahama czy Mojżesza. Sam Jezus nakazywał modlić się do Boga – naszego Ojca. Nigdy nie mówił o tym, aby modlić się do Niego samego po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Jednak św. Paweł niejako uprawomocnił modlitwę do Jezusa jako jedynego pośrednika między Bogiem a ludźmi. Możemy modlić się do pośrednika – Jezusa bądź bezpośrednio do Boga Ojca. Marcin Luter wziął to zalecenie bardzo dosłownie i na poważnie się nim przejął, a zatem w protestantyzmie nie ma możliwości modlenia się do świętych bądź Maryi. Inni pośrednicy poza Chrystusem są zbędni. Ja jednak osobiście myślę, że jest prawdopodobne, że w niebie święci zajmują się pomaganiem ludziom na ziemi, a także ludzie na ziemi mogą pomóc zmarłym. Wydaje mi się, że wszyscy ludzie zmarli i żyjący, świat widzialny i niewidzialny muszą tworzyć jakąś wspólnotę, muszą się jakoś przenikać. Wszystkie elementy świata są wzajemnie powiązane, więc pewne energie duchowe z nieba są obecne także na ziemi. Jednak z tej mojej wiary nie wynika wcale żadna potrzeba modlenia się do świętych. Oficjalni święci stali się patronami jakichś zawodów bądź pomocnikami w konkretnych niedolach. Ludzie modlą się do św. Antoniego, aby znaleźć zgubę, a do św. Krzysztofa, aby bezpiecznie jeździć samochodem. Takie podejście wydaje mi się naiwne i absolutnie w to nie wierzę. W ogóle jeśli chodzi o modlitwę to najchętniej modlę się do samego Boga. Kiedyś chętniej do Jezusa, a teraz mi się przestawiło na Boga.

Nie mam żadnego ulubionego świętego ani żadnych przeżyć związanych ze świętymi (oprócz krytycznego czytania ich dzieł). Raz jednak przyśnił mi się bardzo istotny dla mnie sen, w którym rozmawiałam z Janem Pawłem II, teraz już prawie świętym, ale kiedy mi się przyśnił, nie był nawet błogosławionym. Było to już po jego śmierci. Akurat przeżywałam wtedy rozterki duchowe polegające na tym, że nikt z mojego otoczenia nie podzielał mojej gorącej wiary, a ja zadręczałam ludzi opowieściami o sprawach religijnych. Nikt słuchać nie chciał. JPII chyba się nade mną zlitował, bo tylko jemu właśnie w tym śnie opowiadałam z wielką ekscytacją o mojej fascynacji chrześcijaństwem. On ubrany na biało, po papiesku, z uśmiechem, zainteresowaniem i cierpliwością mnie wysłuchał. Wtedy poczułam, że ktoś jednak mnie rozumie i nie miało znaczenia, że ten ktoś już nie żyje. Ten sen był w pewnym sensie dla mnie bardziej rzeczywisty niż rzeczywistość.

toksyczni_swieci

Anna Connolly, Toksyczni święci, czyli o kulcie cierpienia w chrześcijaństwie, Książka i Prasa, 2013, ss. 304.

Dziewicze poczęcie Jezusa z Nazaretu

Zbliżający się dzień 25 grudnia, kieruje nasze myśli do pewnego epokowego zdarzenia, którym jest przyjście na świat Syna Bożego, Jezusa Chrystusa. Św. Mateusz i św. Łukasz pozostawili opowiadania, które dotyczą tego faktu, są to tzw. Ewangelie Dzieciństwa dołączone przez tych ewangelistów do źródłowego materiału św. Marka, który w swojej Ewangelii nie pozostawił sprawozdania z tego zdarzenia. Jako, że temat ten był już niejednokrotnie poruszany przez historyków i teologów, postanowiłem podejść do tego zagadnienia odmiennie. Co mam tutaj na myśli? Należy zdać sobie sprawę z tego, co do nas chrześcijan dociera wyjątkowo opornie, że świat w swojej większości nie myśli po chrześcijańsku – 70% ludności ziemi wyznaje inne wartości religijne i teologiczne, i dla tej większości narodziny Jezusa z Dziewicy są mitem. W niektórych rodzinach np. we Francji już szóste pokolenie dorasta poza katolickim obszarem myśli religijnej. Wniosek jaki trzeba z tego wyciągnąć jest wydaje mi się jednoznaczny: żadna z tych osób nie sięgnie do Nowego Testamentu, aby przekonać się jak było naprawdę. Dlaczego? Drogi czytelniku, czy ty chcąc czegoś dowiedzieć się na temat założyciela buddyzmu – Buddy Siakjamuni ( ok. 563 – 483 r. przed Chr. ), sięgniesz do Świętych Ksiąg buddyzmu np. Tipitaki ( Trójkosz ), czy też najpierw postarasz się zdobyć jakąś ogólną wiedzę na jego temat z prac historyków, a dopiero w następnym etapie, zaczniesz konfrontować ich interpretacje z materiałem źródłowym, i to pod warunkiem, że twoja wiedza będzie na tyle szeroka, że będziesz mógł pokusić się o wykładnię tekstów buddyjskich? Nic więc nie da, przy próbie komunikacji z większością ludności ziemi, powoływanie się na Pismo Święte, ponieważ większość ludzi nie uważa go za Święte, a wiadomości o życiu Jezusa czerpią oni nie z Ewangelii, czy też od księdza lub pastora, lecz od historyków. Nie jesteśmy w centrum świata, ci na „zewnątrz” przyglądają nam się, próbują nas zrozumieć i wytłumaczyć, skąd wzięło się nasze wierzenie w cud „dziewiczych narodzin”? Nie możemy ich za to potępiać, ponieważ wtedy gdy my jesteśmy na „zewnątrz” i przyglądamy się cudom Buddy np. kiedy kroczy on po wzburzonych wodach Gangesu; nie szczędzimy uwag krytycznych i wyrażamy głośno pogląd, iż jest to mit, który pojawił się na późniejszym etapie i ma związek z coraz silniejszym trendem deifikacji samego Buddy. Skoro jesteśmy krytyczni wobec relacji pochodzących z innych Świętych Ksiąg, to i my musimy się liczyć z tym, że środowiska poza chrześcijańskie postępują w identyczny sposób. Należy więc, zapoznać się z argumentacją tych, którzy nie wierzą w cud „dziewiczych narodzin” i odpowiedzieć na ich wątpliwości, jednocześnie nie próbując oceniać i wartościować tychże wątpliwości. Ostatecznie tekstów apologetycznych nie pisze się po to, aby przekonać przekonanych, lecz po to, by przekonać nieprzekonanych.  Tekst ten jest pisany nie po to, aby „udowodnić” cud, lecz ma on wskazać, że wiara w „dziewicze narodziny” charakteryzowała judeochrześcijan, a dopiero na późniejszym etapie, po roku 70 po Chr., przeniknęła do gmin poganochrześcijańskich, gdzie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, skutkującym ułożeniem wielu midraszów hagadycznych, z których część weszła w skład Ewangelii św. Mateusza i św. Łukasza.

1. Dziewicze narodziny – judaizm.

Profesor Geza Vermes, także próbował zrozumieć skąd wzięło się przekonanie, że Jezus narodził się z Dziewicy. Sam Vermes stworzył teorię, która przyjęła się szeroko, i dlatego warto jej przyglądnąć się szczegółowo ( G. Vermes, Jezus Żyd. Ewangelia w oczach historyka, Kraków 2003, s. 291 – 296 ).

Badacz rozważania zaczął od wiele mówiącego cytatu ze Starego Testamentu:
A dziewczyna ta, bardzo piękna, była dziewicą, która z żadnym mężczyzną nie obcowała (Rdz 24, 16).
Trochę dziwne to stwierdzenie, czyż mogłyby być dziewice, które obcowały z mężczyzną? W zrozumieniu tego tekstu, historykowi, przyszedł z pomocą Rabbi Eliezer ben Hirkana ( I wiek po Chr. ):

Dziewicą nazywamy każdą, która nie widziała u siebie krwi, nawet jeśli jest zamężna i miała dzieci, aż do czasu, kiedy zobaczy swe pierwsze objawy ( tNid. 1, 6 ).

W czasach Jezusa kobiety najczęściej wychodziły za mąż w wieku około 12 lat. Nie wszystkie z nich miały widoczne objawy miesiączkowania i jeśli, pomimo niewidocznych objawów menstruacji, kobieta zachodziła w ciążę, to  była uważana za dziewicę [1]. W takim rozumieniu tego terminu – jak potwierdza to Rabbi Eliezer – dziewica mogła mieć dziecko. Ze względu na to, że ludzie tamtej epoki mieli ograniczoną wiedzę na temat biologii człowieka, takie zdarzenia było odbierane jako przejaw szczególnej interwencji Bożej.

Vermes przywołuje jeszcze jedno ważne świadectwo, a są nim pisma Filona Aleksandryjskiego ( 10 r. przed Chr. – 40 r. po Chr. ) – filozofa i teologa współczesnego Jezusowi z Galilei. Według Filona, niepłodność kobiety związana z jej wiekiem, w trakcie, którego następuje zanik menstruacji, powoduje przejście do stanu dziewictwa ( Filon Aleksandryjski, De posteritate Caini 134). Sara, żona Abrahama, rodząc dziecko w podeszłym wieku, również jest przykładem dziewicy z dzieckiem, a według Filona, pomimo iż Izaak jest dzieckiem Abrahama, mówi iż to Pan zrodził Izaaka. Mamy zatem syna bożego, zrodzonego z dziewicy, ale terminy te po prostu oznaczają, że Izaak przyszedł na świat w momencie gdy Sara była już w podeszłym wieku, a fakt ten przypisano Bogu ( Vermes 2003:s. 294 – 95 ). Profesor stawia tezę, że gdy w świecie pogańskim głoszono, że Jezus jest synem Bożym, zrodzonym z dziewicy, to nowo pozyskani wyznawcy Jezusa poszukali do tego analogii w mitologii helleńskiej oraz w rodzącym się kulcie cesarzy. Kwestie synostwa pojęli ontologicznie, natomiast termin dziewica zrozumieli dosłownie. Dopiero w następnym etapie, nastąpiło wyszukiwanie proroctw mających uzasadnić ten pogląd, oraz układanie midraszy na ten temat.

Euzebiusz z Cezarei wspomina ebionitów, których wierzenia są o tyle ciekawe, że wydają się najpierwotniejszą formą chrystianizmu. Oto jak charakteryzuje ich pogląd na osobę Jezusa:

Uważali Go bowiem za istotę prostą i pospolitą, tylko za człowieka, który dostąpił sprawiedliwości doskonałością życia swojego, a narodził się ze związku Marii z mężczyzną (  HE III, 27, 3 ).

Był dla nich człowiekiem, który miał ziemskich rodziców, był sprawiedliwy i wierny prawu żydowskiemu, a w zamian za to Bóg uczynił go swoim Synem w trakcie chrztu. Niejako można powiedzieć: Bóg adoptował Jezusa.  Ten najbardziej pierwotny pogląd, był zwalczany – według Vermesa –  przez zwolenników nowego wierzenia: Jezus jest bezpośrednim dzieckiem Boga oraz ziemskiej Matki Dziewicy i jest Synem Bożym z urodzenia, a nie z adopcji. Chrześcijanie ci, posługują się Ewangelią Marka, która nie zawierała tej ważnej dla nich kwestii. Niezależnie od siebie i w odległych zakątkach imperium powstały dwie Ewangelie, które miały uzupełnić i poprawić Ewangelię Marka. Do historii przejdą one jako Ewangelie Mateusza i Łukasza. Obydwaj redaktorzy postanowili do opisu Marka dołączyć tzw. Ewangelię Dzieciństwa. Nie są one historyczne, a jedynie mają w obrazowy sposób wyrazić teologiczną kwestię: narodziny Jezusa z Dziewicy w Betlejem ( historia religijna, midrasz ).

Odpowiedź:

Czy można jednak uznać za bezsporny fakt, że historię dziewiczego poczęcia wytworzyło środowisko pogan nawróconych na chrześcijaństwo? Uta Ranke – Heinemann stwierdza:

Maria – Dziewica nie jest wcale wyobrażeniem pierwotnego chrześcijaństwa; wkroczyła ona na teren chrześcijaństwa na drodze okrężnej, poprzez pogan i chrześcijan nawróconych z pogaństwa. (…) Judaizmowi, ale też pierwotnemu judeochrześcijaństwu, podobne wyobrażenia były obce. W judeochrześcijaństwie nie wierzono w narodzenie z dziewicy ( U. Ranke – Heinemann, Nie i amen, Gdynia 1994, s. 43 ).

Jak w takim razie wytłumaczyć wzmiankę Euzebiusza z Cezarei o istnieniu jednego z odłamów żydowskiej sekty ebionitów, którzy wierzyli w dziewicze pochodzenie Jezusa, natomiast nie uznawali Jego preegzystencji ( HE III, 27, 3 ) ? Wydaje się jednak, że relacja o dziewiczym pochodzeniu Jezusa, musiała powstać w środowisku żydowskim i została przejęta przez gminy po – Pawłowe na późniejszym etapie ( odwrotny proces jest raczej niemożliwy ).

Przede wszystkim Żydzi wierzyli, że narodziny dziecka mogą wiązać się ze szczególną interwencją Boga. Przecież już w Starym Testamencie, dzięki ingerencji Boga, w ciążę zaszła dziewięćdziesięcioletnia Sara oraz bezpłodna Rebeka ( Rdz 17, 17; 25, 21 ). Wierzono, że przed potopem to synowie boży – aniołowie, posiadali dzieci z kobietami i ze związków tych rodzili się giganci ( Rdz 6, 1 – 4; 4Q201 kol. 3, 16 – 19; HenEt 7, 2 – 4 ).

Qumrańczycy jeszcze przed narodzeniem Jezusa, wprzęgli w oczekiwania mesjańskie postać Melchizedeka. Był on królem Salemu, który wyszedł na spotkanie z Abrahamem, po jego zwycięstwie nad Kedorlaomerem i został przez autora Księgi Rodzaju nazwany kapłanem Boga Najwyższego. W trakcie spotkania, pobłogosławił on chleb i wino oraz Abrama ( Rdz 14, 18 – 20; 1QGenAp kol. 22, 13 – 17 ). Sekta z Qumran oczekiwała pomazańca kapłana, którego prawdopodobnie wyobrażała sobie na wzór Melchizedeka a dowodem tego jest peszer qumrański, napisany na sposób midraszu eschatologicznego rozważający rok jubileuszowy ( Kpł 25; 11Q13 ). Judeochrześcijanie oczekiwanie na pomazańca na podobieństwo Melchizedeka, odnieśli do Jezusa z Nazaretu:

Wiadomo przecież, że nasz Pan wyszedł z pokolenia Judy, a Mojżesz nic nie wspomniał o kapłanach z tego pokolenia. Jest to jeszcze bardziej oczywiste i wskutek tego, że na podobieństwo Melchizedeka występuje inny kapłan, który stał się takim nie według przepisu prawa cielesnego, ale według siły niezniszczalnego życia. Dane Mu jest bowiem takie świadectwo: Ty jesteś kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka ( Hbr 7, 14 – 17 ).

W I w. przed Chr. ( R. H. Charles ), lub jak twierdzi polski judaista, dr hab. K. Pilarczyk, w I w. po Chr. powstaje Księga Henocha Słowiańska ( nie mylić z wersją etiopską ). Napisał ją prawdopodobnie aleksandryjski Żyd pozostający w orbicie wpływów helleńskich. Sama księga sięga, oczywiście, do znacznie starszych przekazów, w których dużą estymą darzono osobę Henocha. Pismo przetrwało w dwóch wersjach: krótszej i dłuższej. Apokryf rozwija historię opisaną w Rdz 5, 21 – 32, a całość można podzielić na trzy zasadnicze części: pierwsza opisuje wygląd siedmiu niebios widzianych przez Henocha w trakcie jego podróży ( 1 – 68 ), druga zawiera relację z życia spadkobierców Henocha – Matuzalema i Nera ( 69 ), a kończy się ona opisem okoliczności narodzin Melchizedeka ( 70 – 71 ).

Sofonim, niepłodna żona Nera, która nie dała Nerowi potomka, była w wieku staruszki i w dniu śmierci. I poczęła w swoim łonie. Otóż kapłan Ner nie spał z nią od dnia, kiedy Pan ustanowił go na czele ludu. Sofonim wstydziła się i ukrywała ciążę przez wszystkie dni, a nikt z ludu o tym nie wiedział.
Kiedy nastał dzień jej rozwiązania, Ner wspomniał na swą żonę i przywołał ją do siebie do domu, aby z nią porozmawiać. Sofonim udała się do swego męża i oto była ciężarna w czasie porodu. Ner ujrzawszy ją zawstydził się bardzo z jej powodu i powiedział do niej:
– Kobieto! Dlaczegoś to uczyniła i stałaś się powodem wstydu przed całym ludem? Teraz odejdź ode mnie. Idź tam, gdzie poczęłaś hańbę twego łona, abym nie zabrudził mych rąk od ciebie i abym nie zgrzeszył przed Panem!
Sofonim odpowiedziała swemu mężowi:
Oto, mój panie, czas mej starości i nie było we mnie żaru młodości i nie wiem, w jaki sposób została poczęta niestosowność mego łona.
Ner nie uwierzył jej. Ner zwrócił się do niej po raz wtóry:
– Odejdź ode mnie, abym cię nie uderzył i abym nie zgrzeszył przed Panem!
I stało się, gdy Ner przemawiał do swej żony, Sofonim upadła u stóp Nera i zmarła. (…)

Archanioł Gabriel ukazał się Nerowi i powiedział do niego:
– Nie sądź, że twa żona Sofonim zmarła z powodu winy. Ten chłopiec, który narodził się z niej, jest dobrym owocem, a ja uzyskałem, w raju to, żebyś nie był ojcem daru Boga. (…).

Położyli Sofonim na łóżku, ubrali ją w czarne szaty, zamknęli drzwi i wykopali potajemnie grób.
Kiedy wychodzili do jej grobu, dziecko wyszło ze zmarłej Sofonim i usiadło na łóżku. Noe i Ner wrócili żeby pochować Sofonim, i ujrzeli dziecię siedzące przy zmarłej i miało na sobie ubranie. Noe i Ner bardzo się przerazili, gdyż dziecko było już dojrzałe, mówiło swoimi ustami i błogosławiło Pana. Noe i Ner zbadali je i powiedzieli:
– Ten jest od Pana, mój bracie. (…).

Noe powiedział do swego brata:
– Chowaj dziecko w tajemnicy aż do dogodnego momentu, gdyż lud stał się zły na całej ziemi i jeśli go gdzieś zobaczą, zabiją go. (…) Ukazał mu ( Nerowi ) się ( Bóg ) nocą w widzeniu i powiedział do niego:
– Nerze! Oto teraz zatracenie stało się wielkie na ziemi. Nie cierpię go już więcej i nie znoszę. Oto wkrótce myślę sprowadzić na ziemię zniszczenie. Nie martw się jednak o dziecko, Nerze, ponieważ wkrótce przyślę mojego archistratega Michała. Zabierze on dziecko i umieści w raju Eden. Nie zginie on razem z tymi co mają zginąć. Ja go pokazałem i będzie on moim kapłanem kapłanów i zamienię go w wielki lud, który mnie uświęci. (…).

Michał wziął dziecko ( imieniem ) Melchizedech tej nocy na swe skrzydła i umieścił je w ogrodzie Eden. A Ner powstał rano i poszedł do domu, ale nie znalazł dziecka. Ucieszył się wielce Ner, ale i zasmucił, ponieważ dziecko zastępowało mu syna ( HenSłow 70, 1 – 71, 9 ).

Melchizedech w podaniach żydowskich przyszedł na świat bez udziału ziemskich rodziców. Co więcej, sama Sofonim nie była nawet rodzicielką Melchizedeka, ponieważ urodził się on po jej śmierci; Bóg stworzył go w jej łonie i tylko czasowo oddał go pod opiekę Nera. Podobieństwa do relacji z narodzin Jezusa są uderzające: nadnaturalna ciąża, nieufność przybranego ojca, interwencje Gabriela oraz zagrożenie życia dziecka. Społeczność żydowska mogła zatem samodzielnie wytworzyć opowiadanie o dziewiczym poczęciu Jezusa ( niekoniecznie wzorując się na dzieciństwie Melchizedeka ), a sam ten pogląd mógł być entuzjastycznie przyjęty przez poganochrześcijan. Teorię Vermesa można więc zakwestionować.

2. Parthenogeneza. Kultura helleńska.

Justyn Męczennik w swojej Pierwszej Apologii w której zwraca się do czytelnika pogańskiego napisał:

Gdy zaś mówimy, że Jezus narodził się z dziewicy, musicie przyznać, iż chodzi tu o to samo, co przypisujecie Perseuszowi ( Justyn Męczennik, Pierwsza Apologia ).

W połowie wieku II chrześcijański apologeta tłumacząc motyw dziewiczego poczęcia odwołał się do mitu Perseusza, który narodził się z dziewicy Danae. Gdy Agros, król Akrizjos, usłyszał przepowiednię w której powiedziano, że nie tylko nie będzie miał męskiego potomka, ale jego córka Danae urodzi wnuka, który pozbawi go życia, ten nie namyślając się długo uwięził córkę w podziemiach. Pod wpływem złotego deszczu padającego na łono Danae, przybył sam Zeus, i z tego związku z bogiem porodziła ona Perseusza ( J. Parandowski, Mitologia, Czytelnik, Warszawa 1979, s. 199 – 203; P. Grimal, Słownik mitologii greckiej i rzymskiej, Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo we Wrocławiu, 2008, s. 289–290. M. Pietrzykowski, Mitologia starożytnej Grecji. Warszawa: Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, 1983, s. 185–193 ). Justyn odwołał się do przekazu i porównania zrozumiałego dla jego czytelników. Chciał pokazać, że historia o dziewiczym poczęciu nie jest niczym dziwnym, ponieważ sami Grecy wierzą w boskie pochodzenie Perseusza. Nie był to jedyny przykład dziewiczego poczęcia: Hera żona Zeusa poczęła również Tyfona, bez udziału mężczyzny.

Aleksander Macedoński ( 356 – 323 r. przed Chr. ), wybitny strateg i jeden z największych zdobywców ,także miał przyjść na świat w niespotykanych okolicznościach. Podobno jego matce Olimpias, podczas snu towarzyszył wąż. Ojciec Aleksandra Filip postanowił zapytać się wyroczni delfickiej; co to może oznaczać? Tam ujawniono, że wąż to w rzeczywistości bóg, Jupiter Amon, a Aleksander jest owocem tego związku. Zupełnie inna tradycja mówiła, że przed ślubem z Filipem, Olimpias miała sen w którym piorun spowodował pożar w jej łonie. Anegdota ta miała potwierdzić boskie pochodzenia Aleksandra ( H. J. Schonfield, Ukrzyżowany?, Warszawa 1995, s. 242 ). W czasach Jezusa działał też słynny taumaturg Apolloniusz; jego matce ukazał się bóg Proteusz i zapytała się ona jakie dziecko urodzi:

Mnie – odpowiedział. A kim ty jesteś? – spytała. Ja jestem Proteusz, bóg Egiptu – rzekł ( Filostrates, Życie Apoloniusza z Tiany ).

Cesarz Oktawian August ( 31 r. przed Chr. – 14 r. po Chr. ), którego poddanym był Jezus; miał być synem boga Apolla i według podań został poczęty w łonie Atti. W inskrypcjach rozsianych po terenie Cesarstwa Rzymskiego jest on nazywany synem Boga, Panem i wybawicielem, który zaprowadził pokój. Po śmierci wstąpił do nieba i dołączył do panteonu bogów ( M. J. Borg, J. D. Crossan, The Last Week: A Day – by – Day Account of Jesus`s Final Week in Jerusalem, San Francisco 2006, s. 3 ).

On (…), którego uznajemy za równego Początkowi wszystkich rzeczy (…), kiedy wszystko upadało w chaos i obracało się wniwecz, On odnowił to raz jeszcze i dał całemu światu nową postać. (…) On, początek wszelkiego życia i szczęśliwości. (…) Ponieważ Opatrzność, która rządzi wszystkim, (…) spełniła nasze życie w doskonałości dając nam Go, którego napełniła mocą dobroczynności dla wszystkich ludzi i który będąc posłanym do nas i następnych pokoleń jako Zbawiciel (…) przywiódł wszystkie rzeczy do porządku; i ponieważ On, objawiając się nam jako bóg, wypełnił nadzieje wszystkich wcześniejszych dobrych nowin, przewyższając nie tylko dobroczyńców, którzy przyszli przed nim, ale i nie pozostawiając nadziei, by ktokolwiek w przyszłości przewyższył jego; i ponieważ narodziny tego boga są dla całego świata początkiem Dobrej Nowiny (ewangelii) o Nim, tak więc niech od jego narodzin rozpocznie się nowa era ( Orientis Graeci Inscriptiones Selectae, ed. W. Dittenberger, Leipzig 1905, t. II, nr 458, s. 48 i n. ) .

To tekst nie ku czci Jezusa, ale grecka inskrypcja z Prieny ( ok. 9 r. przed Chr. ), odnosząca się do cesarza Oktawiana Augusta. Radzę przeczytać ją kilkakrotnie, aby zrozumieć na jaki grunt trafi wkrótce przesłanie o Jezusie, Synu Bożym i Zbawicielu.
Z przytoczonych przykładów wynika, że kultura helleńska nie tylko łatwo mogła wytworzyć pojęcie „dziewiczego poczęcia”, ale i w niego uwierzyć, a zatem, można postawić – ostrożnie – tezę: kultura helleńska pomogła głosicielom dziewiczych narodzin Jezusa i nie mieli oni większych problemów z uzasadnianiem tej kwestii. Problemem niewątpliwym był rodzący się kult cesarzy, ponieważ głoszenie boskiego pochodzenia Jezusa w jakimś stopniu naruszało wyjątkowość cesarskiego majestatu.

3. Historyzacja proroctwa.

Niektórzy historycy uważają, że za mitem dziewiczego poczęcia stoi historyzacja proroctwa. Zanim jednak zajmę się tą kwestią, wyjaśnię czym jest wprowadzony w tym momencie termin. W tym wypadku oznacza to, że starożytne proroctwo, interpretowane mesjańsko, zostaje odniesione do Jezusa i pomimo iż nie spełniło się ono w rzeczywistości, ewangeliści wprowadzają je do swojej relacji jako fakt, który się wydarzył. Mateusz uważa, że dziewicze poczęcie, realizuje pewne proroctwo:

A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy: „Bóg z nami” (Mt 1, 22 – 23).

Mateusz przepowiednie wziął z Księgi Izajasza 7, 14 a korzystał w tym celu z tłumaczenia Biblii hebrajskiej na język grecki zwany Septuagintą gdzie hebrajskie słowo מה ל  ע ( młoda dziewczyna, panna ) zostało wyjątkowo przetłumaczone na greckie wyrażenie παρθενος (partenos) – dziewica. Ustalmy zatem jak powinno być przetłumaczone to proroctwo i kogo ono dotyczy:

לכן יתן אדני הוא לכם אות הנה העלמה הרה וילדת בן וקראת שמו עמנו אל

Dlatego Pan sam da wam znak: Oto młoda kobieta pocznie i porodzi Syna, i nazwie Go imieniem Emmanuel ( Iz 7, 14).

Proto – Izajasz miał tu na myśli króla Achaza ( ok. 735 r. przed Chr. – 715 r. przed Chr. ), a narodzenie dziecka miało być znakiem dla monarchy, który w tym czasie był w trakcie wojny syro – efraimskiej ( 734 r. przed Chr. ). Dziecko na świat miała wydać młoda dziewczyna, która musiała być osobą znaną prorokowi, ponieważ użył on w tekście rodzajnika określonego. Proroctwo to zostało zrealizowane, ponieważ młoda małżonka króla Abijja porodziła syna Ezechiasza. Taki też zarzut formułowali Żydzi już w starożytności czego dowodem jest dzieło Justyna ( zm. ok. 165 r. po Chr. ).

A Tryfon odpowiedział: „W Piśmie nie jest napisane: «Oto dziewica pocznie i porodzi syna», ale: «Oto młoda kobieta pocznie i porodzi syna» i dalej tak, jak zacytowałeś. Ale całe to proroctwo odnosi się do Ezechiasza i zostało udowodnione, iż w nim się ono wypełniło, odpowiednio do słów tego proroctwa. A również w baśniach, na które powołują się Grecy, jest napisane, że Perseusz został poczęty z Danae, która była dziewicą, a ten, który wśród nich nazywany jest Zeusem zstąpił na nią w postaci złotego deszczu. Ty zaś powinieneś czuć się zawstydzony tym, że twoje poglądy podobne są do ich opinii i chyba lepiej byłoby gdybyś mówił, że ten Jezus jako człowiek narodził się z ludzi ( Justyn Męczennik, Dialog z Żydem Tryfonem, LXVII, 1 ).

Justyn nie przekonał Tryfona, ponieważ ten zna właściwe tłumaczenie, oraz poprawną wykładnie Proto – Izajaszowego proroctwa. Grecki tłumacz Septuaginty tylko dwukrotnie oddał hebrajskie słowo מה ל ע ( almah – młoda kobieta ) jako παρθενος ( parthenos – dziewica; Rdz 24, 43 – Iz 7, 14 ). W większości przypadków ( 55 ), tłumacz jako dziewica, przekłada precyzyjne hebrajskie słowo oznaczające dziewicę: betulah. Przekład LXX zastosowany w przypadku Iz 7, 14, jest zatem wyjątkowy! Mateusz zatem nie stworzył pod wpływem tej przepowiedni koncepcji dziewiczego poczęcia, a jedynie przystosował błędne tłumaczenie do koncepcji teologicznej, która już była obecna w jego gminie. Przede wszystkim Galilejczyk miał na imię Jezus, a nie Emmanuel ( tłum. Bóg z nami ), aby wyjść z tego problemu Mateusz musiał na końcu ewangelii włożyć w usta Jezusa następujące słowa: A oto ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata ( Mt 28, 20 ). Dopiero wtedy ta przepowiednia nabiera jakiegoś sensu i analogii do życia Jezusa. Nie należy więc szukać genezy dziewiczego poczęcia w historyzacji proroctwa.

4. Kwestia biologiczna.

Problem ten jest od niedawna podkreślany, ale nie należy on do najłatwiejszych. Niewierzący pytają: A co w takim razie z biologią dziewiczego poczęcia? Światowej klasy genetyk Bryan Sykes pisze:

Zasadnicza różnica genetyczna pomiędzy mężczyznami i kobietami – została zawężona do jednego elementu: chromosomu Y. Jeśli go masz, będziesz mężczyzną. Jeśli go nie masz, zostaniesz kobietą – prosta sprawa ( B. Sykes, Przekleństwo Adama. Wyd. 1. Warszawa 2007, s. 54, 111 – 112 ).

Gen ten dziedziczy się po ojcu, jeśli Jezus by go nie posiadał nie mógłby być mężczyzną. Dzięki temu dziedziczeniu wyodrębniono w tym chromosomie wspólnego przodka wszystkich mężczyzn. Można było ustalić, że żył on ok. 59 tysięcy lat temu w Afryce. Czy w związku z tym chrześcijańska teologia, twierdząca że Jezus pomimo narodzin z matki jest potomkiem Adama i Dawida, nie rozmija się z prawdą?

5. Paweł z Tarsu.

Czy Paweł z Tarsu wie lub czy też ma jakiekolwiek pojęcie o dziewicy Marii rodzącej Jezusa? Jak wiemy Paweł niezbyt chętnie odwoływał się do ziemskiego życia Jezusa, jednak kilkakrotnie mimochodem porusza kwestie, które nas tak interesują. W Pierwszym Liście Pawła do Koryntian napisanym prawdopodobnie ok. roku 57 po Chr. porusza zagadnienie dziewictwa, wśród korynckich panien. Jako przykład podaje jednak nie Marię… ale samego siebie:

A mówię tym, którzy nie wstąpili w związki małżeńskie, oraz wdowom: Dobrze zrobią, jeśli pozostaną w tym stanie, w jakim ja jestem ( 1 Kor 7, 8 ).

Następny interesujący fragment spotykamy w Liście do Galatów ( 55/56 r. po Chr. )

Gdy nadeszło wypełnienie czasu, zesłał Bóg Syna swego, który się narodził z niewiasty ( γυναικος; gunaikos ) i podlegał zakonowi ( Ga 4, 4 ).

Paweł w tym fragmencie miał najlepszą okazję, aby użyć określenia παρθενος (partenos), a jednak tego nie uczynił. Określił Matkę Jezusa słowem, które można przetłumaczyć jako kobieta/niewiasta.

W 58 roku w zimowych miesiącach w Koryncie Paweł dyktuje list Tercjuszowi. Znajdujemy w nim takie oto słowa:

[Jest to Ewangelia] o Jego Synu – pochodzącym według ciała ( σπερματος; spermatos) z rodu Dawida ( Rzym 1, 3 ).

Co oznacza ten werset? Apostoł wyraża w nim wiarę, że Jezus po swym ziemskim ojcu jest potomkiem Dawida. Nie chodzi tu o dziedziczenie prawne, gdyż Paweł wyraźnie mówi tu o dziedziczeniu według ciała ( dosł. tłum. z nasienia Dawida! ). Interpretacja ta ma bardzo mocne wsparcie, ponieważ w tym samym liście Paweł używa jeszcze raz tego określenia!!

λεγω ουν μη απωσατο ο θεος τον λαον αυτου μη γενοιτο και γαρ εγω ισραηλιτης ειμι εκ σπερματος αβρααμ φυλης βενιαμιν

Czy Bóg odtrącił swój lud? W żadnym razie. Przecież i ja jestem Izraelitą, z nasienia Abrahama, z plemienia Beniamina ( Rz 11, 1 ).

Oczywiście św. Paweł chce tu wyrazić przekonanie, że poprzez ojca pochodzi z pokolenia Beniamina i jest potomkiem Abrahama; tak jak w poprzednim wypadku wyraził pogląd, że Jezus poprzez swojego ojca jest potomkiem Dawida. Według Pawła, Jezus jest nie tylko dziedzicem prawnym tytułu syna Dawida, ale również pochodzi z jego nasienia. Inaczej mówiąc: Apostoł Paweł – prawdopodobnie –  wierzył, że Jezus miał ziemskiego ojca.

Odpowiedź. Niewiedzę św. Pawła można jednak wyjaśnić w sposób niekoniecznie eliminujący wierzenie w „dziewicze poczęcie” w początkach Kościoła. Przede wszystkim w teologii św. Pawła najważniejsze znaczenie przyznaje się śmierci krzyżowej i zmartwychwstaniu. Paweł z Tarsu nie miał kontaktu z Jezusem w trakcie swojego życia ( rzeczywistego, nie wizyjnego ), a samemu spotkaniu z Kefasem poświęcił zaledwie piętnaście dni. Następnie gdy obydwaj zetknęli się ze sobą w Antiochii, to doszło pomiędzy nimi do ostrej wymiany zdań. Choć św. Paweł uznawał pierwszeństwo gminy w Jerozolimie, to jej zwierzchnik Jakub Sprawiedliwy, zwany bratem Pańskim, niezbyt przychylnym okiem spoglądał na Dobrą Nowinę bez Tory, głoszoną przez byłego faryzeusza. W ten sposób można tłumaczyć pewną blokadę informacyjną w jakiej znalazł się Paweł z Tarsu, a więc nie można wykluczyć, że choć św. Paweł, prawdopodobnie nic nie wiedział o narodzeniu z Dziewicy, to tę wiedzę posiadała gmina judeochrześcijańska w Jerozolimie. Wiemy, że judeochrześcijanie posługiwali się Ewangelią Hebrajczyków. Kardynał Jean – Guinole – Marie Daniélou  uważał, że Ewangelia ta powstała w Jerozolimie przed 67 r. przed Chr. Używali jej właśnie judeochrześcijanie zwani ebionitami i została ona napisana po aramejsku. Prawdopodobnie istniał jej przekład grecki, jednak nie dotrwał on do naszych czasów. Ewangelia ta wydaje się, że znała „dziewicze poczęcie” Jezusa – przynajmniej wynika to z cytatu, który spotykamy u Cyryla Jerozolimskiego:

Stoi napisane w Ewangelii według Hebrajczyków , że gdy Chrystus chciał zejść na ziemię do ludzi, dobry Ojciec wezwał potężną moc niebieską, którą nazwał Michałem i polecił Chrystusa jego pieczy. Moc ta zeszła na świat i została nazwana Maryją, i Chrystus przebywał w jej łonie siedem miesięcy. Następnie ona sprawiła, że narodził się i wzrastał w kształtach i wybrał Apostołów… został ukrzyżowany i wzięty przez Ojca. Cyryl zapytał go: Gdzie w czterech ewangeliach zostało napisane, że Święta Dziewica, Matka Boga jest „mocą”? Mnich odpowiedział: W Ewangelii Hebrajczyków. Tak więc – rzekł Cyryl – mamy pięć ewangelii? To jest ewangelia spisana przez Hebrajczyków ( Homilia o Matce Boskiej w E. A. Budge, Miscellanous Coptic Text, London 1915, 59 [kopt.]637 ).

Prawdopodobnie również i Ewangelia według Nazarejczyków przechowała tradycję „dziewiczego poczęcia”:

W Ewangelii Nazarejczyków czytamy jak mówi Chryzostom, że Józef nie mógł spojrzeć na Maryję twarzą w twarz, bo od poczęcia Duch Święty wypełnił ją w sposób całkowity, i tak nie mógł on jej poznać z powodu blasku jej oblicza ( In Evang. secundum Mt, t. VI, Venezia 1732, 6a ).

Te świadectwa są o tyle istotne, ponieważ pochodzą ze środowiska judeochrześcijańskiego. Ebionici przechowywali tradycję Kościoła jerozolimskiego, w którym duża rolę odgrywała najbliższa rodzina Nazarejczyka i tam też znalazła swoje schronienie, Matka Jezusa ( Dz 1, 12 – 14 ). Należy pamiętać, że pierwszym zwierzchnikiem Kościoła był Jakub Sprawiedliwy, krewny Pana. Euzebiusz z Cezarei informuje:

Właśnie Jakub, którego starsi dla jego cnotliwości obdarzyli przydomkiem „Sprawiedliwego”, zasiadł jak pierwszy na stolicy biskupiej Kościoła jerozolimskiego. Klemens w VI księdze swych „Zarysów” stwierdza, że Piotr, Jakub i Jan po wniebowstąpieniu Zbawiciela o godności się nie ubiegali, chociaż Zbawiciel ich właśnie wyróżniał przed innymi, ale że Jakub „Sprawiedliwy” został wybrany biskupem jerozolimskim ( HE II, 1, 2 – 3 ).

Jakub bardzo długo przewodził Kościołowi w Jerozolimie, aż do swojej męczeńskiej śmierci w 62 r. po Chr ( Ant 20, 200 ). Po nim tron objął Symeon, syn Kleofasa ( J 19, 25 ), którego Euzebiusz nazywa „kuzynem Zbawiciela” ( HE III, 11, 1 ). W początkach chrześcijaństwa dochodzi do podobnego momentu jak w islamie, zawiązuje się coś na kształt kalifatu, a głównym czynnikiem, który pozwala zachować władzę są więzy krwi z Jezusem ( Kleofas był bratem ojca Jezusa ). Sam Symeon zginął męczeńsko dopiero za panowania cesarza Trajana dożywszy patriarchalnego wieku stu dwudziestu lat.

O Symeonie słusznie można przypuszczać, że należał do tych, którzy Pana widzieli i słyszeli. Dowodem na to jest długie życie jego i w ewangelii zawarta wzmianka o Marii, żonie Kleofasa, a matce jego ( HE III, 32, 4 ).

W Jerozolimie zatem, aż do wczesnych lat II w. po Chr. główne autorytety gminy to świadkowie życia Jezusa, a nawet Jego najbliższa rodzina. Wszak Maria, żona Kleofasa to siostra Matki Bożej. Jeśli w tych gminach w latach sześćdziesiątych ( Ewangelia Hebrajczyków ) i w pierwszej połowie wieku II po Chr. ( Ewangelia Nazarejczyków ) powstają midrasze i hagady odnoszące się do „dziewiczego poczęcia”, to można postawić hipotezę, że pogląd ten był obecny we wczesnym chrześcijaństwie cały czas, pomimo, iż Paweł z Tarsu najwyraźniej go nie znał.

6. Ewangelia Marka.

Prawie wszyscy egzegeci wskazują, że autor Ewangelii według św. Marka nie zna historii o „dziewiczym poczęciu” Jezusa, ponieważ nie umieszcza w swoim piśmie jakichkolwiek aluzji, czy też nawiązań do tego wydarzenia. Czy jednak można tej argumentacji przyznać rację. Jako przeciwwagę można przedstawić fakt, że Marek w ani jednym wypadku nie wspomina też o ziemskim ojcu Jezusa. Co więcej, wydaje się on starannie tego unikać:

Czy nie jest to cieśla, syn Maryi ( Mk 6, 3 );

Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Mariam ( Mt 13, 55 ).

W Ewangelii św. Marka Jezus jest Synem Bożym i synem Marii – Marek nigdy nie wspomina ziemskiego ojca Jezusa!!! Droysen zajmujący się metodologia pracy historyka zwraca uwagę na jeden poważny aspekt badania dokumentu historycznego: Pewność badania jest zależna nie tyle od tego, co dają bezpośrednio źródła, ile od stopnia zdania sobie spraw z tego, czego nie mówią (  J. Topolski, Jak się pisze i rozumie historię. Tajemnice narracji historycznej, Poznań 2008, s. 25 ). Marek nic nam nie mówi o ojcu Jezusa, a więc prawdopodobnie robi to celowo. Nie chce wspominać przybranego ojca, ponieważ nie miał zamiaru układania do wydarzeń przeszłych „dziewiczego poczęcia” midraszu hagadycznego, jak uczynili to później Mateusz i Łukasz, a jednocześnie nie chce dopuścić do tego, aby czytelnik pomyślał, iż Jezus Chrystus miał ziemskiego ojca. W żadnym wypadku nie możemy mówić, iż Marek nie wiedział nic na temat tego wydarzenia. Wydaje się, że gdy Marek redagował swoją Ewangelię, to pogląd ten przeniknął już z gmin judeochrześcijańskich do gmin Pawłowych i zaczął zdobywać tam popularność. Synoptycy znają ten fakt i próbują go na różne choć sprzeczne sposoby wyrazić za pomocą środków literackich.

W niektórych gminach chrześcijańskich, które bardziej izolowały się na skutek różnych przyczyn, główną rolę w określeniu Synostwa Bożego Jezusa, odgrywa Jego przedwieczne stworzenie ( Kl 1, 15 ), lub też zrodzenie ( J 1, 1. 14 ). W tej teologii, którą reprezentuje tradycja Janowa Jezus jest odwiecznie zrodzony przez Boga Ojca, a na ziemi jest synem Józefa i kobiety ( J 1, 45 ) [2]. Kościół połączył wszystkie tradycje w jedną całość i należy tutaj z całą mocą podkreślić, iż wierzenie w „dziewicze narodziny”, nie zostało stworzone na jakimś późniejszym etapie przekazu, lecz wiara ta istniała już od samego początku. Oczywiście, jako historyk nie mogę „udowodnić cudu”, ponieważ  sam cud zawsze musi się wiązać z wiarą. Mogę jedynie udowodnić, na tyle na ile pozwalają na to starożytne teksty, że wiara w „dziewicze poczęcie”, nie powstała na etapie poganochrześcijańskim, lecz judeochrześcijańskim i jest obecna w najstarszych warstwach, a to może kogoś skłonić, lecz nie musi, do łatwiejszego przyjęcia wiary w rzeczywistość Wcielenia i podpisania się pod słowami ks. Wacława Hryniewicza:

W ślad za świadectwem Nowego Testamentu wyznajemy naszą wiarę, że wcielenie Syna Bożego dokonało się dzięki życiodajnej i stwórczej mocy Ducha Świętego ( zob. Łk 1, 3 ). To za Jego sprawą Syn Boży „przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Dlatego chrześcijanie wyznają, że Maryja jest Matką Boga-Człowieka (Theotókos), co potwierdził swoim orzeczeniem Sobór Efeski ( W. Hryniewicz, Dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba – radość i pytania chrześcijan dzisiaj, Kleofas 05.12.2012 ).

[1] Przyczyny skąpych miesiączek: ~~niedostatecznie wykształcona błona śluzowa jajników i macicy ~~nadmiar stresu~~niedostatki żywieniowe~~zespół policystycznych jajników.

[2] Tradycja Janowa nie zna imienia Rodzicielki Jezusa. Według Jana to siostra Matki Nazarejczyka miała na imię Maria ( por. J 19, 25 ).

 

Radość i nadzieja są naszą siłą

Kto chce mówić o radości i nadziei spostrzega jednak, że zasób pojęć i obrazów szybko się wyczerpuje. Słowa łatwo zawodzą, stają się puste i niezdolne do przekazania myśli i uczuć. Być może wielka i natchniona muzyka, śpiew i sztuka potrafią radzić sobie z motywami radości i nadziei lepiej niż samo myślenie.

Tytuł obecnego wpisu uzupełniającego sformułowałem dzięki inspirującym, lecz rzadko dostrzeganym słowom z Księgi Nehemiasza: „Nie bądźcie smutni (…). Nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją” (Ne 8, 9.10). Jeśli ostoją, to siłą, zdolnością przetrwania nawet trudnych chwil i sytuacji.

Jakże często słowo „radość” powtarza się w Dobrej Nowinie głoszonej przez Jezusa po to, „aby (n)asza radość była pełna” (J 15,11). To On wyzwala nas do radości. Wraz z Nim rozpoczęła się nowa era radości z wiary i nadziei. W przekonaniu apostoła Pawła radość jest jednym z „owoców Ducha” (Ga 5,22). Dlaczego więc tak niewiele radości w naszych chrześcijańskich wspólnotach? Utrata radości podcina korzenie wierze i nadziei.

Śmiech ocalonych i język zdumienia

Dzień zmartwychwstania Chrystusa nazwano w tradycji chrześcijańskiej dniem nowego stworzenia, „dniem ósmym”, sięgającym w wieczność Boga. Hipolitowi Rzymskiemu przypisuje się powiedzenie o Chrystusie zmartwychwstałym jako o „wodzireju w mistycznym korowodzie odkupionych” oraz o Kościele jako o „tańczącej wraz z Nim Oblubienicy”.

Tego rodzaju porównania mogą wydawać się dzisiaj niczym więcej niż barwną metaforą bądź wyrazem poetyckiego uniesienia. Jednakże współczesny teolog ewangelicki Jürgen Moltmann, nawiązując do starej tradycji pisał, że „wraz z Wielkanocą rozpoczyna się śmiech odkupionych i taniec wyzwolonych” („das Lachen der Erlösten, der Tanz der Befreiten“). Wyobrażenie tańca zmartwychwstania pojawia się w sztuce chrześcijańskiej już ok. VI wieku. Wywyższony Chrystus w zwiewnej tunice porywa odkupionych ku Ojcu w spiralnym korowodzie. Jest to całkowite przeciwieństwo do utrwalonych pod koniec średniowiecza przedstawień tańca śmierci..

Jakim językiem wyrazić to wszystko, co niesie chrześcijańskie przeżycie radości i nadziei? Nie nadaje się do tego język chłodnego wywodu i bezosobowej informacji. Przeżycie domaga się czegoś więcej. Chce współuczestniczyć w radości, kształtować ją i przekazywać innym. Dlatego właśnie w doświadczeniu Kościoła i w jego modlitwie liturgicznej powinno być wiele miejsca na język zdumienia i dziękczynienia.

Tradycja chrześcijańska pierwszych wieków nie wahała się mówić o tajemnicach wiary i nowej nadziei językiem śmiałych porównań i analogii. Widać to już we fragmentach wczesnego hymnu paschalnego, zachowanego przez Apostoła Pawła, a inspirowanego tekstami prorockimi:

Zwycięstwo pochłonęło śmierć.
Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo?
Gdzież jest, o śmierci, twój oścień? (1 Kor 15,54-55).

Hymn ten tchnie radością ze zwycięstwa życia nad śmiercią. Dźwięczą w nim odgłosy „śmiechu odkupionych” z ostatecznej bezsilności śmierci. Nadzieja, święto, pieśń, śmiech i taniec są przejawem ludzkiej radości. Religijne doświadczenie wyzwolenia ucieka się do tych właśnie środków wyrazu, aby tym pełniej przekazać to doświadczenie innym.

Radość kształtuje pogodną atmosferę wiary

Siła radości skłania do innej oceny własnego istnienia. Promieniowaniem swego ciepła zbliża ludzi do siebie i otwiera na siebie nawzajem. Nie jest to uczucie, które dzieli, ale łączy i tworzy przyjaźń. Wielu chrześcijan ma dzisiaj trudności z samym rozumieniem potrzeby wyzwolenia i ocalenia własnego człowieczeństwa. Te pojęcia wydają się zbyt abstrakcyjne i nieżyciowe. Może należałoby myśleć o zbawczym dziele Jezusa również jako o przywróceniu radości i wewnętrznego pokoju w samej głębi jestestwa człowieka? Nie przypadkowo Nowy Testament często łączy radość z pokojem. Codzienne doświadczenie uczy, że odczuwamy radość wówczas, gdy potrafimy pogodzić się sami ze sobą, pojednać z innymi i z Bogiem. W przeciwnym razie przytłacza nas poczucie samotności i wyizolowania z życia. Radość ożywia i nadaje życiu inną tonację.

Kiedy Jezus mówił o potrzebie zmiany myślenia i nowej orientacji (metánoia), czy nie miał na myśli także nowej umiejętności patrzenia na życie? Zatroskany i przygnieciony niepowodzeniem człowiek nie ma odwagi podnieść nawet swego wzroku do góry. Potrzeba mu nowego światła, odnalezienia motywów radości i nadziei. Radość jest swoistym wyrazem tego, co nazywamy łaską i doświadczeniem boskiego oświecenia.

Jaką religią jest chrześcijaństwo?

W zaniku radości w chrześcijańskich Kościołach jest coś tragicznego. Kiedy zostaje wyparta, jej miejsce zajmuje ascetyczna surowość, daleka od ducha Ewangelii. Kiedy wypędza się z chrześcijaństwa radość i nadzieję, staje się ono smutnym chrześcijaństwem, pozbawionym mądrości, równowagi ducha i wewnętrznej wolności. Teologia nie dająca radości jest teologią smutną i bezpłodną. Religijna gorliwość może przybierać wówczas postać ponurego i fanatycznego dogmatyzmu, przejawiającego się wrogością do ludzi i świata, dopatrującego się wszędzie podstępu, zła i fałszu. Radość i poczucie humoru chronią przed tym niebezpieczeństwem. Są pewną formą duchowej terapii i samoobrony. Człowiek obdarzony poczuciem humoru kocha świat pomimo jego niedostatków. Wolność wewnętrzna pozwala mu śmiać się również z samego siebie. Jest to jeden ze znaków jego zdrowia psychicznego i duchowego.

Chrześcijanin odnajduje ostateczne źródło pogody ducha w przemożnej miłości Boga, któremu zawierzył i zaufał. Radość i humor to znak duchowego rozjaśnienia, wewnętrznego promieniowania i ciepła. Chrześcijaństwo jest religią nadziei i radości – wielkiej, odważnej, sięgającej w nieskończoność i wieczność samego Boga. Daje ono, w moim przeświadczeniu, najwięcej motywów do pojednania z sobą i z innymi ludźmi oraz do ostatecznego pojednania wszystkich, nawet najbardziej zbuntowanych istot, z samym Stwórcą i Zbawicielem.

Taką nadzieję głoszę od wielu lat, pomimo oporów i oskarżeń. To ona pozwala mi spokojnie zmagać się z chorobą nowotworową. To dzięki niej przyjąłem bez wstrząsów przed ponad pięciu laty wiadomość o swojej sytuacji.

Nadzieja jest sojuszniczką chrześcijańskiego poczucia radości i humoru, a humor – sprzymierzeńcem nadziei. Nie można utożsamić go z samym śmiechem, tak często pustym i płytkim. Humor jest szczególną postacią ludzkiej zdolności do śmiechu, znakiem akceptacji samego siebie i pojednania z sobą. Dzięki niemu mogę odnaleźć wewnętrzny dystans w stosunku do samego siebie i wszystkich trudności, które napotykam. To on pozwala mi wznieść się ponad samego siebie. Jest pewną formą niezależności i transcendencji wobec własnej osoby. Wiem, że to nie ja jestem ośrodkiem i miarą percepcji całego świata.

Ta duchowa transcendencja pozwala przezwyciężać wszelkie negatywy życia i współistnienia ludzi. Dzięki niej nie staję się więźniem samego siebie, wszystkich swoich ograniczeń i doświadczeń. Dzięki niej nie tracę umiejętności śmiechu i uśmiechu, pomimo niepomyślnych sytuacji i bolesnych doświadczeń. Pogoda ducha i poczucie humoru pomagają przyjmować życie takim, jakie ono jest – wraz ze zranieniami, bezwzględnością i nieprzejrzystością.

Nie każdy obraz Boga budzi radość

Wiele biblijnych i starochrześcijańskich tekstów tchnie wielką nadzieją i radością. Łatwiej wtedy zrozumieć, iż pozbawieni poczucia radości chrześcijanie przyczynili się do zniekształcenia orędzia Ewangelii i zacieśnienia szerokości jego horyzontów. Bóg uczynił więcej niż to pojmujemy. Ewangelia, Radosna Nowina, odsłania ogrom Jego miłosierdzia i przeobrażającej mocy zmartwychwstania. „Nie uciekajmy przed zmartwychwstaniem Jezusa!” – apeluje papież Franciszek w tych dniach opublikowanej adhortacji Evangelii gaudium (nr 3).

Ani niedola, ani wina, ani śmierć nie są w stanie odebrać wierzącemu ufności, że miłość Boga zdolna jest przemóc siłę zła i okazać się w końcu zwycięska. Rozradowany w duchu Apostoł Paweł pisał ongiś do wiernych w Rzymie: „I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8,38-39).

Nie można traktować Boga tak, jak gdyby był On Kimś śmiertelnie nudnym i niewrażliwym. Jeżeli jest miłością, jak o tym zapewnia dwukrotnie świadectwo Pisma (1 J 4,8.16), zna również to, co język ludzki określa mianem radości: „jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje” (Iz 62,5). Nie bez powodu przypowieści Jezusa mówią o „radości w niebie” i o „radości u aniołów Bożych” zwłaszcza z nawrócenia zagubionego człowieka (Łk 15, 7.10.32).

Wizja Boga zagniewanego i karzącego wiecznym potępieniem przyczyniła się do tego, że wielu chrześcijan utraciło wiarę i stało się ludźmi niewierzącymi lub obojętnymi. Prawosławny teolog Paul Evdokimov (zm. 1970) często przypominał, że tzw. „teologia penitencjarna” stanowi jedno ze źródeł współczesnego ateizmu. Nie każda wizja Boga budzi radość. Może tę radość, a wraz z nią wiarę, zabijać. „Waszej radości nikt wam nie odbierze” – mówił Jezus swoim uczniom. A jednak odbierano ją ludziom wierzącym, i to jakże często odbierano!

Często odczytuję dramatyczne słowa Fryderyka Nietzsche’go skierowane do uczniów Jezusa: „Lepsze pieśni musieliby śpiewać, abym uwierzył w ich Zbawiciela; na bardziej zbawionych musieliby mi wyglądać jego uczniowie”.

W teologii i duchowości jest miejsce na radość i nadzieję

Radość nie jest ubocznym produktem w życiu chrześcijanina. Idąc w parze z nadzieją nadaje ona pogodną tonację wszystkim dążeniom, wysiłkom i trudom. Broni przed poczuciem daremności, tak często nawiedzającym ludzi nawet najbardziej szlachetnych i dobrych. Dzięki nadziei wyczuwamy kierunek, w jakim prowadzi nas niepojęty Bóg. Wszystko, co ludzkie i ziemskie jest kruche i niedoskonałe. Trzeba się z tym pogodzić. Bóg ogarnia całość naszego istnienia.

Poczucie radości i humoru jest przejawem miłości do ludzi i świata. Trzeba kochać ten świat pomimo kruchości i niedoskonałości istnienia – pomimo tego, że wina, cierpienie i głupota wciąż w dramatyczny sposób znaczą jego dzieje. Przejawiająca się w humorze miłość do ludzi jest radością z tego, że świat istnieje i że otrzymaliśmy łaskę istnienia. Angielski mąż stanu, Tomasz Morus żartował tuż przed egzekucją ze swoim katem, aby nie uszkodził jego wąsów, bo przecież one nie dopuściły się zdrady stanu. Wielu ludzi głęboko wierzących było mistrzami humoru, wnoszącymi duchowe rozświetlenie w trudne ludzkie sprawy. Świat, z którego wypędzono by radość i śmiech byłby światem ponurym i zniechęcającym. Podobnie jak wiara odbierająca poczucie wielkiego sensu byłaby zaprzeczeniem Ewangelii, Dobrej Nowiny.

W teologii i autentycznej duchowości chrześcijańskiej jest wiele miejsca na radość i nadzieję. Bez nich byłaby ona jedynie smutną karykaturą chrześcijaństwa. Wiara nie wyklucza radości i śmiechu. Radość jest rozbłyskiem boskiej iskry w człowieku, rozjaśnieniem drogi. Rozpromienia ludzkie oblicza. Ratuje przed poczuciem absurdalności świata.

Czytajmy adhortację Papieża Franciszka Evangelii gaudium! 

Jako zachęta niech wystarczy kilka cytatów. „Kiedy życie wewnętrzne zamyka się we własnych interesach – pisze Papież zaraz na wstępie (nr 2) – nie ma już miejsca dla innych, nie liczą się ubodzy, nie słucha się już więcej głosu Bożego, nie doświadcza się spokojnej radości z Jego miłości, zanika entuzjazm związany z czynieniem dobra. Również wierzący wystawieni są na to ryzyko, nieuchronne i stałe. Wielu temu ulega i stają się osobami urażonymi, zniechęconymi, bez chęci do życia”. A dalej wiele cytatów biblijnych przekonuje do prawdziwie chrześcijańskiej radości.

A jednak: „Są chrześcijanie, którzy wydają się przyjmować klimat Wielkiego Postu bez Wielkanocy. (…) Rozumiem osoby skłaniające się do smutku z powodu doświadczania poważnych trudności, jednak trzeba pozwolić, aby powoli zaczęła się budzić radość wiary jako tajemnicza, ale mocna ufność, nawet pośród najgorszej udręki” (nr 6). W innych językach przekład pierwszego zdania tego cytatu jest bardziej dosadny niż w oficjalnym tłumaczeniu polskim: „Ci sono cristiani che sembrano avere uno stile di Quaresima senza Pasqua”; „There are Christians whose lives seem like Lent without Easter. Chrześcijanie, których życie wydaje się być Wielkim Postem bez Wielkanocy!

No i ważkie słowo o głosicielach Ewangelii (nr 10): „ewangelizator nie powinien mieć cały czas grobowej miny”. Inne przekłady są również bardziej dosadne: un evangelizzatore non dovrebbe avere costantemente una faccia da funerale”; an evangelizer must never look like someone who has just come back from a funeral!”.

O tak! Głosiciel Dobrej Nowiny nie powinien mieć wyglądu kogoś, kto dopiero co wrócił z pogrzebu! Skrzydlate słowa, które same zapadają w pamięć.

Radość w teologii

Teologia widziana jest – o ile ktoś, kto usłyszy to słowo, w ogóle z czymś je kojarzy – przede wszystkim jako dyscyplina akademicka i wśród tak zwanych zwykłych wierzących nie budzi większego zainteresowania. Opasłe książki teologiczne zalegające półki księgarń nie znajdują zbyt wielu nabywców. Nie wydaje się, by ta trudna, abstrakcyjna, a przede wszystkim oderwana od codziennego życia – jak się sądzi – dyscyplina była do czegokolwiek wierzącemu potrzebna. Czy to przekonanie jest słuszne? I skąd się ono wzięło?

Przecież w pierwszych wiekach chrześcijaństwa miano teologa przysługiwało świętym, mistykom, co do których wierzono, że widzą Boga oczyma swojej duszy, wchodzą w kontakt ze Świętą Rzeczywistością za pomocą swoich duchowych zmysłów. Takie też wymagania stawiano duchowym przewodnikom – starszym gminy, biskupom. Wynikało to z prostego, ale głęboko uzasadnionego przekonania, że mówić o Bogu może tylko ten, kto pozostaje z Nim w żywym kontakcie, kto się wsłuchuje w Świętą Tajemnicę, by potem próbować mówić o Niej tym, którzy są na drodze ku temu doświadczeniu. Pierwsze wieki chrześcijaństwa utworzyły też instytucję mędrców, starców, doświadczonych przewodników, pomagających wejść na ścieżkę duchowego rozwoju. Wszystko to działo się w duchowej, przepojonej modlitwą aurze (Ignacy Bokwa, Przedmowa, w: R.M. Rynkowski, Każdy jest teologiem, Kraków 2012, s. 7).

Jednak w szczególnie niechętnych teologii ostatnich dwóch stuleciach – po tym, gdy wcześniej, w średniowieczu teologia stała się dyscypliną uniwersytecką, uzyskała status nauki – dyscyplina ta musiała usilnie walczyć o status nauki. Przez to, że była bardzo mocno atakowana jako dziedzina, która w ogóle nie korzysta z osiągnięć nauki, zaczęła podkreślać swoją naukowość, czyli skupiła się na tym, żeby udowodnić, że jest taką nauką jak inne, że tak samo jak inne nauki ma prawo być na uczelniach. Ale w związku z tym teologii poniekąd uciekł jej przedmiot, którym – mówiąc najprościej – zgodnie z etymologią słowa „teologia” (theos – bóg, logos – nauka), jest Bóg. Bo gdy teologia zagłębiła się w takie właśnie udowadnianie swego statusu nauki, co prawda nie przestała się zajmować Bogiem, gdyż oczywiście nim się zajmowała, ale bardziej zależało jej na tym, żeby pokazać, że jest nauką, że stosuje metody naukowe, że ma prawo być na uniwersytetach. Teologowie zamiast jak wczesnochrześcijańscy mistycy-teologowie mówić o Bogu i o wierze, zaczęli mówić o problemach teologicznych, to bowiem wydawało się naukowe. Za teologię można było uznać jakąkolwiek pracę, która miała związek z życiem kościelnym, z życiem wiary. Może najlepszym przykładem takiego podejścia jest to, że często za teologię uznaje się na przykład prace na temat jakiegoś pojęcia teologicznego w czyimś dziele, prace na temat założyciela danego zakonu; takie prace najczęściej piszą skierowane na studia teologiczne zakonnice czy zakonnicy. Uznaje się, że to wystarczy, że to jest teologia, a tego, kto napisze taką pracę, uznajemy za teologa. Teologiem może być więc ktoś, kto w ciągu całej swojej kariery naukowej nie napisze ani jednaj pracy poświęconej „przedmiotowi” teologii. Takie podejście do teologii ma jednak swoją cenę.

Otóż dzisiaj sytuacja, jak wskazuje wielu teologów, jest jeszcze trudniejsza niż kiedyś. Co prawda mało kto kwestionuje naukowość teologii, ale zatrudnieni na uniwersytetach teologowie, podobnie jak inni pracownicy naukowi, wpadają w tryby uczelniano-biurokratycznej machiny, w której chodzi o wszystko, ale najmniej o teologię. Rośnie spirala biurokracji, w sytuacji niżu demograficznego trzeba walczyć o studentów i godziny, a oprócz tego naukowcy poddani są presji publikowania w czasopismach naukowych, punktowanych. Pisze się więc kolejne artykuły i książki o jakimś problemie w czymś, zdobywa się kolejne stopnie i tytuły naukowe, zbiera się dokonania… Czy jest tu jednak miejsce na to, by mówić o spotkaniu ze Świętą Tajemnicą? Czy wśród tych punktów i tabelek jest miejsce na będącą naturalną konsekwencją spotkania z Bogiem radość mówienia o nim? Czy teologowie tkwiący w tej machinie uczelnianej zastanawiają się, jak czerpać radość z bycia teologiem? Mam nieodparte wrażenie, że rzadko zadają sobie te pytania, że pogodzili się z tym, że radość z mówienia o spotkaniu z Bogiem nie jest ich udziałem.

Może więc w tej sytuacji radości z uprawiania teologii należałoby szukać poza murami uczelni? Jednak teologowie niezawodowi, niezatrudnieni na uczelniach – a są tacy, w końcu ksiądz czy katecheta to także absolwenci teologii – nie są w lepszej sytuacji. Księża skupieni na bieżącej pracy duszpasterskiej i różnych aktywnościach nie mają czasu, a często i chęci, by zajmować się teologią. Katecheci nie uważają najczęściej, by ich uczniom najbardziej była potrzebna teologia, więc i sami rzadko z niej korzystają. Niektórzy absolwenci teologii zrezygnowali z zajmowania się teologią, niektórzy robią różne rzeczy, by zarobić na swoje i rodziny utrzymanie.

Wydaje się więc, że ceną, jaką teologia płaci za swoje unaukowienie, jest to, że nie ma w niej za wiele tego, co było obecne u teologów wczesnochrześcijańskich, nie ma w niej zbyt wiele miejsca na mówienie o spotkaniu z Bogiem, a jeszcze mniej na radość. A przecież nie powinna to być nudna nauka o sztywnych ramach, ale pełna radości rozmowa o Bogu. Jak zatem odnaleźć radość w teologii?

Zadanie jest trudne, bo biurokratyczna machina uczelniana temu nie sprzyja. Teologowie muszą jednak znaleźć w sobie odwagę, żeby być teologami właśnie, nie zaś jedynie profesorami teologii. Chodzi tu jednak o coś więcej: radość z bycia teologiem, a przede wszystkim radość z rozmawiania o spotkaniu z Bogiem. Sądzę, że sprawą podstawową jest powrót do przekonania, że teologiem jest nie ten, kto zebrał więcej punktów za publikacje, ale ten, kto potrafi mówić o Bogu, bo pozostaje z Nim w żywym kontakcie.

Jeżeli jest Bóg to trzeba się cieszyć

Radość – czy w ogóle kojarzy nam się jeszcze z naszą religią? Kiedy myślę o radości w Biblii, przychodzi mi do głowy najpierw św. Paweł, który pisał o trzech głównych postawach chrześcijańskich: wierze, nadziei i miłości. Ale o radości nie tak dosłownie. Choć jednak Paweł nie używa słówka „radość” – chara, to jednym z centralnych punktów jego teologii jest charis – łaska. Charis można odczytać jako coś, co przynosi radość. Dobra nowina przynosi radość.

Czy radość nie jest koniecznym elementem religii? Z pewnością tak, zwłaszcza jeśli myślimy o doświadczeniu religijnym, o jakimś osobistym przeżyciu religijnym. Mimo, że św. Paweł nie mówi może o tym wprost, że jest radosny, to takie można odnieść wrażenie czytając jego listy. Jego doświadczenia religijne jakimi były „uniesienie do nieba” czy też popadnięcie w zachwycenie musiały przyprawiać go o radość. Inaczej trudno wytłumaczyć, skąd czerpałby energię do nieustannych podróży misyjnych. W listach pisze o tym, że radujemy się nadzieją, on sam raduje się z powodu nawrócenia ludzi, zaleca radować się mimo smutków, cieszy się nawet z powodu smutków, jeśli mają one na celu zmianę myślenia (metanoia). Paweł raduje się z tego, że może zwiastować Chrystusa, poleca radować się zawsze w Panu. Nastrój jego listów jest przeważnie radosny. Czytając je można niemal poczuć, jak wielkim entuzjazmem musiał być przepełniony ten wyjątkowy apostoł.

Na początku wszystko było nowe, świeże, niezwykłe i fascynujące. Potem już nie tak bardzo. W chrześcijaństwie zanikała początkowa radość i zastępował ją ideał naśladowania Chrystusa przede wszystkim w Jego cierpieniu. Ideał ten, mający swe początki w chrześcijańskim monastycyzmie i mistycyzmie, znajdował naśladowców, może nie całkiem tego trendu świadomych, w życiu świeckim. Nastrój powagi i dostojeństwa przeważa do dziś w katolickich ceremoniach religijnych. Nawet pieśni o radosnym zmartwychwstaniu lub narodzeniu Jezusa śpiewane są z wyraźnym żalem i smutkiem. Można powiedzieć, że nastrój Wielkiego Piątku zdominował wszelkie ceremonie kościelne. W rezultacie ma się wrażenie, że ludzie mówiąc czy śpiewając teksty radosne, wcale tej radości nie odczuwają! Moc dobrej nowiny z Ewangelii już nie dociera do świadomości katolików, biorąc pod uwagę ich powagę i sztywność dające się zaobserwować choćby na niedzielnej mszy.

Kościół nie zachęca dziś do radości. Pamiętam relację z watykańskiej beatyfikacji Jana Pawła II, kiedy to z głośników popłynęło pouczenie, aby zamiast skakać, cieszyć się i radośnie wykrzykiwać pielgrzymi zachowali należytą powagę. Bardzo mnie to uderzyło i mimo, że mnie tam na placu św. Piotra fizycznie nie było, poczułam się jak dziecko pouczane w szkole przez sztywnego belfra. Zdusić entuzjazm, zdusić swobodę, podporządkować się regułom! Ceremonie watykańskie, takie jak ostatnio wybór nowego papieża, mało mają w sobie z radości. Dostojni kardynałowie, dostojne szaty, powolny krok, poważna muzyka, okazałe wnętrza pałacowe, przysięgi, recytacje, formuły, rytuały… Co ja tutaj robię? (ja jako katoliczka, nie jako kardynał). Może tak samo pomyślał sobie nowy papież Franciszek, że jest tu zupełnie nie na miejscu, on, zwykły człowiek, w tej sztucznej napuszonej atmosferze z dworu cesarskiego. Gdzie u nas charyzma pierwszych mówców chrześcijańskich zarażających ludzi swą wiarą i radością? Czy ksiądz Bashobora będzie dla nas ratunkiem? Czy rytmiczne podskakiwanie i klaskanie na mszy (z miną osłupiałą i pozbawioną choćby sztucznego uśmiechu) coś w tej kwestii zagubionej radości zaradzi? Wątpię. Brak radości wynika z tego, że ludzie nie wiedzą,  z czego się tutaj właściwie cieszyć! Trzeba im to przypomnieć. Dobrze to robi Juliana z Norwich, mistyczka angielska, która ujęła mnie swymi słowami mimo mojego, łagodnie mówiąc, sceptycznego stosunku do mityków. Oto, co pisze:

„Bóg pragnie, byśmy wiedzieli, że On chroni nas bezpiecznie w taki sam sposób w radości, jak i w smutku, i że kocha nas tak samo mocno w smutku i radości. … A zatem jest wolą Boga, abyśmy trzymali się radości całą naszą mocą, gdyż szczęśliwość trwa wiecznie, a cierpienie i ból przemijają i znikną całkowicie. A zatem nie jest wolą Boga, abyśmy kierowali się własnym bólem i cierpieniem, smucąc się z ich powodu i opłaując je, lecz byśmy szybko wychodzili poza nie i pozostawali w wiecznej radości, którą jest Bóg wszechmogący, który nas kocha i ochrania.

Jezus pragnie, abyśmy rozważali radość, jaką odczuwa Trójca Święta z naszego zbawienia i pragnie, byśmy i my tak samo radowali się dzięki Jego łasce w czasie naszej bytności na ziemi. I to zostało objawione w tych słowach: „czy jesteś bardzo rada?” W innych słowach, które powiedział Chrystus: „jeśli jesteś rada, i ja jestem rad” objawił ich znaczenie tak, jakby rzekł: „to dla mnie wystarczająca radość i szczęście i nie proszę u ciebie nic więcej za moje trudy, niż abym mógł dać ci radość”. … On wspiera nas chętnie i słodko swymi słowami i mówi: „jednak wszysko będzie dobrze i z urządzeniem wszystkiego będzie dobrze. Słowa te zostały wypowiedziane z wielką czułością, bez jakiejkolwiek sugestii, że mnie lub komukolwiek, kto będzie zbawiony, przypisywana będzie jakaś wina”.

Zatem Juliana widzi, że Bóg jest radością i pragnie, abyśmy się radowali. Zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Wszystko. Jest tu kwintesencja pocieszycielskiej funkcji religii, która pomaga nam żyć w świecie gdzie dużo niepewności, niesprawiedliwości, cierpienia i śmierci. Juliana przełamuje tradycję cierpiętniczą, która mówiła, że Bóg potrzebuje naszego cierpienia, aby nas zbawić. Tutaj Bóg chce, abyśmy przekraczali stan cierpienia i smutku, bowiem cieszy się z naszej radości, którą nam sprawia zbawiając nas.

Czesław Miłosz napisał wiersz „Jeżeli”:

Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.

A więc jeżeli jest Bóg to trzeba się cieszyć!

C.S. Lewis. Prowadzony przez Radość

Autor opowieści o Narni był neoromantycznym dzieckiem epoki racjonalizmu, materializmu i spirytyzmu mylonego z duchowością. I był dzieckiem posłusznym, które poszło za głosem swojego czasu. Już jako nastolatek stracił wiarę, zastępując ją poglądami materialistycznymi i fascynacją okultyzmem. Tym jednak, co nadawało indywidualny rys jego poszukiwaniom własnej tożsamości, było doświadczenie, które definiował w następujący sposób:

Wszystkie te wydarzenia miały cechę wspólną: przynosiły ze sobą niezaspokojone pragnienie, które samo w sobie było godniejsze pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Taki właśnie stan nazywam Radością. Określenie to należy potraktować jako pewien ścisły, techniczny termin – radość oznacza tu coś zupełnie innego niż szczęście czy przyjemność. Łączy ją z nimi tylko jedno, a mianowicie to, że kto raz doświadczył Radości, będzie jej pragnął znowu (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Okazała się ona nicią Ariadny wskazującą drogę wyjścia z Labiryntu lęku i niewiary, kiedy w wieku dojrzałym Lewis zdecydował się go opuścić.

Sam użył odwołania do innego mitu – o Erosie i Psyche. Przypomnę go tu pokrótce. Zazdrosna o urodę Psyche Afrodyta posłała swojego syna, by upokorzył piękną księżniczkę. Ten jednak zakochał się w niej i nie wykonał polecenia matki. Zwabił Psyche do pięknego pałacu i został jej kochankiem, ale zabronił jej patrzenia na siebie. Ale zazdrosne siostry podmówiły Psyche, by obejrzała sobie w świetle lampy swojego śpiącego kochanka. Ten obudził się i zniknął, a księżniczka pozostała ze złamanym sercem. Wyruszyła więc na poszukiwanie ukochanego. Trafiła w końcu do Afrodyty, a ta uczyniła z niej niewolnicę i kazała jej wykonywać zadania, które na pierwszy rzut oka wydawały się niewykonalne. Ostatecznie, widząc, że również Eros rozpaczliwie tęskni za ukochaną, zgodziła się na to, by Psyche została przeniesiona na Olimp i stała się jedną z nieśmiertelnych. W oparciu o tę opowieść C. S. Lewis napisał powieść pt. „Dopóki mamy twarze”, w której jako narrator wciela się w postać jednej z zazdrosnych sióstr i opowiada o swoim poszukiwaniu pięknej, zaginionej siostry.

Doświadczenie Radości, czy też Radość, ukrywa się pod postacią Erosa: przychodzący w sposób nieprzewidywalny, nieoczekiwany, dający zaspokojenie i znikający. I przepłoszony w pewnym momencie światłem, a więc skłonnością do przesadnej introspekcji. Poprzez nią Lewis próbował kontrolować to tak ważne dla niego doświadczenie; liczył, że uda mu się je wywołać czy to za pomocą zbudowania napięcia seksualnego czy psychicznego, jednak te doświadczenia nie prowadziły do Radości. Wręcz odwrotnie: pozostawiały dotkliwe odczucie pustki po tym, jak napięcie zostało już rozładowane. Autor „Dopóki mamy twarze” najpierw szukał Radości w rzeczach, które ją wywoływały (piękne widoki, ulubione fragmenty z literatury, etc.), ale jej tam nie było. Nie był w stanie jej doświadczać także wtedy, gdy skupił się wyłącznie na samym doświadczeniu, ignorując wywołujące je elementy. Za każdym razem jednak Radość sama w sobie znikała: „Radość oświadczyła bowiem nieubłaganie: «Chcesz czegoś – ja sama jestem tego pragnieniem – czegoś, co jest inne niż ty, co jest na zewnątrz ciebie i nie jest tobą ani żadnym stanem twojego umysłu czy ciała»” (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Opierając się na tym doświadczeniu tęsknoty, która sama w sobie jest tak słodka, że omal nie pragnie się jej zaspokojenia, Lewis najpierw nabrał dystansu do okultyzmu, by go następnie odrzucić. Do tego ostatecznie popchnęły go doświadczenia przyjaciela, który zabrnął zbyt daleko w te rejony i popadł w obłęd. Odrzucenie wynikało jednak przede wszystkim z faktu, że okultyzm okazał się zaledwie pozorem Radości.

Po tej decyzji próbował się oprzeć wyłącznie na racjonalnym namyśle, jednak po pewnym czasie odezwał się głód tego, co duchowe. Teraz jednak Lewis szukał tego już bardziej racjonalnie, bez brnięcia w podejrzane praktyki. Tym samym próby zbudowania filozofii wykluczającej „hipotezę Ducha” skończyły się ostatecznie uznaniem, że istnieje Bóg. To zaś poprowadziło go ku szukaniu religii, która najpełniej pozwalałaby temu Bogu służyć. Wybrał chrześcijaństwo, m.in. jako to, które wykazuje i głosi, że mit umierającego i zmartwychwstającego Boga dokonał się historycznie, w konkretnym momencie czasu.

Jak notuje w swojej autobiografii, obawiał się, że powrót do wiary odbierze mu doświadczenie Radości. Jednak choć jego znaczenie zmalało, to jednak samo w sobie nie zanikło. Nadal przychodziło w sytuacji spotkania z doświadczeniami będącymi przebłyskami Nieba. Tęsknota za doświadczeniem Radości zyskało wyraźne oblicze oczekiwania na wieczność. W wielu listach Lewisa powraca motyw gorliwej tęsknoty za przekroczeniem bramy, za którą czeka Chrystus.

Pewien wgląd w charakter tej tęsknoty dają fragmenty „Ostatniej bitwy” – ostatniej część cyklu „Opowieści z Narni”. Świat za drzwiami szopy okazuje się światem Aslana – bohaterowie książki ruszają „dalej w głąb, dalej wzwyż”. Na swojej drodze zaczynają spotykać kolejnych swoich przyjaciół, o których myśleli, że zmarli, a ci zachęcają ich do podążania w głąb świata w którym się znaleźli. Bieg nie męczy, nawet nie powoduje zadyszki, zaś każdy opuszczany krąg okazuje się, wbrew prawom logiki, mniejszym od kręgów wewnętrznych. Inspirację do takiej wizji rzeczywistości Lewis mógł zaczerpnąć z pism Orygenesa i neoplatoników, wedle których im głębiej wchodzimy w świat duchowy, tym szersza jest spotykana rzeczywistość. W aspekcie radości istotne jest tu co innego: bohaterowie opowieści odczuwają pragnienie, które natychmiast realizują, a to z kolei pobudza ich, by pragnęli jeszcze bardziej. Odnajdujemy tu alegorię słów św. Grzegorza Wielkiego, który tak oto opisywał Niebo:

Aby pragnącym nie towarzyszyła troska, pragnący zostają nasyceni; aby zaś sytości nie towarzyszył przesyt, nasyceni – pragną. Pragną więc bez udręki, bo pragnienie zostaje nasycone, a nasycają się bez przesytu, bo nasycenie wciąż rozpala pragnienie. Tacy sami i my będziemy, gdy dotrzemy do samego źródła życia (Grzegorz Wielki, Moralia).

Nie wiemy, czy Lewis czytał Moralia, jednak jego opis doświadczenia Radości i obraz Raju odpowiada opisowi, który jest zawarty w tych księgach. Różnica zawiera się w tym, że Radość jest doświadczana docześnie, więc są zaledwie przebłyski; echa odległego wołania. Dlatego to pragnienie jest „więcej warte, niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić”. Jest pragnieniem czegoś poza podmiotem, który je odczuwa, nawet poza światem i tym, co on oferuje, by zaspokoić tę tęsknotę. Nie prowadzi do poczucia „ach, więc to tylko tyle”, gdyż w chwili, gdy jest zaspokajane, odradza się jeszcze mocniejsze, by zostać zaspokojone w o wiele większym stopniu i temu cyklowi nie ma końca.

Jest delikatnym dotykiem rzeczywistości, do jakiej zostaliśmy stworzeni i do jakiej jesteśmy wzywani. Także przez doświadczenie radości.

C-S-Lewis-Pielgrzym-radosciElżbieta WiaterC.S. Lewis. Pielgrzym radości, Wydawnictwo eSPe, s. 117.

Radość z życia. Po prostu i pomimo wszystko

Ksiądz Józef Tischner był z ducha franciszkański. Dzięki temu został zapamiętany jako człowiek radosny. Stał za tym określony rodzaj duchowości, który Tischner opisywał słowami: Na zewnątrz widać radość, pogrzebiesz głębiej, odkrywasz cierpienie, krzyż. Między jednym i drugim jest nadzieja.

W latach 90. furorę zrobiła radiowa pogadanka ks. Józefa Tischnera i jego ucznia ks. Tadeusza Gadacza zatytułowana „Teologia humoru”. Choć Tischner sypie w niej żartami jak z rękawa, materiał ten nie mówi wiele o radości. Poczucie humoru nie jest tym samym co radość. Tischner zaś nie tylko miał poczucie humoru, z którego słynął, ale również prezentował postawę życiowej radości. Wynikała ona z franciszkańskiej duchowości z jej obrazem radości doskonałej oraz z przekonania o charakterze myślenia teologicznego. Jedno i drugie zanurzone było w doświadczeniu codzienności: stałego w życiu przezwyciężania przeciwności losu oraz zasadniczej afirmacji życia.

Myślenie teologiczne jest wdzięcznością

Warto zacząć od końca. Tak pisał Tischner w „Sporze o istnienie człowieka”, czyli drugim tomie swojej filozofii dramatu, o różnicy między teologią i filozofią:

Każdy, kto wkracza w świat myśli teologicznej, natrafia na jeszcze jeden moment, który odróżnia tę myśl od myśli filozoficznej – na fundamentalną postawę wdzięczności wobec życia, która jest żywiołem teologii (1998: 325-326).

Gdy na początku choroby nowotworowej Tischnera Dorota Zańko i Jarosław Gowin przeprowadzali z filozofem rozmowy, które złożyły się na książkę „Przekonać Pana Boga”, także pojawił się motyw wdzięczności jako znaku jakości dla teologii najwyższej próby.

Rdzeniem wiary staje się »chwała na wysokości Bogu« – mówił redaktorom „Znaku” w 1998 roku w kontekście teologii wdzięczności, zachwytu człowieka nad faktem Boskiego odkupienia. – Nikt współcześnie nie wyraził tego podziwu dla Boga wspanialej niż Hans Urs von Balthasar. Miałbym ochotę powiedzieć, że kto go nie czytał, nie wie naprawdę, czym jest horyzont wiary (2002: 24).

Wdzięczność – która jest większa niż podziw – Tischner rozumiał jako postawę wynikającą ze świadomości daru. Darem jest otaczający świat i ludzka wolność w jego poznawaniu. Świat wartości jest tu zaś dany za pośrednictwem doświadczenia wiary: wiara i myślenie prowadzą do wdzięczności wobec Boga jako Stwórcy. Postawa ta jest jednak wystawiana na próbę wówczas, gdy konfrontuje się ze złem. „Rzecz w tym, że z prób, jakim jest poddawana, wdzięczność wychodzi zawsze zwycięsko” (1998: 326).

O ile myślenie teologiczne ostatecznie zwrócone jest ku życiu, o tyle myślenie filozoficzne może samo na siebie zastawić pułapkę. Owa wdzięczność nie jest weń zawsze wpisana i może zwodzić wówczas, gdy „myśl przestaje zajmować się »sprawą«, a zajmuje się »sobą«” (1999: 110). Dlatego dla Tischnera myślenie uczciwe jest myśleniem, dla którego horyzontem pozostaje dobro człowieka. Gdy zaś w myśleniu samo życie nie jawi się jako dobro, nie ma pewności, gdzie nas ono z(a)wiedzie.

Tak czy inaczej owa Tischnerowska radość, która jako postawa opiera się na myśleniu teologicznym stanowiącym wyraz wdzięczności wobec życia i świata, nie była wyłącznie konstrukcją abstrakcyjną. Intelektualne poszukiwania – odbywające się na tle tragizmu XX wieku, który zawsze wyznaczał dla Tischnera horyzont odpowiedzialności za własne myśl i słowo – miały swój wyraz w jego postawie. Zgodnie ze stanowiskiem Tischnera, iż może być w życiu filozofa tak, że swą filozofię wyraża nie słowem, lecz czynem (2005: 248).

Radość z życia jest franciszkańską radością doskonałą

Radość rozumiana jako postawa nie jest powierzchowna, lecz wynika z głębokiego wewnętrznego przekonania. Jest postawą afirmacji życia. Dla Tischnera tym była duchowość franciszkańska z jej w jakimś sensie naiwnością, która jednocześnie pozbawiona jest… wszelkiej naiwności. Nawina radość z życia, nie dająca się ugasić przez świadomość jego dramatyzmu. Dlatego paradoksalna.

Filozof mówił, że jego „horyzont religijny [bierze się] z tych drewnianych kościółków, wśród których wyrastałem – z kościółka w Jurgowie, z kościółka w Łopusznej. A trochę też ze Starego Sącza i tamtejszej tradycji franciszkańskiej. Myślę, że moim pierwszym wrzaskiem po urodzeniu – może poza wrzaskiem o jedzenie, co nas ze sobą łączy – był »Hymn do Słońca«” (1995: 8).

Na franciszkańską ścieżkę wprowadził Tischnera jeszcze jako kleryka młody doktor Karol Wojtyła. W podobnym duchu formował go swoimi kazaniami biskup Jan Pietraszko, kaznodziejska legenda Krakowa. Gdy Tischner sam został kapłanem, zacieśnił swoje związki z klaryskami w Starym Sączu, dla których głosił franciszkańskie konferencje. Kiedy więc jako filozof zaczynał kształtować swoją intelektualną tożsamość – i podejmował problem nadziei (w kontrze do melancholii), potem w dojrzałości problem wolności (w kontrze do zniewolenia), i wreszcie w finale swej twórczości problem miłosierdzia (w kontrze do okrucieństwa) – to zawsze duchowo posługiwał się kluczem franciszkańskim. Kluczem tym była „pieśń pochwały życia”. Tak spotykają się intelektualne, duchowe i egzystencjalne wątki dotyczące radości w przypadku Tischnera.

Tischner lubił opowieść o radości doskonałej. (Święty Franciszek słyszy od brata Leona pytanie, czym jest radość doskonała. Biedaczyna z Asyżu wyjaśnia, że zaznają jej oni wówczas, gdyby odźwierny w klasztorze, do którego zmierzają na nocleg, nie wpuści ich, lecz każe cała noc marznąć na zewnątrz, gdyż pełni wolę Boga). Znajdował w niej analogię do czasu, w którym przyszło żyć jemu samemu – czasu odkrywania wolności (właściwie zdobywania wolności wewnętrznej) i przezwyciężania melancholii (obezwładniającej choroby społeczeństwa) oraz odkrycia, że „Miłość nie jest miłowana”. Taką drogę wytyczał dzięki nadziei (1993: 22-29).

Radość doskonała nie jest „niezauważaniem” tego, co złe i omijaniem cierpienia, lecz jest tak głębokim wejrzeniem w nie, że „zauważona” zostaje druga strona – pomimo dramatu, radość. Radość z daru życia przy pełnej świadomości, że życie to jest dramatem. W wierze jednak przeżywanym nie samotnie, lecz „z Kimś”: połączenie z Chrystusem zamienia krzyż w radość doskonałą. „Na zewnątrz widać radość – mówił kiedyś Tischner do klarysek – pogrzebiesz głębiej, odkrywasz cierpienie, krzyż. Między jednym i drugim jest nadzieja”. Tak jak w stygmatach świętego Franciszka widoczna jest nie tylko Męka, ale również jej przezwyciężenie – chwała zmartwychwstania.

Miłosierdzie nie pozwala na utratę nadziei

W czasie ciężkiej choroby nowotworowej Tischner nieustannie stroił sobie żarty ze swojego położenia. A to z wyglądu, a to z kondycji, a to z odwiedzających go gości. Niekiedy jednak w żarcie zawierając prawdę o sytuacji choroby: „Ludzie przychodzą mnie pocieszać, a efekt jest taki, że to ja ich muszę wciąż pocieszać”. Tischner bowiem wiedział, z Kim chce przyjmować swój los. Jego radość życia nawet w ciężkiej chorobie była radością wynikającą z konsekwentnego podążania obrania drogą.

…zaczynam wierzyć w coraz więcej rzeczy niemożliwych! Odkrywam, że świat jest bogatszy, bardziej kolorowy, niż mi się dotąd wydawało (…). Uświadamiam sobie, że z powodu choroby nie wrócę do wielu rzeczy. I mi tego, cholera, nie żal! Zamiast żeby mi choroba zubożyła świat, to mi go wzbogaciła. Dała mi poczucie wolności. Uświadomiła mi też zewnętrzność ciała – mówił zmagając się z rakiem krtani (2002: 37-38).

Budowaną z mozołem filozoficzną ścieżką nadziei doszedł w tym czasie do odkrycia na nowo miłosierdzia Bożego. Miłosierdzie Boże ujmował głównie w perspektywie filozoficznej i społecznej. Definiował je za Janem Pawłem II jako wydobywanie człowieka spod wszelkich nawarstwień zła i podkreślał dwukierunkowość relacji miłosierdzia, która stanowi odpowiedź na doświadczenie cierpienia (1991: 278-286). Również zło może w jakimś sensie być darem, gdy wyzwala ono w człowieku zdumiewającą twórczość do dobra przezwyciężającego zło – uważał Tischner (2006: 27).

We wszystkim tym charakterystyczne jest to, na co sam filozof wskazał, odróżniając myślenie filozoficzne od teologicznego – postawa wdzięczności wobec życia. Życia, które jest bezinteresownym darem dobrego Boga. Takie jest prawdziwe źródło radości zakorzenionej w relacji człowieka do Boga ufundowanej na bazie Bożego niezrywalnego przymierza. Radość, bo nigdy nie jesteś sam, ale pomimo wszystko jest z tobą dobry Bóg.

Przywoływane teksty ks. Józefa Tischnera:
1991, Kraków, Polski młyn
1993, Kraków, Miłość niemiłowana
1995, Kraków, Między Panem a Plebanem. Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski
1998, Kraków, Spór o istnienie człowieka
1999, Miesięcznik Znak, 6, Myślenie w odwrocie
2002, Kraków, Przekonać Pana Boga. Z ks. Józefem Tischnerem rozmawiają Jarosław Gowin i Dorota Zańko
2005, Kraków, Świat ludzkiej nadziei
2006, Miesięcznik Znak, 6, Materiały dla ludzi nauki. Toruń 1999

tischnerTomasz PonikłoJózef Tischner – myślenie według miłości. Ostatnie słowaWydawnictwo WAM, s. 328.

Nowina dobra, nie zła

Ewangelia znaczy Dobra Nowina: ta językowa wiedza bywa w potocznym przekazie chrześcijańskim jakby nieobecna.

Powiada się, że ewangelijne błogosławieństwa to nowotestamentalny dekalog. Coś w tym jest, różnica między oboma paradygmatami rzuca się jednak w oczy. Tam mamy zakazy i nakazy, tu całkiem inny sposób moralizowania. Owszem, są jakieś zasady postępowania, ale połączone z obietnicami, z pocieszeniami! Albowiem Nowina ta dobra jest, a nie zła. Radosna, a nie ponura, wesoła wręcz, jak w kolędzie, a nie smutna. Jak to mi kiedyś sformułował ks. Michał Czajkowski, imperatyw etyczny musi iść w parze z indykatywem zbawczym. Rewelacyjność, wręcz rewolucyjność przesłania papieża Franciszka polega właśnie na tym, że nas POCIESZA. Zamiast na różne sposoby przekonywać, żeśmy paskudni, bo to i tamto, natchniony biskup Rzymu wyciąga nas z codziennych depresji zapewnieniem, że Bóg jest miłosierdziem, Jego przebaczenie nie ma granic. Owszem, nie mówi o nadziei powszechnego zbawienia, nie używa takich słów, ale jego myśl jest chyba bardzo podobna.

Wracając do błogosławieństw, przypominam do znudzenia, że tamtejsze makarioi to w ogóle dosłownie „szczęśliwi”, nie „błogosławieni”. Greka ma przecież dosłowne odpowiedniki tych drugich: eulogetoi, eulogemenoi. Wiem, że różnica między owymi terminami jest delikatna. Nawet w 1 Liście do Tymoteusza 1, 11 mówi się o „dobrej nowinie chwały szczęśliwego Boga”, a przecież chodzi tam o coś innego niż zwykłe ludzkie szczęście. Gdy jednak nasz przekaz wiary tak łaknie i pragnie uszczęśliwienia, niech tłumaczenie wersetów Mateuszowych 5, 3-11 i Łukaszowych 6, 20-23 służy temu celowi swoją dosłownością.

Tyle teorii, teraz coś praktycznego. Taki tekścik Brunona Ferrera:

Niektórzy ludzie nie wiedzą,
jak ważną rzeczą jest, że są obecni.
Niektórzy ludzie nie wiedzą,
jak dobre jest samo spojrzenie na nich.
Niektórzy ludzie nie wiedzą,
jak krzepiąco działa ich dobrotliwy uśmiech.
Niektórzy ludzie nie wiedzą,
jak zbawiennie działa ich bliskość.
Niektórzy ludzie nie wiedzą,
o ile bylibyśmy ubożsi bez nich.
Niektórzy ludzie nie wiedzą,
że są darem nieba.
A wiedzieliby, gdybyśmy im to powiedzieli.

Mówmy! Radujmy!

Ewangelie synoptyczne – część trzecia

VII) Nowe kierunki badań. Aramejskie tropy.

Pierre Perrier uważał, że Ewangelie poprzedzała Aramejska Ewangelia ustna ( Karozoutha. Annonce orale de la Bonne Nouvelle en arameen et Evangiles greco – latins, Paryż 1986 ). Badacz poprzez „skalkowany” oryginał grecki starał się dotrzeć do ustnego przekazu aramejskiego. Wyniki tych badań następująco podsumował ks. R. Bartnicki:

Autor stwierdza, że wiele błędów popełniono nie uwzględniając faktu, że orędzie Jezusa głoszone było najpierw ustnie w języku aramejskim.

Dobra Nowina – kontynuje Perrier – wielokrotnie głoszona przez Jezusa ustnie w języku aramejskim i potwierdzona przez Jego gesty, była katechezą nadzwyczaj piękną i dobrze ustrukturyzowaną.

Dzięki trwałej, solidnej strukturze katechezy Jezusa apostołowie i niewiasty z otoczenia Maryi wiernie ją zachowali, aby stworzyć z niej ustną katechezę dobrze skonstruowaną w języku aramejskim. Katechezy te były powtarzane w liturgii wczesnego Kościoła już miedzy rokiem 30 a 37.

Ze względu na potrzeby poszczególnych wspólnot cykle katechez liturgicznych dla judeochrześcijan i dla chrześcijan pochodzących z pogaństwa zostały utrwalone poprzez spisanie ich w okresie między 39 a 55 r. ( apostołowie opuszczają Palestynę ).

( ks. R. Bartnicki, Ewangelie synoptyczne, geneza i interpretacje, Warszawa 1996 s. 260 ).

Większość badaczy w pewnym momencie zrozumiała, że przed Ewangeliami Q i Mr na pewno oprócz ustnych przekazów musiały istnieć aramejskie teksty odnoszące się do Jezusa. Bardzo mało jednak było w XX wieku biblistów, którzy mogliby postarać się o wskazanie tekstów greckich, które zostały przetłumaczone z języka aramejskiego. Dlaczego? Do tej pory badacze NT zazwyczaj staranne studia poświęcali grece dopiero z chwilą sensacyjnego odkrycia manuskryptów qumrańskich palącą potrzebą stało się wykształcenie odpowiedniej kadry, która by mogła zmierzyć się z tym wyzwaniem. Tym bardziej, że dostrzeżono olbrzymie analogie i powiązania pomiędzy Pismami z Qumran a Pismami wchodzącymi w skład NT. Nie wchodząc teraz w olbrzymie masy szczegółów paraleli pomiędzy Qumran a NT, które są niezwykle ciekawe a odnaleźć je można w przełomowym dziele J. A. Fitzmyera, The Dead Sea Scrolls and Christian Origins, Wm. B. Eerdmans Publishing , 2000, które polecam właśnie w wydaniu z 2000 roku, ponieważ zostało ono zaktualizowane o kwestie, które obecnie są najczęściej dyskutowane. W każdym bądź razie dochodzimy do momentu, które wstrząsnęło światem naukowców, albowiem pojawił się badacz, który wskazał pierwsze teksty, które prawdopodobnie wchodziły w skład Aramejskiej Ewangelii. Jest to temat kompletnie w Polsce zaniedbany. Nie pojawiła się na ten temat w naszym kraju jakakolwiek publikacja a wszystkie serwisy quasi – biblijne pomijają olbrzymie znaczenie tego odkrycia. Jest to bardzo dziwne a zarazem niepokojące, ponieważ w USA trwają nad tą kwestią liczne debaty okazuje się bowiem, że pomiędzy 30 r. a 40 r. po Chr. być może istniały już teksty pisane o Jezusie.

Maurice Casey w pracy Aramaic Sources of Mark`s Gospel ( Cambridge University Press , 1998 )  stwierdza:

Nasze wczesne i pierwotne źródła jednomyślnie i jednoznacznie umieszczają Jezusa w kontekście judaizmu pierwszego stulecia. Wynika z tego, że nasz obraz Jezusa powinien być zrozumiały w ramach tej kultury, a ponadto, gdy, informacja o Jezusie lub obecne elementy w jego misji pasują tylko tam, to jest to silny argument na rzecz ich historyczności.

( M. Casey, Aramic Sources of Mark`s Gospel, Cambridge University Press 1998, s. 106 ).

Wydaje się, że są to słowa oczywiste ale dla Caseya są one o tyle ważne, że w swojej publikacji postarał on się wskazać fragmenty Ewangelii według św. Marka w których redaktor sięgnął po jakieś aramejskie prototeksty dotyczące Jezusa z Nazaretu. Autor uważa, że właśnie ślady aramejskie są najważniejszym kryterium autentyczności.  Casey stwierdza, że Marek korzystał z jakiegoś aramejskiego źródła i przez to w niektórych momentach niezręcznie posługuje się językiem greckim, ponieważ dosłownie tłumaczy aramejskie frazy. W jaki więc sposób Casey ustalił swoją metodologię? Badacz  skupił się na siedmiu punktach:

1. Wybierał tylko fragmenty zawierające dosłowne tłumaczenia.

2. Ustalał aramejskie podłoże, wykorzystując aramejski z I w. po Chr.

3. Upewniał się, że rekonstrukcja wykorzystuje idiom aramejski.

4. Zrekonstruowany tekst ponownie interpretował wykorzystując tło żydowskie z I w. po Chr.

5. Rekonstrukcje oceniał z punktu widzenia tłumacza.

6. Starał się wykluczyć możliwą celową prace redaktora.

7. Na końcu oceniał prawdopodobieństwo hipotetycznej rekonstrukcji.

Casey stosując tą „morderczą” i pracochłonną rekonstrukcję stwierdził, że w Ewangelii św. Marka następujące fragmenty pochodzą z aramejskich pierwowzorów:

Mr 9, 11 – 13, Jan Chrzciciel jako Eliasz;

Mr 2, 23 – 3, 6,  Łuskanie kłosów w szabat i uzdrowienie w szabat;

Mr 10, 35 – 45, Synowie Zebedeusza;

Mr 14, 12 – 26,  Przygotowanie Paschy i Pascha.

Na podstawie badań językowych Casey ustala datę powstania dokumentu aramejskiego z którego korzystał kompilator Ewangelii według św. Marka na okres pomiędzy 27 r. a 40 r. po Chr.  Jest to przełomowe odkrycie, ponieważ najwcześniejsze źródła pisane o jakich do tej pory mówiono to pierwszy zbiór logiów Q z datą około 40 r. po Chr. Datowanie Caseya powoduje, że obecnie należałoby uznać, że nauki Jezusa spisywano na bardzo wczesnym etapie i niewątpliwie musieli mieć na to wpływ jego najbliżsi uczniowie ( dwunastu ). Nie możemy jednak zapominać, że po odzyskaniu aramejskiego oryginału wyodrębnionego z greckiego przekładu należy jeszcze raz zinterpretować otrzymany przekaz. Logika Caseya jest tu nas miejscu, ponieważ o wiele lepiej interpretować „Pana Tadeusza” w języku polskim niż próbować tego samego w przekładzie angielskim. Różnice w interpretacji są znaczne; co zobrazuje na przykładzie pierwszym Caseya dotyczącym Jana Chrzciciela. W naszych przekładach z greckiego omawiany przypadek tłumaczy się następująco:

I pytali Go: Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że wpierw musi przyjść Eliasz? A On im rzekł: Istotnie, Eliasz przyjdzie najpierw i wszystko naprawi. Ale jak jest napisane o Synu Człowieczym? Ma On wiele wycierpieć i być wzgardzonym. Otóż mówię wam: Eliasz już przyszedł i postąpili z nim tak jak chcieli, jak o nim jest napisane  ( Mr 9, 11 – 13 ).

Fragment ten sprawia w przekładzie greckim istotną trudność, ponieważ Jezus mówi o Eliaszu, czyli Janie Chrzcicielu a następnie wspomina o cierpiącym „jak o nim jest napisane” Synu Człowieczym i stwierdza, że właśnie z Eliaszem uczyniono to co o nim jest napisane. Przez to, że aramejskie wyrażenie „bar nasha” Marek czasami odnosi jako tytuł zagubiło całkowity sens wypowiedzi. W obecnym kształcie zapanował chaos ale sens jest zrozumiały; jeśli odczytamy go zgodnie z jego pierwotnym aramejskim pierwowzorem.

I pytali Go: Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że wpierw musi przyjść Eliasz? A On im rzekł: Istotnie, Eliasz przychodzi pierwszy i wszystko naprawia. Ale jak jest napisane o człowieku, że bardzo cierpi i jest odrzucony. Otóż mówię wam: Eliasz już przyszedł i postąpili z nim tak, jak o nim jest napisane ( M. Casey, Aramic Sources of Mark`s Gospel, Cambridge University Press 1998, s. 121 – 122 ).

Jezus użył tu aramejskiego wyrażenia „syn człowieczy” w zwykłym sensie ogólnym ( człowiek/ludzkość ). Według Caseya wyraz błędnie przetłumaczono odnosząc do Chrystusa tym samym komplikując problem już w następnym zdaniu; kiedy spotykamy proroctwo o śmierci Jana Chrzciciela, którego nie odnajdujemy w tekstach biblijnych oraz literaturze poza biblijnej. Nigdzie nie spotykamy cierpiącego Eliasza według Pism a to oznacza, że Jezus użył wyrażenia „syn człowieczy” w sensie ogólnym odnosząc go do Jana Chrzciciela i innych cierpiących ludzi a nie tylko do siebie. Przyznam się, że gdy spotkałem to wytłumaczenie Caseya to dopiero stwierdziłem jak ono jest genialne – to prawdziwe dzieło egzegezy Pisma Świętego. Rzeczywiście ten fragment jest tylko wtedy zrozumiały jeśli weźmie się pod uwagę nietrafiony przekład Marka.

Nie chcę czytelnikowi odebrać przyjemności odczytania innych fragmentów Ewangelii Marka zgodnych z aramejskim podłożem dlatego też już powrócę do głównego tematu. Robert Rynkowski przedstawiając hipotezę J. Carmignaca zadał prowokacyjne pytanie czy nie jest ona czasem odrzucana, ponieważ przyjęcie jej oznaczałoby, że Piotr, Paweł albo Mateusz mieli wpływ na kształt niektórych perykop ewangelicznych. Otóż nie;  współczesne teorie nie tylko nie wykluczają wpływu najbliższych uczniów Jezusa na przekaz ale wręcz potwierdzają ich współudział. Pierwotna Ewangelia Aramejska ( 30 – 40 r. po Chr. ) i pierwsza warstwa logiów Q ( 40 r. po Chr. ) oraz materiał Q/Mk ( 30 – 40 r. po Chr. ) wraz z Ewangelią Krzyża ( ok 45 r. po Chr. ) musiał powstać w czasach gdy żyła cała dwunastka oraz świadkowie życia i nauki Jezusa. Hipoteza Carmignaca o istnieniu dwóch pierwotnych dokumentów w języku hebrajskim, które w dość skomplikowany sposób miały się rozwinąć w tradycje synoptyczną jest nie udokumentowanym niczym założeniem. Na dodatek istnienie hebrajskich prototypów Ewangelii jest mocno wątpliwe właśnie w świetle najnowszych badań nad językiem aramejskim. Właściwie obecnie w tej kwestii liczą się tylko trzy teorie:

W 1984 roku zorganizowano w Jerozolimie kolejne, trwające prawie dwa tygodnie, sympozjum poświęcone problemowi synoptycznemu. Kierowane było przez eksponentów trzech rozwiązań tej kwestii: M. E. Boismarda, W. R. Farmera i  F. Neiryncka. Materiały sympozjum zostały opublikowane w 1990 r. w obszernym tomie wydanym przez Uniwersytet w Leuven. W dziele tym Neirynek przedstawia hipotezę dwóch źródeł, Farmer hipotezę dwóch Ewangelii, Boismard hipotezę wielu źródeł. Prowadzone są także dyskusje, wysuwane kontrargumenty. Te trzy hipotezy można chyba uznać za najpoważniejsze w tej chwili próby rozwiązania problemu synoptycznego.

( ks. R. Bartnicki, Ewangelie synoptyczne,geneza i interpretacja, Warszawa 1996 s. 406 ).

.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez zgody Redakcji. Autor dołożył wszelkich starań, aby jej treść była zgodna z rzeczywistością, nie może jednak wziąć żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w niej materiałów i informacji.

Ewangelie synoptyczne – część druga

V) Fundamentalizm – krytycyzm – mit naukowy.

Jak ma podejść katolik do współczesnej, częstokroć bardzo bezlitosnej dla pewnych faktów ewangelicznych krytycznej analizy czterech kanonicznych relacji o życiu Jezusa. Przede wszystkim należy pamiętać, że w przeciwieństwie do protestantów Kościół wielokrotnie podkreślał znaczenie Tradycji a ostatnio Papieska Komisja Biblijna zdecydowanie potępiła fundamentalizm:

Podstawowy problem lektury fundamentalistycznej polega na tym, że nie chcąc brać pod uwagę historyczny charakter objawienia biblijnego, czyni ona niezdolną do pełnego przyjęcia prawdy o samym Wcieleniu. Fundamentalizm unika ścisłej relacji tego, co Boże z tym, co ludzkie w odniesieniu do Boga. Nie chce przyjąć, że natchnione Słowo Boże zostało wyrażone w ludzkim języku i zostało zredagowane, pod natchnieniem Bożym, przez autorów ludzkich, których możliwości i środki były ograniczone. Z tej racji pragnie traktować tekst biblijny tak jakby był on dyktowany słowo w słowo przez Ducha Świętego i nie może dojść do uznania prawdy, że Słowo Boże zostało sformułowane w takim języku i według takiej frazeologii, jakie uwarunkowała dana epoka. Nie zwraca żadnej uwagi na występujące w Biblii formy literackie i ludzkie sposoby myślenia, wiele z których jest owocem opracowania trwającego przez długie okresy czasu i nosi znamię bardzo różnych sytuacji historycznych. (…).

Ujęcie fundamentalistyczne jest niebezpieczne, gdyż przyciąga ludzi, którzy szukają biblijnych odpowiedzi na swe problemy życiowe.

( Papieska Komisja Biblijna, Rzym, 15 kwietnia 1993 ).

Kościół zdaje więc sobie sprawę z potężnego zagrożenia jaki stanowi fundamentalizm w odczytywaniu tekstów Nowego Testamentu. Tymczasem w Polsce z reguły ci którzy dosłownie odczytują teksty ewangeliczne cieszą się największą popularnością. Ich pozycje są szeroko reklamowane i promowane a badacze katoliccy, którzy odczytują Pismo Święte w zgodzie z naukowymi dokonaniami są spychani na akademicki margines a ich pozycje są nietłumaczone (  J. Fitzmyer SJ, Ks. John Meier ). Odnosi się wrażenie, że niektórzy chcieliby, aby odczytywanie Biblii przypominało to, które proponuje zatwardziały fundamentalista – protestant Josh McDowell, którego liczne wydawane książki cieszą się niesłabnącą popularnością w katolickiej Polsce. Tymczasem nie ma już powrotu do czasów kiedy „kajaki miały trąby a słonie umiały pływać” pomimo, iż niektórym wydaje się, że jest to możliwe.

Z drugiej strony należy też przypomnieć o wielkich błędach naukowego podejścia do NT, które rozpoczęło się w Niemczech i właściwie trwa tam to do dzisiejszego dnia w różnych mutacjach. Dlaczego akurat w Niemczech? Vittorio Messori napisał o tym w „Umęczon pod Ponckim Piłatem?” bardzo mądre słowa:

Aby powrócić do naszego ekskursu historycznego, a w szczególności do Niemiec: to tutaj, w pierwszych dziesięcioleciach naszego wieku, egzegeci wierzący ( wielu z nich to protestanccy pastorzy ) sprecyzowali te zawiłe i trochę terrorystyczne Methoden, z których najbardziej znana jest Formgeschichte ( Historia form ), po której nastąpiła później Redaktionsgeschichte ( Historia redakcji ), podczas gdy obecnie wyłania się Wirkungsgeschichte ( Historia skuteczności, efektów ).

„Niewierzący”, aby zdyskredytować wiarę, skierowali swoje baterie na pierwotną wspólnotę, przypisując jej intensywne działania na rzecz stworzenia Ewangelii dla swojej korzyści i według swojego gustu; a więc mitycznej, a nie historycznej. Od początku XX wieku również niektórzy specjaliści chrześcijańscy przyłączają się do nich w osądzaniu tejże wspólnoty jako odpowiedzialnej za „Chrystusa wiary”, który niewiele ma wspólnego z nieosiągalnym „Chrystusem historii”. (…).

Dla obrony swoich katedr ( lub dla uzyskania jakiejś ), egzegeci „państwowi” są zobowiązani do ciągłego publikowania studiów i badań. Wynikają z tego nie tylko powtórzenia ( dla każdego wersetu, także drugorzędnego, Nowego Testamentu, istnieje wiele studiów „naukowych”, które je gruntownie badają ) i zalew bibliografii, które bardziej niż do jasności przyczyniają się do zamętu; ale dochodzi także – na podstawie prawa konkurencji, w tym wypadku z innymi profesorami lub z asystentami oczekującymi na nominację – do pogoni za oryginalnością za wszelką cenę. (…).

Uporczywa odmowa Rudolfa Bultmanna, wielbionego księcia demitologizatorów, udania się do Palestyny; jego powtarzanie, że „nic nie wiemy o Jezusie żydowskim i wiedza o Nim nie musi mieć żadnego znaczenia”; jego przypisywanie całego chrześcijaństwa greckiej wspólnocie etnicznej i kulturalnej ( a więc, utworzonego przez „Aryjczyków” ); zachowanie przez niego katedry na uniwersytecie w Marburgu przez wszystkie lata Trzeciej Rzeszy, przy czym nie był przez nikogo nękany; jego zależność filozoficzna od Martina Heideggera, który najpierw utrzymywał z nazistami związki kolaboracji, a potem zawsze przyjaźni… To wszystko jest tylko przykładem, lecz może skłonić do zastanowienia kogoś, kto nieco zna pewna egzegezę, która niekiedy wydaje się chcieć uwolnić się od zakłopotania cieniem Obrzezanego, od niepokoju o „zażydzenie” świata dokonywane za pośrednictwem tego Żyda. (…).

Niemcy są królestwem abstrakcji, konstrukcji teoretycznych, skomplikowanych systemów myślowych skonstruowanych przez intelektualistów, przez „moli” książkowych, często dalekich od życia, a zatem od prawdy.

W ten sposób w umysłach niemieckich Ewangelia stawała się niejednokrotnie jednym „izmem” między innymi „izmami”: już nie Osoba, lecz ideologia; nie życie, lecz to, co określa się – jakie to wymowne, terminem tylko niemieckim – jako Weltanschaung, ponieważ nikt nie studiuje w próżni, klimat kulturalny i charakter miejsca oprócz osobowego zawsze naznaczały dzieła biblistów, jakiekolwiek byłyby czasy i narodowość. Jednak „ślad” niemiecki stał się szczególnie silny i wpływowy, biorąc pod uwagę ilość i jakość studiów specjalistycznych w tym kraju, gdzie konkretność ewangeliczna często przemieniał się w konstrukcję intelektualną, w system budowany według metodologii filozoficznych i ideologicznych. (…).

Lecz poza tym te Niemcy ( które jednak – i niech to będzie bardzo jasne – miłujemy w tylu ich przejawach: i właśnie szacunek, sentyment, wdzięczność za to, co dały, a nie jest tego mało, skłaniają nas do tych „instrukcji dla użytkownika” w odniesieniu do niektórych ich profesorów ) są krajem Marcina Lutra.

Zniszczenie historyczności Ewangelii, wpierw nim faktem „naukowym”, jest potrzebą teologiczną. Luteranin chce wywyższać samą wiarę kosztem uczynków, które nie są potrzebne do zbawienia; są one nawet niebezpieczne, ponieważ dawałyby człowiekowi domniemanie możliwości współpracowania nad zbawieniem, które jest darem darmowym i niepojętym przez Boga. (…).

Mit ten miał szczególną żywotność w Niemczech – nie przez przypadek ojczyźnie wszelkich utopii „kolektywistycznych” – ponieważ na tych terenach potężnie działa ( instrumentalizowany z takim powodzeniem przez nazizm ) romantyczny ideał Volku, ludu, i jego domniemanego ducha twórczego.

( V. Messori, Umęczon pod Ponckim Piłatem? , Kraków 1996, s. 19 – 27 ).

Nie inaczej wygląda sprawa w Polsce, ponieważ Niemcy są naszym najbliższym sąsiadem a zatem mamy w kraju prawdziwy zalew literatury z tego rejonu. Liczne ukazujące się prace Joachima Gnilki czy też wydaną ostatnio ( 2012 ) pozycję Gerharda Lohfinka „Jezus z Nazaretu. Czego chciał. Kim był”.  Wydawało mi się, że ten niemiecki autor również chce podtrzymać mit powstały na uniwersytetach w Niemczech jakoby Jezus z Nazaretu utożsamiał się z „jakby synem człowieczym” z Księgi Daniela. Jednak w podsumowaniu autor zaskoczył mnie swoją konkluzją:

Istnieją zatem sytuacje, w których takt i wyczucie stylu wymagają, by przemawiać w trzeciej osobie. Właśnie taki takt, dyskrecję i wyczucie stylu zdradza także Jezus, gdy mówi o Synu Człowieczym, a tym samym o sobie samym, używając trzeciej osoby. Zakładanie tutaj, że mamy do czynienia z dwoma postaciami, jest całkowicie błędne. (…) pytanie o roszczenie godnościowe Jezusa nie musi być ostatecznie uzależnione od tego, czy Jezus używał tych tytułów.

( G. Lohfink, Jezus z Nazaretu. Czego chciał. Kim był. , Poznań 2012, s. 518 – 519 ).

Przynajmniej pod tym względem pozostawił sprawę otwartą. Natomiast badaczowi zarzuca się, że doświadczenia z Katolickiej Gminy Zintegrowanej ( jej członek ) osłabia jego krytyczne spojrzenie na NT, który rozumie on zbyt radykalnie co uniemożliwia jego realizację w normalnym życiu. Powróćmy jednak do początków bardzo radykalnego niemieckiego podejścia do NT, które zostanie całkowicie zarzucone w krajach anglojęzycznych ( Wielka Brytania, USA ) oraz skandynawskich.

Z początkiem wieku XX w środowiskach teologów protestanckich powstała nowa szkoła badań nad ewangeliami:Formgeschichte. Szkoła ta chciała zająć się historią form literackich zanim doszło do powstania Ewangelii. Od śmierci Jezusa do powstania pierwszej Ewangelii minęło ponad czterdzieści lat. Szkoła ta postanowiła odtworzyć formowanie się ustnego przekazu (30 – 50 n. e.). Główne założenia tej szkoły zostały zdefiniowane przez M. Dibeliusa oraz najsłynniejszego przedstawiciela tej szkoły Rudolfa Bultmanna.

Krytyka form zaczyna się od założenia, że tradycja będąca w Ewangeliach synoptycznych składała się najpierw z odrębnych jednostek, które połączyli ewangeliści – redaktorzy. Studia krytyczne zajmują się wyszczególnieniem tych jednostek tradycji i odkrywaniem ich najpierwotniejszych form i pochodzenia w życiu pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej. Widzi ona Ewangelie jako zbiór starszych materiałów.

( R. Bultmann, K. Kundsin, Form Criticism. Tłum.: F. C. Grant. Willett, Clarc and Co., 1934. Reprint, Harper and Brothers Torchbook Edition 1962, s. 3, 4 ).

Twórcy Formgeschichte po wyodrębnieniu perykop z Ewangelii rozpatrywali środowisko w
którym powstały te przypowieści i obserwowali przemiany jakie w niej zachodziły i starali się dojść do przypuszczalnej formy pierwotnej. Bultmann podzielił na dwie części ewangeliczną tradycję: parenezę czyli przekaz słów Jezusa oraz treść narracyjną. W parenezie Bultmann wyodrębnił aforyzmy prorockie i apokaliptyczne. Wśród tych słów Bultmann szukał autentycznych słów Jezusa. Bultmann postanowił nie tylko poszukać autentycznych słów Jezusa ale pragnął oczyścić je z naleciałości chrześcijaństwa palestyńskiego i hellenistycznego. Do powstania pierwszej Ewangelii od śmierci Jezusa minęło jedno pokolenie. Początkowo nauka Jezusa była przekazywana wśród uczniów z których większość była analfabetami oczekującymi bliskiego końca świata. Nie byli zainteresowani tworzeniem systematycznej biografii Jezusa. Dopiero później gdy chrześcijaństwo zaczęło przyciągać coraz większą grupę wyznawców pojawiła się potrzeba spisania tradycji ustnej.

Co jeszcze postulował Bultmann:

Zamknięcie oznacza, że „continuum” wydarzeń historycznych nie może być naruszone (…) nie istnieje zatem „cud” (…). W zgodzie z taką metodą historia jako nauka pracuje nad wszystkimi dokumentami historycznymi. I nie można zrobić wyjątku dla tekstów biblijnych, jeśli można je określić jako historyczne.

( R. Bultmann, Existence and Faith. Tłum.: Schubert M. Ogden. Meridian Books – The Work Publisching Co., New York 1960, s. 291 – 292 ).

Wskazywał, że pomiędzy Jezusem a historią istnieje przepaść, którą stanowi pierwotna wspólnota po – Jezusowa, ponieważ była ona nośnikiem kerygmy i nie interesowała się jego
rzeczywistym obrazem a jedynie Chrystusem wiary. W 1926 roku Bultmann wydał książkę Jezus. Odrzucił w niej historyczność wszystkich zdarzeń, które w jakimś sensie są podstawą wiary chrześcijańskiej: preegzystencję Jezusa, dziewicze poczęcie, zmartwychwstanie oraz
wniebowstąpienie. Celem życia Jezusa nie była jego męczeńska śmierć, która – według Bultmanna – nie została przepowiedziana przez niego. Wszelkie zapowiedzi śmierci to logia, które zostały włożone przez gminę chrześcijańską w usta Jezusa i są proroctwami post factum. Galilejczyka nie cechował mesjanizm i nie uważał on się za Chrystusa. To przeżycia popaschalne stoją za Chrystusem wiary a ich odbiciem jest działalność Pawła i osoby kompilującej Ewangelię Jana.

Co Bultmann uznał za autentyczną naukę Jezusa? Przede wszystkim stwierdził, że wszystkie nakazy dotyczące postów i szabatu nie pochodzą od Galilejczyka. Według niego słowa te zostały włożone w usta Jezusa w czasie gdy chrześcijaństwo weszło w konflikt z judaizmem. Bultmann wskazywał, że Jezus nie namawiał do zaprzestania święcenia szabatu a jedynie chciał, oczyścić go z interpretacji faryzejskiej. Tora ustna, która została spisana w Misznie zabraniała w szabat 39 rodzajów pracy; określano nawet liczbę kroków, które można było zrobić w ten dzień. Jezus uważał, że poprzez te tradycje zagubiony został sens szabatu. Wskazywał, że niektórzy w szabat ratują nawet owce, które wpadają do dołu a zatem czynienie dobra w szabat nie narusza go. O ileż cenniejszy jest człowiek od owcy! Dlatego też w szabbat wolno jest czynić dobrze ( Mt 12, 12 KżdNT ) – argumentował Jezus i ostrzegał, że jeśli nie uczynicie szabatu szabatem, nie zobaczycie Ojca ( ETom 27b ). Bultmann uważał, że w niektórych gminach chrześcijańskich zaprzestano święcenia szabatu i do oryginalnych słów takich jak np. Czy nie każdy z was odwiązuje w dzień szabatu swego wołu czy osła od żłobu i nie wyprowadza ich do wodopoju? (Łk 13,15), dodano opowieść o uzdrowieniu pochylonej kobiety – miało to ożywić ten logion w kontekście sporu z judaizmem ( ks. R. Bartnicki, Ewangelie Synoptyczne – geneza i interpretacja, ATK, Warszawa 1996, s. 101 ). Tak samo postąpiono ze słowami Jezusa, które skierował do swoich uczniów: Sprawię, że staniecie się rybakami ludzi ( Mk 1, 17 ). To zasugerowało i spowodowało powstanie perykopy o powołaniu Andrzeja i Piotra w trakcie połowu ryb ( Mk 1, 16 – 18 ). Odkrył, że wiele słów Nazarejczyka pochodzi z tradycji ustnej judaizmu np.

Rzekł Jezus: Widzisz drzazgę, która jest w oku twego brata, zaś belki, która jest w twoim oku nie dostrzegasz. Jeśli wyrzucisz belkę z twego oka, wtedy przejrzysz, aby wyciągnąć drzazgę z oka twego brata ( ETom26 ) → Jeśli ktoś ci powiada: usuń źdźbło z twoich oczu, odpowiedz: usuń belkę z twoich oczu ( Bawa Batra 15  ).

Niechajże tedy mowa wasza będzie tak – tak, nie – nie ( Mt 5, 37 ) → Tak – tak, nie – nie – to starczy za przysięgę ( Szewuot 36 ).

Wspólnota chrześcijańska również przypisywała swoje logia Jezusowi – chodzi tu o wypowiedzi mające charakter prawny ( Mt 19, 9 ). Stosunki, które panowały w gminach sankcjonowały w ten sposób słowa Jezusa. Bultmann wskazywał, że większość przypowieści wygłosił prawdopodobnie Galilejczyk. Uważał jednak, że gminy chrześcijańskie wciąż je modyfikowały, aby nagiąć je do swojej interpretacji.  Jeśli chodzi o kwestie cudów Jezusa, Bultmann w większości nie uznawał ich za historyczne. Według niego w gminach chrześcijańskich natrafiano przecież na opowiadania o takich uzdrowicielach jak Apoloniusz z Tiany. Głosiciele nowego Mesjasza, Jezusa musieli przeciwstawić się propagandzie pogańskiej. Według nich Jezus nie mógł być przecież gorszy od bohaterów greckich. O ile u Proto – Pawła nie spotykamy opisów cudownych uzdrowień to z czasem takowe zaczęły się pojawiać i coraz bardziej narastać. Konkurencja ze strony uzdrowicieli nie przychodziła przecież tylko od strony pogańskiej. Z początku głoszono ewangelię wśród Żydów. Musiano wykazać więc, że Jezus przewyższa nie tylko mu współczesnych żydowskich uzdrowicieli takich jak Chanina ben Dosa ale nawet Eliasza i Elizeusza. Bultmann uważał, że Jezus uzdrawiał gestami, nakładaniem rąk, śliną oraz słowami: effata, talita kum.
Warto zapamiętać słowa, które ten niestrudzony ale i dziwny badacz powiedział na temat historycznego Jezusa:

Jestem przekonany, że nie możemy w czasach obecnych wiedzieć prawie nic o życiu i postaci Jezusa, ponieważ najwcześniejsze źródła chrześcijańskie nie są tym zainteresowane, a ponadto mają one charakter fragmentaryczny i mitologiczny, innych zaś źródeł informacji o Jezusie nie ma.

( R. Bultmann, Jesus and the Word, Charles Scribners Sons, New York 1934, s. 8 ).

Nowy Testament przekazał życie Jezusa za pomocą obrazów legendarnych i nie są one do przyjęcia dla współczesnego człowieka.

Stąd Bultmann uważa, że takie tematy, jak preegzystencja Syna Bożego, Jego dziewicze poczęcie i narodzenie, tytuły wyrażające jego godność i posłannictwo, na przykład Syn Boży, Mesjasz, Syn Człowieczy, Pan, są tworami gminy, mającymi swoją genezę w apokaliptyce żydowskiej i w gnostyckim micie o zbawieniu ( ks. R. Bartnicki, Ewangelie Synoptyczne – geneza i interpretacja, ATK, Warszawa 1996 ).

W pozycji Offenbarung und Heilsgeschen (1941) uznał potrzebę demitologizacji Nowego Testamentu. Autorzy, którzy układali treść ewangelii opierali się na mitycznych wyobrażeniach świata ( niebo, ziemia, piekło ), w którym obecne są wpływy demoniczne. Należy zatem ten przekaz zreinterpretować, aby odpowiadał on wizji człowieka współczesnego.

Rudolf Bultmann przyznał zatem, że z ocalałych przekazów nie jest możliwe dotrzeć do historycznej postaci Jezusa. Według niego obraz tej osoby został już tak zamazany, że nie sposób już odtworzyć jego przesłania. Bultmann wprowadził bardzo dużo pesymizmu w kwestii dotarcia do Jezusa historycznego. Wydawało się, że Galilejczyk pozostanie mitem i nigdy nie zdołamy dowiedzieć się o nim czegoś pewnego. Za absolutnie pewny fakt Bultmann uznawał urodzenie się Jezusa w trakcie rządów cesarza Augusta i życie w czasach Heroda Antypasa. Natomiast za prawdziwe w jego działalności kaznodziejskiej Bultmann uznawał następujące wydarzenia: egzorcyzmy, naruszenie przepisów odnośnie szabatu i oczyszczeń a następnie dyskusję z uczonymi w Piśmie na ten temat; bratanie się z ludźmi pogardzanymi w środowisku żydowskim jak np. celnicy oraz sympatia dla dzieci; powołanie grupy uczniów spośród mężczyzn i kobiet. Uczony zgadzał się, że Jezus prowadził mniej ascetyczny tryb życia niż Jan Chrzciciel i że zginął ukrzyżowany w Jerozolimie z rozkazu Poncjusza Piłata. Natomiast Ewangelie Bultmann uważał za kerygmę i twierdził, że tylko niewielkie dane są możliwe do ustalenia.

Sceptycyzm Bultmanna został jednak przezwyciężony i to nie tylko przez środowiska chrześcijańskie ale i świeckie. Wszyscy autorzy prac na temat Jezusa są zgodni w tym, że posiadał jakąś grupę uczniów lub naśladowców. Jezus pozostawał dla nich autorytetem, a to powodowało, że jego słowa oraz naukę starano się, przynajmniej na początku przekazywać w nienaruszonej formie. Wspólnota popaschalna zapewne starała się kontynuować nauki przed paschalnego Jezusa. W tym celu zapewne powstały pierwsze zbiory nauk Jezusa takie jak Q czy też trzon Ewangelii Tomasza. Galilejczyk zwracał się do konkretnego audytorium, który zazwyczaj stanowili prości chłopi galilejscy. Mówił zatem do nich w przypowieściach, które odnosiły się do zrozumiałych dla nich sytuacji z codziennego życia. Można więc odtworzyć pierwotny sens przypowieści badając okoliczności w których zostały one wygłoszone. Badacze starają się dojść do autentycznych słów Jezusa badając tradycję ustną.

Przełomowe odkrycie Schweitzera wraz ze sceptycyzmem Bultmanna spowodowało, że przez długi okres nastąpił brak zainteresowania poszukiwaniem Jezusa historycznego. Nowy bodziec do ich wznowienia zawdzięczamy pracom Ernsta Kasemanna. 20.X.1953 wygłosił referat w którym odrzucił sceptycyzm Bultmanna i wskazał, że pewne dane są historyczne i niezaprzeczalne. W artykule Das Problem des historischen Jesus stwierdził, że dzięki Ewangeliom możemy poznać życie Jezusa. Wnioskował, że skoro pomiędzy nauczaniem Jezusa a nami stoi początkowa kerygma wspólnoty to należy zainteresować się kwestią ciągłości w nieciągłości ( H. Seweryniak, Tajemnica Jezusa, Warszawa 2001, s. 50 ). Bultmann utrzymywał, że dla Kościoła ważny był jedynie fakt zmartwychwstania i powtórnego przyjścia Chrystusa, Kasemann przytomnie jednak zauważył, że wspólnota nie ograniczyła się jedynie do przekazywania jedynie tego w kerygmie ale stworzyła Ewangelie, które jednak odnoszą się do historycznego Jezusa. Dostrzegł więc kontynuację orędzia Jezusa w przepowiadaniu pierwotnego kościoła. Szanse odnalezienia wśród przekazów ewangelicznych autentycznych słów Jezusa Kasemann związał z kryterium niepodobieństwa. Uznawał za prawdziwe tylko te logia, które nie można było wywieść z judaizmu i nie można było ich pochodzenia przypisać pierwotnej gminie chrześcijańskiej. Położył akcent na oryginalność parenezy Jezusa (antytezy, Abba, Królestwo Boże, krytyka Tory, wezwanie do wolności). Do tego drugiego etapu poszukiwania Jezusa można zaliczyć takich badaczy jak: E. Fuchs, G. Ebeling, G. Bornkamm, H. Conzelmann. Choć nie można odmówić temu nurtowi pewnych osiągnięć w ustaleniu ipsissima vox Jesu to za duże znaczenie przykładano do oryginalności Jezusa przez co jego postać została zbyt mocno odjudaizowana. Wyniki tego drugiego poszukiwania rozczarowały. Zastosowano jednak nowe metody, które okazały się przydatne w najnowszych badaniach na temat historycznego Jezusa w tzw. trzecim podejściu Third Quest. Część odkryć, które zawdzięczamy temu nurtowi nie podlega już właściwie żadnej dyskusji. Badacze tego nurtu odczytują Jezusa w zgodzie z jego środowiskiem żydowskim. Drugie podejście starało się wydobyć autentyczność Jezusa ze sprzeczności jego nauczania z judaizmem ( zasada kontrastu ). Teraz kryterium autentyczności uległo przesunięciu i za prawdziwe uznaje się słowa i czyny, które można wyjaśnić odwołując się do judaizmu, otoczenia środowiskowego a nawet do sytuacji socjalnej Galilei. Niektóre pozycje third quest są dziełami o niezaprzeczalnej wartości historycznej i będę z nich nieustannie korzystał. Natomiast nie należy zapominać, że obecnie third quest padł ofiarą swojego własnego sukcesu. Utopiono Jezusa w judaizmie do tego stopnia, że zatracił on już indywidualność jako człowiek. Może on wypowiadać słowa i czynić jedynie rzeczy, które mają wcześniej jakieś potwierdzenie w judaizmie. Tym samym staje się niezrozumiałymi wiele faktów, które już i tak są w jakimś sensie trudne w odbiorze przez teologiczną interpretacje życia Jezusa przez ewangelistów. Teraz otrzymaliśmy nowy rodzaj Ewangelii nazywa się ona third quest i tak jak Marek chciał wykazać, że Jezus jest Synem Bożym a Jan chciał wykazać jego boskość tak Ewangelia third quest” postanowiła wykazać, że Jezus był bardziej prawowiernym Żydem niż wszyscy Żydzi w okolicy. Czego się jednak Jezus obawiał skoro był taki sam jak wszyscy? Skoro nic nie chciał zmieniać to dlaczego tak szybko jego uczniowie i bracia postanowili jednak głosić jego przesłanie w Jerozolimie a nawet tam zginąć ( Jakub )? Dlaczego wyznawcy judaizmu mieli by zabijać tych, którzy nic nie chcą zmienić albo ewentualnie chcieli się przyglądać lilią i podróżować jako uzdrawiający żebracy? To, że Jezus był Żydem nie może w żadnym stopniu ograniczać jego indywidualności. W badaniach należy więc uważać, aby samemu nie wpaść w jakiś mit naukowy albo ewentualnie samemu go nie wytworzyć.

Przeglądając poszczególne warstwy chronologiczne Ewangelii spotykam się z czymś co historycy nazywają procesem deifikacji. Co przez to rozumie badacz najlepiej przedstawił nieżyjący już historyk – uczony o światowym rozgłosie Jerzy Topolski:

Poza codziennymi procesami wyróżniania osób ( takich jak na przykład uzdolnieni badacze, sportowcy czy artyści ), wskazać można trzy szczególne procesy dające w efekcie jeszcze wyższy stopień owego wyróżnienia. Są to procesy:

1) heroizacja,

2) sanktyfikacja

3) deifikacja.

 Sanktyfikacja i deifikacja są przejawami sakralizacji osób, czyli nadawania im cech pozaziemskich, podczas gdy heroizacja, czyli kreowanie społeczne i historiograficzne bohaterów, nie przekracza progu świeckości. (…).

Nie ma rzecz jasna, żadnej procedury w przypadku procesów deifikacji. Są one dwojakiego rodzaju. Deifikacja dotyczy albo twórców religii, szczególnie wielkich religii, jak Jezus Chrystus, Mahomet ( Muhammad ibn Allah ) czy Budda ( Sidhartha Guatama ). Deifikacja ta ma, ze względu na niezbędny konsens, charakter ograniczony. Wspomniani twórcy religii stali się bogami jedynie dla swoich wyznawców. Dla ludzi spoza kręgu tych wyznawców bogami oczywiście nie są, gdyby bowiem tak było, przestali by być wyznawcami „swego” boga. Ich uznanie nowych innych bogów nie może przekroczyć przyjęcia istnienia tych bogów w wierzeniach innych ludzi.

( J. Topolski, Jak się pisze i rozumie historię. Tajemnice narracji historycznej, Poznań 2008, s. 261, 263 – 264 ).

Historyk obserwując proces deifikacji Jezusa opisuje go w całkowicie naturalny sposób korzystając z szerokiej bazy porównawczej dla tego zjawiska. Natomiast nie może on w żaden sposób wskazywać, iż on sam postrzega to jako działanie Ducha Świętego, ponieważ przekroczyłby on tym samym swoje uprawnienia zawodowe. To wskazanie nie należy do części jego „pracy”. Takie same podejście stosuje on do Ewangelii; są one dla niego dokumentami historycznymi i historyk ma prawo zadać dwa proste ale jakże trudne pytania: czy redaktor Ewangelii znał prawdziwe zdarzenia i czy jeśliby je znał to co zrobiłby w przypadku gdyby przeczyły one jego poglądom? Inaczej mówiąc historyk jest zainteresowany skąd ewangelista „to wszystko wie” i czy czegoś przypadkiem nie ukrywa. Badacz jest więc niejako zmuszony czytać Ewangelię wbrew piszącemu, który przecież starał się nie w obiektywny sposób napisać biografii Jezusa, lecz nawrócić i przekonać innych do swoich założeń religijnych. Dochodzenie do prawdy historycznej w oparciu o źródła polega na mozolnym ograniczeniu niewiadomych i te częściowo ustalone fakty są potencjalnymi konfirmatorami. Musimy założyć, że w przekazie ewangelicznym istnieje pewien błąd konfirmacyjny. Jest on spowodowany tym, że autorzy tych przekazów poruszyli temat, który u nich wywołuje silne zaangażowanie emocjonalne. To prowadzi do pewnej tendencyjności i interpretacji nawet niewygodnych faktów w zgodzie z ich własnym wyobrażeniem. Nie pomylimy się jeśli stwierdzimy, że ten błąd był wpisany w początkowe przekazy ustne i już na tym etapie idealizowały postać Jezusa z Nazaretu. Nasi informatorzy chcą nas przekonać do swojej wizji Jezusa i nawrócić nas a nie w obiektywny sposób przedstawić jego historię. Zatem ich wiarygodność jako stosunek pomiędzy rzeczywistością a komunikatem zostaje w istotny sposób zachwiana. Sprawdzenie wiarygodności komunikatu ewangelicznego musi odbyć się na trzech poziomach i związanymi z tymi poziomami pytaniami: jakim materiałem dysponował ewangelista i w jaki sposób go pozyskał, jaki był cel zachowania właśnie tego faktu oraz analiza częstotliwości prawdziwych i nie prawdziwych informacji.

Zanim jednak zacznie się omawianie programu Jezusowych postulatów, zmian, przypowieści czy też logiów najpierw należy zapoznać się z całym tłem geograficznym, rodzinnym, religijnym i politycznym omawianej postaci. Jak też wielokrotnie dowodzono najbardziej zapamiętywanym motywem z działań, które człowiek dokonuje nie są słowa ale czyny. Na nich oparł swoją rekonstrukcję E. P. Sanders ale i tu spotykamy się z dużym problemem. Dlaczego czynów Jezusa jest tak mało, że nie ma w jego przypadku mowy o próbach sporządzenia jakiejkolwiek biografii? Dlaczego pierwsze dokumenty o Nazarejczyku były zbiorami logiów? Dlaczego w przypadku rabinów z I w. po Chr. posiadamy wiele ich sentencji a tylko garść faktów historycznych z ich życia? Dlaczego pierwsze dokumenty wczesnochrześcijańskie Ewangelia Q ( 40 – 60 r. po Chr. ), Listy Pawła z Tarsu ( 50 r. po Chr. – 62 r. po Chr. ) Didache ( 50 r. po Chr. – 120 r. po Chr. ) i List Klemensa do Kościoła w Koryncie ( 90 r. po Chr. ) nie zawierają praktycznie żadnych informacji biograficznych a cytują tylko i wyłącznie logia? Skoro najbardziej zapamiętywane w przekazie są czyny to dlaczego są one nieobecne w chrześcijańskim przekazie? Odpowiedź właściwie nasuwa się sama: pierwotne chrześcijaństwo pieczołowicie przekazywało naukę Jezusa i bardzo szybko, bo już około 40 r. po Chr. została ona spisana, świadczy o tym fakt powoływania się na nią przez Pawła z Tarsu w Liście do Koryntian oraz analiza Kloppenborga, która wyodrębniła warstwę podstawową z Q tzw Q1. Można więc założyć, że przekaz nauki w tych najstarszych zbiorach zawiera najwięcej autentycznych słów Jezusa i dwunastu. Odtwarzając i docierając do najstarszej warstwy chronologicznej spotykamy Nazarejczyka i jego najbliższych uczniów i nie ma jakichkolwiek powodów, aby odrzucać któryś logion pochodzący z tej tradycji. Czy wydawałoby się, że lepszym sposobem nie jest tzw. kryterium sprzeczności. Tymczasem i to kryterium może być zgubne, ponieważ charakter posiadanego przekazu składającego się z luźnych wypowiedzi Jezusa, które nie są osadzone w narracji nie odsłania nam okoliczności wypowiedzianej sentencji. Pozorna więc ich sprzeczność mogła być spowodowana innymi historycznymi realiami w których Jezus je wypowiedział. Profesor G. Vermes uważał, ze posługując się tym kryterium wymyślił sposób, który już bezdyskusyjnie wyodrębnia logia Galilejczyka. Poszukiwał najpierw wypowiedzi sprzecznych np.

Nie sądźcie, że przyszedłem, aby znieść Torę czy proroków ( Mt 5, 17 ).

Wtedy Jeszua znów przywołał lud do siebie i rzekł: Posłuchajcie mnie wszyscy i rozumiejcie to! Nie istnieje nic na zewnątrz człowieka, co wchodząc do niego, mogłoby go uczynić nieczystym… ( w ten sposób uczynił wszystkie pokarmy rytualnie czystymi ) ( Mr 7, 14 – 15. 19b ).

W pierwszym wypadku Jezus opowiada się za nieprzemijającymi walorami Tory a w drugim podważa jej przepisy pokarmowe. Tymczasem jak wiadomo spór o koszerność toczył się w czasach po – Jezusowych i znalazł swoje rozwiązanie na tzw. Soborze Jerozolimskim ( Dz 15, 22 – 35 ). Sprawami pokarmowymi zajmował się również św. Paweł z Tarsu i nigdy w swych zaleceniach nie powoływał się na nauczanie Jezusa. Argument ex silentio nie powinien być nadużywany, ale w kontekście rozważań Pawła jest zastanawiające dlaczego nie miałby on powołać się na te słowa, które idealnie pasują do jego koncepcji końca Tory w Chrystusie. Jeśli zaś bowiem były one powszechnie znane to po co miałby on udowadniać niebieskie niebo. Idąc taką drogą rozumowania Vermes przyjmuje, że pierwszy logion jest autentyczny a drugi został stworzony w gminach po – Pawłowych i wyraża jego ideę, że kresem Prawa jest Chrystus ( Rz 10, 4 ). Argumentacja wydawałoby się nie do podważenia ale istnieje jeszcze szereg innych możliwości; być może Jezus nie wypowiedział ani jednej z tych sentencji! To jest też najbardziej prawdopodobne, ponieważ dlaczego miałby On tłumaczyć ludziom, iż nie przyszedł On po to, aby znieść Prawo Mojżeszowe? Tora w ówczesnym żydowskim świecie była świętością i nikt kto był o zdrowych zmysłach nie mógł podejrzewać, że bogobojny Żyd z Galilei może próbować podważać słowa Mojżesza czy też proroków. Gdyby Jezus był o to podejrzewany nie zrobiłby wtedy jakiejkolwiek kariery prorockiej a z faryzeuszami czy też uczonymi w Piśmie nie miałby o czym rozmawiać. Zatem Vermes nie dotarł w ten sposób do Jezusa historycznego ale dotarł do warstwy, która była polemiczna wobec nauki św. Pawła. Ten logion z kolei włożyli mu w usta żydowscy wyznawcy Jezusa, którzy stali na straży nieprzemijalnej ważności Tory. Obydwa logiony zatem to popaschalne wstawki świadczące o początkowych konfliktach w rodzącej się doktrynie chrześcijańskiej. Oczywiście pierwszy fragment oddaje na pewno intencje Jezusa ale nie jest on Jego oryginalną wypowiedzią. Kryterium sprzeczności, które wydawałoby się, ze jest najlepszym rozwiązaniem – rozczarowuje. Obecnie uczeni nie przyznają dużego znaczenia kryteriom, akceptując logia pochodzące z najstarszych warstw chronologicznych.

Kiedy archeolog rozkopuje – mniej lub bardziej na chybił trafił – starożytny kurhan i porywa co najcenniejsze znaleziska do muzeum, które go wysłało, to wówczas mamy do czynienia nie z naukową archeologią, lecz z kulturalnym szabrownictwem. Bez przeprowadzenia naukowego rozwarstwienia, czyli precyzyjnego określenia miejsca każdego znaleziska we właściwej dla niego warstwie chronologicznej, można niemal z każdego odkrycia wyciągnąć całkowicie dowolne wnioski. Jeśli jednak współczesna archeologia uświadamia sobie absolutne podstawowe znaczenie stratygrafii, to badania nad postacią Jezusa w dalszym ciągu opierają się na szabrownictwie, polegającym na wyciąganiu tekstów i rozpatrywaniu ich bez uwzględnienia ich miejsca w stratygrafii problemu.

( J. D. Crossan, Historyczny Jezus: Kim był i czego nauczał? Warszawa 1997, s. 23 )

VI) Poszukiwania Pra – Ewangelii.

Po ustaleniu przez badaczy, że najstarszymi dokumentami, które posiadamy w całości są Q i Mr rozpoczęto intensywne prace nad nimi, aby ustalić czy przypadkiem przed nimi nie istniały inne pisma z których ewentualnie mogli korzystać kompilatorzy tych Ewangelii. Warto tutaj jeszcze raz wspomnieć, że w trakcie badań makrostruktury Q przez J. Kloppenborga okazało się, że Ewangelia ta jest trzy warstwowa a jej najpierwotniejsza część została utworzona prawdopodobnie już około 40 r. po Chr. Jesteśmy więc w jakieś 10 lat po śmierci Jezusa kiedy spisano jego pierwsze logia w języku greckim. Badaczom nigdy jednak nie dawał spokoju brak aramejskich dokumentów pisanych. Skoro było to środowisko językowe Jezusa i jego dwunastu najbliższych uczniów to aramejskie pisma powinny poprzedzać ich odpowiedniki greckie.

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez zgody Redakcji. Autor dołożył wszelkich starań, aby jej treść była zgodna z rzeczywistością, nie może jednak wziąć żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w niej materiałów i informacji.