Archiwum kategorii: Autorzy

Ludzka Głowa Kościoła – Kościół z ludzką twarzą

Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons
Apostles capp.JPG, źródło: Wikimedia commons

Według Nonsensopedii „większość ludzi popełnia obciachowy błąd” nazywając wielokropek „trzykropkiem”. Polska Encyklopedia Humoru podpowiada, że może to być wynikiem zainspirowania „ładnym brzmieniem słowa «dwukropek»”. W moim tekście dwukrotnie odwołam się do użytych przez człowieka a natchnionych w Duchu Świętym trzech kropek. Nie wyglądają one zdaniem egzegetów zbyt ładnie, ale przecież mają wielce inspirującą wymowę.

Za dużo w nas teizmu naturalnego, a za mało chrześcijańskiego, żebyśmy potrafili nie zgorszyć się człowieczeństwem Boga. Może dlatego tłumacze nie wytrzymują napięcia, gdy trafiają na zdanie mówiące o tym, że jeden jest tylko „pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” (1 Tm 2, 5), i przypisami jak najszybciej odsyłają do Bóstwa Chrystusa. Niepotrzebny brak zaufania do odbiorcy i nadawcy księgi natchnionej, Ducha Świętego i człowieka zarazem. Kto wytrzyma to natchnione wyakcentowanie człowieka Jezusa, ten doczyta, że zbawienie zawisło właśnie na Ukrzyżowanym, „który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie” (w. 6). A „kto doczyta, nie błądzi”, może więc znajdzie w tym wersecie „dwa w jednym” aspekty objawienia: odkupienie i pośrednictwo, które po to dokonały się we właściwym czasie, aby objąć wszystkie czasy, a jeśli tak – to znaczy że „sprawa człowieka Jezusa” musi wciąż trwać.

Zanim dopowiemy, że w Kościele, zaufajmy czytelnikowi, że wytrzyma jeszcze chwilę „inspirującego napięcia” – przejście od człowieka Jezusa do Kościoła wymaga bowiem pośrednictwa jeszcze jednej odsłony Objawienia. Odkrywa się ono w paralelizmie człowiek Adam – człowiek Chrystus, na który wskazał święty Paweł. Całe Pismo od Boga natchnione jest (2 Tm 3, 16), więc nawet i ten wielokropek, o który niektórzy się potykają tłumacząc Apostoła z przerwanej myśli, jakby nie było to „urwanie w Duchu Świętym”, a zatem mające swoje znaczenie: „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli…” (Rz 5, 12). Różnie interpretowany fragment, ale wszystkie mniej lub bardziej ortodoksyjne „pluralizmy” tłumaczeń zbiera Joseph Fitzmyer w jedno, gdy pisze, że autor listu „wyraża rezultat, konsekwencję smutnego wpływu Adama na ludzkość przez ratyfikację swojego grzechu w grzechach wszystkich ludzi”.

Duccio di Buoninsegna 017.jpg
Duccio di Buoninsegna 017.jpg

Dla mojego wywodu ważny jest fakt, że Adamowy grzech znajduje w potomkach Adama swoją ciągłość, która dokonuje się „z prądem” czasu. Analogia Adam – Drugi Adam pozwala zauważyć z kolei oddziaływanie Chrystusa: „Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (w. 19). Nie jest to jednak „symetryczny paralelizm”, bo ostatnie słowo – a właściwie zamilczenie na Krzyżu – należy do Ostatniego: „Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa” (w. 15). Ostatni staje się przy tym pierwszym, a zasięg jego dzieła działa również „pod prąd” czasu, inaczej nie mogłaby się rozpocząć historia zbawienia, której On miał stać się centrum, i która potem miała być kontynuowana w Kościele.

Pawłowy a w Duchu Świętym ukazany nam paralelizm mówi coś jeszcze: otóż konsekwentnie należy odkryć Dobrą chrześcijańską Nowinę o tym, że nie tylko Jego oddziaływanie, ale również sam „człowiek Jezus” musi być „ratyfikowany” we wszystkich „człowiekach” wierzących. W Nim tworzą oni zresztą „jednego człowieka”, jak w Adamie wszyscy „jakoś” byliśmy zawarci. Jest to możliwe dzięki temu misteryjnemu przenikaniu się Chrystusa i Kościoła, które Pismo Święte oddaje obrazami Głowy i Ciała czy też zjednoczenia oblubieńczego (por. np. Ef 5, 23-32). Człowiek Jezus jest obecny w „człowieku” Kościele, a więc właśnie w tej ludzkiej, widzialnej naturze misterium Kościoła, którą nieortodoksyjnie chcielibyśmy uważać jedynie za zasłonę zakrywającą to, co Boskie i niewidzialne, w domyśle: jedynie ważne. A jednak jak Pośrednikiem jest człowiek Jezus, tak Kościół staje się pośrednikiem działania Chrystusa w każdym czasie właśnie przez swoje „człowieczeństwo”, a przede wszystkim przez ludzi.

Teraz można by kolejne strony zapełnić rewelacjami objawiającymi właśnie owo „uczłowieczenie” Kościoła. Żeby nie nadużyć cierpliwości papieru i nie przedawkować niecierpliwości czytelnika – sfokusuję uwagę jedynie na strukturze Ludu Bożego. W urzędach Kościoła nie należy widzieć „uporządkowania hierarchicznego” wspólnoty wierzących, lecz dostrzec, iż „hierarchiczny porządek” wokół Piotra i Dwunastu „ratyfikowanych” w ich następcach pozostaje w służbie komunii ludu Bożego. Urząd nie stoi ponad wspólnotą, z kolei tej nie ma bez posług służących jedności Ciała Chrystusa. Do istotnej struktury Kościoła zaliczyłbym właśnie i przede wszystkim owo wzajemne odniesienie jednych do drugich, urzędu do wspólnoty, hierarchii do charyzmatu, w końcu człowieka do człowieka, a w tym wszystkim – synów ludzkich do Syna Człowieczego.

Zbawczym darem jest już struktura Kościoła, przez którą dar zbawienia zostaje udzielony. W ten sposób jedni drugim (osobiście oraz przez pełnione posługi) „pośredniczą w Pośredniku” – człowieku Jezusie. Tylko tak zbawienie staje się „obecne” w Kościele, a Zbawiciel może aktualizować swoje odkupienie, którego pierwszym aktem było Wcielenie. Właśnie „za pośrednictwem Kościoła tajemnica wcielenia pozostaje obecna na zawsze” (Benedykt XVI). Jak bowiem mógłby człowiek Jezus zbawiać ludzi „po chrześcijańsku”, jeśli nie przez człowieczeństwo Kościoła, zwłaszcza przez relacje między jego członkami? Gdy reformatorzy uciekają od tego, co ludzkie, prawdziwa odnowa polega na tym, aby ukazywać „Kościół z ludzką twarzą”, a zwłaszcza z ludzką twarzą Głowy, bo nikt bardziej ludzki od Syna Człowieczego. We wzajemnej relacyjności każdego z każdym oraz „wszystkich każdych” z całością dzieje się więź Głowy z Ciałem.

Przez jednego człowieka Jezusa życie weszło do Kościoła, a życie to przechodzi na wszystkich ludzi. Czas na drugi wymowny wielokropek…

Sławomir Zatwardnicki

Legenda o św. Janie Apostole

Dla wyluzowania przed meczem z Niemcami sięgnąłem po Złotą Legendę bł. Jakuba de Voragine. Ten biskup i dominikanin z XIII wieku zawarł w fantastycznym dziele opowieści i rozważania o świętych, przechowywanych od niepamiętnych czasów przez Kościół. Zdumiewa to, że ten potężny zbiór różnych żywotów — w tym męczenników za wiarę, przedstawionych często w sposób humorystyczny i anegdotyczny – był wykorzystywany w kazaniach na poszczególnie dni roku kościelnego. Jakub de Voragine dokonał jedynie kompilacji tych legend tak, by były one krzepiącą wiarę opowiadaniami dla wiernych, a nawet podręcznikiem(!) dla kleryków w seminariach.
W legendzie na dzień św. Jana Apostoła i Ewangelisty odnaleźć można motywy bardzo stare, sięgające pierwszych wieków chrześcijaństwa. Przeplatają one w piękny sposób prawdę historyczną z legendą i nawet, jeśli sięgają do apokryfów to jednak ukazują w sposób znakomity prawdy ewangeliczne. Oto ta legenda przytoczona prawie dosłownie z niewielkimi skrótami:
Jan, ukochany przez Pana i powołany jako niewinny młodzieniec, skoro apostołowie rozeszli się po zesłaniu Ducha Świętego, udał się do Azji i założył tam wiele kościołów. Cesarz Domicjan dowiedziawszy się o otaczającej go sławie kazał go sprowadzić do Rzymu i przed Bramą Latyńską wrzucić do kotła wrzącego oleju, ale on wyszedł zeń nietknięty, tak jak wolny był zupełnie od zepsucia cielesnego. /Ten fakt opisuje poważny prawnik i teolog z II wieku Tertulian – R.K./ Cesarz widząc to, zesłał Jana na wygnanie na wyspę Patmos, gdzie przebywając w samotności napisał Apokalipsę.
Po śmierci Dioklecjana Apostoł mógł wrócić z wyspy Patmos do Efezu i dalej głosić Słowo Boże. Jan wszedł raz w Efezie do łaźni, by się kąpać, i gdy zobaczył tam heretyka Cerynta zaraz wyskoczył ze słowami: Uciekajmy stąd, aby nie zawaliła się na nas ta łaźnia, w której kąpie się wróg prawdy, Cerynt. (Anegdotę te przytacza już św. Ireneusz w II wieku. Cerynt żył w końcu I wieku w Azji Mniejszej, był zwolennikiem kierunku judaizującego w chrześcijaństwie, i prekursorem gnostycyzmu. „Niejaki Cerynt nauczał w Azji, że ten świat nie pochodzi od pierwszego Boga, tylko od określonej Mocy …O Jezusie twierdził, że nie został zrodzony przez dziewicę… Twierdził, że po chrzcie zstąpił na niego Christos w postaci gołębicy. Wtedy głosił nieznanego Ojca i dokonywał cudów. Następnie pod koniec opuścił potajemnie Christos Jezusa, który cierpiał i powstał ( z martwych). Christos pozostał niecierpiętliwym, ponieważ był natury duchowej” ( Adversus haereses, I.26,1 tł. W. Myszor, Katowice 2016). W innej opowieści autor zbioru legend powołuje się na św. Hieronima –Ojca Kościoła. Otóż Św. Jan bawił w Efezie do późnej starości, tak, że już na rękach nosili go do Kościoła jego uczniowie. Nie mógł już wiele mówić, miał jednak zwyczaj powtarzać te słowa: Syneczkowie, kochajcie się wzajemnie. Wreszcie bracia, którzy z nim byli, zdziwieni, że zawsze to samo powtarzał, zapytali go: Nauczycielu, dlaczego zawsze to samo mówisz? A on odparł: Bo to jest przykazanie Pańskie i jeśli tylko jego będziecie przestrzegać, wystarczy.
Jeszcze jedno opowiadanie sięgające początku III wieku, o cechach może nawet autentycznych, oparte na realnych i znanych skądinąd faktach. Gdy św. Jan miał pisać ewangelie, zapowiedział najpierw post, w czasie którego wszyscy mieli się w tej intencji modlić. Usunął się w ustronne miejsce, aby tam spisać tajemnic Boże i modlił się, aby w czasie pisania nie miał żadnych przeszkód ze strony deszczu i wiatru. Podobno do dziś dnia siły natury otaczają to miejsce w Efezie tymi samymi względami.
Jakub de Voragine stara się być wiarygodnym i powołuje się często na autorów opowiadań, które cytuje. Jest tak w jeszcze jednym tu zamieszczonym opowiadaniu, gdy pisze: A gdy Jan dożył 99 lat, wedle Izydora — Doktora Kościoła z VII wieku — w 67 lat po męce Pańskiej, pojawił mu się Chrystus z uczniami swymi mówiąc: Pójdź do mnie, umiłowany, bo czas już, abyś ucztował u mego stołu z braćmi twymi. I Jan wstał i zaczął iść. Ale Pan rzekł:
„W niedzielę przyjdziesz do mnie. Gdy więc nadeszła niedziela, cały lud zgromadził się w kościele pod wezwaniem św. Jana. A on od pierwszego piania kogutów uczył ich zachęcając, aby byli wytrwali w wierze i skorzy w wypełnianiu przykazań Bożych. Następnie polecił wykopać kwadratowy dół koło ołtarza, a ziemie wyrzucić poza kościół, po czym zstąpił doń i wyciągając do Boga ręce rzekł: Oto przychodzę, zaproszony na ucztę Twoją, Panie Jezu Chryste, dzięki czyniąc, że raczyłeś mnie zaprosić do stołu Twego, boś wiedział, że z całego serca mego pragnąłem Cię. A gdy skończył modlitwę, takie światło zajaśniało nad nim, że nikt nie mógł nań spojrzeć. Gdy zaś światło znikło, znaleziono dół pełen manny, która tam się rodzi aż do dnia dzisiejszego i jakby wytryska na dnie jamy na kształt drobnego piasku, tak jak to bywa w źródłach”.
Złota Legenda zawiera wspaniałe anegdoty o świętych. Niektóre, zaopatrzone w glosy z myślą o prostym odbiorcy nieznającym łaciny, można dostrzec już w zabytkach piśmiennictwa polskiego XIV wieku. „ Zupełnie wyraźne są one w Kazaniach gnieźnieńskich, zwłaszcza w kazaniu o św. Janie apostole”. ( Złota Legenda, wstęp: Marian Plezia,s.49,PAX 1983). Pełne miłości, ukazują pogodną i wręcz wesołą stronę średniowiecznego chrześcijaństwa. Próba odmitologizowania tych tekstów w duchu Bultmanna byłoby barbarzyństwem. Natomiast próba ożywienia letnich kazań starożytną anegdotą…why not? Może jednak średniowiecze nie było tak ciemnie i ponure, jak się czasem wydaje?

Zakochany w Jezusie Chrystusie

Prof. Henri Crouzel SJ pisze o nim: „Jest największym teologiem, jaki wydał Kościół Wschodni, a dorównują mu jedynie Augustyn i Tomasz z Akwinu. Pomimo ataków, jaki nań przypuszczono, stał się, mimo kilku zastrzeżeń, niekwestionowanym mistrzem wielkich doktorów z IV wieku, ‘Mistrzem Kościołów po Apostole’, by przytoczyć Dydyma Ślepego. Jednak w drugiej połowie IV wieku sformułowano system oparty jedynie na niektórych aspektach jego myśli, tłumiąc wszystko to, co je równoważyło. W rezultacie Orygenes został potępiony…” (Orygenes, Przedmowa, homini2004).

Paradoksem jest to, że niezależnie od dawniejszych ocen, na Orygenesa powołuje się w swych dokumentach Sobór Watykański II, ( por. KK6; 40; DM9; DK7), oraz że homilie świętego „heretyka” znalazły się w nowym wydaniu rzymskiego brewiarza. Niegdyś próbowałem szerzej zgłębić myśl Aleksandryjczyka, podjąłem próbę rekonstrukcji treści apologii chrześcijaństwa w jego dziele „Κατὰ Κέλσου”. ( Na roku doktoranckim miałem wspaniałych nauczycieli, m.in. profesorów ks. Emila Stanulę, ks. Wincentego Myszora, ks.Tadeusza Dejczera, wkrótce potem jednak wyjechałem bezterminowo z kraju ).W tym szkicu chciałbym ukazać Orygenesa, jako zakochanego w Bogu mistyka. Trudnością jest to, że „ Stalowy” (taki zyskał przydomek ze względu na cechy charakteru) w swych dziełach prawie nic nie mówi o sobie. Ale te świadectwa, które zachowały się, pozwalają uchwycić jego osobiste doświadczenie Boga.
Crouzel przytacza wprost  jedno z nich:
Następnie spostrzega Oblubieńca, a ten, gdy został dostrzeżony, odchodzi. I wiele razy robi to w całej Pieśni, czego nie rozumie nikt, kto sam tego nie doświadczył. Często, Bóg mi świadkiem, dostrzegałam, ze Oblubieniec zbliża się do mnie i długo ze mną przebywa; a skoro nagle odszedł, nie mogłam znaleźć tego, czego szukałam. Znowu więc pragnę jego przyjścia, a On czasami ponownie przychodzi. Lecz kiedy przybył, kiedy dotknęła g moja ręka, znów się oddala, a kiedy odchodzi, znów go szukam. Wiele razy robi to, aż wreszcie uchwycę go i wstąpię wsparta na moim Oblubieńcu”(Homilia o pieśni nad Pieśniami, rozdz.7, s. 206).

To nie jest przyjęty język wysławiania się, niemający nic wspólnego z osobistym doświadczeniem. W chrześcijaństwie byli przed Orygenesem pisarze mistyczni, miedzy inni apostołowie Jan i Paweł, Ignacy z Antiochii, czy Klemens Aleksandryjski. Ale nie ma u nich tonu tak żarliwych emocji, obecnych w tym i w wielu innych orygenesowskich frazach. Także w mistyce filońskiej, gnostyckiej bądź średnioplatonskiej nie ma osobistego związku miłości, między wierzącym a Chrystusem. Jeśli nie ma wcześniejszych wzorów takiego wysławiania się, trudno zatem dopatrywać się w nim jakiegoś gatunku literackiego. Orygenes, jako pierwszy w tradycji chrześcijańskiej, wyraził ideał poznania mistycznego w całym jego bogactwie. Skąd miałby je czerpać, jeśli nie z własnego doświadczania? Skoro nie obcował w swoim życiu z owymi tajemnicami, możliwe jest, że posiadał tak bezbłędną intuicję? Czy mógł być aż tak wyczulony na wszystkie niuanse mistyki Pisma świętego, wymyślając język, którym w późniejszych czasach posługiwało się wielu mistyków? A może trzeba jednak przyjąć, że osobiście ich doświadczył? „Tylko duchowe może poznać duchowe, jak często pisał, powtarzając Pawła”(Crouzel).

Temat mistycznych zaślubin należy u Orygenesa do najważniejszych. Już niektórzy Żydzi uważali, ze poemat miłosny zwany Pieśnią nad Pieśniami, traktuje o miłości Boga i Izraela. Nowy Testament odnosi ją do Chrystusa i Kościoła, a  Orygenes idzie jeszcze dalej. Oblubienica oznacza nie tylko  Kościół, ale także jednostkowa dusza wierna jest oblubienicą, ponieważ należy do Kościoła i jest zaślubiona Chrystusowi. Z tymi tematami łączy wątek miłosnej strzały i miłosnej rany.Tą strzałą jest nie tylko Chrystus, ale wszyscy, którzy zwiastują jego Słowo. Strzała ta symbolizuje zatem przede wszystkim miłość. Czasami jest to także żal za grzechy i skrucha, jaką ta strzała wzbudza.

Temat zaślubin wiąże Orygenes nie tylko z zespoleniem i miłością, ale także z duchowym rodzeniem. Orygenes wnioskuje tu za Pawłem: dusza poczyna ze Słowa i dusza poczyna Słowo, Słowo obecne w duszy. (Ga 4,19). Ale Orygenes kontempluje jeszcze głębiej: skoro dusza daje życie Słowu, to jej modelem jest Maria.”Wszelka dziewicza i i nieskalana dusza, która poczęła się z Ducha Świętego, aby zrodzić wolę Ojca, jest matką Jezusa” (ComMt281). Te narodziny Chrystusa w duszy wiążą się z przyjmowaniem Słowa, a zatem Jezus rodzi się jakby w duszach nieustannie. Orygenes wnioskuje dalej; jeśli Chrystus nie rodzi się we mnie, nie mogę być zbawiony. Narodziny Jezusa w Betlejem przynoszą skutki w porządku odkupienia, o ile każdy z osobna będzie uczestniczył w nadejściu Jezusa i przyłączy się do Niego. Taki jest „ Chrystus, istniejący w każdym człowieku”(ComJ10,16).

***
Modlitwa Orygenesa o spojrzenie duchowe:
Oby i nam położył Pan Jezus ręce swoje na oczy,
abyśmy i my zaczęli patrzeć nie na to, co widzialne,
lecz na to, co niewidzialne;
niech otworzy nam te oczy,
które nie oglądają rzeczy teraźniejszych,
lecz rzeczy przyszłe
i niech objawi nam spojrzenie serca,
którym można oglądać Boga w Duchu,
przez tegoż Pana Jezusa Chrystusa,
którego chwała i panowanie
jest na wieki wieków. Amen

***

Sama treść jego myśli oraz jej dążenie, myśli, której nie sposób oddzielać od najbardziej intymnych aspektów jego życia, pozwala nam mniemać, że Orygenes jest jednym z największych mistyków w tradycji chrześcijańskiej.( Henri de Lubac, Przedmowa do: H. Crouzel, Connaissance, s.11).

Bóg tęsknoty

Czy wpływ Karla Rahnera na teologię współczesną oznacza definitywne pożegnanie neoscholastycznego sposobu mówienia i myślenia o Bogu? Czy św. Tomasz z Akwinu, największy teolog średniowiecza, jest już zapoznany przez współczesnego człowieka? To zależy jak jest dzisiejszemu odbiorcy przybliżany. Wspomnę fantastyczne wykłady ojca Jacka Salija o Trójcy Świętej. Ale oprócz niezwykłej atmosfery tych spotkań, u Dominikanów na Freta, prawdą jest, że niewiele dziś z nich pamiętam. Mój profesor ks. Tadeusz Gogolewski mawiał, że Trójca święta to nie jest zegarek, który można składać i rozbierać na części. Bóg jest tajemnicą… Kłopot ze św. Tomaszem polega na tym, że zbudowany przez niego system był tak doskonały, że przysłonił jego mistyczną wizję. Jego zwolennicy i następcy często przyjmowali system, a ignorowali wizję. Tomasz pod koniec życia oświadczył, że wszystko, co napisał, wydaje mu się jak źdźbło, w zestawieniu z tym, co widział. Oto jedna z modlitw św. Tomasza:

Wszechmogący, wieczny Boże,
oto zbliżam się do najświętszych
tajemnic Twego Syna Jednorodzonego,
naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Zbliżam się do nich
jak chory do lekarza życia,
jak nieczysty do źródła miłosierdzia,
jak ślepy do światła wiecznej jasności,
jak ubogi i nędzny do Pana nieba i ziemi…

Wg Akwinaty, jeśli chcemy zgnębić tajemnicę naszego stworzenia, musimy rozważyć tajemnicę tajemnic, wieczny ruch miłości w Trójcy św. To „ dzianie się”, w którym Bóg (Ojciec), jako Osoba staje naprzeciw siebie i Tego, który stoi naprzeciw Niego, (Syna), tak miłuje, że miłość ta sama staje się Kimś (Duchem Świętym). Współczesny teolog powie: „Oto jest Bóg, który rozkręca świat ruchem miłości, oto jest Bóg, który zaprasza Cię do tańca miłości” ( ks. Tomas Halik). Wszelkie stworzenie jest związane z drugą Osobą Boską, z Synem. Syn jest doskonałym odbiciem Ojca, w Synu Ojciec rozpoznaje siebie. Istniejemy o tyle, o ile posiadamy cechy drugiej Osoby Trójcy Świętej. Ale jakie to ma znaczenie dla naszego życia?

To oznacza, że żyjemy w świętym świecie, w którym możliwy jest nawet taniec z wilkami. Do tego tańca miłości trzeba wciągać cały świat. Wpierw jednak muszę sam sobie postawić parę pytań. Czy doświadczam wewnętrznie, że w każdym życiu i każdym przeżyciu jaśnieje sam Bóg? Czy mam szacunek do wszystkiego, co żyje, szczególnie dla naszych „ małych braci”? (św. Franciszek). Poglądy św. Tomasza wymagają ode mnie akceptacji siebie, z wszystkimi moimi słabościami, z moim znużeniem, niedostatkiem, z tęsknotami… Abym zgadzał się nie tylko z tym, że istnieję, ale również na to, kim jestem. Nie może szewc zazdrościć proboszczowi, że ów został prałatem!( Melchior Wańkowicz). Muszę jednakowo szanować i szewca i prałata. To ważne, nie być zawistnym i szanować się nawzajem. Umieć wychodzić naprzeciw ku ludziom inaczej myślących, uznawać ich indywidualność i ćwiczyć w sobie powściągliwość wobec szczerze wyrażanych poglądów każdego człowieka. Trzeba też bronic maluczkich i bezbronnych, otaczać szacunkiem opuszczonych, nikogo nie sądzić. Marzę o takiej nowej etyce teologicznej, gdzie panuje duch, a nie litera. Marzę o lepszym świecie. („You may say I’m a dreamer – But I’m not the only one – I hope someday you’ll join us -And the world will live as one.” – Imagine, John Lennon),

I jeszcze jedna myśl św Tomasza; byśmy nie spodziewali się zbyt wiele po nas samych, po naszych sukcesach, przekonaniach, systemach, a także naszym pojmowaniu Boga. Jeśli za Bogiem tęsknimy, to musimy patrzeć szeroko. Nie wolno nam sądzić, żeśmy Boga „pochwycili”. Nie wolno nam Go zamykać w ciasnych sformułowaniach. Św. Tomasz, choć owładniętymi tęsknotami, był człowiekiem bardzo skromnym i pogodnym. Być może jego myśli okażą się bliskie współczesnemu człowiekowi, skoro cała nasza natura domaga się bezkresu tęsknoty. Kto żyje w tęsknocie, może powiedzieć sobie, że ma Boga. Jeszcze jedna modlitwa przypisywana św. Tomaszowi:

Uczyń mnie, Panie Boże mój, posłusznym – bez oporu
ubogim – bez przygnębienia
czystym – bez zepsucia
cierpliwym – bez szemrania
pokornym – bez udawania
wesołym – bez roztrzepania
poważnym – bez surowości
czynnym – bez lekkomyślności
przejętym bojaźnią Bożą – bez zwątpienia
szczerym – bez dwulicowości
czyniącym dobrze – bez zarozumiałości
wpływającym na poprawę bliźniego – bez wywyższania siebie
budującym bliźnich słowem i przykładem – bez obłudy.
Daj mi, Panie Boże, serce tak doskonale czujne
by się nie dało odwieść od Ciebie żadną ciekawostką
serce szlachetne – które by się oparło niegodnym uczuciom
ciągnącym mnie ku cofaniu się w moich postanowieniach.
Daj mi serce stałe – nie dające się zwyciężyć sile uczuć.
Użycz mi, Panie Boże mój, pojętności – do poznania Ciebie
pilności – do dążenia ku Tobie i szukania Ciebie
mądrości – do znalezienia Ciebie
sposobu postępowania – który by się Tobie podobał
wytrwałości – wiernie wyczekującej
i ufności – że Cię w końcu spotkam i ogarnę.
Daj, bym kary, które ponoszę – przyjmował ku poprawie
bym dobrodziejstw z Twojej łaski
używał z głęboką wdzięcznością
a pełnej radości bym zażywał dopiero
w chwale niebieskiej ojczyzny. Amen

Boga masz w sobie

Zdrowie ciała stanowi niewątpliwie w ludzkim życiu dobro, lecz do szczęścia nie wystarczy znać definicję zdrowia, trzeba w zdrowiu żyć. Jeśli ktoś, wygłaszając pochwałę zdrowia, najadł się czegoś szkodliwego i wzdymającego, to jakąż odniósł korzyść z panegiryku o zdrowiu, skoro męczą go choroby? Podobnie powinniśmy rozumieć rozważane zagadnienie: Pan nie twierdzi, że szczęście polega na dowiedzeniu się czegoś o Bogu, ale na posiadaniu Boga w sobie. Błogosławieni bowiem czystego serca, ponieważ oni Boga oglądać będą. Nie wydaje mi się, by obiecywał oglądanie Boga twarzą w twarz temu, kto oczyścił oczy duszy, ale wzniosła nauka podsuwa nam to, co w innym miejscu Pan wypowiada wprost, stwierdzając, że królestwo Boże jest w nas, abyśmy dowiedzieli się, że ten, kto oczyścił serce z grzesznych skłonności widzi we własnej piękności obraz Bożej natury. Zdaje mi się, że ta wypowiedź daje w kilku słowach taką oto radę: Ty, który pragniesz kontemplować prawdziwe dobro! Gdy usłyszysz, że Boski majestat wzniósł się nad niebiosa, że Jego chwała jest nieopisana, piękno niewypowiedziane, natura niepojęta, nie trać nadziei, że możesz zobaczyć to, czego pragniesz! W tobie bowiem zawiera się miara możliwości poznania Boga, bo Stwórca wszczepił [twojej] naturze dobro już w momencie stworzenia.
Bóg wycisnął na swoim stworzeniu podobieństwo dóbr własnej natury, jakby kształtował wosk według jakiejś formy. Lecz zło, zakrywszy ten znak podobieństwa do Boga uczyniło bezużytecznym dla ciebie to dobro, spowiwszy je paskudnymi zasłonami. Jeśli dzięki doskonałości życia obmyjesz brud kalający twe serce, rozbłyśnie dla ciebie piękno podobne do Boskiego. Jak żelazo oczyszczone osełką z rdzy, wcześniej czarne, teraz błyszczy i lśni w słońcu, tak człowiek, gdy zeskrobie ze swego wnętrza, które Pan nazywa sercem, rdzawy brud, naniesiony przez złą pleśń, odzyska podobieństwo do pierwowzoru i stanie się dobry. To bowiem, co jest podobne do dobra, jest dobre. Kto więc wpatruje się w siebie, widzi w sobie to, czego pragnie i w ten sposób czysty sercem osiąga szczęście, bo spoglądając na własną czystość ogląda w obrazie pierwowzór.

Grzegorz z Nyssy, Homilie do błogosławieństw 6, tł M. Przyszychowska

Notatki na 1050-lecie

Właściwie należało się tego spodziewać. Wielki jubileusz rozpłynął się gdzieś w oddali, a nasz aktywizm znajduje swe ujście w Światowych Dniach Młodzieży. Okrągła (?) rocznica chrztu Polski powoli ginie w pomrokach dziejów aby, zapewne gdzieś za pięć lat, znowu się wynurzyć i dać znać o sobie. Dwu-tysiąclecia nikt z nas nie dożyje, a 1100 lecia zapewne mało kto. Zastanawiam się co nam z tego jubileuszu pozostanie… i mam duże obawy, że jednak niewiele. A może jednak się mylę…

Można powiedzieć sobie, że właściwie nic pozostać nie powinno – jubileusz nie po to jest by coś pozostawiać lecz aby przypominać i wskazywać drogę. I oczywiście jest w tym wiele racji. Ale racja to czasami za mało. Jubileusz ma zawsze swój cel, a – jak sama nazwa wskazuje – jest punktem do którego zmierzamy. Zatem jest po to by wskazywać drogę.

Ale nie chcę marudzić…

Bowiem jest coś co z całą pewnością jest doskonałą odpowiedzią na wyzwanie jakie stanowi jubileusz 1050-lecia chrztu Polski. Są nim kolejne – już dwudzieste – spotkania młodych na Lednicy. Piszę w czasie teraźniejszym, chociaż już się zakończyły. Bowiem one od lat prowadzą ludzi w nowe czasy, właśnie w tym miejscu gdzie rozpoczęło się chrześcijańskie życie Ojczyzny. Nic tylko się cieszyć, że się udało. Znam tegoroczną Lednicę jedynie z opowiadań i relacji medialnych, i proszę się nie dziwić – to spotkanie młodych, a ja jestem starszy od obu ojców-organizatorów. Ale wiem, że się udało.

Na te 1050-lecie chciałbym zatem rzucić tylko dwie uwagi. Po pierwsze ciesze się, że dzieło Ojca Jana Góry OP nie umarło razem z nim. I to chyba najlepszy dowód, że jest ono dobre, nie gwiazdorskie i przynoszące dobre owoce. Jeżeli pod bramą-rybą (nieco kiczowatą – nie przeczę) przechodzą ludzie, jeżeli stała się ona bramą jubileuszowego miłosierdzia, to należy się cieszyć. Nie tyle wierzę, co wiem że ojciec Jan patrzył na młodych z nieba i cieszył się z nimi.

Drugą uwagą jest znaczenie słowa Amen. Amen – jest jednym z imion Mesjasza. Amen to zgoda na wolę Ojca. Amen to słuchanie podszeptów Ducha. A właśnie w te trzy imiona przyjęliśmy chrzest – nasz osobisty, jak i ten narodowy… 1050 lat temu…

 

a poza tym nieustannie zapraszam do słuchania audycji Wokół Słowa, wokół wydarzeń, na radio Profeto.pl

Bóg ludzi pytających

Bez wątpienia Karl Rahner wpłynął w znacznym stopniu na teologię współczesną, a tym samym na poznawanie Boga jako tajemnicy. Nie czuję się jednak kompetentny nawet pokrótce scharakteryzować jego dorobku naukowego, czyli szczególnie metodę transcendentalną, Wcielenie rozumianego jako fenomenu miłości, czy łaskę Bożą jako „nadprzyrodzonego egzystencjału ”. Z jego tezą natomiast o anonimowych chrześcijanach zetknąłem się już bardzo dawno i zawsze była mi bliska. Nie o niej jednak chciałbym tu pisać, ale o duchowości niemieckiego teologa. Rahner był na pewno głęboko wierzącym mistykiem. A przy tym bez wątpienia należał do myślicieli nieustannie zadającym pytania. Dla niego Bóg jest Bogiem „tych, którzy pytają”. Aby to ukazać, zacytuję fragment jego modlitwy zamieszczonej w dziele „ Worte ins Schweigen”.

Bądź dla mnie miłosierny, Panie. To nie od Ciebie uciekam, uciekając od modlitwy, lecz od tego, co jest wciąż mną. To nie Twojej nieskończoności i świętości próbuję ujść, – gdy uchodzę, – lecz pustkowiu, którym jest rynek mojej duszy. Rynek, po którym muszę błąkać się i obijać, ilekroć wyrwę się światu, a nie umiem, nie potrafię przedrzeć się dalej, aż do „ miejsca świętego” mego wnętrza. Miejsce, gdzie znalazłbym już tylko Ciebie, gdzie tylko do Ciebie bym się modlił. Czyż Twe święte współczucie nie rozumie, gdzie wykluczony z miejsca, gdzie mieszkasz, wygnany na rynek u wrót Kościoła, napełniam ten rynek, niestety, zaaferowaniem tego świata? Czyż nie pojmuje Twe miłosierdzie, że pusty zgiełk tego zaaferowania jest mi milszy niż przeraźliwość ciszy, która na mnie czyha, ilekroć w modlitwie każę światu zamilknąć? I że ta cisza jest przecież jedynym, co mogę mieć, gdy świat milknie we mnie, a wciąż jeszcze nie jestem wciągniętym w Ciebie?

Cóż mam więc czynić? To Ty sam kazałeś mi się modlić, jakże więc sądzić, że nakazujesz coś, do czego nie byłbym, z Twoją łaską, zdolny? Wierzę tedy, że z Twą łaską jestem w stanie modlić się. Ale modlitwa, której żądasz, może być wobec tego tylko oczekiwaniem na Ciebie, staniem, milcząc, w pogotowiu, aż Ty sam, który jesteś zawsze w najgłębszym wnętrzu mnie, otworzysz mi drzwi od środka. Aż będę mógł wejść wreszcie sam w siebie, w zakryte „ miejsce święte” własnego życia, i tam wreszcie oddać Ci bodaj krew własnego serca.

Będzie to wtedy godzina mojej miłości. Ty jeden wiesz, czy nadejdzie w czasie tego, co na co dzień nazywamy „modlitwą”, czy w jakiejś innej chwili, rozstrzygającej o zbawieniu, czy dopiero w momencie śmierci. Tylko Ty wiesz, czy będzie dla mnie jasne, że jest to ta godzina, godzina życia, i czy długa będzie, czy krótka. Moją rzeczą jest tylko być w pogotowiu, nadsłuchiwać czujnie, aby – gdy uchylisz drzwi Decyzji Życia, może cicho, może niepostrzeżenie – być u ich progu i móc wejść w siebie i w Ciebie.

Wtedy wreszcie uchwycę w ręce to, co jest bezimienne, i co jest ze mną naprawdę, w czym wszystkie moje władze i właściwości są jednością, jak w swym pierwszy prapoczątku.  Uchwycę w ręce to, co jest bez imienia, i złożę tobie w ofierze miłości.  Nie wiem, czy ta godzina nie zaczęła już świtać w moim życiu, wiem tylko to, że ostateczny swój kres znajdzie dopiero w śmieci.  I w tej świętej strasznej godzinie Ty będziesz wciąż – milczał.  Tylko mnie, mnie samemu, każesz wymówić rozstrzygnięcie.

„Noc duszy” – mówią teologowie o Twym milczeniu tej godziny, a tych, którzy jej doświadczają, nazywają zwykle „mistykami” – słowem, z którym kojarzy się często tyle niedorzeczności.  A słowo to oznacza po prostu ludzi, którzy przeżyli swą godzinę decyzji, decyzji miłości, nie jak wszyscy inni, lecz tak, że mogli w czasie niej – patrzeć w siebie.

A po godzinie mojej miłości, gdy Ty będziesz milczał, nadejdzie dzień miłości Twojej. Visio beatifica. Już więc teraz — gdy nie wiem, kiedy przyjdzie godzina i czy nie świta – muszę trwać, oczekując na rynku duszy, u drzwi Twego i mego „ miejsca świętego świętych”. Muszę opróżnić się ze zgiełku świata, przyjąć martwą ciszę, przyjąć pustkowie – noc zmysłów, która czyha, gdy zgiełk milknie – przetrzymać je, dzięki łasce, samą wiarą.( Karl Rahner, O możliwości wiary dzisiaj, Znak,s.100-101).

Cóż mogę dodać od siebie? Niezwykłe u Rahnera jest to stawianie Bogu pytań, nawet w osobistej i głębokiej modlitwie. Może warto za nim przyjąć, że nie ma jednoznacznych odpowiedzi „ raz na zawsze”? Ten, kto pyta, musi wciąż od nowa zmierzyć się z „rynkiem” zgiełku myśli, przedzierać się aż do najgłębszego „miejsca świętego” własnego życia. „ Panie mój, ja wierzę, pomóż mojej niewierze”. Nie jest to modlitwa tych, którzy już znaleźli. Ci otrzymali już to, na co zasłużyli. Prawdą znajdowaną przez Rahnera nie jest posiadanie, tylko stawanie się, dalsze szukanie w drodze.

Bóg ludzi szukających

Michał Gołębiowski zakończył swój post Opatrzność, ufność, kotwica i fale słowami:
Najbliższa akwatycznej metaforyce utworu Lackiego wydaje się natomiast historia apostoła Piotra, który stąpał po wodzie, aby spotkać się z Jezusem. Kiedy jego uwaga koncentrowała się tylko na Bogu i na Jego obietnicy, wiara pozwalała mu pokonać zachłanność morskiego żywiołu. Kiedy natomiast w chwili zwątpienia spojrzał na wzburzone fale (zob. Mt 14, 30), przestraszył się i zaczął tonąć.

To dobry punkt wyjścia do medytacji nad osobistym doświadczeniem Piotra szukającego Boga. W jesieni życia maski nieuczciwości przed Bogiem opadają, i stosowniejszy ( być może) byłby sam mój uśmiech bez słów. Jednak, żeby odnaleźć Boga dobrze jest szukać razem aż do samego końca.

Historia kroczącego po jeziorze Jezusa jest ogólnie znana. Łodzią miotały wzburzone fale. Kiedy uczniowie ujrzeli Go, myśleli, że to zjawa. Jeden Piotr zebrał się na odwagę i zaczął kroczyć ku Niemu. Lecz uląkł się i zaczął tonąć, a wtedy Jezus wyciągnął rękę i przytrzymał go, mówiąc:  „Czemu zwątpiłeś małej wiary? ”. Gdy wsiedli do łodzi wiatr się uciszył. ( Mt 14, 22—32).

W tym opowiadaniu najpierw pojawia się Bóg. Piotr był grzesznikiem, trzykrotnie zaparł się Jezusa. Po prostu był człowiekiem słabym. Ale właśnie jemu ukazał się Pan. To jest trudna prawda, że Bóg stał się człowiekiem dla grzeszników, dla uciśnionych i poharatanych przez życie. Życie grzesznika jest męczącą i beznadzieją wegetacją. I gdyby(m) nawet mógł dostrzec Boga, pojawia się On jako nierzeczywista „zjawa”. Mieszkam nieopodal jeziora, a jednak nie wchodzę do wody. Jestem realistą i twardo stąpam po ziemi. Znam uczucie topienia się i czuję lęk przed głębią.

Na głos Jezusa Piotr jednak wszedł w wodę. Piotr wie, że Jezus idzie zawsze tam, gdzie życie przejawia jakieś słabości. Od Niego wyszła obietnica: „ Oto postawiłem przed Tobą  jak dar drzwi otwarte, których nikt nie może zamknąć” ( Ap 3,8). Siłą tej obietnicy pokonuje teraz Piotr strach przed otchłanią jeziora. ( Czyż nie siłą nadziei i zawierzenia pokonują uchodźcy w marnych łodziach odmęty morza?). Piotr zawołał do Jezusa: „ Każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A On rzekł: „Przyjdź”. I Bóg go wyratował. Czy wiedział, kim jest Jezus? Wiedział tyle tylko, że nie może żyć bez Niego.

Dopiero po Zmartwychwstaniu więcej zrozumie. Ja też wiele nie rozumiem, może to jedno, że mnie nigdy nie opuścisz, Panie.  Twoja wierność jest ponad wszystko, co posiadam.  Chcę z ufnością wyrzec słowa: „Jezu mój, ( kimkolwiek jesteś), ufam Tobie”.  Ale wzburzone fale odciągają wkrótce Piotra, mnie od tego zawierzenia. Wtedy zaczyna(m) tonąć, ale Jezus już był blisko i pochwycił Piotraręką mocną i wyciągniętym ramieniem” (Rdz 5,15). I ja niegdyś pochwyciłem pomocną dłoń, gdy tonąłem w odmętach życia jak kamień rzucony do wody. Zrozumiałem, że nie jestem sam, że pomimo błądzenia można stanąć na twardym gruncie. I wtedy, być może, doświadczyłem „ Boga swego życia”, ukrytego a teraz wywyższonego z głębi duszy, co nadał kierunek dalszemu memu życiu. Odesłał mnie z powrotem do wspólnoty i  zmartwychwstałem.

Piotr zwątpił na chwilę, ale jego Bóg był przy nim. Było to Piotra osobiste doświadczenie Boga, którego nie można do końca pojąć, sklasyfikować czy zdefiniować.   Doświadczenie, które nie jest tak łatwo obalić, jak obala się różne dowody metafizyczne.  Ale Bóg chciał ten głęboko wyryty swój obraz w duszy Piotra ukazać również swoim braciom, gronu zatrwożonych w łodzi uczniów stanowiących zalążek Kościoła. Jego Bóg miał się stać dla jego braci objawieniem Boga. Gdy wsiedli do łodzi wiatr się uciszył.

Niewiele ludzi żyje dziś w takiej jak Piotr bliskości Boga. Może należą do nich także uchodźcy z terenów objętych wojną. W imię swego Boga wsiadają na niepewne tratwy i przemierzają w nich morze w drodze do wymarzonej Ziemi Obiecanej. Oni też są ludźmi szukającymi i też nie mają nic do stracenia.  Jeśli wszystkim Bóg pomaga pokonać rozpacz, (nie cierpienie!)  jaki  jest sens naszego posłannictwa wobec nich?  Czy ci szukający mają prawo oczekiwać spotkania Człowieka, który ich zrozumie? A jeśli my ich nie rozumiemy, to szukajmy dalej.  Może nawet wtedy, gdy sił już brakuje i tli się rozpacz i lęk, dokucza nędza i zwątpienie.  Przed Piotrem stanął Jezus, który pomagał chorym i bezdomnym, nie zerwał nadłamanej trzciny, nie przygniótł zgnębionego i nie zagasił tlącego się knotka. W Jego osobie emanowała dobroć i miłosierdzie Boga.  Piotr podjął ryzyko szukania i posłannictwa. Mógł powiedzieć wraz z braćmi: „Znaleźliśmy Pana”.

Bóg Dantego i Beatrycze

Czy przez miłość w swym ludzkim wymiarze można doświadczyć Boga? Immanuel Kant twierdził: „Są dwie rzeczy, które napełniają duszę podziwem i czcią, niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie.” Alighieri Dante pewnie by dodał: „ I moja miłość do Beatrycze”. Miłość czysta i platoniczna do ukochanej ( Beatrycze zmarła młodo) wydała jedne z najpiękniejszych strof, jakie kiedykolwiek zostały napisane. „Życie nowe” Dante zakończył słowami:

Po owym sonecie miałem przedziwne widzenie, w którym oglądałem rzeczy skłaniające mię nie mówić więcej o tej błogosławionej aż do czasu, kiedy będę zdolny godniejszymi słowami się odezwać… Tak, że jeżeli spodoba się Temu, gwoli którego wszystko istnieje, iż życie moje potrwa jeszcze kilka lat, tuszę, że powiem o niej czego jeszcze o żadnej nie powiedziano. A potem niech spodoba się Panu wszechstronności, aby dusza ma poszła oglądać chwałę owej damy, to jest błogosławionej Beatrycze, zapatrzonej w twarz Tego, który jest per omnia saecula benedictus.

Pod koniec życia poety powstała „Nieboska Komedia”. Miał poczucie wielkości tego dzieła, który nazwał „ świętym poematem przy którym pomagało niebo i ziemia”. Ukazuje w nim wszechświat po tamtej stronie: Piekło—Czyściec—Raj. Nie sposób w krótkim szkicu poruszyć różne aspekty tego dzieła. Cały ten niezwykły korowód ludzi zmarłych, którym autor użycza głosu ludzi żywych. Od dawna „Boską Komedię wykładano jako dzieło moralne lub polityczne, przewlekając sumiennie symbol od zagadkowych nieraz szczegółów po całą szerz pomysłów” ( Encyklopedia Ultima Thule). Do dzisiaj jest ona różnie interpretowana.

Chciałbym skupić uwagę jedynie na jej treści teologicznej. Swego czasu ks. prof. T. Więckowski pytał: „Dante – teologiem? La Commedia – dziełem teologicznym? Z całą pewnością tak. I to nie tylko z racji głębokiego filozoficznego i teologicznego wykształcenia poety i oczywistego religijnego oparcia jego największego dzieła. Boska Komedia jest dziełem teologa i szczególnego rodzaju wykładem teologii także w głębszym i silniejszym sensie tego słowa. Poeta z pełną świadomością buduje swoją wizję na bardzo śmiałych – także dla naszej dzisiejszej wrażliwości – ideach teologicznych.” ( Verba Sacra 2002—2009). Więckowski w tym artykule zastanawiał się nad wizją piekła w relacji do wizji Trójcy św. Próbował uzgodnić ze sobą dwie newralgiczne myśli : pierwszą wyraża napis na bramie piekieł o porzuceniu nadziei przez tych, którzy tu wchodzą. I druga, kończąca „Boską Komedię ” , wizja Trójcy Świętej z ostatnią myślą: „Miłość co słońce wiedzie i gwiazdy po niebie.”

Nie są to słowa odnoszące się do Boga wyniesionego ponad ból i zło, ale do Boga, który bólowi i złu, cierpieniu i śmierci wskazuje miejsce w sobie samym i w ten sposób je przezwycięża – a więc do Boga, który jest zbawieniem. Kiedy czytamy te symboliczne formuły idąc zaproponowaną tu drogą i odnosząc je do Boga Zbawiciela, żadna z nich nie prowadzi do prostego utożsamienia Go z bólem i złem, ani nie wyraża Bożej zgody na cierpienie i śmierć, czy też na ostateczną utratę ludzkiej nadziei. Każda natomiast mówi o pewnej możliwości, przekraczającej nasze zwyczajne religijne wyobrażenia i oczekiwania.

A ja (na marginesie tych słów) zastanawiam się nad realnością piekła. Mój kolega (profesor teologii kultury) napisał do mnie: „wizja pustego piekła – to odwieczna pokusa teologiczna. Problem w tym, że wizje świętych niestety potwierdzają, że tam ktoś jest….Gdyby piekło nie było realną rzeczywistością, to należałoby przyjąć, że kazania Pana Jezusa w Ewangelii wprowadzają w błąd albo są tylko iluzorycznym zabiegiem pedagogicznym, takim strachem na wróble, a to deprecjonuje wartość męki i ofiary krzyżowej! Także tekst w wyznaniu wiary ( wstąpił do piekieł ) nie miałby sensu. Św. Tomasz z Akwinu dokładnie wyjaśnia, po co tam Pan Jezus wstąpił. To wg mnie świadczy o pysze takich domorosłych teologów, którzy stają się sędziami i dokładnie wiedzą gdzie kogo posłać (wszystkich do nieba ). Skoro człowiek w raju mógł ( niestety ) wybrać zło i grzech, to i teraz ma analogiczny wybór…”. Prawda to czy fałsz?

Powracam do głównej myśli arcydzieła: Życie człowieka ma swój początek w Bogu. Ponad całym złem odejścia góruje jednak zbawienna nadzieja powrotu. Dante pokazuje mroczną i jasną stronę tej drogi. Sam po śmierci Beatrycze szukał zapomnienia, doznał piekła przeróżnych miłostek, doświadczył rozpaczy i poniżenia. Jednak wspomnienie piękności Beatrycze, jej niebiańskiego uśmiechu wzniecił w nim  na nowo  wzlot i ekstazę. W raju poeta spotyka swą ukochaną. Niewiasta, która „ducha Dantego zawiodła do nieba”, kieruje teraz jego wzrok jeszcze wyżej, ku górze. W oczach ukochanej istoty odbija się Bóg. Dante dostrzega w jej oczach lśniący punkt i rozpoznaje w nim Trójcę, Chrystusa w otoczeniu aniołów i świętych.

Beatrycze istniała naprawdę, ale pojmowana była także jako symbol objawienia. Myślę, że objawienia kosmicznego może doświadczyć każdy, kto dostrzega piękno i moc miłości, kto szczerze i prawdziwie kochał. Objawienie jest bowiem rzeczywistym spotkaniem z Bogiem, wydarzeniem pomiędzy dwoma osobami: „ ja – ty ( Ty)”. Przykład Dantego wskazuje, że poprzez ludzką miłość człowiek może odnaleźć Boga.

Kościół w czapce widce

Apostołowie Czerniczyn kopuła.jpg, źródło: Wikimedia commons
Apostołowie Czerniczyn kopuła.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ojciec Piotr Rostworowski w jednej ze swoich konferencji wskazywał na „błąd, który się często popełnia mówiąc o Ciele Mistycznym”. Chodzi o „twierdzenie, że Ciało Mistyczne jest niewidzialne”, tak jakby to, co widzialne, było jedynie czymś ludzkim i zewnętrznym w stosunku do istotnej Boskiej niewidzialnej głębi. A przecież – przekonywał benedyktyn – „to, co jest widzialne w Kościele, to nie jest coś obok Ciała Mistycznego, ale to jest rzeczywiście Ciało Mistyczne, które jest jednocześnie i widzialne i niewidzialne”. Ten wytknięty niewidzialnym palcem mnicha błąd to w istocie herezja eklezjologiczna – może nie wypadało używać takiego języka wobec sióstr zakonnych? – gwałt na ortodoksji dokonywany niewidzialnie w sercach wielu wierzących.

W jednej rzeczywistości Kościoła, według soborowej konstytucji, „zrasta się pierwiastek ludzki i Boski”, dlatego „na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do misterium Słowa Wcielonego” (Lumen gentium). Oczywiście tylko przez okulary wiary można dostrzec to, co niewidzialne i duchowe – krótkowidzowi ukaże się jedynie widzialny i historyczny wymiar instytucji. Godny uwagi okularnika wydaje się ten paralelizm Słowo Wcielone-Kościół: jak „przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu jako żywe narzędzie zbawienia nierozerwalnie z Nim zjednoczone”, tak „społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusa ku wzrastaniu” Mistycznego Ciała Chrystusa.

Duchową komunię Ludu Bożego należy widzieć w jej związku z komunią społeczną, która jest „czapką widką” sprawiającą, że mamy do czynienia z misterium „wcielonym”, a więc Bosko-ludzkim „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Heterodoksyjne odczytanie misterium Kościoła polega albo na zapoznaniu nierozerwalnej relacji między tym, co Boskie i ludzkie w Kościele („nestorianizm eklezjologiczny”), albo na takim mieszaniu obu pierwiastków („monofizytyzm”), które prowadziłoby do alchemii przebóstwienia wszystkiego co ludzko-kościelne. Jeśli jednak Kościół jest sakramentem – zwraca nas w kierunku ortodoksji Międzynarodowa Komisja Teologiczna – to „nie jest jednak sakramentem z tą samą mocą lub doskonałością we wszystkim, co czyni” (Wybrane zagadnienia z eklezjologii).

Sonntagberg Basilika Deckenfresken 03.JPG.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sonntagberg Basilika Deckenfresken 03.JPG.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nowy Lud Boży otrzymuje strukturę ustanowioną właśnie w tym celu, do jakiego zostaje powołany – należą do niej sakramenty i słowo Boże, nowe prawo i prawo kościelne, charyzmaty i urzędy. Wszystko, od świętej liturgii, przez głoszenie Słowa, aż po prawodawstwo kościelne ma swoje znaczenie w misterium zbawienia, jednak czym innym Eucharystia, a czym innym Kodeks Prawa Kanonicznego. Nie należy jednak lekce sobie ważyć funkcji kanoniczno-prawnej konfrontując ją z funkcją sakramentalną, bowiem obie mają swoją wagę w widzialności tego, co niewidzialne i w niewidzialności tego, co widzialne. Organiczna rzeczywistość Ciała Chrystusa domaga się organizacji prawnej, skoro duchowa wspólnota nie daje się oddzielić od społecznej organizacji.

Wcieleniowy punkt widzenia nie pozwala patrzeć na hierarchiczną strukturę Kościoła jak na coś jedynie „ludzkiego”. Zdaje się, że temu, powiedzmy eufemistycznie, błędowi, ulega się niemal powszechnie. Kościół w takiej antyinkarnacyjnej interpretacji jawi się instytucją ludzką, tyle że „podniesioną” do życia nadprzyrodzonego. I tu można dopatrzeć się echa herezji chrystologicznej, w tym wypadku adopcjanizmu, według którego „zjednoczenie Boga z człowiekiem nastąpiło przez pewnego rodzaju adopcję” (Gerhard Ludwig Müller). Jak człowiek Jezus został usynowiony przez Boga, tak to, co ludzkie w Kościele, zostało jedynie zaadoptowane do służby temu, co Boskie.

A jednak z woli Bożej „od początku” Kościół zostaje ustanowiony jako zorganizowana, i to hierarchicznie, społeczność. Nie istnieje najpierw organizacja ludzka, której Bóg powierza zadanie ponadludzkie; odwrotnie, najpierw jest to, co niewidzialne, a dopiero potem pojawia się widzialna struktura: Apostołowie z Piotrem na czele. Urząd został ufundowany w dialogu Syna z Ojcem (por. Łk 6, 12-16), a więc jego źródło bije w wieczności i dlatego będzie trwać od konkretnego wydarzenia historycznego, jakim jest powołanie Dwunastu, aż do skończenia świata (por. Mt 28, 20), co z powodu historyczności egzystencji Apostołów pociągnie konieczność ustanowienia ich następców. Pierwszy jest Bóg, a staje się to widzialne właśnie w „czapce” struktury eklezjalnej, która odsłania inicjatywę Trójcy Świętej – ta staje się z kolei widzialna w modlitwie Jezusa.

Taka „kolejność” płynie całkiem „pod prąd” stereotypów okołokościelnych, czyli antyhierarchicznych. „Ma się takie przestarzałe, stare, uparte, znarowione zdania, które trzeba wyrzucać na śmietnik” – pisał Antoni Słonimski – ale „trudna to jest rzecz przekonać kogoś, zwłaszcza gdy się ma rację”. A jednak: to, co należy do istoty Kościoła, ma pochodzenie Boskie; niewidzialny Duch Święty jest duszą tego widzialno-niewidzialnego Ciała, którego hierarchiczne „ciało” zrodzone zostało z odwiecznego postanowienia Ojca zrealizowanego w czasie przez Syna (por. Ef 1). (Przy okazji: to bardzo miłe, że w Trójcy rozmawia się także o ludziach). Raz jeszcze komisja teologów, według której nie da się „oddzielić w Kościele tego, co należy do porządku społecznego, od tego, co służy nadprzyrodzonemu życiu, ponieważ te rzeczywistości są wzajemnie głęboko powiązane”.

Sławomir Zatwardnicki