Archiwum kategorii: Teologia

Wieczny Rok Miłosierdzia

Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons
Jezu ufam Tobie Perec Willenberg Muzeum Powstania Warszawskiego.JPG, źródło: Wikimedia commons

W jaki sposób mam rozpoznać, czy ktoś jest dla mnie tylko znajomym, czy już aż przyjacielem? Wystarczy odpowiedź na proste pytanie: czy byłbym w stanie zadzwonić w środku nocy do tej osoby, aby z nią pogadać w ważnej dla mnie sprawie.

A Bóg, czy gdyby zatelefonował o trzeciej nad ranem i zaproponował zamiast koronki – słowa i czyny miłosierdzia, zostałby potraktowany po przyjacielsku, czy tylko z odrobiną miłosierdzia, którego sprawiedliwość względem Boga wymaga?

Kuksańcem miłosierdzia obudzony przez Tego, który „nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121,3), przez sen wyrecytowałby proste skojarzenia: miłosierdzie – Faustyna – Jezu ufam Tobie. A potem oddałby się objęciom Morfeusza, odwracając na drugi, nieprzetrącony, bok.

Ten prawy, strzeżony przez Miłosiernego, który dlatego ani się zdrzemnie (por. Ps 12,3.5), że jak cień czuwa nad człowiekiem. Nie tylko „Bóg w ogóle”, tam w wieczności, ale i „Bóg w ciele”, tu na ziemi, nocami się nie kładł, by w dzień czynić i słowić miłosierdzie Ojca, którego ludzkim – choć przy końcu zeszpeconym – obliczem się stał (por. Misericordiae Vultus 1).

Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Divine Mercy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Kto nie przechodzi od sprawiedliwości snu do niemiłosiernego dla ciała czuwania na modlitwie, temu kłócić się będzie sprawiedliwość z miłosierdziem. A Bóg tożsamy z Miłosierdziem z bożkiem, który do sprawiedliwości dodał bonus w postaci przymiotu – jednego z wielu –miłosierdzia rozumianego jako sprawiedliwość ze szczyptą łagodzącego pobłażania.

A i to jedynie do czasu, aż okaże się samą Sprawiedliwością. Jak łatwo sprowadzić łaskę miłosierdzia do przymusu dokonania wyboru „z nożem na gardle”! Czas, nie wiedzieć czemu, objęty zostaje miłosierdziem, której wieczność nie będzie już znała. Schizofreniczny Bóg jawi się innym tu, a innym okaże się tam.

Nawet Faustynowy Dzienniczek może być czytany jak „nocniczek” prorokini Bożej Sprawiedliwości: „Sekretarko Mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu Moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień Mojej sprawiedliwości” (Dz. 965). Sami nie doświadczywszy miłosierdzia, dokonują perwersyjnej parafrazy Dobrej Nowiny: „Dzień miłosierdzia się posunął, a przybliżyła się noc sprawiedliwości” (por. Rz 13,12).

Zresztą, sama sprawiedliwość – wolno powiedzieć wśród „samych swoich” – rozumiana jest jako pomsta, która się dokona na „onych” (niepobożnych, niewierzących, niekatolikach, odrzucających miłosierdzie – niepotrzebne dopisać), bo „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, a miłosierdzie jedynie „po stronie czasu”.

W ten sposób Miłosierny, który zbawia, okaże się tym, który potępia. A Stwórca człowieka – jego nieprzyjacielem, jak chciał nasz przyjaciel diabeł. Chrystus co prawda nie może być podzielony (por. 1Kor 1,13), ale za to my możemy Go dzielić bez litości. O, gdybyśmy znali miłosierdzie, znalibyśmy jednego Miłosiernego – w którym zostajemy zbawieni, jak w Nim zostaliśmy uczynieni.

Sprawiedliwość wymaga, by uznać, że już samo stworzenie nie dokonało się w samej sprawiedliwości, lecz raczej w miłosierdziu; cóż bowiem sprawiedliwego w tym, że Bóg czyni kogoś, kto nie jest Bogiem? I kto jest wolny, a zatem nieprzymuszony do przyjaźni z Wiecznym – a zatem może potrzebować (ale nie żądać) w przyszłości (czytaj: w czasie) zbawienia? I, konsekwentnie, Zbawiciela, nie przymuszonego w okazaniu zbawienia?

Jeśli miłosierdzie jest szaleństwem miłości, to przecież Bóg nie jest niepoczytalny; ani nie jest nieobliczalny, owszem już „przed wiecznymi czasami” (por. 2 Tm 1,9), jeszcze przed „zrodzeniem” człowieka w ojcowskim „matczynym łonie”, miłosierdzie miało oblicze Chrystusa Baranka. W nim zostaliśmy nie tylko zbawieni, ale i stworzeni! Jak podpowiada Międzynarodowa Komisja Teologiczna:

„świat został stworzony w sposób wolny, chociaż w wieczności było wiadome – w sposób nie mniejszy niż było znane samo zrodzenie Syna – że Jezus Chrystus, Baranek niepokalany, miał przelać swoją drogocenną krew (por. 1P 1,19n; Ef 1,7). W tym sensie zachodzi ścisła odpowiedniość między aktem, jakim Ojciec przekazuje Synowi Boskość, i aktem, którym Ojciec wydaje swojego Syna w opuszczeniu na krzyżu” (Teologia, chrystologia, antropologia).

Warto czytać, czytać i jeszcze raz czytać; by potem czuwać, medytować, modlić się nad tymi słowami całą noc. Nasze stworzenie dokonało się za cenę zbawienia. Nie bez bólu zostaliśmy zrodzeni, owszem musiały się „niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego”, by nas wydać na świat. W Bożej odwiecznej woli pojawiliśmy się ani o „moment” później niż zrodzony został Syn. Czas jest łaską miłosierdzia, by nie odrzucić tej pełnej miłości miłosiernej nowiny.

Ktoś napisał o sposobie, dzięki któremu łatwo odróżnić znajomego od przyjaciela. Ja to napisałem przed paroma chwilami. A teraz ktoś zapyta: czy Ojciec Miłosierdzia może zadzwonić do mnie w środku nocy, by podzielić się tym, co leży Mu na sercu najbardziej? (Bo gdyby telefon zlecił swojemu sekretarzowi papieżowi Franciszkowi – mógłby oczekiwać na „pobłażliwość bez sprawiedliwości”).

Sławomir Zatwardnicki

Bóg staje się człowiekiem – tajemnica dwóch serc

Ethiopian - Leaf from Gunda Gunde Gospels - Walters W8502V - Open Group.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ethiopian – Leaf from Gunda Gunde Gospels – Walters W8502V – Open Group.jpg, źródło: Wikimedia commons

Nie byłoby Wcielenia, gdyby nie fiat Maryi płynące z Jej serca. Z kolei Matka Boża nie wyraziłaby swojej zgody na poczęcie, gdyby Bóg nie okazał Jej serca i nie obdarzył pełnią łaski. Bóg, żeby kochać nas nie tylko „po Bosku”, ale i ludzkim sercem, stał się człowiekiem. W tej perspektywie na Narodzenie Pańskie wolno patrzeć jak na tajemnicę dwóch serc, Jezusa i Maryi.

Serce człowieka

Z nieba na ziemię przybywa Boży wysłannik. Już w tym posłaniu anioła należy widzieć zapowiedź wydarzenia największej wagi – w chwili, w której niebo łączy się z ziemią, również istoty nieziemskie mają przywilej wzięcia w nim udziału. Bezcielesnymi ustami Gabriela zostaje złożona propozycja nie mieszcząca się w głowie, ale w sercu Maryi, do którego wszedł anioł – owszem (por. Łk 1,28). Potrzeba zgody ze strony człowieka, inaczej Bóg nie stanie się jednym z nas; można by rzec: nic o nas bez nas, reprezentowanych przez Nią.

Wszystko zostało już przygotowane wcześniej, a nawet odwiecznie. Jak głosi dogmat o Niepokalanym Poczęciu, Bóg „od początku i przed wiekami wybrał matkę dla swego Jednorodzonego Syna i przeznaczył Ją, aby w błogosławionej pełni czasów stał się w Niej ciałem”. Jednym z „zakulisowych” działań Trójcy podjętych dla naszego zbawienia było zachowanie Niewiasty od grzechu pierworodnego – niejako „na kredyt”, zanim Odkupiciel dokonał swojego dzieła, aby kandydatka na Matkę Boga mogła w wolności wypowiedzieć życiowo ważną dla nas wszystkich zgodę.

Przy czym, co ważne, wyświadczona łaska nie „zaprogramowuje” Maryi na świętość, lecz uzdalnia Ją do współpracy z Bogiem. A zatem od Jej ludzkiej reakcji na Boską akcję zależy powodzenie dokonującego się dramatu. Co bodaj najbardziej emocjonalnie przedstawił w jednym ze swoich kazań św. Bernard z Clairvaux, do którego odwołał się z kolei Benedykt XVI w książce poświęconej dzieciństwu Jezusa – oto cały świat, niebo i ziemia, wstrzymują oddech i wyczekują odpowiedzi ze strony Niepokalanej:

„Czy powie «tak»? Ona zwleka z odpowiedzią… Może powstrzymuje ją Jej pokora? Ten jeden raz – tak mówi Jej Bernard – nie bądź pokorna, lecz wielkoduszna! Daj nam swoje »tak«! Jest to moment decydujący, w którym z Jej ust, z Jej serca wychodzi odpowiedź: «Niech mi się stanie według słowa twego»”.

Serce Boga

W sposób doskonały to, o co prosimy w modlitwie „Ojcze Nasz”, wypełniło się właśnie w sercu Maryi: jako w niebie, tak i na ziemi stała się wola Boża. Bo temu momentowi historii ziemskiej, w którym Dziewica wyraziła zgodę na to, żeby stać się Matką Boga, odpowiada w wieczności „chwila”, w której Syn Boży decyduje się zostać człowiekiem. Ziemskiemu fiat Maryi odpowiada fiat Chrystusa; zgoda „tu”, i zgoda „tam”, na to samo wydarzenie, które tylko dzięki owej zgodności będzie mogło się dokonać.

Już Psalmista zrozumiał, że Bóg nie chce ofiary krwawej ani obiaty, lecz otwiera uszy (por. Ps 40,7). Słowa tej modlitwy autor natchniony wkłada w usta przychodzącego na świat Syna Bożego, tyle że znacząco je modyfikuje: „Ofiary ani daru nie chciałeś, ale Mi utworzyłeś ciało” (Hbr 10,5). Nie chodzi o narząd słuchu, ale o doskonałe posłuszeństwo „całym sobą”. Słowo, które staje się ciałem (por. J 1,14), staje się całe „uchem” dającym w ziemskiej historii posłuch Ojcu niebieskiemu. Podobnie Dziewica poczęła Go, jak mawiali Ojcowie Kościoła, za pośrednictwem ucha, przez słuchanie.

Duch Święty, jak przy stwarzaniu świata unosił się nad wodami (por. Rdz 1,2), tak teraz, przy „nowym stworzeniu” unosi się nad wodami płodowymi. Stwarza ludzką naturę Słowu – formuje Jego ludzkie serce, którym Wcielony będzie nas kochał. W sercu Tego, w którym „mieszka cała Pełnia: Bóstwo na sposób ciała” (Kol 2,9), mieści się cała Boska miłość „na sposób ciała”, czyli wcielona w uczucia ludzkie. Doskonała miłość Chrystusa – Boga i człowieka – jednoczą się, umożliwiając ludziom miłowanie Boga: serce za serce, wzorem Maryi odpowiadającej na wybranie przez Boga.

Zjednoczenie serc

Maica Domnului.JPG, źródło: Wikimedia commons
Maica Domnului.JPG, źródło: Wikimedia commons

Matka Boża nie była kimś w rodzaju „surogatki” wynajętej przez Boga i odstawionej potem „za kulisy”; Jej rola nie skończyła się w momencie poczęcia, owszem współpracowała Ona z Bogiem również w narodzeniu Chrystusa. „Wieczne dziewictwo” właśnie w tym odsłania swój najgłębszy sens, że stanowi znak oddania się Maryi „całą sobą” Osobie i dziełu Boga, który stał się człowiekiem; tylko totalnie oddana sercem Dziewica mogła zostać Matką Boga, a zgoda w decydującym momencie została wyrażona dlatego, że całe życie Jej upływało pod znakiem fiat.

Rozciągnięty w czasie (bo wieczny wkracza w historię) proces przyjścia Boga na świat, jak wynika z Ewangelii, trzeba by widzieć jako wydarzenie Bosko-ludzkie. Z jednej strony mamy do czynienia z wydarzeniem „ludzkim” (Bóg nie „spada” z nieba, rodzi się na ziemi), ale z drugiej z „Boskim” (dziewicze narodzenie, a wcześniej poczęcie, jak to wyrazili Ojcowie Soboru Laterańskiego, „bez nasienia męskiego”). Od momentu złożenia Dziecięcia w żłobie (por. Łk 2,7) rozpoczyna się ziemskie życie Jezusa, ukryte przed naszymi oczami, i skrywające się w rozpamiętującym sercu Bożej Rodzicielki (por. Łk 2,19.51).

Właśnie od Matki Boga i naszej trzeba by się uczyć rozważania misterium Narodzenia Pańskiego. Jak to możliwe, że Bóg stał się człowiekiem, choć nie przestał być Bogiem? W głowie się nie mieści, że nic nie tracąc z Boskości, narodził się jako Dziecię! Bazyli z Selekcji (†459) w Homilii o Theotokos sugerował „rozdwojenie” serca Maryi: „Czy będę karmić Cię mlekiem, czy czcić Ciebie jako Boga? Czy będę troszczyć się o Ciebie jako matka, czy adorować Ciebie jako służebnica?”. A jednak w tym sercu zmieściła się jednoczesna adoracja Syna Bożego i ludzka miłość do syna.

A przede wszystkim nastąpiło zjednoczenie serc: serca ludzkiej Matki Boga z ludzkim sercem Boga, który stał się człowiekiem.

Sławomir Zatwardnicki

Tekst ukazał się w czasopiśmie „Communicantes”

Powaga Boskiej ironii

Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons
Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z Bogiem należy rozmawiać stojąc na głowie, czyli z pozycji odwrotnej do tej zajętej przez świat, wywracający Boży porządek „do góry nogami” (ale to już było>>>, i do paruzji będzie wracać). Wymaga to pewnego dystansu do samego siebie, który z kolei bazuje na poczuciu humoru, niezbędnym by nadawać na tej samej „fali”, co lubiący się uśmiechać Bóg.

Przy czym, zastrzeżmy się przed nazbyt pochopnymi interpretacjami, Boska radość nie przypomina ludzkiego rechotu wywołanego bieżączką polityczną czy biegunką kabaretową; jeśliby Bóg miał oglądać kabaret, to jedynie ten z dawnych lat, znający subtelną grę słów i akcji, oraz ceniący inteligencję widzów.

Tego Boskiego poczucia humoru musiał się uczyć Abraham, nawet jeśli nie było mu do śmiechu. Przyjaciel człowieka wydawał się robić go w tak zwanego konia, gdy pobłogosławiwszy obietnicą potomstwa mnogiego jak gwiazdy na niebie – tym liczniejszego, że nieba nie zakrywał smog świateł miejskich – „zapomniał” o niepłodności Sary. Abraham stary, ale jurny jak ogier, a przede wszystkim nie pełen łaski – przypomniał sobie wtedy o niewolnicy i wziął sprawy w, by tak rzec, swoje ręce.

Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons
Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale w końcu, na starość, Boża przysięga zostanie przecież spełniona, gdy urodzi się Patriarsze syn obietnicy. Okaże się zresztą wtedy, że sędziwy wiek nie oznaczał „czasów ostatecznych” Abrahama, raczej stanowił „centrum czasu”. Trzy czwarte wieku żył w Ur i Charanie, jedną czwartą oczekiwał na urodzenie Syna w Kanaanie, gdzie dane mu będzie potem przeżyć kolejnych siedemdziesiąt pięć lat w iście nieprawdopodobnej witalności, by nie powiedzieć wprost: płodności.

Na razie wiekowy (prawie dosłownie) „ojciec mnóstwa” (nie dosłownie) – bo tak zgodnie z etymologią można by wołać naszego ojca w wierze i dojrzewania do poczucia humoru – śmieje się na wieść Boga nierychliwego, ale sprawiedliwego zamierzającego dochować wierności przymierzu. Chce w końcu dać swojemu Przyjacielowi syna o imieniu, które należałoby tłumaczyć: „Bóg zaśmiał się” lub „Niech Bóg wejrzy z uśmiechem”. W odpowiedzi na śmiech Patriarchy oraz w nawiązaniu do imienia Izaaka Wszechmocny odpowiada grą słów: „Niech Bóg śmieje się z radości, uśmiechnij się!” (boki zrywać z oficjalnych tłumaczeń dokonanych przez tłumaczy pozbawionych poczucia humoru).

Uśmiechnęła się również Sara – „Powód do śmiechu dał mi Bóg” – niejako stawiając na „głowie” swój poprzedni pełen sceptycyzmu śmiech wynikający z niewiary. Brawa, owacje, oczekiwanie na bis? Myliłby się ten, kto we właśnie rozpoczynającej się historii narodu wybranego chciałby dostrzec zapowiedź: „teraz to już będzie z górki”. Owszem pod górkę, tak stromą, że wchodzi się na nią „do góry nogami”. Stopniowo obiecane mnóstwo okaże się bardziej synami niewiary niż wiary; potomstwem przeciwnika Boga, a nie jego Przyjaciela Abrahama.

Ostatecznie w momencie kluczowym historii zbawienia, w „pełni czasów”, nawet Reszta Izraela rozproszy się, tak że pod krzyżem stanie jedynie resztka Reszty, w tym z wierzących w pełni – jedynie „córka Abrahama”, a właściwie, jak się zaraz okaże, Matka wszystkich wierzących, w tym również patriarchy. Nie przypadkiem – owszem opatrznościowo w tej kulminacyjnej chwili realizacji odwiecznego planu, gdy za chwilę odsłoni się przebite serce Ukrzyżowanego – dokonuje się powołanie Maryi do matkowania wspólnocie wierzących.

Nie pojmie powagi wydarzenia ten, kto nie uwzględni Boskiego poczucia humoru, którego ewangelista Jan – znów nie przypadkiem on, któremu Pełna Łaski stanie się Matką – zostawił ślady w swojej Ewangelii. W niej wszystko ma swoją wagę, aż po najmniejsze słowo czy gest, pod którymi skrywa się najgłębszy sens umykający tym, którzy nie stoją na głowie. W nieuniżonej głowie się nie mieści, żeby w pojedyncze historyczne – wydawałoby się, przypadkowe – wydarzenia Bóg „wcielił” obowiązującą wszystkich wierzących historię zbawienia. Jeśli jest to wtajemniczenie, to nie gnostyckie, owszem dostępne dla „inteligentnych prostaczków”. A także dla prostaczkowych inteligentów:

„Bóg bawi się (…), ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie. I rabbi Jeszua raduje się, cieszy z tego paradoksu. Może to się komuś wydawać dziwne. Może to się również wydawać w złym guście. Można się cieszyć jak Rabbi z tego paradoksu. Można również uznać to za kiepski dowcip. To kwestia gustu” (Claude Tresmontant).

Ignace de La Potterie mówi w związku z tym o „Janowej ironii”, ale dopowiedzmy że chodzi o „Boską ironię”, skoro Ewangelia zostaje spisana pod natchnieniem Ducha. Chodzi o kontrast pomiędzy poziomem faktów a dostrzeganego jedynie z perspektywy wiary ich znaczenia, wprost proporcjonalnego do pozornej nieistotności-przypadkowości. Nie jest kpiną z wiary objawienie prawdy wiary o macierzyństwie Maryi względem Kościoła w trzech wersetach. „Druga strona” lakoniczności jest podszyta bogactwem treści mającym tym większe znaczenie, że w słowach Ukrzyżowanego wyrażona zostaje ostatnia wola. Testament krwią i wodą z za chwilę przebitego, i dlatego już otwartego, serca pisany; a odczytany przez Jana Pawła II brzmi:

„To macierzyństwo Maryi, jakie staje się udziałem człowieka, jest darem: najbardziej osobistym darem samego Chrystusa dla każdego człowieka” (Redemptoris Mater).

Żarty się nie kończą, zostają „odkupione” z niewoli pogańskiego śmiechu niewiary. Choć nie jest Ukrzyżowanemu do śmiechu, to jednak się uśmiecha, bo właśnie poczyna się Kościół, który jako „nowoporodek” (© Wiech) dla świata stanie się widzialny w Dzień Pięćdziesiątnicy. Ale już teraz, pomimo małej liczebności członków Kościoła – powiedzmy bez ogródek, chodzi o jednego tylko ucznia Pana oraz jego przybraną Matkę – jest już obecny Kościół cały. Jan rodzi się z Niepokalanej, choć w taki sposób, że nawet by się nie zorientował, gdyby nie interwencja Głowy Kościoła troszczącego się o swoje członki nawet – a nawet: najbardziej wtedy – z Krzyża.

Sławomir Zatwardnicki

Mężczyzna kobietą, Chrystus Maryją

Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons
Ikona na Bogorodica vo Sv. Blagoveštenie Prilepsko.jpg, źródło: Wikimedia commons

Pobożność maryjna miałaby być niemęska, a zatem dobra jedynie dla kobiet. Oto jeden ze stereotypów, a nawet stereotyp do potęgi: stereotyp stereotypowy. Raz, że przeczą temu niefrasobliwemu stwierdzeniu fakty – widziałem już w życiu mężczyzn nie rybaków może, ale za to twardych górników o sercach tak miękko-wrażliwych względem Matki Bożej!; a pewien święty, apostolski rycerz, zwracał się do Niepokalanej poufałym „Mamusiu”, i wcale nie był wyjątkiem w tym świętym połączeniu maryjności z męskością, w którym skrywa się ważna reguła duchowa. Dwa, że stereotyp żywi się nieracją o Niewieście, która nie taka strasznie zniewieściała, jak by się sądzący po płci spodziewali – owszem właśnie kobiece serce Pełnej Łaski może stanowić wzorzec męskości dla niepełnych łaski. Tam, w Niepokalanej wnętrzu, odkrywa się zbawienna dla pokalanego mężczyzny maksyma: jeśli chcesz być mężczyzną, najpierw musisz być kobietą; per Mariam ad Iesum, przez „jak Maryja” wiedzie droga do bycia „jak Chrystus”.

Ten Chrystus, którego znają mężczyźni z Ewangelii, przeistaczał się w Maryję w czasie modlitwy; nie przypominał wtedy tego macho z biczami w świątyni, już bardziej „kobietę z brodą” z naszych, tak gorszących maluczkich mężczyzn, pobożnych obrazków. W każdym razie Jego ludzka (niekobieca!) dusza stawała się wtedy „jak Niewiasta” posłuszna, uległa, przyjmująca miłość od „męskiego Boga”, który notabene również nie wahał się mówić o swoich cechach kobiecych, i to w Starym Testamencie, kiedy jeszcze był z Niego, używając „dawkinsów” (rodzaj epitetu), „mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran”.

Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons
Madonna w ogrodzie Mistycznym.jpg, źródło: Wikimedia commons

„Wiecznie” w czasie żywa pokusa, której uległ Adam, a w nim wszyscy mężczyźni, czai się również na współczesnych prasynów Adama, zwłaszcza być może tych grupujących się w kościelne duszpasterstwa mężczyzn. Chcą być jak Chrystus, tyle że nie chcą być jak Syn; owszem woleliby, jak ich ojciec Adam, być „jak Bóg Ojciec”, a nie „jak Bóg Syn”. Pragną być bogami, ale nie na drodze synów; tęsknią za prawdziwą męskością, ale w męsko-zakutej głowie nie mieści się, że wiedzie do tego wąska ścieżka otwartości-kobiecości. Również Chrystus, model mężczyzny, na wzór którego zostali stworzeni i przez którego przyszło ich odkupienie, w relacji z Ojcem jest Synem, a zatem staje – jakkolwiek to brzmi prowokacyjnie, nawet jeśli felietonu styl łagodzi ową „prorokację” – na pozycji Niewiasty, Służebnicy pełniącej wolę Drugiego, poddanej i obdarowywanej przez Niego. Zbawienie przyszło przez kobietę – duszę Drugiego Adama, jak potępienie wyszło z męskiej duszy Adama Pierwszego; śmierć przez Ewę adamową, a życie dzięki Adamowi ewinemu.

Wolno może sparafrazować List do Efezjan – „wznieść” ten fragment, który mówi o poddaniu kobiety mężczyźnie, a Kościoła Chrystusowi, o jeden poziom wyżej, ukazując w ten sposób wzór i źródło niewiasty kobiety i Niewiasty Eklezji znajdujący się w „Niewieście Synu”:

Mężczyźni niechaj będą poddani Chrystusowi Panu, bo Pan jest głową mężczyzny, jak i Ojciec – Głową Syna. Lecz jak Chrystus poddany jest Ojcu, tak i mężczyzna Chrystusowi – we wszystkim. Chrystusie miłuj żonę swoją – Kościół, bo i Ojciec umiłował Ciebie i dał Ci samego siebie. Chrystus powinien miłować swój Kościół jak własne ciało. Kto miłuje wspólnotę wierzących mężczyzn, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Ojciec – Syna. Dlatego opuści Syn Ojca a połączy się z Kościołem, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Syna i do Ojca. W końcu więc niechaj Chrystus tak miłuje Kościół jak siebie samego! A Kościół niechaj się odnosi ze czcią do swojego męża – Chrystusa!

Mężczyzna w relacji z Chrystusem staje się kobietą, a dzięki temu wchodzi w stosunek Syna do Ojca. Dotyczy to zresztą nie tylko mężczyzny, ale i całego Kościoła. A także Matki Kościoła, Maryi. Właśnie dlatego że kobieco-uległa, serce miała waleczne i męskie jak żaden z mężczyzn poza Chrystusem (spod krzyża pryskają Apostołowie). Syn, który stał się człowiekiem, od Niewiasty zresztą uczył się, o paradoksie, „synowskiej” postawy względem Boga. „Chrystus kobieta” względem Ojca – staje się wodzem dla mężczyzn. Który z nich żąda męskości od siebie, musi pozwolić sobie na kobiecość względem Pana. Przyjmowanie miłości w modlitwie, ta „aktywna pasywność” (L. Scheffczyk), leży u podstaw i skuteczności apostolskiej „aktywnej aktywności”.

Sławomir Zatwardnicki

Sieć bez oczek

Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons
Lake Erie Sunset with fish net.JPG, źródło: Wikimedia commons

Bóg jest pierwszy, od zawsze, zawsze, na zawsze. Żebrzemy o przebaczenie grzechów, a to Ojciec pojednał nas ze sobą przez swojego Syna; oczekujemy, żeby zamieszkał w nas, a to On, Chrystus eucharystyczny, przyjmuje nas do swojego Ciała; jeśli miłujemy Boga, to tylko w odpowiedzi na Jego miłość, dzięki Duchowi Świętemu.

Chcielibyśmy Go poznać, ale to On nas poznał pierwszy, a jeśli może być poznany, to jedynie dlatego, że już się był objawił. Objawienie przyjmujemy wiarą, która nie jest panowaniem nad Bogiem, ale poddaniem się Jemu. Pragniemy zrozumieć wiarę, ale okazuje się, że to nie my ją, lecz ona nas ogarnia – ta wiara raz dana świętym (Jud 3), czyli Kościołowi, który notabene również, jako Ciało Chrystusa, jest uprzedni względem wszystkich swoich członków.

W tym Kościele uprawiana teologia, powiada szacowne gremium zwane Międzynarodową Komisją Teologiczną, „chce nie tyle posiąść Boga, ile być przez Niego posiadaną” (Teologia dzisiaj). Dlatego nexus mysteriorum, sieć tajemnic wiary, musi być używana zgodnie z przeznaczeniem: według objawionej instrukcji nie my łapiemy Boga w tę sieć, owszem to właśnie On pierwej obejmuje nas siecią tego, co objawił.

Jeśli Bóg ma być wszystkim we wszystkich (por. 1 Kor 15,28), wszystko powinno zostać w tę sieć objawienia złowione. Dlatego Duch Święty prowadzący Kościół do całej prawdy stopniowo wypełnia prześwit oczek sieci. „Reguła wiary”, czyli podstawowe prawdy objawione i wyznawane w Symbolu wiary, to „węzły” sieci; stanowią one konstrukcję, na bazie której następuje „uszczelnianie” sieci, by objęła całą rzeczywistość.

Tak trzeba by patrzeć na dwa ostatnie dogmaty maryjne, których nie dałoby się wyprowadzić z samego li tylko Pisma Świętego, bez uwzględnienia sensus fidei. Z kolei uroczyste ogłoszenie „nowych” prawd wiary sprawia, że odtąd stają się one częścią tej całości, w zgodzie z którą należy pozostawać. W ten sposób powstaje sieć o gęstszych oczkach, albo – by nie denerwować zakompleksionych katolików unikających jak ognia piekielnego żachnięć protestantów wymachujących niebiblijną zasadą sola Scriptura – sieć o stałych oczkach wypełnia się złowioną treścią.

Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons
Fisherman mending net.jpg, źródło: Wikimedia commons

Przy czym, co ważne, należałoby jeszcze podkreślić uprzedniość całości nexus mysteriorum przed poszczególnymi prawdami wiary czy nawet ich sumą. Zgodnie z „chronologią odwróconą”: wydawałoby się, że pojęcie kolejnych prawd wiary doprowadzi do uchwycenia całości objawienia, a przecież to Bóg objawiający siebie, a wtórnie wszystko sub ratione dei, zarzuca sieć. Zmysł wiary pozwala uchwycić całość (czy lepiej: dać się jej pochwycić) i w zgodzie z nią pojmować poszczególne tajemnice (a raczej: dać się im obejmować).

Być może właśnie w utracie sensus fidei należałoby upatrywać niechrześcijańskiego rozumienia „hierarchii” prawd wiary. Jeśli Ojcowie Vaticanum II mówili w Dekrecie o ekumenizmie o różnym związku prawd wiary z fundamentami (różna „odległość” od węzłów sieci), to dla „ekumenicznych cmokierów” (© Cz.S. Bartnik), choć nie tylko dla nich, zasada ta staje się swego rodzaju „narzędziem selekcji” prawd ważniejszych od tych rzekomo mniej ważnych; narzędzie to jednak rozcina sieć, która w takim razie nie spełnia już swojego zadania.

Wciąż jest jednak szansa na nawrócenie. Zawsze pierwszy Bóg uprzedza przecież swoją łaską. „Dogmatyczne nawrócenie” będzie znakiem przyjęcia owego pierwszeństwa Boga zarzucającego sieć.

Sławomir Zatwardnicki

Nogi do góry!

PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons
PikiWiki Israel 20592 The Gymnast sculpture in Wingate Institute.JPG, źródło: Wikimedia commons

Taka anegdotka z „Dla mnie bomba”, książki Romana Dziewońskiego. Na spotkanie zaproszono Stanisława Tyma. Ten (powinno być chyba: Tym? Wybierzmy drogę środka: tyn) wchodzi i widzi Jerzego Dobrowolskiego i Zdzisława Leśniaka, tyle że stojących na stole i rozmawiających z tej pozycji „na rękach”. „Sytuacja była dość idiotyczna – komentuje tyn „na nogach” – bo ja stałem przed człowiekiem, który miał twarz niżej od mojej. Poza tem miał odwrotnie, to znaczy usta miał na górze, oczy miał na dole”. Co zatem robić? Swoją postawę relacjonuje tyn znajdujący się w niekomfortowej sytuacji odstawiania od normy (większość ma „odwrotnie”): „A więc trochę się przechyliłem, kucnąłem i odwróciłem głowę, tak żeby w miarę możliwości też tak przyjąć podobną…”.

W podobnej sytuacji znalazł się Ten, który stał się człowiekiem, a nie przestał być Bogiem; spakowawszy wszystko, co miał, i wpakowawszy się przez Wcielenie na ten „świat na opak”, zachował się jednak odmiennie: żadnego kucania czy odwracania głowy, by dostosować się do tych mających wszystko odwrotnie. Nie żeby nie miał poczucia humoru, owszem to właśnie ci stojący na głowie okazywali się śmiertelnie poważni, a przy tem tragicznie śmieszni. Oczy niżej od ust, ślepi na Boga, a zatem niemi w sprawach Jego dotyczących, a przecież kompulsywnie wielomówni, z przymusem fałszywej religijności cisnącej się na usta. Sytuacja nie na tyle jednak idiotyczna dla Bogoczłowieka, żeby nie podjął się misji przywracania tego świata odwróconego ogonem do pozycji właściwej „mniejszości” jednoosobowej (no, może dwuosobowej, jeśli liczyć uprzednio odwróconą od pokalania Bogorodzicielkę).

Z pozycji tego mającego oczy na dole – opacznie przyjmuje się, że to Pan ma wszystko odwrotnie. Ale jest dokładnie na odwrót: to my mamy wszystko na opak, a z powodu tego, że stanęliśmy na rękach, Chrystus stawia wszystko na głowie, żeby stanęło na nogach. Sytuacja dość idiotyczna dla nas, po ateistycznemu przyjmujących jedynie wielkość Boga, kiedy stajemy przed Bogiem Wcielonym, który twarz ma niżej od naszej. Oczy z trudem wytrzymują ten widok, za to uszy mogą posłyszeć, jak Jego usta znajdujące się w tej niekomfortowej okoliczności bycia „na górze” przepowiadają błogosławieństwa, które wydały się nam przekleństwami, i przekleństwa, w których upatrywaliśmy szczęścia. To nie tylko nawracanie człowieka, ale i odwracanie diabła ogonem, tak żeby nie kąsał naszych uszu; tem samem: „uszy do góry” (Jerzy Waldorff)!

Zamiast pychy – pokora, zamiast faryzejskiej gimnastyki duszy – prostota, zamiast dorosłości – dziecięctwo, a dokładniej: synostwo. Jak w rodzinie postawionej na głowie dzieci zamieniają się rolami z rodzicami, tak właśnie Adam Rajski zapożądał być Bogiem Ojcem, choć zrodzony z Niego miał stać się Synem, a w ten sposób Bogiem. Kazał św. Leon Wielki o nim, że „niebacznie i nieszczęśnie uwierzył zawistnemu zwodzicielowi i, podszeptom pychy jego dając ucho, pozostawione sobie pole do wzrastania we czci chciał raczej zagrabić, niż zasłużyć na nią”. Dlatego drugi Adam wywrócił wszystko na właściwą stronę: „gdyby bowiem On nie zstąpił do nas w tym uniżeniu, nikt nie zdołałby wznieść się do Niego przez jakąkolwiek swoją zasługę. Niechaj tu mądrość ludzka nie zaślepia serc powołanych”.

Zatym: nogi do góry! Poddaj się i uśmiechnij.

Sławomir Zatwardnicki

Objawienie, Objawiony

Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons
Malczewski Jacek Proroctwo Ezechiela.jpg, źródło: Wikimedia commons

Słowo Boże nazywa bogami tych, do których zostało skierowane słowo Boże (por. J 10,34-35). Nie jest to górnolotna przesadnia, raczej sprowadzenie Dobrej Nowiny do sedna.

Czym jest Objawienie? „Spodobało się Bogu w swej dobroci i mądrości objawić samego siebie i ukazać tajemnicę swej woli – cytuję Dei verbum, soborową konstytucję o Objawieniu Bożym – dzięki której ludzie przez Chrystusa, Słowo, które stało się ciałem, mają dostęp do Ojca w Duchu Świętym i stają się współuczestnikami Bożej natury”. Objawienie jest naszym, ludzi, zbawieniem; przy czym zbawieniem chrześcijańskim, a więc przebóstwieniem, staniem się Bogiem, choć człowiekiem.

„Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was” (J 15,3). Bóg wysławia się „po ludzku”, żeby człowiek mógł usłyszeć, ale również by miał możliwość nie posłuchać. Gdy Bóg się wypowiada, a człowiek daje posłuch, wtedy wydarza się zbawienna komunikacja. Gdy Słowo Boże staje się człowiekiem, wtedy objawienie osiąga swoją pełnię, jest tożsame z samym Bogiem. Można powiedzieć, że Objawienie to Bóg „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”.

Nie wolno sprowadzać objawienia do prawd wiary, które zostały przed człowiekiem odkryte. Jeśli Bóg opowiada o tym, co kryje się w Jego sercu, albo milczy o tym, co mu leży na wątrobie – dzieli się z człowiekiem sobą samym. Dla zrozumienia tego wystarczy ilustracja „z ziemi wzięta”. Oto gdy jeden małżonek odkrywa swoje wnętrze dla drugiego – podarowuje mu nie tylko słowa, ale samego siebie, ergo: może zostać przyjęty albo odrzucony. W tej perspektywie niebiańskie Objawienie to Bóg, Bóg dla ziemian, Bóg-człowiek, albo nawet: człowiek, a przecież Bóg.

Dlatego „wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga”. Jednak – ! – „równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił” (KKK 150). Jak słychać, „najpierw” i „równocześnie” nie kłócą się, podobnie jak przylgnięcie do Kogoś oraz do czegoś pozostają w harmonijnej zgodzie (pleonazm niemaślany). Gdy Bóg dokonuje swojej autoprezentacji, przedstawia zarazem również prawdy wiary. Nie ma jednego bez drugiego; nie ma Jednego bez prawdy wiary o Trójcy.

A skoro nie ma Boga Objawienia bez objawionej treści, nie ma też chrześcijanina – nawet jeśli jest w swoim mniemaniu – który wierzyłby Komuś, lecz już nie czemuś. Konsekwentnie, również nieprzyjęcie prawd objawionych – jest odrzuceniem Boga. Nie chcieć wysłuchać tego, co Bóg wypowiada – jest czymś więcej niż towarzyskim faux pas. To policzek dany Bogu, który ukazując tajemnicę swojej woli – a tym w istocie są prawdy wiary – objawił w ten sposób samego siebie.

Podałem grzbiet mój bijącym
i policzki moje rwącym Mi brodę.
Nie zasłoniłem mojej twarzy
przed zniewagami i opluciem (Iz 50,6)

O czym i o Kim informuje nas Objawienie, przecież że w swojej zbawiennej treści, a nigdy bez niej.

Sławomir Zatwardnicki

Kościół otwarty: utopia czy wyzwanie?

Głośny „coming out” księdza Charamsy spowodował nie tylko spadek wiarygodności samego duchownego. W kilku konserwatywno-kościelnych środowiskach cała sprawa stała się także „ostateczną kompromitacją” idei Kościoła otwartego. Oto bowiem „Tygodnik Powszechny” udostępnił swoje łamy „zdrajcy” i „agentowi homolobby”, zaś tłumaczenie samej redakcji, że nic o zamiarach i życiu prywatnym autora nie wiedziała, nie znalazło wiary wśród „prawdziwych katolików”. Czy faktycznie Kościół otwarty to utopia? I czy istnieje jakaś alternatywa?

Na początek należałoby wrócić do podstawowych pojęć. Jednym z najważniejszych określeń Kościoła, użytym w Credo,  jest słowo „powszechny”. Oznacza ono: „dotyczący wszystkich rzeczy, osób, spraw” (cyt. za: Słownik PWN). W myśl Soboru Watykańskiego Drugiego Kościół to Lud Boży, tworzony przez wszystkich ludzi poprzez kręgi, które rozrastają się od środka (Chrystus, potem katolicy ochrzczeni), ku najdalszym obszarom. W praktyce można powiedzieć, gdzie Kościół jest, lecz nie da się stwierdzić, gdzie go nie ma. Wydzielenie bowiem granicy ostatniego kręgu staje się niemożliwe.

Jeśli zatem uczestnictwo w Kościele (nie rozumiane na zasadzie zapisania się do widzialnej instytucji) jest powszechne, katolicy są posłani, by funkcjonować wśród wszystkich ludzi, niezależnie od ich przekonań religijnych czy politycznych. Nie na zasadzie budowania wokół siebie okopów, szukania i zwalczania wrogów (coraz częstszego w polskich warunkach), lecz w akcie ogólnoludzkiej solidarności. Jeśli wierzymy, że Bóg jest Ojcem WSZYSTKICH ludzi, to każdy człowiek jest bliźnim. Jeśli faktycznie uznajemy, że Chrystus umarł za WSZYSTKICH, to każdy człowiek jest tak samo ważny w planie zbawienia. Drzwi Kościoła powinny być zatem otwarte jak najszerzej. Zresztą, jego struktura przypomina konstrukcję placu św. Piotra w Rzymie: obejmuje nie tylko samą bazylikę, lecz również przedsionek, plac i balustradę.

Myślę, że trzeba napisać to otwarcie: niebezpieczną formą parodii katolicyzmu jest utożsamienie go z jedną opcją polityczną. Nieszczęsna zbitka „Polak katolik” straciła na znaczeniu, ale wciąż funkcjonuje. Kościół natomiast nie może być „przybudówką” jednej partii, nie powinien być więźniem prawicy (duża pokusa w Polsce), lewicy bądź nacjonalizmów. Musi pozostać wolnym od wpływów różnego rodzaju ideologii (od faszyzmu, aż po radykalny libertynizm obyczajowy). Powinien raczej być miejscem spotkania ludzi różnych przekonań, sympatii, charakterów. Wspólnotą, która nie zna terminu „wykluczenie”. Miejscem, może ostatnim takim na świecie, gdzie można zostać cierpliwie wysłuchanym, bez względu na taki czy inny „życiorys” (temu też służy piękna idea Dziedzińca Dialogu, którego kolejna edycja odbyła się w październiku w Warszawie).

Często można usłyszeć zarzut, że idea Kościoła otwartego służy jedynie temu, by z tego Kościoła wyjść. Oczywiste jest to, że otwartość, życzliwość, łagodność wiąże się z ryzykiem (nie tylko zresztą na polu chrześcijańskim). Z ryzykiem oszukania, wykorzystania, wyśmiania. Jednak cena za te cechy nie powinna zwalniać z ich okazywania. Człowiek posiada wolną wolę i może z niej zrobić dobry lub zły użytek, zaś jedna z podstawowych zasad chrześcijaństwa brzmi: „Do wiary nie można nikogo zmuszać” (Tertulian). Chrześcijaństwo musi pozostać propozycją, zaproszeniem do duchowej przygody, nigdy zaś przymusem! Jeśli otworzymy szeroko drzwi, musimy się liczyć z tym, że ktoś odejdzie. Może jednak nasza otwartość zachęci kogoś innego do przekroczenia progu lub choćby do stanięcia w przedsionku.

Nie chodzi o to, by wyjść do świata zupełnie bezideowo, niczego nie głosząc. Benedykt XVI (to jego inicjatywą był Dziedziniec Dialogu), podczas swojego pontyfikatu wzywał katolików do ortodoksji afirmującej. Chodzi o zachowanie wierności własnym przekonaniom, przy otwartości na postawy innych oraz z akcentem na pozytywny przekaz wiary. Chodzi o postawę dialogu, kulturę spotkania, wreszcie- o zgodę na świat (pojęcie ks. Twardowskiego). Wówczas katolik nie musi lękać się otoczenia. Szukając inspiracji może nie tylko przywoływać piękną postawę ofiarnej śmierci o. Kolbego, ale także sięgać po życiorysy postaci spoza katolickich świętych, np. Mahatmy Gandhiego, Daga Hammarskjölda, Simone Weil czy Janusza Korczaka.

To prawda, że Kościół jest wezwany do głoszenia wszystkim narodom Ewangelii. Jednak wiara w to, że cała ludzkość stanie się praktykującymi katolikami to iluzja. Należałoby się zastanowić, na ile chrześcijaństwo jest już wyryte w ludzkich sercach. Na ile, jak wyzna św. Augustyn, „to Bóg szuka człowieka, a nie człowiek Boga”. Wielki teolog XX wieku, Karl Rahner, odwołując się do sceny ewangelicznego sądu Jezusa nad ludźmi, sformułował pojęcie „anonimowego chrześcijanina”. Według niemieckiego myśliciela, osoba, która widzi w drugim bliźniego i go miłuje, spełnia nakaz Chrystusa i nieświadomie jest już jego uczniem, dostępuje zbawienia. Cała więc ewangelizacja powinna zmierzać do uświadomienia człowiekowi, który nie utożsamia się z widzialnymi strukturami Kościoła, że poprzez swoją dobroć może uważać siebie za chrześcijanina. Koncepcja ta nie znalazła uznania w oficjalnym nurcie katolickiej teologii, niemniej stanowi ciekawe spojrzenie na relacje Bóg-osoba niewierząca.

Kościół otwarty to nie pomysł elitarnego grona intelektualistów czy wąska wizja ideologiczna. Katolicyzm jest otwarty i powszechny niejako ze swojej natury. Jaka miałaby być alternatywa? Kościół jako sekta? Klub wzajemnej adoracji? Zamknięta twierdza? Getto? Tego typu koncepcje także pojawiają się wśród katolików i nie wolno ich bagatelizować. Miłość Boga do człowieka nie ulega jednak żadnym ograniczeniom. O byciu chrześcijaninem decydują chyba tylko dwa wyróżniki: wiara w zmartwychwstanie (Chrystusa, a po nim wszystkich ludzi) oraz miłość do bliźniego. Wszystko inne stanowi ważny , lecz nie najistotniejszy składnik katolicyzmu.

Pod prąd czasu, z prądem wieczności

Clock at St James' church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons
Clock at St James’ church, Wetherby (March 2010).jpg, źródło: Wikimedia commons

Chrystus wyzwala z wszelkiej niewoli, również z myślenia uwięzionego w czasie. Przy czym wszystko odbywa się zgodnie z Boską pedagogią, a zatem również z uwzględnieniem reguł czasu, nawet jeśli „nawrócenie czasu” skutkować będzie z kolei wywróceniem tych reguł na „Boską stronę”. Można by, prostując nieco drogi historii zbawienia, rozróżnić trzy etapy, których z kolei nie wolno rozdzielać.

Boże Objawienie dokonało po pierwsze uwolnienia z uwięzienia w rzekomo wiecznym czasie – ukazując cel całej rzeczywistości, która w czasie zmierza do wypełnienia odwiecznego Bożego planu. W ten sposób stworzone świat i czas okazały się pierwszą łaską niezbędną do zrealizowania „pełni łaski”, kiedy to Bóg stanie się „wszystkim we wszystkich” (1Kor 15,28). Czas jest drogą, po której pielgrzymujemy jako ludzie, a z nami cały świat, przestrzeń w której realizuje się łaska „dla naszego zbawienia”.

Drugi etap wiąże się z wejściem Boga na świat i w ludzką historię, które z kolei staje się wyjściem Wcielonego (wświatowionego, wczasowionego), otwarciem możliwości działania „pod prąd” czasu oraz z eschatycznym „prądem”. Gdyby nie to, co stało się „w pełni czasu”, Syn Boży nie mógłby „powrócić do przyszłości” oraz przywrócić przeszłości przyszłość; a tak Chrystus działa „przed i po Chrystusie”. Zjednoczenie czasu i wieczności w Osobie Wcielonego powoduje perychorezę ziemskiej historii i niebieskiego szabatu, która mimo że ujawni się w pełni dopiero w wieczności, to już teraz sprawia, że „historia ludzkości nie jest całkowicie doczesna, lecz związana ściśle z wiecznością” (Piotr Liszka).

Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons
Cleaning Big Ben.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy w takim razie Syn Boży stałby się człowiekiem również, gdyby Adamowie i ich potomstwo nie zgrzeszyli? Kto gdyba, ten babcię z wąsami myli z dziadkiem. Zastanawianie się, jak Bóg działałby, gdyby – jest postrzeganiem wieczności z wnętrza czasu; domalowywaniem lub goleniem Bogu wąsów. Nie było wariantu B, panaceum aplikowanego, gdy pomysł A spalił na panewce, od początku Bóg realizował plan B, bowiem, jak to wyznał, maksymalnie skupiając historię stworzenia i zbawienia w soczewce wieczności, św. Maksym Wyznawca: „zostaliśmy stworzeni w Baranku zabitym przed stworzeniem świata”.

W każdym razie właśnie w sposobie wyzwolenia z grzechu odkrywa się algorytm działania Odwiecznego w czasie, Boga w człowieku. „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” w tak Bosko-ludzki, odwieczno-historyczny sposób. Zbawienie w „pełni czasu” umożliwia Bogu zbawienie czasu i człowieka w czasie. Owocami Paschy karmią się owce, w tym najpiękniejsza z nich, Maryja. „Łaski pełna”, bo odkupiona ze względu na przyszłe zasługi Syna, może stać się Matką Zbawiciela przez swoje fiat, bez którego Zbawca nie dokonałby naszego i Jej odkupienia.

Stworzenie jest pierwszym aktem zbawienia, a zbawienie nowym stworzeniem. Adam znajduje swoje zbawienie w Nowym Adamie, z kolei na obraz Drugiego Adama i w Nim został stworzony pierwszy człowiek (por. Kol 1,15-17). Ze względu na przyszłe Nowe Przymierze, związek „jednego ciała” pomiędzy Chrystusem a Kościołem, Bóg może zawiązywać przymierze przeszłe, z narodem wybranym. Ponieważ Zbawca Oblubieniec złączy się ze swoją odkupioną Oblubienicą, Stwórca odbija obraz tej przyszłej tajemnicy już w stworzeniu męża i mężatki. Stworzone małżeństwo potrzebuje zbawienia, i zostaje podniesione do godności sakramentu „Nowego Przymierza, ponieważ oznacza jego łaskę i jej udziela” (KKK 1617).

Kto ma uszy nie z tego świata, niech słucha o sprawach przekraczających ten świat; kto ma oczy nie z tego czasu, niech widzi wieczność która była wkroczyła (czas zaprzeszły) w czas. Przy czym właśnie to wkroczenie zostanie dopełnione w „czasie zaprzyszłym”. Trzeci bowiem etap (czy jeszcze w czasie, czy już w wieczności?) polega na wejściu czasu i stworzenia do wieczności Stwórcy, czyli na exodusie ze starego czasu i pierwszego stworzenia. Ze względu na tę eschatyczną rzeczywistość, która z perspektywy czasu jest jeszcze przed nami, a z wnętrza wieczności działa w czasie, wiara już teraz może być jej poręką i dowodem (por. Hbr 11,1).

Bóg działa „pod prąd” czasu, bo „z prądem” wieczności. Stworzenie czasu to pewnego rodzaju „rozciągnięcie” wieczności, żeby odwieczna Boża decyzja usynowienia człowieka mogła się zrealizować za zgodą i we współpracy z tym, który powinien być tym najbardziej zainteresowany. A jeśli okazuje się zainteresowany mniej niż stworzenie, które „z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych” (Rz 8,19), wtedy ze względu na Boże miłosierdzie czas wydaje się niemiłosiernie dłużyć. Inaczej syn marnotrawny „nie mógłby zapewne znaleźć litosierdzia” (Michał Bałucki).

Sławomir Zatwardnicki

Instynkt nie dla wykształduchów

Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons
Konopiska PT-1 pozycja siad 17.06.2011 3p.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jesteśmy zwierzętami, tyle że duchowymi; albo, nieco lepiej: jesteśmy duchowi, choć stworzeni. Nawet o sprawach ducha możemy rozmawiać jedynie przez analogię do tego, co przyrodzone; albo, bliżej prawdy: to, co naturalne, nie jest niczym mniej niż typem tego, do nadnaturalne, a zatem może służyć jako „trampolina” do odbicia się od widzialnego ku niewidzialnemu. Jeśli tylko stanie wiary do tego ruchu, który może zostać wykonany tylko dzięki łasce „z góry”.

Ale, o Bosko-ludzkiej ironii ciąg dalszy, nawet w sprawie tak życiowo ważnej jaka wiara – posługiwać się należy językiem ze świata stworzonego. W swoim ostatnim (na razie) dokumencie Międzynarodowa Komisja Teologiczna wzięła pod lupę zjawisko zmysłu wiary. I wyszło na to, że chodzi o towarzyszący cnocie wiary instynkt, dzięki któremu wierzący „reagują spontanicznie (…) w ten sam sposób, w jaki istoty żywe reagują instynktownie wobec tego, co jest w zgodzie z ich naturą lub przeciwstawia się jej” (Sensus fidei).

A więc zwierzę, tyle że ludzkie, a właściwie ludzko-boskie, bowiem cnota wiary sprawia „drugą naturę” w człowieku, który dzięki łasce Bożej staje się „uczestnikiem Boskiej natury” (2 P 1,4). Chciałoby się, żeby łaska Boża objawiała się jakoś bardziej „duchowo” i „ludzko” niż… instynkt. A jednak, jeśli akcji Boga uniżającego się do bycia człowiekiem ma odpowiadać adekwatna reakcja wyniesienia człowieka do bycia Bogiem – nie wolno uciekać od tego, co ludzkie, a zatem – to już było – zwierzęco-duchowe.

A zatem prostaczkowe poddanie się „naturalnemu”, bo nadprzyrodzonemu impulsowi, a nie pozornie uduchowione rozumowania „wykształduchów”, w rzeczywistości będące kolejną formą gnozy (takie prawo: martwe, bo zwyciężone przez Kościół, poglądy – wiecznie się odradzają w nowych mutacjach), próbą panowania psychiki (więc ciała) nad duchem, a stworzenia nad Stwórcą. W tej „duchowości głębi”, jeśli tak można rzec, kryje się nieuświadomiony „kompleks Ojca” – już wyjaśniam, proszę się położyć na kozetce.

09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons
09.00 misterium-piotrkow-kosciol-wiara.jpg, źródło: Wikimedia commons

Otóż jeśli wszystko zostało stworzone „przez Syna” i „dla Syna” (kłania się nisko autor listu do Kolosan), to znaczy że jako „duchowe zwierzęta” jesteśmy stworzeni na obraz Syna – obrazu Boga niewidzialnego. A zatem mamy być Synami, którzy wszystko otrzymują od Ojca. Kto inną drogą dąży do Boga, ten ma za ojca Adama (pragnącego być nie Synem, ale Ojcem), a w istocie diabła, ojca kłamstwa. Nie możemy być Bogami „ot tak”, ale możemy być Synami Boga, i dopiero dlatego Bogami. Klasyfikacja tego stworzonego królestwa przedstawia się więc następująco: zwierzę – zwierzę uduchowione, czyli człowiek – człowiek uchrystusowiony, a zatem „Syn w Synu” – człowiek przebóstwiony, stworzony Bóg.

Prawdziwie duchowi nie gorszą się ciałem. Na stworzenie patrzą jak na łaskę daną temu, co stworzone, by mogło posiąść Niestworzonego. A po co takim czas? Dla ich nawrócenia, wiedzą bowiem, że gdyby potomek Adama był samym duchem, jego wybór byłby nieodwracalny. Zanim jeszcze by zaczął „paradę równości” z Bogiem, już by skończył, jak Lucyfer, duch zezwierzęcony.

 

Wielka, gruba mucha, wpada do pokoju i swoim lataniem niepokoi, gdy snuję te górnolotne rozważania. Kocham to stworzenie, które zaraz zabiję. Papciem, żeby nie było nazbyt poważnie.

Sławomir Zatwardnicki

PS. Uwaga! Proszę ewentualnych wykształduchów, aby nie doszukiwali się w powyższym tekście zawoalowanego komentarza dotyczącego byłego drugiego sekretarza Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Choć akurat przypadek ks. Charamsy dowodzi możliwości utracenia zmysłu wiary, albo lepiej: poddania się jakiemuś niechrześcijańskiemu instynktowi.