Archiwum kategorii: Teologia

Omylny czy nieomylny?

Dogmat o nieomylności papieża ogłosił Sobór Watykański I w konstytucji dogmatycznej o Kościele „Pastor aeternus”. Cytuję:

„…za zgodą Świętego Soboru nauczamy i definiujemy …że Biskup Rzymu, gdy mówi ex cathedra – tzn., gdy sprawując urząd pasterski i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności… posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał, aby Kościół jego był obdarzony w definiowaniu wiary i moralności.”                     /BF II,72/.
Papież zatem naucza nieomylnie, gdy naucza w sposób szczególny, co Sobór nazwał nauczaniem „ex cathedra”.
To uroczyste nauczanie musi spełniać cztery warunki, aby było nauczaniem nieomylnym. I tak papież naucza nieomylnie wtedy :
1/ o ile występuje jako nauczyciel wszystkich wiernych, nie zaś jako osoba prywatna lub jako biskup diecezji rzymskiej, albo patriarcha Zachodu;
2/ o ile działa na mocy najwyższej władzy apostolskiej, tzn. gdy angażuje pełną swoją władzę prymacjalną;
3/ podaje prawdę w sposób definitywny, a więc zobowiązujący, a nie w formie zalecenia, wykładu lub perswazji;
4/ o ile podaje prawdę wiary i moralności, nie zaś poglądy naukowe lub społeczne.
Oprócz tych warunków wystąpienie papieskie musi spełniać tzw. warunki „elementarne”, jak np. by cieszył się odpowiednią wolnością.

Wystąpienia „ex cathedra” zdarzają się niezwykle rzadko. Ostatnie miało miejsce w roku 1950. Najczęściej papież naucza zwyczajnie, co nie ma charakteru nieomylności. Do form zwyczajnego nauczania należą m.in. encykliki, dekrety i przemówienia papieskie. Wobec nich mogę okazywać jedynie wewnętrzną aprobatę.

Niestety, po Soborze Watykańskim I powstały przesadne przerosty w ujmowaniu funkcji papiestwa. Choć sobór określił dokładnie warunki, kiedy papież naucza nieomylnie, w praktyce mówiono wprost o „nieomylnym papieżu”. Zapominano, że nieomylność nie jest stałą właściwością osoby. Papież jest tylko człowiekiem i jako taki może się mylić w swych osobistych poglądach np. na biologię, teologię czy moralność. Nie można zatem stawiać w jednym rzędzie wypowiedzi „ex cathedra” z takimi wypowiedziami, które nie wchodzą w zakres nieomylnej nauki papieskiej.

Czy papież Franciszek mógłby znieść dogmat o nieomylności ?   Hans Küng, szwajcarski teolog, zwrócił się do Franciszka z apelem o ponowne przemyślenie tego dogmatu. W kontekście tej medialnej informacji Robert Rynkowski postawił niedawno pytanie, czy gdyby dogmat ten został usunięty, nie otworzyłaby się furtka do podważenia innych dogmatów ? Chyba to nie jest  możliwe, skoro funkcją Piotrową jest bycie świadkiem, nauczycielem i strażnikiem wiary w Chrystusa. Jako reprezentant Kościoła wypowiada w imieniu Kościoła swoją i jego wiarę. W ogłoszeniu dogmatu otrzymuje wiara Kościoła swój historyczny kształt.

Bóg jest wierny i tylko na Nim można bezwarunkowo polegać. Bóg nie może się mylić i w tym sensie tylko On jest nieomylny. Ale swą nieomylną wiernością wspiera swój Kościół i czyni go filarem i podporą prawdy( 1 Tm 3,15). Kościół będzie trwał aż do końca czasów ze względu na tę wierność Bożą ( Mk 16,18). Kościół, który trwa w wyznawaniu wiary w Jezusa Chrystusa. Nieomylność papieska służy temu, aby poświadczać tę wiarę Kościoła. Czy Kościół na mocy asystencji Ducha Świętego może błądzić i wprowadzać w błąd? . Czy w dogmacie nie jest poświadczona prawda , która przetrwa wszystko? Jest to prawda o bezwarunkowej miłości Bożej. Jeśli tak, to czy dogmatyczne orzeczenia mogą ulegać zmianom?

Z drugiej strony czy nie ma w historii wzrostu i postępu w rozumieniu wiary? Skoro jest , to dogmat trzeba interpretować historycznie, w dzisiejszym kontekście i dzisiejszym języku. Przeszkodą w rozumieniu dziewiętnastowiecznego dogmatu o nieomylności jest język nazbyt jurydyczny i nazbyt scholastyczny, co nie sprzyja ani dzisiejszemu odbiorcy ani dialogowi ekumenicznemu. Kto dziś rozróżnia nieomylność papieską od nieomylności osoby?

Ja nie postrzegam dogmatu o nieomylności jako utrudnienia w budowaniu jedności chrześcijan. Nie sądzę, jak chce Hans  Küng, by stawką tu było dobro Kościoła i ruchu ekumenicznego. Jedność w różnorodności buduje się duchowo, a nie jurydycznie.  Różnorodność w odczuciach wiary można dostrzec przecież wszędzie, wśród wiernych zgromadzonych w kościele, w zborze czy w cerkwi… Jak ja rozumiem dogmat? Jako wyraz wiary, którą chrześcijanie ż y j ą  i  o której dają świadectwo. Dogmat ma zawsze znaczenie zbawcze i duchowe, zatem nie jest kategorycznym imperatywem . Zawiera tajemnice wiary, które staram się zrozumieć. Do orzeczeń „ ex cathedra” odnosi się przecież również zasada             „ wiara szukająca zrozumienia”. Godzi się także w nich odkrywać to, co jest trwale ważne i wiążące .

Wywyższenie w uniżeniu, karzeł na olbrzymie

Giotto - Scrovegni - -38- - Ascension.jpg, źródło: Wikimedia commons
Giotto – Scrovegni – -38- – Ascension.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jeśli karzeł ma zobaczyć więcej, musi wspiąć się na ramiona olbrzyma. Dźwignąłem się więc na barki młodszego ode mnie Josepha Ratzingera, który w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc zanim ja stałem się, już teologiem był. Stamtąd widać więcej, a nawet wyżej, tam gdzie wstępuje Zmartwychwstały. Kilkadziesiąt zdań, ale jakiej treści i w mimo wszystko przystępnej formie – ludzie wielcy, czy opracowują hasło w teologicznym leksykonie, czy głoszą homilię, potrafią to czynić „po ludzku”, jak Bóg, który wypowiedział się w człowieku Jezusie.

Wpatruję się więc w niebo za wstępującym tam Chrystusem, by zobaczyć za Ratzingerem, że Zmartwychwstały nie opuszcza ziemi, gdyż wstępuje w niebo z ciałem, a więc z „ziemią” człowieczeństwa. W ten sposób dopiero „stwarza” niebo, którego istotą jest właśnie możliwość istnienia człowieka w Bogu – nie mielibyśmy widoków na przyszłość w niebie, gdyby w Synu nie spotkały się natury Boska i ludzka. Wniebowzięty Człowiek Jezus „zasiada po prawicy Ojca”, a więc ma już udział we władzy Boga, a tym samym króluje na świecie, choć dopiero wśród swoich i, paradoksalnie, mimo swojego wywyższenia – w uniżeniu.

„W zmartwychwstaniu Jezusa, w wyniku którego pozostaje On na zawsze wśród swoich, Jego powtórne przyjście już się zaczęło” – pisze olbrzym. Kto chciałby wyczekiwać – jak Apostołowie wtedy, jeszcze bez doświadczenia kolejnych dwudziestu wieków i bez teologicznego „rozumienia wiary”, której z kolei współcześni mogliby im zazdrościć – powtórnego przyjścia Chrystusa, tyle że wywyższonego, ten niech wpierw zobaczy przez wiarę „paruzję uniżenia”. Rozpoczęła się ona wraz z Wniebowstąpieniem, które nie oznacza nieobecności Chrystusa na świecie, ale właśnie jest nową formą Jego obecności.

Bo nie zostawił wierzących sierotami, po krótkim okresie obecności nie kazał wrócić do starotestamentowego wyczekiwania. Jak wniebowstąpienie nie tyle jest wstąpieniem do nieba, ile wzięciem ziemi w siebie, tak paruzja nie tyle jest przyjściem Chrystusa, ile raczej może Jego odejściem z nami w chwałę. Z nami, którzy / jeśli już teraz doświadczamy Jego obecności, choć ukrytej za „obłokiem” (por. Dz 1,9). Kenoza z Listu do Filipian (2,5-11) dotyczy nie tylko życia Chrystusa, ale również Kościoła, który jest Jego Ciałem. Po to wywyższenie Ukrzyżowanego, żeby było możliwe uniżenie Kościoła, w którym Uwielbiony panuje na sposób ukryty, ale już zawierający w tym ukryciu chwałę. Uczeń staje się jak Mistrz, dzięki temu, że karzeł wespnie się na Krzyż po Olbrzymie ukrzyżowanym, a żyjącym.

Dla Kościoła – jako całości oraz dla wszystkich poszczególnych członków – obecny czas jest czasem obecności Zmartwychwstałego na dwa sposoby czy raczej „dwa obłoki”. Tak o tym pisał Ratzinger: „Dar Ducha i zadanie dawania świadectwa, przepowiadania i misji są sposobami teraźniejszej obecności Chrystusa. Ogarniające cały świat przepowiadanie – wolno nam już to powiedzieć – jest w czasie między zmartwychwstaniem i powtórnym przyjściem Pana zewnętrznym wyrazem powszechnego królestwa Jezusa Chrystusa, który swe panowanie sprawuje w formie uniżenia Słowa”.

Pierwociny Ducha Świętego zostały dane dla świadectwa, dzięki któremu będzie mógł objawiać swoją obecność Zmartwychwstały. Tyle że Jego obecność aż po krańce ziemi (Dz 1,8) dokonuje się wciąż na sposób kenotyczny: Chrystus rodzi się w „szopce” Słowa i przez „głupstwo” głoszenia Krzyża zostajemy zbawieni. Chwała musi pozostawać zakryta, aby mogła zostać przyjęta. Zbawienie jeśli nie ma / nie może być narzucone „na siłę”, musi być przyjęte „na wiarę”. Chodzi o obecność tego, na co się nie zasłużyło, czy raczej co się odrzuciło, czy, jeszcze lepiej: Kogo się było ukrzyżowało, a Który żyje.

Wolno może karłowi dopisać kilka jeszcze zdań, które wydają się mu szczególnie „na czasie” w tym „czasie Kościoła”. Obiecanka wypowiedziana przez za chwilę wstępującego do nieba wskazuje, że gdzie Duch Święty, tam i misja; że Duch nie został dany po to, by Jego dary ukryć w ziemi, choćby kościelnej, owszem mają one służyć głoszeniu Królestwa Niebieskiego w świecie. Konsekwentnie, kto nie ewangelizuje, ten nie doświadcza obecności Zmartwychwstałego; i odwrotnie, zgodnie z prawem „sprzężenia zwrotnego”: „każdy chrześcijanin jest misjonarzem w takiej mierze, w jakiej spotkał się z miłością Boga w Chrystusie Jezusie”, dlatego – apeluje papież Franciszek – „nie mówmy już więcej, że jesteśmy «uczniami» i «misjonarzami», ale zawsze, że jesteśmy «uczniami-misjonarzami»” (Evangelii gaudium).

Ostatnie słowa, autorstwa następcy Benedykta XVI, brzmią szczególnie proroczo. Chodzi o system „zerojedynkowy”: albo jesteś uczniem i misjonarzem, albo nie jesteś ani uczniem, ani misjonarzem. Nadchodzi czas, owszem już nadszedł, w którym fałszywy podział na tych, którzy są tylko uczniami, oraz misjonarzy nie będących uczniami, posypie się na naszych oczach jak dom zbudowany na piasku, albo raczej jak domek z kart nieprzyjętej Ewangelii. Z kolei intelektualno-prorocze wyjaśnienie tego koniecznego zjednoczenia bycia uczniem z byciem ewangelizatorem dał w sposób pośredni już pół wieku temu szukający zrozumienia wiary teolog z Bawarii.

Sławomir Zatwardnicki

W duchu jedności

 

William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons
William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons

 

 

Nie jestem naukowcem ani popularyzatorem nauki. Nie jestem entuzjastą współczesnych osiągnięć naukowych. W miarę mych sił i zdolności śledzę je, podziwiam, rzadko jednak już komentuję. Życia mi nie starczy, by zrozumieć, na przykład, jak funkcjonuje mózg. Czas zagrać nie w szukanie , ale w znajdowanie…

Starożytni filozofowie męczyli się chcąc określić naturę pramaterii, która miałaby konstytuować wszechświat. Odkryta niedawno ciemna materia też jest niedostępna dla nauki choć stanowi ponoć 68% wszechświata. To co jest dostępne, to materia uformowana, określona i zorganizowana. Taka materia przechodzi przez proces ewolucyjny. Natomiast czy istnieje duch, to według nauki trzeba udowodnić.

Nauka nie potrafi powiedzieć, czym jest materia sama w sobie, co jest istotą materii. Duch ludzki (!) ujmuje ją przecież jako materię pojedynczego bytu. W rzeczywistości człowiek poznaje samego siebie i materię niekoniecznie jako coś całkiem innego, skoro przez nią jest związany z otaczającym światem. Z tej perspektywy naukowiec postrzega naturę jako historię materii, która organizuje samą siebie. Ja mogę wyobrazić sobie istoty prymitywne. Nigdy jednak ich nie pojmuję jako przejaw czystej materii, ale zawsze jako postacie mające sensowną strukturę. Naukowiec postrzega, że przez całą historię natury istnienie ma coraz bardziej złożoną budowę. Pełnia istnienia zmierza do transcendowania siebie w nowych formach. Powiada, że nowe istoty żyjące pochodzą od jednego źródła będącego nieprzerwanym strumieniem życia ( gen-pool).

Odkrywa zatem Podstawę  wszelkiego istnienia, od której wszystko pochodzi . Jest ona wewnątrz wszystkich rzeczy i ponad wszystkimi rzeczami, lecz nie da się z niczym utożsamić. Bez tej Podstawy nic nie może istnieć, nic się nie da poznać, sama w sobie – pozostaje jednak niewypowiedzianą Tajemnicą. Egzystować, to znaczy                  „ wystawać” ( ex-sistere) z tej Podstawy. Z niej wytryska wszelka myśl i wszelkie istnienie.

Ponadczasowy akt stworzenia urzeczywistnił mnie jako istotę stworzoną, która może czynić Boga horyzontem i celem swej samorealizacji. W człowieku historia natury została wyniesiona na poziom zaczynającej się w nim historii ducha  i  w o l n o ś c i. Utworzony jestem z materii wszechświata. Moje ciało przeszło wszystkie stadia ewolucji. Czy w ciągu tego długiego procesu mój umysł rozwijał się wraz z ciałem? Czy był jakiś Duch utajony w materii, skryty w żywej komórce, Jaźń, która przerodziła się stopniowo w świadomość?

„ Duch Boży unosił się nad wodami” ( Rdz 1,2).

Ten Duch, immanentny w naturze, wywołuje ewolucję materii i sprawia, że życie dochodzi do świadomości. Ten Duch, utajony w każdym człowieku, zawsze działa zapraszając do życia Bożego. Ten Duch zawładną całkowicie jeden jedyny raz pewnym człowiekiem – Jezusem z Nazaretu. W Nim spotyka się Bóg ze mną na sposób osobowy i dialogowy. Mówimy „ Bóg”, ale to tylko pewne miano. Bóg – On czy Ono, pozostaje niezgłębioną Tajemnicą. Cały świat jest znakiem tej Tajemnicy. Wszystko o niej mówi, lecz ona sama pozostaje jednak ukryta. Mówić o niej to ją nieadekwatnie i niezdarnie odsłaniać bo znana jest w milczeniu świata i jaźni. A przecież musimy o niej coś orzekać, skoro ona sama jest źródłem mowy.

Ignacy Antiocheński mówił o Jezusie jako o Słowie wypowiedzianym w ciemności, Słowie wymówionym w milczeniu Ojca ( Christos—Logos; List do Magnezjan, XIII,2). Gdy Słowo to jest wypowiedziane, wtedy otchłań Bóstwa jawi się jako Ojciec. Staje się nam bliska i kochana. Ojciec nieustannie rodzi Słowo, a w tym Słowie wszystko się mieści. Także małość, zdrada, miłość. Zdać sobie z tego sprawę, to mieć życie wieczne. Prawda to czy fałsz?

Koalicja w opozycji, opozycja w koalicji

Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons
Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jak zauważał Johann Adam Möhler, z rozważań nad Trójcą Świętą wynika, że prawdziwe różnice mogą istnieć dopiero w jedności, a gdzie nie ma jedności – nie ma różnicy. Brzmi paradoksalnie, ale „paradoks wcielony” lepiej tłumaczy rzeczywistość stworzoną przez Trójjedynego niż „paradoks sprowadzony na ziemię” autonomicznego rozumu, który utożsamia różnicę z rozdzieleniem. Jeśli jednak szukamy jedności tylko z tym, co podobne, cóż szczególnego dokonujemy? „Czyż i poganie tego nie czynią?”.

Kto ma uszy do słuchania, ten usłyszy Dobrą Nowinę o jedności właśnie i dopiero tego, czego nie można do siebie sprowadzić. Albo, mówiąc rewersem: gdyby nie owa różnica, zamiast jedności otrzymalibyśmy mieszaninę – tertium quid powstałe kosztem zlania się za cenę unicestwienia jednego i drugiego. Przykład „pierwszy z brzegu”, choć ostatecznego: eschatologiczne zjednoczenie człowieka z Bogiem dokonuje się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Jedność „zmieszania”, jak w innych religiach, prowadzić musi do likwidacji człowieka i przemiany Boga. Cóż jednak po Bogu, który nie jest już Bogiem, człowiekowi, który właśnie przestał istnieć?; co nikomu po nikim?

Jeśli „herezja w pierwotnym sensie oznacza – jak przypominał swego czasu w Radio Wolna Europa Leszek Kołakowski – «wybór», zarówno akt wybierania, jak przedmiot wyboru”, to w takim razie herezja dokonuje się kosztem tego „przedmiotu”, którego „sito heretyka” nie przepuściło. Ale w takim razie herezja uznaje tę odcedzoną, zwykle przez zbyt „rozumowy rozum”, część za całość. W ten sposób krzewią się herezje, jeśli można tak rzec, nieortodoksyjne. Najtrudniejsze do wyplenienia są jednak „herezje ortodoksyjne”, uprawiane w „dobrej wierze” również przez samych wierzących, co to po tuwimowsku „zapięci szczelnie, patrzą na prawo, patrzą na lewo, a patrząc – widzą wszystko oddzielnie”. Wszyscy jesteśmy heretykami, bo wszyscy zgrzeszyliśmy.

„Herezją herezji” jest właśnie widzenie jedności tak „szczelnej”, że nie dopuszcza ona różnicy; to od strony „prawej”, bo od „lewej” z kolei każda różnica staje się „widzeniem wszystkiego oddzielnie”. Huśtawka nie emocji, a chłodnego rozumu: heterodoksyjne albo to, albo tamto, ewentualnie raz to, a raz tamto, zamiast ortodoksyjnego: i to, i tamto jednocześnie. Gdyby chcieć się dokopać do korzenia wszelkiej herezji, odsłoniłyby się dwa korzenie: wiary i rozumu, których rozróżnienie zamieniło się w rozdzielenie. Wiara stała się fideistyczna, a rozum racjonalistyczny, skutkiem czego rzeczywistość z tajemniczego paradoksu zamieniła się w zagadkę nie do rozwikłania.

Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons
Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jeśli grzech każe widzieć w każdej różnicy opozycję, to z kolei Chrystus przychodzi uwolnić z tych kazamat pokawałkowanej rzeczywistości. Dlatego odkupienie będzie przebiegało drogą odwrotną niż rozbicie, przy czym ze względu na grzech ku zjednoczeniu będzie wiodła droga krzyżowa. Rozróżnienie, które zamieniło się we fragmentaryzujące wszystko różnice, nie może być „anihilowane” ot tak, po prostu, ale jeśli ma się na powrót stać „różnicą jednoczącą”, to wymaga rodzącej się w bólach i pocie postawy nawrócenia z „różnicy rozdzielającej”. Chodzi o jedność, a nie kompromisową koalicję.

Ostateczne zjednoczenie ludzi ze sobą oraz ludzkości z Bogiem dokona się oczywiście w chwale, ale już teraz „eschatologiczne moce” sięgają ku doczesnej rzeczywistości i pozwalają przeżywać, choć w misterium, ową perychorezę na wzór tej istniejącej w Trójcy. Właśnie Kościół, który jest Ciałem Chrystusa, otrzymuje w Zesłaniu Ducha Świętego potencję, „by wypełnić to pragnienie tak głęboko zakorzenione w istotach ludzkich, czyli najbardziej radykalną jedność w najbardziej radykalnym szacunku dla różnorodności” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Impotencja świata bez Boga przynosi jedynie „herezje”: indywidualizmu lub kolektywizmu – albo kolektyw jest wszystkim, a jednostka niczym, albo vice versa. Próby pogodzenia można by nazwać „opozycją w koalicji” czy odwrotnie, „koalicją w opozycji”. Ale inna możliwość wyboru – zarówno jeśli chodzi o sam akt, jak i o przedmiot – została również dana. W nadziei już jesteśmy ortodoksami.

Sławomir Zatwardnicki

Gwałt na teologii

Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons

Antoni Słonimski z właściwym sobie humorem zauważył kiedyś, że najtrudniejszą dla odbiorcy formą zdobywania wiedzy i obcowania z cudzą myślą są naukowe odczyty. „Muszę się przyznać – pisał felietonista – że uwaga moja nie wytrzymuje próby dłuższej prelekcji i wrażenia wzrokowe stają się konkurencją nie do zwalczenia”, tak że nawet „najobskurniejszy fryz na ścianie staje się rajskim widokiem”. Przy czym według autora Gwałtu na Melpomenie „odczyt staje się zabawniejszy, gdy wykład ilustrowany jest przezroczami lub gdy na katedrze stoi wypchana sowa”.

Jako uczestnik bierny i czynny sympozjów naukawych i naukowych sowy jeszcze nie widziałem ni żywej ni wypchanej, ale „wykłady ilustrowane” owszem; nie tyle może profesorowie i inne hab-capy, jak mawiał jeden z profesorów, uzabawniają słuchaczowi słuchanie, ile sam słuchacz zabawia się podglądaniem Internetu, pod pretekstem notowania cennych refleksji poddając się wrażeniom wzrokowym, tej „konkurencji nie do zwalczenia”. Ja sam staram się, w ramach ćwiczeń ascetycznych, wytrwać na stanowisku słuchacza mimo wszystko do końca, do ostatniej kropki.

Opłaca się zwłaszcza wtedy, gdy teologiczno-scjentystyczne wywody zostają zakończone przypomnieniem stanowiska wyrażonego przez Sobór Laterański IV: „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe”, dlatego „mówiąc o Bogu, nie możemy określić, kim On jest, ale wyłącznie kim nie jest i jakie miejsce zajmują inne byty w stosunku do niego”. Zabawny jest ten wyrzut sumienia, który zmusza, by do Boskiego kapelusza, którego nieskończone gabaryty redukowało się ze trzy kwadranse, wrzucić na koniec grosik żywej czy spreparowanej pokory.

Taka kropka nad i, czy raczej „wypchana sowa” na zakończenie, które byłoby dobrym punktem wyjścia. Bo to dopiero nad „i” tajemnicy trzeba by postawić „ptaszka” racjonalnego uporządkowania tego, co objawione. Teologia jako „wiedza wiary” w świecie postawionym na głowie poucza wiarę, zamiast dać się jej pouczać; chce posiąść Boga, zamiast dać się posiąść Jemu. Zamiast inkulturacji wiary – której jednym z wymiarów w świecie ceniącym naukę miała być właśnie uprawiana w sposób naukowy teologia – dokonał się proces odwrotny: wykorzenienie wiary, gwałt dokonany przez rozum naukowy na wierze.

Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons
Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tych wiecznie (czytaj: w czasie) dających o sobie znać ciągotkach do skrajnych rozwiązań – od wiary do rozumu, od teologii apofatycznej do katafatycznej – ujawnia się nie co innego, jak ograniczenie rozumu. W głowie się nie mieści, że miałaby być taka mała, a przecież wystarczyłoby głowie przyglądnąć się, jak radził św. Maksymilian Kolbe, kapeluszowi, w którym bez problemu się mieści. Ze wszystkimi problemami, których nie jest w stanie rozwiązać inaczej niż przez wiarę. Wiara bowiem podpowiada rozumowi, że teologia powinna przybrać kształt zarówno apofatyczny jak i katafatyczny.

Przy czym, co może ucieszy rozum, teologia negatywna nie jest w żadnym razie negacją teologii pozytywnej. Liczy się i to, i tamto; „i” z kropką, a nigdy bez niej, kropka zawsze z „i”; sowa żywa zamiast wypchanej. Z faktu, że Bóg przemówił przez Syna, wynika możliwość uprawiania teologii afirmatywnej, która ma tyle do powiedzenia, ile usłyszy w wypowiedzianym Słowie. Godne uwagi, że Bóg mówi, zdaje się bardziej niż niejeden współczesny teolog z tytułami, „po ludzku”. Poznajemy Boga w kenozie, słyszymy słowo, które wyrzekło się „Boskiej gramatyki”, uczymy się od Rabbiego bez teologicznego dyplomu.

Kenosis dokonany w tym celu, aby pouczyć o zasadzie akcji-reakcji rozumianej po chrześcijańsku. Nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale ekstasis Boga stającego się człowiekiem za ekstasis człowieka stającego się „jak Bóg”. Tajemnica theosis, udział w naturze Boskiej (2 P 1,4), a zatem również poznanie Boga tak, jak On nas poznał; bo na razie poznajemy „przez wiarę” i niejasno, oglądając Boga w ludzkim odbitego zwierciadle (por. 1Kor 13,10-13). A zatem theo-logia nie może rozdzielać via afirmativa od via negativa. Nie 80 czy 90, ale 100 % cukru w cukrze, a zarazem 100 % nieadekwatności; prawda „i” nadprawda.

Poszukiwany, poszukiwana, teolog lub teolożka, zdolny-zdolna dokonać syntezy katafatyczno-apofatycznej teologii bez mieszania wymiarów pozytywnego i negatywnego, które zawsze kończy się pomniejszeniem jednego i drugiego. Nie może to być łyżka negatywnego dziegciu w beczce pozytywno-teologicznego wykładu, rzecz też pewnie nie w tym, żeby odczyt wygłaszać na kolanach, choć to akurat byłaby dobra ilustracja związku wiedzy z wiarą. Teologia winna być przecież „zasadniczo doksologiczna, charakteryzująca się uwielbieniem i dziękczynieniem”, jej „najbardziej odpowiednią metodą są chwała i uwielbienie” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Czy w takim razie teolog przemawiający zza katedry, który nie wzbudza w słuchaczu „teologicznej ekstazy”, dokonuje gwałtu na teologii?

Sławomir Zatwardnicki

Straszliwszy Mistrz – nieustraszona miłość

Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons
Agat Święta Rodzina.JPG, źródło: Wikimedia commons

Przyłapać Bożą łaskę „na gorącym uczynku” najłatwiej w życiu Maryi. Dzięki Chrystusowi zostaje odkupiona w sposób uprzedni – o czym każe przedostatni z maryjnych dogmatów – ze względu na specjalne powołanie do Bożego macierzyństwa. Niepokalanie Poczęta dzięki łasce zbawienia będzie mogła wypowiedzieć swoje, choć również w naszym imieniu, fiat. Najpierw w Zwiastowaniu, a potem całym życiem, a może raczej odwrotnie: ponieważ całym życiem, to i w czasie angelofanii. Bez tego nie narodziłby się Zbawiciel, nasz i Jej, zgodnie z poezją Magnificat: „raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy” (Łk 1,47).

Można w tych wydarzeniach widzieć Maryjno-Boską esencję historii zbawienia, algorytm Bożego działania i ludzkiej współpracy, do której łaska uzdalnia, obowiązujący w życiu osobistym oraz wspólnotowym: małżeńskim i całego Kościoła. Zwłaszcza ten wymiar wspólnotowy zasługuje na uwagę w kontekście antyznaku czasu, jakim jest kryzys małżeństw, także chrześcijańskich. A przecież sakrament działa. „A co jeśli nie działa?” – mógłby zapytać jakiś Gałkiewicz czy inny Zatwardnicki, i usłyszeć odpowiedź: „Jak to nie działa, jeśli tłumaczyłem, że działa”. A jednak jeśli sakrament nie ma być „białą magią”, skuteczny może być tylko w tym, w którym zrodziła się wiara, a tę poczyna głoszone Słowo Chrystusa (Rz 10,17); w pewnym sensie sakrament to „Słowo Boże skondensowane”.

Apostoł Paweł głosił tajemnicę wielką „jednego ciała”, tę samą w odniesieniu do relacji Chrystusa z Kościołem, i do związku mężczyzny i kobiety (por. Ef 5,31-32). W pierwszej chwili wydawałoby się, że do opisu Kościoła i Chrystusa została spasożytowana „metaforyka małżeńska” wzięta z naturalnych oblubieńczych męsko-damskich relacji, z której korzystali już, w opisoobjawieniu nastawienia Jahwe do narodu wybranego, prorocy. Jednak pamiętając o „Maryjnej perspektywie”, od której rozpocząłem, należałoby zadać pytanie, co tak naprawdę jest pierwsze? Ozeasz mógłby odpowiedzieć, że wpierw Bóg stworzył oblubieńca i oblubienicę; ale Ozeasz jest aż prorokiem przynoszącym Objawienie, a nie tylko teologiem dumającym nad tym, co już odsłonięte.

Jednak przemyślana przez tego drugiego objawiona kwestia okazuje się podsuwać inne rozwiązanie: należy iść „od tyłu”, „pod prąd” czasu, zgodnie z logiką, że wszystko zmierza do odwiecznego celu przewidzianego przez Boga, a zatem to, co ostatnie, nie tylko że tłumaczy to, co pierwsze, ale również umożliwia to, co było „od początku”. Ze względu na łaskę Chrystusa wyświadczoną Kościołowi, z którym Głowa tworzy związek „jednego Ciała”, zostało ustanowione przymierze małżeńskie. Więcej, ma wielkie szanse powodzenia, właśnie dzięki „uprzedniej łasce” Nowego Przymierza Boga stającego się człowiekiem z człowiekiem, który staje się Bogiem.

Wydaje się, że w takim razie relacja męsko-damska od początku nie była jedynie relacją horyzontalną, ale aż horyzontalno-wertykalną, otwartą na Boga z łaski Bożej. Być może już sama miłość „naturalna” jest w rzeczywistości nadprzyrodzona, niemożliwa bez łaski, a możliwe, że będąca w istocie swojej po prostu łaską. Tym bardziej po grzechu nie obejdą się małżonkowie bez łaski, która swoje źródło znajduje w Ukrzyżowanym Oblubieńcu oddającym życie za Oblubienicę. Dlatego Oblubieńcem na godach eschatologicznych jest Baranek zabity, a żyjący. Podobnie wesele w małżeńskiej Kanie odbywa się nie inaczej niż przez krzyż, z którego spływa na małżeństwo łaska; i w który to krzyż zostają włączeni małżonkowie, bo gdzie Boski Oblubieniec, tam i ludzka Oblubienica.

Właśnie, przez głupstwo głoszenia Ukrzyżowanego zbawieni mogą zostać małżonkowie, jeśli tylko przyjmą Dobrą Nowinę o tym, że małżeństwo w świecie „po upadku” pierwszego małżeństwa czerpie swoją moc ze słabości Krzyża. Łaska Boża, która z wieczności – niejako z eschatologicznej przyszłości – działa „wstecz”, napotyka grzech i jego konsekwencje. Nie polega odkupienie na ich „magicznym” unicestwieniu, ale na przemianie narzędzia śmierci w narzędzie życia. Dlatego małżonkowie mają pracować w pocie oblicz swoich i rodzić w bólach siebie, siebie nawzajem i swoje dzieci (Rdz 3,16-19).

Jeśli „moce przyszłego wieku” działają w teraźniejszości, to są jedynie/aż „łaską uprzednią” uzdalniającą do pielgrzymki w kierunku wieczności. W Kanie ze względu na przyszłość woda zamienia się w wino, i to młode (w Bożym świecie wino im młodsze, tym lepsze), ale jeszcze nie eschatologicznie młode. Paradoksalnie dopiero „idąc za Chrystusem, wyrzekając się siebie, biorąc na siebie swój krzyż, małżonkowie będą mogli „pojąć” pierwotny sens małżeństwa i żyć według niego z pomocą Chrystusa” (KKK 1615)

Jezus „zliberalizowany” miałby ponoć łagodzić starotestamentalne wymagania, podczas gdy stawia On wszystko „na ostrzu noża”, właśnie ze względu na to, że jednocześnie z wymaganiem darowuje nowotestamentową łaskę jego realizacji. „Jeszua jest najstraszliwszy spośród nauczycieli. – odrzucał tezę o chrześcijaństwie jako soft wersji judaizmu Claude Tresmontant – Żadna doktryna nie budzi tyle lęku i nie jest tak wymagająca, jak doktryna chrześcijaństwa”. Tyle że miłość objawiona w „najstraszliwszym nauczycielu” usuwa wszelkie strachy (por. 1 J 4,18). „Jezus nie obarczył małżonków ciężarem niemożliwym do udźwignięcia i zbyt wielkim, bardziej uciążliwym niż Prawo Mojżeszowe”, ale „przychodząc, by przywrócić pierwotny porządek stworzenia, zakłócony przez grzech, Jezus daje siłę i łaskę do przeżywania małżeństwa w nowych wymiarach Królestwa Bożego” (KKK 1615).

Jeśli związek mężczyzny i kobiety ma być nierozerwalny, to dlatego, że nierozdzielnym uczynił go sam Stwórca i Zbawiciel: „Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6). Jednym z owych „rozdzielań” jest właśnie widzenie w tej małżeńskiej nierozerwalności ciężaru, a nie łaski. A przecież co Bóg wypowiada, staje się; Boskie fiat na zgodę małżonków – sprawia łaskę jedności; to nie wymaganie, że tak ma być, ale rzeczywistość: tak już jest, by tak było, bo tak mówi „Jestem, który Jestem” (Wj 3,14) i czyni w Chrystusie, który „wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,8).

„Liberalizującą” niedorzecznością jest zastanawianie się, czy od małżonków wolno wymagać dozgonnej wierności, jakby nie mieli już oni w sakramentalnym „punkcie wyjścia” tej „łaski uprzedniej” płynącej z nierozerwalnego związku Chrystusa z Kościołem, która uzdolni ich do tego, by doszli tam, skąd właściwie, patrząc „od Bożej strony”, już są, ale w to nie wierzą, bo nikt im tego nie głosi. Nie czerpią oni mocy z małżeńskiego ideału, czyli z nicości, bo wtedy musieliby czynić wszystko własną bezsilnością, owszem odpowiadają na „pełnię łaski”, która na zasadzie akcji-reakcji uzdalnia ich do małżeńskiego fiat, a w przyszłości doprowadzi ich do świętości i nieskalania (por. Ef 5, 27).

Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons
Mary and joseph.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tej wędrówce do celu, który oświetla drogę, z woli Bożej znajduje się nie tylko Bosko-ludzkie, ale również ludzkie „światło”: oblubieńcza relacja pomiędzy Maryją a Józefem. Zamiast ideału – mają zatem małżonkowie wzór idealny małżeństwa. Przy czym nie byłoby tego małżeństwa, gdyby w Jego centrum nie stanął Chrystus, i to już „wpierw nim zamieszkali razem” (Mt 1,18), a dokładniej… „przed wiecznymi czasami” (2 Tm 1,9), czyli w wieczności. Święta Rodzina także pokazuje, że małżeństwo jest „od początku” otwarte na Boga, bez relacji pionowej staje się poziome, chybia celu i sięga dna.

Odkupiona w sposób uprzedni Niepokalanie Poczęta nie przypadkiem, owszem opatrznościowo, wiąże się z Józefem, jakoś analogicznie usprawiedliwionym „uprzednio”, skoro ewangelista nazywa go już „człowiekiem sprawiedliwym” (por. Mt 1,19), zanim jeszcze Sprawiedliwy (Mt 27,19) Bóg-człowiek dokonał odkupienia. Matka Chrystusa i Jego opiekun „razem wzięci” stanowią dla nas „łaskę uprzednią”. „Wielkie rzeczy bowiem opromieniają podobne im rzeczy małe” (Jean Guitton), więcej: umożliwiają im łaskę, nie byłoby bowiem odkupienia, gdyby Bóg nie stał się człowiekiem, a zatem członkiem ludzkiej rodziny.

Nie tylko bez Chrystusa, ale również bez Maryi i Józefa nie uda się stworzyć błogosławionego (czyli szczęśliwego) małżeństwa. Jeśli zgoda człowieka na działanie Boże wyrażona w czasie miała „jednocześnie znaczenie dla duchowej przestrzeni pozahistorycznej, czyli zbawczej” (Mirosław Kowalczyk), wtedy oddziaływanie Matki Chrystusa i Jego, jak mniemano, ojca, rozciągać się musi na całą historię, jeśli nie mają Oni być „aktorami” odstawionymi za kulisy po odegraniu swojej roli.

Sławomir Zatwardnicki

Ortodoks i „heterycy”, czyli Bosko-ludzkie paradoksy

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Skałą zgorszenia dla rozumu człowieka jest paradoksalność, z którą spotyka się zawsze, gdy próbuje rozumować nad Objawieniem. Potknie się niechybnie, gdy będzie próbował ominąć Bosko-ludzki paradoks, którego umom nie razbieriosz, przez przykrojenie go do ludzkich wymiarów. „Zważmy, że sama Ewangelia pełna jest paradoksów – przekonywał Henri de Lubac – że sam człowiek stanowi żywy paradoks i że, jak można wnioskować ze słów Ojców Kościoła, Wcielenie to paradoks najwyższy: Παράδοξος παραδόξων”.

Jeśli wszystko zostało uczynione w Chrystusie, przez Niego i dla Niego (por. Kol 1,16-17), trzeba się spodziewać echa paradoksalności we wszystkim, co stworzone, a tym samym pozostające w relacji ze Stwórcą. Zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w Osobie Słowa Wcielonego, znajdzie oddźwięk zawsze tam, gdzie sprawy Boskie łączą się z ludzkimi. „Bóg raz powiedział, dwa razy to słyszałem” (Ps 62, 12).

Jeśli wypowiedziane przez Boga „Słowo, które stało się ciałem”, pozostaje dla nas misterium, tym większą tajemnicą – zgodnie z regułą paradoksu – jawić się będzie sam człowiek, stworzony na obraz Słowa, a zatem mniej „słyszalny” niż Słowo. „Paradoks paradoksów” jako wymykający się możliwości pojęcia „prototyp” staje się jeszcze trudniejszy do wysłowienia w echu Słowa, które słychać w relacji natury ludzkiej do łaski Bożej. A jednak mówić trzeba, jak nie można milczeć o Chrystusie:

„Wielkość i głębia działania Bożego nie mieszczą się zgoła w granicach ludzkiego języka; skłaniają ci one do mówienia, lecz są nie do wysłowienia (…) Gdyby nie zasada wiary, że dwie natury złączyły się w jedną osobę, mową nie podobna by tego wyjaśnić. I właśnie dlatego nigdy nie braknie treści do sławienia, że nigdy nie wystarczy bogactwa wymowy” (św. Leon Wielki).

Już w swojej naturze człowiek został ubogacony otwartością na Absolut, dzięki czemu poznaje, że jest ukierunkowany na cel, który go przekracza. Wracając do paradoksów, od których ani na moment nie uciekliśmy: jedynie nadnaturalne życie zgadza się z naturą ludzką. Jeśli nadprzyrodzona łaska nie może być „miłością na siłę”, to musi istnieć wolna natura zdolna otworzyć się na miłość. Po to istnieje natura, żeby zaistniała nadnatura; z kolei „Boskiemu” nie wolno zniszczyć „ludzkiego”, natura podniesiona łaską nie przestaje być naturą, owszem dopiero wtedy człowiek żyje w pełni „po ludzku”, gdy egzystuje „po Bosku”:

„Kościół, głosząc Jezusa z Nazaretu, prawdziwego Boga i doskonałego Człowieka, otwiera przed każdą ludzką istotą perspektywę «przebóstwienia», a tym samym bycia bardziej człowiekiem” (Jan Paweł II).

By człowiek żył w zgodzie ze swoją naturą, potrzeba mu łaski Bożej; nie ma humanizacji bez przebóstwienia. Powołany do tego, co przekracza ludzkie siły – może człowiek osiągnąć cel jedynie dzięki nadludzkiej łasce. Jednak człowiek „na końcu” musi odpowiadać stworzeniu, które było „na początku”, osoba z łaską nie może być różna od tej bez łaski, łaska musi więc szanować naturę, którą doprowadza do wypełnienia. Zatem podział na człowieka bez łaski i z łaską należałoby „ostrzem paradoksu” stępić: już stworzona natura ludzka jest łaską, skoro jest otwarta na łaskę (capax Dei).

Battistero 5 --.jpg, źródło: Wikimedia commons
Battistero 5 –.jpg, źródło: Wikimedia commons

Należałoby dosłyszeć głębszy jeszcze rezonans Chrystusowy znajdujący się w tle powyższych rozważań. Chodzi o paradoks Stwórcy stającego się stworzeniem, a zarazem paradoks Boga zbawiającego właśnie przez transparentne dla Bóstwa człowieczeństwo. Można by na transparencie wypisać hasło wyrażające odkupienie: „Nie ma wolności bez Chrystusa z nami solidarności”. Ten sam zbawia, który stwarzał, obdarza łaską Ten, który darował naturę. Właśnie dlatego, że natura ludzka przyjęta przez Chrystusa zachowała swoją tożsamość stworzenia, mogła zostać podniesiona na wyższy poziom przebóstwienia.

Ten sam stwarza „nowego człowieka”, który zbawia starego. Ciągłość między zbawieniem (Drugi Adam) a stworzeniem (Pierwszy Adam) nie może zostać zerwana; łaska nie niszczy stworzonej natury, nawet jeśli ta została zniszczona przez grzech; póki żyje, póty pozostaje człowiek „obrazem Boga, oczywiście zdeformowanym, ale przecież zawsze zdolnym do zreformowania przez łaskę” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Nie ma zbawienia bez stworzenia, a stworzenia bez zbawienia. Jeśli pamięta się o paradoksalności samego pojęcia paradoks, wtedy wolno może pozwolić sobie na taki oto paradoks: stworzenie to „start” zbawienia, zbawienie to „meta” stworzenia; humanizacja prowadzi do przebóstwienia, przebóstwienie prowadzi do pełni humanizacji. Trzeba rozróżniać stworzenie i zbawienie, ale nie wolno ich rozdzielać. I, głębiej: trzeba rozróżniać człowieka i Boga, ale nie wolno ich rozdzielać.

Stwórca nie wchodzi w rywalizację ze stworzeniami, ale właśnie umożliwia im bycie „współstwórcami” przez to, że daje im godność bycia „przyczyną wtórną” (np. w stwarzaniu człowieka czy w „wymadlaniu” zbawienia), samemu nie wycofując w tym swojej „przyczynowości pierwszej”. W świetle powyższych paradoksów należałoby konsekwentnie napisać, że i Zbawiciel nie konkuruje ze zbawianymi, ale umożliwia im współdziałanie w procesie wyzwolenia. Jeśli rodzaj ludzki ma swój udział w odkupieniu w osobie Nowego Adama, wtórnie również „nowe stworzenie” współpracuje w swoim zbawieniu.

Słowo, które stało się człowiekiem, interpretuje zarówno Boga, jak i człowieka. Chrystus Ortodoks pozwala dosłyszeć Dobrą Nowinę o relacji łaski i natury, a także o współpracy człowieka z Bogiem. „Paradoks paradoksów” pozwala uniknąć herezji zbawienia rozumianego „homogenicznie”, jako owocu albo jedynie ludzkiego starania, jak chcieli pelagianie, albo właśnie wyrosłego bez żadnego ludzkiego wysiłku, jak utrzymywali kwietyści. Ortodoksyjni „heterycy” (© Maciej Rybiński) zachowają zarówno cały wkład człowieka, jak i pełnię łaski Bożej.

Czy rozumowi wolno się ważyć „z motyką na słońce”? W każdym razie pozostaje jeszcze jedna kwestia: jeśli „naturalnemu” człowiekowi trzeba współdziałać z Bogiem w stwarzaniu, nie wolno pominąć milczeniem pytania, na czym będzie polegała współpraca człowieka zbawionego (przebóstwionego) w „stwarzaniu” w wieczności? Czas sięgnąć po mistyków.

Sławomir Zatwardnicki

Dziecko „Rodzica B” i „Rodzica C”

Love padlocks at Butchers' Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons
Love padlocks at Butchers’ Bridge (Ljubljana).JPG, źródło: Wikimedia commons

W świecie, który odrzuca możliwość ingerencji Boga w ten świat – jak wtedy, tak i teraz, bo przecież nie zmienił się pomimo zmiany dokonanej przez przyjście Chrystusa – pojawił się jednak Bóg. Nie należy się dziwić, że tak mało zdumienia towarzyszy świętowaniu Wcielenia, wydarzeń szokujących nie przyjmuje się do wiadomości „łatwo, lekko i przyjemnie”.

Nie mieściło się w przedchrześcijańskiej głowie, żeby Bóg był miał być na tyle wszechmocny, by móc objawić się w słabości człowieczeństwa. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, odtąd nie tylko Bóg, ale i człowiek jawić się musi misterium. Takiemu człowiekowi też trzeba by zabronić ingerencji w świat ludzi redukujących tajemnicę swojego człowieczeństwa. Ale może nie będzie takiej potrzeby, skoro również łeb chrześcijański uparty nie mniej niż osioł w stajence krnąbrnie przyswaja to podwójne, teologiczno-antropologiczne objawienie.

Pozostaje jedna niebezpieczna dla świata: Niepokalanie Poczęta. Nie dość, że rozszczelniła Bogu drzwi do świata ludzkiego, to jeszcze poznała na własnej skórze, co to przebóstwienie człowieka w chwale Bożej. Odtąd nic nie może już być takie samo, bo nawet jeśli nic się nie zmienia, to przecież świat zaryglowuje się już nie przed Bogiem, ale przed Bogiem, który stał się człowiekiem; z kolei przez „szczelinę” człowieka, który stał się Bogiem, padło światło na całą ludzkość, a skoro tak – pozostawanie w ciemności przestało być „po dziecięcemu” naiwne.

Jedyne, co pozostaje wierzącym i niewierzącym, to próbować zatrzymać tajemnicę Wcielenia na etapie Bożego Narodzenia. A przecież zstąpienie Boga w ludzki świat „kończy” się (choć bycie człowiekiem nie ma już dla wiecznego Boga końca) dopiero wraz z Wniebowstąpieniem, gdy Chrystus „wraca” do Ojca razem z uwielbionym, ale przecież tym samym, którego dotykaliśmy dłońmi Maryi w żłobie, człowieczeństwem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji bez wyjścia, a pozostało już tylko jedno: pierwsze mniej humanitarne, przedchrześcijańskie, te którym podążyć chciał Herod – z uwagi na to, że biegu historii nie da się już cofnąć, pozostaje poza naszym zasięgiem; drugie wolno może nazwać „upupieniem” tajemnicy, zinfantylizowaniem podrzuconego jak „kukułcze jajo” święta Dziecka.

Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons
Szopka e1.jpg, źródło: Wikimedia commons

Czy jednak da się „zrobić szopkę” z szopki? Być bardziej dziecinnym od św. Franciszka słodko gaworzącego do Dzieciątka? Zatrzymać Jezusicka na etapie wiecznego dziecięctwa, jakby dało się zatrzymać czas, w który zstąpił Odwieczny Syn? A nawet gdyby się dało – jak się nie da – to czy już sama tajemnica Chrystusowego dzieciństwa nie wstrząsa jak Hitchcockowski prolog, po którym, nawet jeśli udałoby się przerwać prezentację, wiemy że musiało być już „tylko” bardziej dramatycznie?

Załóżmy jednak, że dałoby się Go nawet pozostawić w Betlejem czy innym Nazarecie; wszak sam sobie wybrał na swoje urodziny taki zapadły prezent. Mija rok, dwa, a chłopiec uczy się mówić „Mamo”. Mija kolejna dekada, w której zachowywał się „jak człowiek” (może z wyjątkiem tego, że nie przyklejał „gumy do żucia” w „synagodze do modlitwy”), trudno zatem zakazać Mu wędrówki do Jerozolimy, skoro każdy normalny chłopak w Jego wieku tam chadza. Tam słychać, jak słowo „Ojciec” adresuje do adresata swojej modlitwy. Niedwuznacznie daje do zrozumienia, że prócz człowieczego „Rodzica C” ma jeszcze boskiego „Rodzica B”.

Zaprawdę, jeśli jest trzęsieniem ziemi fakt, że Jezus zwraca się do Boga w sposób właściwy Synowi, to nie mniej wstrząsający musi być rewers Dobrej Nowiny o Wcieleniu: ten sam Syn uznał człowieka za swoją „Mamę”. „Jeśli to odrzucimy, to wtedy przekreślamy ludzkie dzieciństwo Jezusa i pozostawiamy jedynie synostwo Logosu, które ma nam być ukazywane właśnie przez ludzkie dzieciństwo Jezusa” (Joseph Ratzinger).

Właśnie się było ukazało przez to, że się dało usłyszeć.

Sławomir Zatwardnicki

„Pomieszanie z poplątaniem” czasu i wieczności

Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons
Czyż Zwyczajny.JPG, źródło: Wikimedia commons

„Ptaszki w klatce”, tyle że otwartej przez Objawienie. Stary czyżyk do młodego, że ten ma teraz lepsze w klatce czasu widoki na wieczność. Na co zasmarkany młody, że zrodzony w niewoli wiecznego czasu nie musiał łamać sobie czyżykowej głowy nadzieją lepszej przyszłości. A dzięki wolności – poznał co to wolność i teraz musi w czasie wybierać wieczność, czyż nie?

Po to wolność nieabsolutna człowiekowi zostaje dana, żeby mogła zostać wybrana wolność absolutna, bo Boska. Dar łaski uprzedzającej podarowuje Bóg w czasie, aby łaskę pozaczasowego przebóstwienia człowiek był w mocy przyjąć. I czas tik-tak-tyka jedynie w tym celu, żeby wieczność mogła zostać przyjęta. Być może czas to po prostu „wieczność rozciągnięta”, odpowiednia dla tego, który z natury Bogiem nie jest, ale ma się Nim stać z łaski. Dzięki której dorośnie do tego, aby stać się Dzieckiem Boga. Którego Ojciec zradza, by dokonał się exodus człowieka z tego czasu w łono Odwiecznego.

Rodzimy się w klatce, którą Objawienie otworzyło; czas przestał się „po pogańsku” ciągnąć niemiłosiernie wiecznie, a z miłosierdzia Bożego nie tylko kończy się wiecznością, ale łączy z nią już teraz. Dzięki Wcieleniu, a więc i wczasowieniu Odwiecznego Syna w ludzkie koleje. Odtąd w historię świecką wkracza historia zbawienia, która obejmuje cały czas: bo jeśli Chrystus „staje się” w konkretnym czasie, to dlatego, żeby całe dzieje objąć swoim oddziaływaniem. Po to stworzony został „czas naturalny”, żeby „nadprzyrodzona wieczność” mogła w nim zostać przyjęta. Ponieważ historia świecka była „łaską uprzedzającą” dla historii zbawienia, odtąd nie ma już historii świeckiej: są za to historia zbawienia przyjęta albo odrzucona.

Drzwiczki otwarte „po chrześcijańsku” na wieczność nie dają się już zamknąć. Jedyną ucieczką przed nadzieją eschatologiczną – okazuje się oczekiwanie „eschatologii immanentnej”, sprowadzanie spełnienia dostępnego w „przyszłej” wieczności do czasu „teraz”. Młody czyżyk na razie płacze, ale zaraz odtworzy w czasie ponadczasowy grzech praczyża Adama Rajskiego. Zechce sięgnąć po owoc dorastający w czasie – przed czasem; w ten sposób spróbuje wieczność zerwać dla czasu, zamiast dać się porwać wieczności w czasie. Jak w Drugim Adamie wieczność i czas jednoczą się „bez zmieszania i bez rozdzielania”, tak Adam Pierwszy uprawia „pomieszanie z poplątaniem”.

Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie - zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons
Kosciol sw. Stanislawa Biskupa Meczennika w Warszawie – zegar na wiezy.jpg, źródło: Wikimedia commons

Wieża Babel to również pomieszanie języka czasu i wieczności. To początek końca, a zarazem koniec początku. Jakub ma rację, „oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika”, i tak samo jest z językiem, który „mimo że jest małym członkiem, (…) sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia”. Tak właśnie ci, którym wydaje się, że wieczne Królestwo Niebieskie sprowadzą do historii ziemskiej, w historii gotują piekło sobie i innym. Nie przypadkiem to ci sami, którzy sterują również słownictwem religijnym, sekularyzując je.

Być może gdyby nie pierwszy grzech pomylenia czasu z wiecznością, postęp duchowy odbywałby się ewolucyjnie w czasie, aż Adam niesiony łaską Odwiecznego dojrzałby do wiecznego dziecięctwa-adasiostwa, a zatem zostałby w niebo wzięty z ziemi. Po grzechu jednak realizacji zbawienia eschatologicznego nie wolno utożsamiać z postępem w historii świeckiej. Jak to czynią potomkowie Adama, którzy nadprzyrodzone zbawienie „zeświecczają” przez sprowadzenie go do poziomu „mesjanizmów doczesnych”. W odwrocie przed wyzwalającą nowiną o rozróżnieniu czasu i wieczności, przed którą ucieczki nie ma – bo czasu nie da się cofnąć.

Dobrze byłoby, gdyby czyżyk chrześcijański zachował rozróżnienie między wzrostem Królestwa Bożego a postępem ludzkim, czyli inaczej: między dziełem przebóstwienia a humanizacji. Nie wolno ulegać „optymizmowi ewolucjonistycznemu” co do historii ziemskiej, rzekomo tylko „świeckiej”, skoro w niej właśnie dokonuje się odrzucenie historii zbawienia. Owszem chrześcijaninowi, mówiąc Kisielewskim, „zawsze lepiej być na zapas pesymistą”, byleby był to „pesymizm konstruktywny”, który według felietonisty polega na „pełnej świadomości wszelkich niepowodzeń i goryczy, które zgotować może nam życie”.

Paradoksalnie właśnie zajęcie się sprawami wieczności będzie „dopalaczem” zaangażowania chrześcijan w sprawy tego świata; jednak działalność „tu” nie zrealizuje się kosztem oczekiwania na pełne spełnienie „tam”. „Chrześcijaństwo cieszy się pewnością nadziei teologalnej, nie jeśli chodzi o rzeczywistości «przed-ostatnie», to znaczy rzeczy tego świata, ale rzeczy ostateczne” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna). Paradoks do potęgi polega na tym, że właśnie zaangażowanie chrześcijanina na rzecz postępu ludzkiego w tym świecie – może zaowocować krzyżem, dzięki któremu z kolei – a nie poza nim – Królestwo Boże będzie obecne już na tej ziemi, a wieczność w czasie, tyle że „w misterium”.

W takim razie rewolucja wieczności dokonująca się w czasie odbywa się – nie zawsze, ale nie przypadkiem często – „pod prąd” postępu ludzkiego. Odkąd w czasie rodzi się antymesjasz doczesny, odtąd prawdziwy Mesjasz musi cierpieć odrzucenie. Eschaton, który zstąpił w czas przez Wcielenie, zbawia czas przez Paschę. Dzięki niej następuje exodus czasu, przejście do wieczności, w której czas zostanie uwielbiony, na modłę Zmartwychwstałego. Może czas zatem na męczenników.

Czyż nie tak?

Sławomir Zatwardnicki

Inny rodzaj Mesjasza

Wszystkie ewangelie, listy apostolskie i Dzieje Apostolskie są przesiąknięte wiarą w Jezusa Chrystusa, czyli w mesjański status zmartwychwstałego Jezusa. Zdobywanie nowych wyznawców w znacznej mierze polegało na przekonywaniu ich, że Jezus jest zesłanym przez Boga Mesjaszem-wybawicielem, co wynika wprost z Pism, zwanych dziś Starym Testamentem. Apostołowie, jak Piotr czy Paweł, musieli o tym przekonywać potencjalnych wyznawców, często bezskutecznie, a zatem z jakichś powodów wcale nie było oczywiste, że Jezus jest Mesjaszem. Dzieje Apostolskie opowiadają o św. Pawle, który szczególnie gorąco przekonywał do dowodów z Pism, z różnym rezultatem:

Dz 28, 23-25: Wyznaczywszy mu dzień, w większej liczbie przyszli do niego do mieszkania, a on przytaczał im świadectwa o królestwie Bożym; od rana aż do wieczora przekonywał ich o Jezusie na podstawie Prawa Mojżeszowego i Proroków. Jedni dali się przekonać o tym, co mówił, drudzy nie wierzyli. Poróżnieni między sobą zabierali się do odejścia. 

Przekonanie potencjalnych wyznawców o mesjańskiej godności Jezusa było priorytetem w początkach ruchu chrześcijańskiego. Nadanie Jezusowi przez apostołów imienia Mesjasz było nadaniem autorytetu jego słowom i tym, którzy je głosili. Postaram się to wyjaśnić przez pewną analogię. Załóżmy, że czytam jakieś opinie w Internecie. Aby im zaufać, muszę poznać ich autora i jeśli jest na przykład lekarzem lub prawnikiem, to wtedy mogę mu zaufać jeśli chodzi o choroby czy rozwody. Wyznawcy Jezusa głosili jego słowa i czyny, ale na jakiej podstawie ludzie mieli w nie uwierzyć? Jakie znaczenie miał dla nich Jezus? Aby mu uwierzyć, musiałby być dla nich autorytetem w swej dziedzinie (spraw Boskich, spraw religii), więc najlepiej gdyby był posłanym przez Boga Mesjaszem, synem Boga, samym Bogiem w końcu. Wtedy byłby wiarygodny. A więc można było wnioskować w taki sposób: Jezus mądrze mówi, czyni cuda, w ogóle zachowuje się w sposób nadzwyczajny, więc jest Synem Bożym, Mesjaszem. Albo można myśleć tak: jest Synem Bożym i Mesjaszem, więc to co mówi i robi musi być dobre i święte. Ludzie myślą w ten drugi sposób. Myślą: ktoś jest profesorem kognitywistyki, więc mądrze mówi na temat umysłu. A nie myślą wcale, że mądrze mówi, bo jest mądry i sami umieją odkryć tę jego mądrość. Dopiero z bycia „kimś”, z jakiejś marki, etykietki czy brand name’u wynika to, że można temu komuś ufać, że to co mówi jest wartościowe. Marka Adidas świadczy, że buty są dobrej jakości. Marka Mesjasz świadczy, że Jezus mówi prawdę o Bogu. Ale mogą być też dobre buty bezmarkowe, no logo. Jeśli jednak przyczepimy markę Adiadas, to więcej ludzi je kupi. O ile Jezus za życia nie interesował się swoją marką, to po jego śmierci naklejono mu markę Mesjasz, aby produkt chrześcijański – ewangelia, dobrze się sprzedawała. Marka Mesjasz odniosła wielki sukces na świecie. O czym miała świadczyć marka Mesjasz? Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.

Dziś mówimy bez zająknięcia: Jezus Chrystus. Wszystko wydaje się oczywiste – Jezus jest Mesjaszem, czyli Chrystusem. Zobaczymy tutaj, co oznaczało słowo „Mesjasz” dla Żydów współczesnych Jezusowi, odpowiemy na pytanie, czy Jezus sam uważał się za Mesjasza oraz czy znaczenie tego słowa dla pierwszych chrześcijan uległo zmianie w stosunku do tego, jakie przypisywał mu judaizm.

Kim jest Mesjasz

Pierwotnie w Izraelu słowo „mesjasz” oznaczało namaszczonego, pomazańca, to znaczy upoważnionego przez rytuał namaszczenia (wylania świętego oleju na głowę) do pełnienia funkcji religijnych i politycznych. Bóg polecił Mojżeszowi namaścić olejem kapłana Aarona oraz wszystkie sprzęty używane w celach kultowych. Zetknięcie ze świętym olejem oznaczało przejęcie od niego cech świętości. Rytuał namaszczenia stosowany był w Izraelu w stosunku do królów, kapłanów i proroków. Mojżesz namaścił Aarona na kapłana, prorok Eliasz namaścił swego następcę Elizeusza, królowie byli namaszczani przed objęciem władzy. Królowie Saul, Dawid i Salomon byli pomazańcami, mesjaszami, których wspomagał swą mocą sam Bóg. Mesjaszem jest także nazywany w ST najwyższy kapłan. W ST mesjaszami nazywano zatem konkretnych ludzi związanych z władzą, bądź to polityczną, bądź to pochodzącą wprost od Boga, jak w przypadku proroków. W pewnym momencie historii Izraela (II w. pne) znaczenie słowa „mesjasz” ulega zmianie. Mesjasz staje się określeniem Oczekiwanego, który był postacią z początku odrębną od mesjasza. Miał on być kimś, kto wyposażony w szczególną moc od Boga dokona na ziemi zasadniczej przemiany, wprowadzając pokój, szczęście i sprawiedliwość.  Stał się on także indywidualnym, jednoosobowym wybawicielem, w przeciwieństwie do zbiorowego wybawcy – Izraela. W ST mamy wiele nawiązań do postaci Oczekiwanego, często niejasnych i niejednoznacznych, które przez chrześcijan były uznane za zapowiedź przyjścia Jezusa.

Mesjasz potomkiem Dawida

Zobaczmy teraz, jak ST przedstawiał Oczekiwanego i zdecydujmy, czy można te proroctwa odnieść do Jezusa, jak twierdzili pierwsi chrześcijanie. Prorok Natan zapowiada Oczekiwanego w Drugiej Księdze Samuela (2Sm 7, 1-17). Bóg obiecuje Dawidowi:

„Wtedy wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności i utwierdzę jego królestwo. On zbuduje dom imieniu memu, a Ja utwierdzę tron jego królestwa na wieki. Ja będę mu ojcem, a on mi będzie synem, a jeżeli zawini, będę go karcił rózgą ludzi i ciosami synów ludzkich. Lecz nie cofnę od niego mojej życzliwości, jak ją cofnąłem od Saula, twego poprzednika, którego opuściłem. Przede Mną dom twój i twoje królestwo będzie trwać na wieki. Twój tron będzie utwierdzony na wieki”.

Tak więc zgodnie z tym proroctwem Oczekiwany miał pochodzić z rodu Dawida. Współcześni Jezusa byli o tym przekonani, nazywając Go „synem Dawida”. Ewangeliści Łukasz i Mateusz przedstawili genealogie dowodzące pochodzenia Józefa z dynastii Dawida. Mateusz na początku swej Ewangelii przedstawia „rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida”. Rodowód ten kończy się na Józefie, mężu Maryi, „z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem”. W dalszej części opowieści Mateusza okazuje się jednak, że Józef nie był fizycznym ojcem Jezusa. Mateusz udowodnił zatem, że Józef był potomkiem Dawida, ale nie miało to żadnego znaczenia dla rodowodu Jezusa, ponieważ Jezus nie był synem Józefa. Łukasz także przedstawia rodowód Józefa od Dawida, dodaje jednak, że o Jezusie tylko „mniemano”, że był synem Józefa. Ewangelista Marek nie jest w ogóle zainteresowany narodzinami ani rodowodem Jezusa. Sugeruje wręcz, że Jezusa nie interesował tytuł syna Dawida. Jezus pyta: „Jak mogą twierdzić uczeni w Piśmie, że Mesjasz jest synem Dawida?” „Sam Dawid nazywa Go Panem, skądże jest więc tylko jego synem?” (Mk 12,35nn) Jezusowi nie zależy na tym, aby ludzie nazwali Go synem Dawida. Czuje, że jest kimś więcej. Nie mówi także o Mesjaszu w pierwszej osobie, ale w trzeciej, zatem nie chce być wprost nazywany Mesjaszem.  Dla Jana Ewangelisty tytuł „syn Dawida” był zbyt pospolity. On nazywał Jezusa Słowem Boga, barankiem Bożym, światłością świata, drogą, prawdą i życiem.

Wracając do proroctwa Natana: Oczekiwany będzie nazywać Boga ojcem, a Bóg będzie zwać go synem. Jeśli jednak syn zawini, ojciec będzie go karcił ciosami ludzi. Czy w tym proroctwie może chodzić o Jezusa? Załóżmy, że będąc synem Józefa, Jezus faktycznie był potomkiem Dawida, choć w tym celu musimy odrzucić dziewictwo Maryi. Można się zgodzić również z tym, że Jezus nazywał Boga ojcem i vice versa (założenie potwierdzone przez głos z obłoku podczas chrztu Jezusa). Skąd jednak przypuszczenie, że syn zawini? Czy Jezus czymkolwiek zawinił wobec Boga i ludzi? Karcenie można rozumieć jako mękę ukrzyżowania, ale czyż nie mówią nam Ewangelie, że Jezus umarł niewinnie? Poza tym wydaje się, że obiecane przez Boga „królestwo i tron na wieki” są najzwyczajniej „z tego świata” i nie mają nic wspólnego z nauczaniem Jezusa o królestwie Bożym. Proroctwo Natana charakteryzuje Oczekiwanego jako króla, którego dynastia trwać będzie wiecznie.  Zgodnie z tym proroctwem, Oczekiwany miał posiadać przynajmniej jednego potomka. Jezus nie miał dzieci. Widać wyraźnie, że proroctwo z Drugiej Księgi Samuela nie może być w całości zastosowane do Jezusa. Jezus nie był takim Oczekiwanym, jakiego objawił Bóg Natanowi.

Znak Emmanuela

Kolejne obrazy Oczekiwanego znajdziemy w Księdze Izajasza. Pierwszy dotyczy znaku Emmanuela i wspomniany jest przez Mateusza (Mt 1,22-23) jako odnoszący się do Jezusa Chrystusa.  Według Mateusza Maryja dziewica poczęła Jezusa za sprawą Ducha Świętego. Stało się tak, aby spełniło się proroctwo z Księgi Izajasza: „Oto dziewica pocznie i porodzi syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy „Bóg z nami” (Iz 7,14). Proroctwo Izajasza nie mówi o dziewicy, ale o pannie, młodej dziewczynie, która jeszcze nie jest matką. Mateuszowi zależało na podkreśleniu cudowności narodzin Jezusa – Mesjasza. Więc Maryja została dziewicą. Mateusz wynalazł w ST fragment, mogący to potwierdzać. Jednak należy stanowczo zaprzeczyć, jakoby Izajasz w tym proroctwie zapowiadał dziewicze narodziny Jezusa. Jego proroctwo odnosiło się do narodzin syna króla Achaza, Ezechiasza. Według Izajasza dziecko to miało „spożywać śmietanę i miód aż nie nauczy się odróżniać dobra od zła”. Zanim się to stanie, dwa państwa, których obawiał się król Achaz, mają zostać zniszczone. Spożywanie śmietany i miodu oznacza chyba życie w dostatku, życie królewskie. Natomiast wiemy, że z całą pewnością o Jezusie nie można powiedzieć, że w dzieciństwie żył w luksusach. Ponadto nie miał na imię Emmanuel. Być może ze względu na symboliczne imię dziecka: „Bóg z nami”, tradycja żydowska mogła widzieć w słowach Izajasza zapowiedź Oczekiwanego. Nawet jeśli tak było, to opis Izajasza nie pasuje do Jezusa.

Mesjasz jest władcą

Na tym nie koniec proroctw Izajasza interpretowanych jako zapowiedź Jezusa Chrystusa. Oto kolejne, Iz 9,5-6: „Dziecię nam się narodziło, syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazywano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad jego królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki”. To proroctwo jest dość ogólne i w sensie duchowym można je zapewne odnieść do Jezusa. Jednak Izajasz sugeruje zwykłe ludzkie królestwo, w którym Syn będzie sprawował władzę w pokoju i sprawiedliwie. Chodzi tu z pewnością o króla Izraela. Jego nadejście jest przez Izajasza kojarzone ze światłością, radością i pokojem. Oczekiwanego można utożsamiać tu z wybawicielem, który uwalnia od ciemności, wojen i cierpienia. Rzeczywiście w sensie duchowym Jezus był dla apostołów ucieleśnieniem tego typu zbawiciela. Chcąc wyrazić to, jakie wrażenie wywarł Jezus na swych uczniach, powoływali się oni właśnie na ten fragment Pism, który przychodził im do głowy lub rzucał się w oczy, kiedy przeszukiwali zwoje dla potwierdzenia swych przeczuć. Oni to właśnie czuli w obecności Jezusa: uwolnienie od trudów życia, cierpień, zamętu, nadzieję na życie w pokoju. Natomiast jeśli potraktujemy przepowiednię Izajasza w sensie ściśle politycznym, a Oczekiwanego utożsamimy z ziemskim władcą – królem, to z pewnością słowa Izajasza nie dotyczą Jezusa.  Żydzi do tej pory twierdzą, że znakiem przyjścia prawdziwego Mesjasza – Oczekiwanego musi być zaistnienie pokoju na świecie. Ten, jak wiadomo, nie nastąpił ani za czasów Jezusa, ani nigdy po Jego śmierci. Żydzi wciąż czekają.

Izajasz podkreśla tutaj, że Oczekiwany jest władcą, ma władzę. Marek Ewangelista twierdzi, że zdumiewano się nauką Jezusa, gdyż mówił jak ten, kto ma władzę (gr. eksousia). Władza polityczna, zewnętrzna, jest u Marka zastąpiona władzą wewnętrzną: eks-ousia znaczy „z istoty”, „z wnętrza”. Jezus i Jego władza nie potrzebują rytuału namaszczenia. Jezus ma władzę, która pochodzi z Jego wnętrza, która jest przeciwieństwem władzy zewnętrznej, królewskiej i doczesnej. Jezus nie spełnia oczekiwań ludzi wobec Mesjasza. On proponuje inne rozwiązanie. Prawdziwa „władza” ma źródło w Nim samym, pochodzi z istoty człowieka. Władza królewska, doczesna w ogóle Jezusa nie interesuje. Jezus proponuje przeniesienie ośrodka władzy do wnętrza, do środka, do serca człowieka.

Kolejny fragment Księgi Izajasza interpretowany jako zapowiedź Jezusa – Mesjasza to Iz 11,1-9. Będzie to ktoś z pokolenia Jessego (Dawida), na którym „spocznie Duch Pański, duch mądrości i rozumu, duch rady i męstwa, duch wiedzy i mądrości Pańskiej”. Nie będzie on sądził z pozorów, biednych rozsądzi sprawiedliwie, będzie wierny. Jednocześnie „rózgą swych ust uderzy gwałtownika, tchnieniem swoich warg uśmierci bezbożnego”. Następnie Izajasz opisuje sytuację wszechświatowego pokoju, będącą następstwem pojawienia się tej wyjątkowej osoby. Nastąpi pokój nie tylko między ludźmi, ale także między ludźmi i zwierzętami. Odtąd też ludzie nie będą czynić zła. Jeśli można w jakiś metaforyczny sposób odnieść te słowa do Jezusa, to pozostają dwie wątpliwości: po pierwsze – czy Jezus uśmiercał bezbożników w jakikolwiek sposób? Oczekiwano, że Mesjasz pozbędzie się „złych” ludzi, niesprawiedliwych, a wtedy sprawiedliwa „reszta” stanie się zalążkiem nowego wspaniałego świata. Jednak Jezus nie uśmiercał nikogo. Przeciwnie, sam został zabity. Druga wątpliwość to już wcześniej wspomniany brak pozytywnych konsekwencji działań Mesjasza w świecie – nowy wspaniały pokojowy świat nie istnieje.

Cierpiący Sługa Jahwe

Drugi autor Księgi Izajasza, tzw. Deutero Izajasz przedstawia tajemniczą postać Sługi Jahwe, która to postać może być uznana za Oczekiwanego, choć o cechach przeciwstawnych w stosunku do koncepcji zwycięskiego króla. Proroctwo Izajasza składa się z czterech pieśni Sługi Jahwe. Tytuł „Sługa” wskazuje na kogoś znakomitego. Sługa Jahwe jest wybrańcem Boga, w którym ma On upodobanie (te właśnie słowa słyszalne z obłoku odnosiły się do Jezusa w czasie Jego chrztu). Będzie on działał delikatnie, „nie podnosząc głosu”, „nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku”. Utrwali Prawo na ziemi. Bóg ustanowił go przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów. On otwiera oczy niewidomym, z zamknięcia wypuszcza więźniów. Jest zatem wyzwolicielem i uzdrowicielem. Zwróćmy uwagę na słowo „przymierze” i jego zastosowanie w NT dla określenia nowego przymierza w krwi Chrystusa. Z kolei słowo „światłość” odgrywać będzie wielką rolę w Ewangelii Jana. Ta pieśń Izajasza to bardzo poetyckie ujęcie sprawy. Rzeczywiście pierwsi wierzący postrzegali Jezusa w taki właśnie sposób: jako wybawcę od zła, nowe przymierze, światłość i kogoś znamienitego natchnionego przez Boga.

W drugiej pieśni Sługi Jahwe znajdujemy cytat powszechnie kojarzony z Jezusem: „Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi” (Iz 49,6). Pan mówi tutaj do Sługi: „Tyś Sługą moim, Izraelu”, a więc nie chodzi tutaj o indywidualnego człowieka, ale o cały naród Izraela. Zatem Izrael ma być światłością dla pogan. Należy przy tym zauważyć, że dla Izajasza zbawicielem jest nie Mesjasz – Oczekiwany – Izrael – Sługa, ale sam Bóg. Pan jest Świętym, Odkupicielem Izraela i to Jego zbawienie ma dotrzeć do krańców ziemi. Pan zapowiada tu, że Izrael stanie się królem i przywódcą świata w sensie politycznym: „Królowie zobaczą cię (Izraela) i powstaną, książęta padną na twarz”. Izrael zatem ma pełnić rolę Sługi i być narzędziem zbawienia. Jedynie narzędziem, nie samym zbawicielem. Pamiętajmy, że Jezus, identyfikowany przez chrześcijan ze Sługą Jahwe, z Oczekiwanym – Mesjaszem, został w końcu uznany za samego zbawiciela i utożsamiony z samym Bogiem poprzez doktrynę o wcieleniu. W samym ST Mesjasz nie jest zbawicielem, ale narzędziem zbawienia, Sługą Boga. Zbawia Bóg. „Ja jestem Pan, twój zbawca i twój odkupiciel, Wszechmocny Jakuba” (Iz 49,26) mówi Bóg, nie Mesjasz.

W trzeciej pieśni Sługi Jahwe mamy kolejny fragment bardzo często odnoszony do Jezusa: „Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam”. (Iz 50,6-7) Sługa jest tutaj prześladowany i dręczony. Przyjmuje to stoicko i nie opiera się przemocy. Rzeczywiście ten fragment mógł się apostołom kojarzyć z cierpieniami Jezusa. Jednak Izajasz dodaje, że wrogowie Sługi Jahwe „pójdą w strzępy jak odzież, mól ich zgryzie” (Iż 50,9) oraz że będą powaleni w boleściach. Tymczasem Ewangelista Łukasz utrzymuje, że Jezus przebaczył swoim oprawcom i prosił Boga o przebaczenie dla nich z racji ich ignorancji. Sługa u Izajasza spodziewa się od Boga zemsty i odpłaty za własne cierpienia. Jezus był bardziej wielkoduszny niż przewidział to Izajasz.

Jak dotychczas pokazałam, żadnego z cytatów ST nie można bez zastrzeżeń odnieść do Jezusa, być może z wyjątkiem pewnych poetyckich tekstów, które jednakowoż nie wskazują bezpośrednio na żadnego konkretnego człowieka. Proroctwa ST „pasują” do Jezusa w sposób metaforyczny, nigdy nie dosłowny.

I tak dochodzimy do rozdziału 53 Księgi Izajasza, który stał się głównym punktem odniesienia dla uczniów Jezusa, poszukujących sensu cierpienia i śmierci swojego mistrza. Na tym fragmencie Izajasza opiera się chrześcijańska idea odkupienia przez mękę i śmierć, a częściowo też przez zmartwychwstanie. Pieśń czwarta została nazwana „męką Pana naszego Jezusa Chrystusa według Izajasza”, a sam Izajasz był nazwany piątym ewangelistą. Na słowa czwartej pieśni będzie się często powoływać wielu autorów NT. Sługa „nie miał wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2). Czy rzeczywiście Jezus nie miał blasku i ludzie nie chcieli na Niego patrzeć? Skąd zatem mnóstwo uczniów i uczennic, tłumy za Nim idące? Jak to się nie podobał, skoro był charyzmatycznym nauczycielem wzbudzającym powszechny zachwyt? Cała ewangelia raczej świadczy o tym, że się bardzo podobał i miał dużo blasku.

„Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, że mieliśmy Go za nic” (Iz 53,3). Ten fragment sugeruje, że to „ludzie” wzgardzili Jezusem, tzn. raczej zwykli, przeciętni ludzie. Tymczasem to właśnie u nich cieszył się Jezus wielką popularnością. Jego uczniowie po prostu stchórzyli, ale na pewno nie wzgardzili Jezusem i nie mieli Go za nic. Mężem boleści rzeczywiście Jezus był przez jeden dzień, ale czy to znaczy, że był „oswojony z cierpieniem”, to znaczy przyzwyczajony do cierpień? Nic nie wiemy, że Jezus ciągle cierpiał w swoim życiu. Izajasz ma tu raczej na myśli kogoś, kto długotrwale cierpi. Co do odrzucenia, to owszem, był Jezus odrzucony, ale tylko przez pewną warstwę, mianowicie kapłańską, warstwę elitarną, a to z powodu wywrotowości Jezusa w stosunku do każdego rodzaju władzy. Jezus nie był odrzucony przez ludzi / lud w ogólności.

„Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego” (Iz 53,4). Mamy tu kluczową ideę chrześcijaństwa, wydedukowaną z tego fragmentu Izajasza. Jest to idea o „zastępczym zadośćuczynieniu, odpokutowaniu Sługi Pańskiego za cudze winy” – jak czytam w komentarzu z Biblii Tysiąclecia. Sprawdźmy jednak, czy cytat ten jest tak właśnie interpretowany przez ewangelistę Mateusza. Otóż Mateusz cytuje Izajasza w kontekście opowieści o licznych uzdrowieniach Jezusa: „Z nastaniem wieczora przyprowadzono Mu wielu opętanych. On słowem wypędził złe duchy i wszystkich chorych uzdrowił. Tak oto spełniło się słowo proroka Izajasza: On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby” (Mt 8,16-17). A zatem Mateusz uznał, że w tym proroctwie Izajaszowi chodziło o uzdrawianie i wypędzanie złych duchów, nie natomiast o ideę cierpienia zastępczego. Jezus uzdrawiając wcale nie cierpiał. Następna sprawa: ludzie uznali Sługę za skazańca chłostanego przez Boga. Czy rzeczywiście Jezus był przez swoich zwolenników uznany za kogoś, kogo Bóg obarcza cierpieniem, chłoszcze? Raczej odwrotnie. Ludzie wierzyli, że Bóg sprzyja Jezusowi, a Jego cierpienie było dla nich całkowitym zaskoczeniem.

„Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,5). Zwrot „za nasze grzechy” tak często używany przez chrześcijan, pochodzi właśnie od Izajasza. Zobaczmy, w jaki sposób używają go autorzy NT, Paweł oraz autor Listu św. Piotra. Św. Paweł w Liście do Rzymian pisze: „On to został wydany za nasze grzechy i wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia” (Rz 4,25). Widać wyraźnie, że Paweł tworzy nową teologię, używając w tym celu pewnych fragmentów ST, które mogą potwierdzać jego tezy. Do słów Izajasza „za nasze grzechy” dodaje swoją kluczową ideę: zmartwychwstanie.

2Kor 5,21: „On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą”. Paweł rozwija dalej swoją teologię; w tym zdaniu to już Bóg czyni bezgrzesznego (Jezusa) samym grzechem w konkretnym celu: abyśmy stali się w Jezusie sprawiedliwością Bożą. Teologia Pawła jest dość trudna do zrozumienia. Według mnie chodzi tu o unicestwienie grzechu przez zadanie śmierci Jezusowi po to, abyśmy byli bez grzechu: sprawiedliwi bądź też usprawiedliwieni. Widać, że Paweł nie poprzestaje na słowach Izajasza, ale wyprowadza z nich własne wnioski, uzupełnia je własnymi intuicjami, własną teologią.

Autor Pierwszego Listu św. Piotra (który na pewno nie był apostołem Piotrem) pisze: „On sam, w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów, a żyli dla sprawiedliwości – Krwią Jego zostaliście uzdrowieni. Błądziliście bowiem jak owce, ale teraz nawróciliście się do Pasterza i Stróża dusz waszych” (1P 2,24-25). Widać tu bardzo wyraźnie inspirację płynącą z Izajasza: niesienie grzechów oraz uzdrowienie krwią. Jezus zaniósł nasze grzechy na drzewo krzyża po to, aby one zostały zniszczone wraz ze śmiercią Jezusa (Jezus umarł, więc grzechy umarły), co pozwoli nam teraz nie być grzesznikami, a stać się sprawiedliwymi. Nasze zdrowie zależy od ran i krwi Jezusa: „w Jego ranach jest nasze zdrowie” i „krwią Jego zostaliście uzdrowieni”. W ten sposób męka Jezusa kojarzona z ranami i krwią stała się narzędziem uzdrowienia, czyli zbawienia. Według Pawła oraz autora Listu św. Piotra Bóg sam tak zarządził: uczynił Jezusa grzechem / przekleństwem, a chcąc zabić / zmazać grzech, musiał zabić Jezusa. Jezus umierając zgładził grzechy ludzi. Umarły one wraz z Nim, czy też może jako On na krzyżu.

Jeśli rzeczywiście Żydzi czasów Jezusa spodziewali się, że Oczekiwany – Mesjasz ma umrzeć za grzechy, dlaczego tak trudno było im uwierzyć, że Jezus był Mesjaszem? Apostołowie wielokrotnie w swoich argumentacjach za mesjańskim statusem Jezusa powoływali się na argument z Pisma, jakoby Mesjasz miał umrzeć i zmartwychwstać. Jednakże oprócz tekstu Izajasza, niejednoznacznego, nigdzie w ST nie oczekuje się, że Mesjasz umrze za grzechy, czy też że w ogóle umrze w jakimś celu. Zaskakująca dla uczniów śmierć Jezusa musiała mieć jakieś wytłumaczenie, jeśli nie miała zostać uznana za klęskę Jego misji. Wertowanie Pisma pozwoliło apostołom uczepić się fragmentu Ks. Izajasza i uczynić z niego klucz do zrozumienia haniebnej śmierci kogoś tak znakomitego, jak Jezus, ich wspaniały nauczyciel.

Wracamy do proroctw ST na temat Oczekiwanego, do proroka Izajasza: „Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich. Dręczono Go, lecz sam dał się gnębić, nawet nie otworzył swych ust. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich” (Iz 53,6-7). Obraz niemego baranka prowadzonego na rzeź będzie przewijał się w NT jako obraz Jezusa. W opowieści ewangelistów o sądzie nad Jezusem czytamy, że Jezus milczał, nie odpowiadał na pytania kapłanów ani Piłata. Powstaje pytanie, skąd ewangeliści w ogóle wiedzieli o zachowaniu Jezusa wobec przesłuchujących Go, skoro po pojmaniu wszyscy opuścili mistrza. Zachodzi podejrzenie, że relacje z przesłuchania są ułożone tak, aby pasowały do koncepcji ewangelistów, w tym przypadku – aby wykazać, że Jezus milczał, jak to zapowiedział Izajasz. Jezus jako baranek pojawia się u św. Jana, który już w pierwszym rozdziale ewangelii pisze, że Jan Chrzciciel mówi o Jezusie: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,29). Identyfikacja Jezusa z tym fragmentem Izajasza występuje także w Dziejach Apostolskich w opisie nawrócenia dworzanina etiopskiego przez Filipa: „A Filip wychodząc z tego tekstu Pisma opowiedział mu Dobrą Nowinę o Jezusie” (Dz 8,35).

Uważam, że to nie Jezus żyjący uświadomił uczniom powiązania swej śmierci z księgami ST. To uczniowie chcąc zrozumieć to, czego doświadczyli w osobie Jezusa, starali się odnaleźć w ST jakiś opis przystający do ich doświadczeń. Jak wytłumaczyć to, że ktoś tak wybitny jak Jezus, wybraniec Boga, umarł haniebną śmiercią złoczyńcy? Dramatyczne pytanie, które spędzało im sen z powiek. Nad nim właśnie bez końca się zastanawiali, poszukując odpowiedzi. Na tym pytaniu się doszczętnie skoncentrowali i stało się ono dla nich pytaniem najważniejszym, stanowiącym o sednie wiary w Jezusa. Żaden fragment Pisma nie nadawał się tak dobrze do wytłumaczenia sensu śmierci Jezusa jak czwarta księga Sługi Jahwe (w skrócie Iz53). Wszelkie powiązania Jezusa w NT z Iz53 należałoby uznać za interpretację uczniów. Nie jest to autentyczny przekaz żyjącego Jezusa.

Iz53 zapowiada śmierć Sługi Jahwe: „za grzechy mego ludu został zabity na śmierć” (Iz53,8). „Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży, a wola Pańska spełni się przez Niego. Po udrękach swej duszy ujrzy światło i nim się nasyci” (Iz53,10-14). „Ujrzenie światła” jest przez chrześcijan interpretowane jako zmartwychwstanie, choć przesłanki do takiej interpretacji są dość ubogie.

Iz53 stał się wykładnią, obowiązującą w chrześcijaństwie interpretacją męki i śmierci Jezusa. Tutaj to Bóg obarcza (miażdży) Sługę cierpieniem, chłoszcze go i depcze. Izajasz Bogu przypisuje winę za cierpienie i śmierć Sługi. Ten fragment ST dawał najlepsze możliwe wyjaśnienie tragedii losu Jezusa. Jednak należy zadać sobie pytanie: dlaczego właściwie Bóg miałby tak zarządzić, iż winę wszystkich ludzi „zwalić” na swojego wybrańca? Tego Izajasz nie wyjaśnia. Widocznie Bóg musiał wziąć pomstę na kimś, nie mógł darować grzechów bez kary. Bóg wymierzał kary za grzechy. Dlaczego każdy z nas nie mógł ponieść swojej kary, ale skupiła się ona na jednym wybranym człowieku, który dobrowolnie się jej poddał? Skoro już tak się stało, po co jeszcze sąd ostateczny, jeśli Sługa obarczony jest całą winą całego świata? W każdym bądź razie, czy mi się ta idea wydaje sensowna, czy nie, stała się ona dominującą myślą chrześcijaństwa, wokół której zorganizowane zostały wszystkie wątki o Jezusie. Męka i śmierć, jako sprawy trudno wytłumaczalne, zostały postawione w centrum zainteresowania chrześcijaństwa. Jezus w Ewangeliach nigdzie nie mówi o sobie jako o Słudze Jahwe. Jedyny cytat z Izajasza w Ewangelii Mateusza nie odnosi się wcale do odkupicielskiej śmierci Jezusa, ale do uzdrawiania ludzi. Jezus historyczny nie identyfikuje się ze Sługą Jahwe ani koncepcją ofiary z własnego życia za grzechy ludzi. W czasach Jezusa w środowisku żydowskim Iz53 nie był tekstem uważanym za odnoszący się do oczekiwanego Mesjasza. Geza Vermes pisze tak: „Główna tradycja żydowska nie oczekiwała śmierci Mesjasza, a następnie jego powstania z martwych. Ostatnią pieśń Cierpiącego Sługi (Iz 53), która, jak się wydaje, jest tekstem przepowiadającym odkupieńczą śmierć Jezusa w sposób najbardziej oczywisty, Ewangelie synoptyczne w dużej mierze ignorują. … To właśnie wczesny Kościół, a nie Jezus, czasem uciekał się do motywu Cierpiącego Sługi”. (Autentyczna Ewangelia Jezusa, s. 279)

Jakby Syn Człowieczy

Kolejnym obrazem Oczekiwanego w ST jest Ktoś jakby Syn Człowieczy z Księgi Daniela. Według Gezy Vermesa jednak jest bardzo prawdopodobne, że Syn Człowieczy z Księgi Daniela stał się figurą mesjańską w Izraelu dopiero pod koniec I w.n.e. Niemniej jednak figura Syna Człowieczego stała się dla chrześcijan bardzo istotna i według nich Ks. Daniela wskazywała na Jezusa.

„Patrzyłem w nocnych widzeniach, a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwalę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie” (Dn 7,13-14).

„Syn człowieczy” mógł oznaczać po prostu człowieka. Być może w tekście Ks. Daniela miano to odnosi się do indywidualnego Mesjasza bądź zbiorowo symbolizuje Izrael.

Powyższy cytat wskazuje na to, że Syn Człowieczy przybywa na obłokach z ziemi do nieba, podchodzi pod tron Przedwiecznego. Poprzednie wersy opisują bowiem Przedwiecznego siedzącego na tronie z ognistych płomieni, w szacie białej jak śnieg. Wokół tronu gromadzi się sąd i zostają otwarte jakieś księgi, zawierające zapewne akta w sprawie sądowej, która ma się toczyć. Następnie ginie wiele bestii symbolizujących władców królestw, po czym do wizji wkracza „jakby Syn Człowieczy”, przybywając na obłokach z ziemi. Bóg powierza mu władzę królewską, służą mu wszystkie narody, a jego panowanie jest wieczne.

Ewangelista Marek (Mk 13,26) powołuje się niejako na ten fragment Ks. Daniela. Jednakże wizję „jakby Syna Człowieczego” nieco przekształca, a mianowicie u Marka Syn Człowieczy na obłokach schodzi na ziemię po czasach „ucisku, jakiego nie było od początku stworzenia”, po tym jak „słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku” oraz po tym, jak „gwiazdy zaczną spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte”, krótko mówiąc po okresie wielkich katastrof kosmicznych. O tym wydarzeniu z Synem Człowieczym mówią także Mateusz (24,29) i Łukasz (21,25-28). Oni także prorokują, iż Syn Człowieczy przyjdzie na obłokach na ziemię z nieba. Łukasz dodaje, że wtedy właśnie nastąpi odkupienie ludzi. Zatem proroctwo z Ks. Daniela zostało użyte przez ewangelistów w formie odwróconej co do kierunku ruchu Syna Człowieczego, który ma przyjść z nieba na ziemię zdaniem ewangelistów, natomiast zdaniem Daniela – z ziemi do nieba. Oczekiwanie na powtórne przyjście Mesjasza stało się kluczowe dla pierwszych chrześcijan, którzy byli przekonani o tym, że stanie się to jeszcze za ich życia.

Jeśli chcielibyśmy odnieść ten fragment Ks. Daniela do Jezusa, to należy sobie zadać pytanie: jeśli Jezus wierzył, że królestwo Boże już nadchodzi, a wręcz już nadeszło, ale go nie widzimy, to dlaczego miałby jednocześnie przewidywać jakieś straszne katastrofy, wojny, trzęsienia ziemi, głód, prześladowania, konflikty i uciski zanim nastąpi odkupienie „wybranych”? Jeśli zaczął się już proces prowadzący do pełni królestwa Bożego na ziemi, to skąd te tragiczne przeszkody? Ewangeliści również nie wyjaśniają, dlaczego te straszliwe klęski mają poprzedzać ostateczne przyjście Syna Człowieczego i odkupienie. Można to wyjaśnić w następujący sposób: zapowiadane przez Jezusa królestwo Boże nie chciało przyjść na ziemię lub też objawić się ludziom w sposób oczywisty, namacalny i doświadczalny. Na dodatek w wyniku powstania anty-rzymskiego została zniszczona Jerozolima, a przesłanie apostołów na temat Jezusa-Mesjasza do Żydów było często odrzucane. Należało znaleźć na to odpowiedź, sensowne rozwiązanie tego problemu, które wyznawcy Chrystusa mogliby przyjąć pozytywnie jako umacniające ich w wierze. Żydzi odrzucają mesjanizm Jezusa, Jerozolima w gruzach, wobec tego pragnęli oni pocieszenia, które znowu znaleźli wertując święte księgi. Wierzyli, że po zmartwychwstaniu Jezus wstąpił do nieba, zatem w obliczu tych klęsk z pewnością przyjdzie wkrótce z nieba ich uratować. Należy uznać za wątpliwe, aby sam Jezus uważał się za Syna Człowieczego z Ks. Daniela i zapowiadał swoje przyjście na obłokach. Geza Vermes potwierdza ten punkt widzenia w swojej książce „Autentyczna Ewangelia Jezusa”: „nie jest to stanowisko Jezusa, lecz pierwotnego chrześcijaństwa”. (s.282)

Protoewangelia

Chrześcijanie uznali też za tekst zapowiadający Jezusa-Mesjasza tak zwaną Protoewangelię, czyli werset 15 z 3-go rozdziału Księgi Rodzaju: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę”. Są to słowa, które wypowiada Bóg do węża – kusiciela, który skłonił Adama i Ewę do zjedzenia owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego. Niewiasta i jej potomstwo zmiażdżą głowę węża, a wąż zmiażdży im piętę. Chrześcijańska interpretacja tego tekstu mówi, że niewiastą ową ma być Maryja, a jej potomstwem oczywiście Jezus. Zmiażdżenie głowy oznaczałoby chyba uśmiercenie węża, natomiast nie ma pewności, co oznaczałoby zmiażdżenie pięty. W tym zdaniu z Księgi Rodzaju widzą chrześcijanie zapowiedź Dobrej Nowiny – zwycięstwa Jezusa nad złem. Jest to „proroctwo” tak niejednoznaczne, że mogłoby być interpretowane na wiele różnych sposobów. Trudno też uznać, że sam Jezus w ten sposób myślał o sobie i swojej matce. Jest to typowy przykład wyciągania fragmentów ST, które mogłyby w jakikolwiek sposób symbolizować specjalną rolę Jezusa (mesjańską) istotną dla losów świata. Fragment ten jest ważny dla teologii chrześcijańskiej w tym sensie, że wraca on do czasów tzw. „upadku” człowieka i próbuje udowodnić, że przyjście Jezusa – Mesjasza wyzwoliło ludzi spod władzy węża – szatana – zła. Zbawiciel – Mesjasz był konieczny, ponieważ ludzie w stanie po „upadku” znajdowali się pod władzą szatana.

Gwiazda z Jakuba, berło z Izraela

Kolejnym fragmentem ST, który chrześcijanie uznali za proroctwo o Jezusie jest opis mistycznej wizji / wyroczni wróżbity Balaama:

„Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam go, ale nie z bliska: wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło. Ono zmiażdży skronie Moabu, a także czaszki wszystkich synów Seta. Stanie się Edom podbitą krainą, a Izrael urośnie w potęgę” (Lb 24,17-18).

Do fragmentu tego nawiązuje ewangelista Mateusz w opisie narodzin Jezusa, gdzie Magowie ze Wschodu szukają „nowo narodzonego króla żydowskiego”, ujrzeli bowiem jego gwiazdę na Wschodzie. Ponieważ według historyków ewangelie dzieciństwa zarówno Mateusza, jak i Łukasza nie są przekazem historycznym, ale mitycznym, dochodzimy do wniosku, że Mateusz zainspirował się tutaj właśnie proroctwem Balaama: gwiazda wskazuje na króla żydowskiego. Jednakże po dokładnym przyjrzeniu się temu proroctwu widzimy, że w żaden sposób nie może ono odnosić się do Jezusa: Jezus nie był królem, jakiego przepowiadała wyrocznia – nie miażdżył skroni Moabu ani czaszek synów Seta, nie podbijał Edomu, a Izrael wcale nie urósł w potęgę. Z pewnością Jezusa nie witali trzej magowie, których prowadziła do Betlejem gwiazda, nie upadli i nie złożyli przed Nim pokłonu ani nie ofiarowali Mu darów: złota, mirry i kadzidła. Tekst o trzech magach jest symboliczny, nie historyczny. „Gwiazda” i „król” występujące w Ewangelii Mateusza miały służyć jako dowód królewskiej i mesjańskiej godności Jezusa. Dary magów mają także znaczenie symboliczne: królewskiej władzy, świętości i męki Chrystusa.

Król z Betlejem

Znane mesjańskie proroctwo pochodzi z 5 rozdziału Księgi Micheasza. Zapowiada ono władcę Izraela, który będzie pochodził z Betlejem. Jego potęga obejmie cały świat, na którym zapanuje pokój. W razie zagrożenia król ten wystąpi zbrojnie przeciw najeźdźcom i ocali swój kraj. „Reszta” Jakuba będzie wśród narodów jak lew między zwierzętami leśnymi, który „tratuje i rozdziera” wrogów. W efekcie działań tego króla „wszyscy nieprzyjaciele będą wycięci”. Jest to zatem król wojowniczy, walczący ogniem i mieczem, typowy władca, który ma zapewnić zwycięstwo Izraela nad wrogami. W żaden sposób nie można tego proroctwa odnieść do Jezusa. A jednak ewangeliści tak właśnie zrobili: aby udowodnić, że to proroctwo odnosi się do Jezusa, umiejscowili Jego narodzenie w Betlejem. Według badań historyków, miejscem narodzin Jezusa był Nazaret, a historia z Betlejem służy tylko temu, aby przekonać wspólnotę, że Jezus był oczekiwanym Mesjaszem. Łatwo jest wziąć jeden wers ze ST, pominąć kontekst i dalszą część proroctwa, wstawić ten wers do ewangelii i uzyskać w ten sposób przekonujący „dowód”.

Rozdział 23 Księgi Jeremiasza zawiera kolejny opis mesjańskiego zbawienia. Mesjasz będzie potomkiem Dawida, królem prawym i sprawiedliwym. Za jego czasów Juda dostąpi zbawienia, a Izrael będzie bezpieczny. Imię mesjasza będzie brzmiało: „Pan naszą sprawiedliwością” i dzięki niemu rozproszeni po świecie Izraelici zamieszkają znów we własnej ziemi. Znowu mamy tutaj oczekiwanie typowo politycznego władcy, którego żadną miarą nie można zidentyfikować z Jezusem.

Proroctwa Zachariasza

Niezmiernie wiele wątków na temat Mesjasza pochodzi w NT z Księgi Zachariasza. Ewangeliści używają słów tego proroka, zwłaszcza w opisie ostatnich dni życia oraz śmierci Jezusa. Chrześcijanie twierdzą oczywiście, że wszystkie te wydarzenia zapowiedziane przez Zachariasza miały rzeczywiście miejsce, a dopiero potem uczniowie przypomnieli sobie, że tak właśnie zapowiadał Zachariasz. Jednak jest możliwe, że ewangeliści najpierw przeczytali Zachariasza, doszli do wniosku, że zapowiadał Mesjasza i włożyli jego słowa do opowieści o życiu Jezusa, aby udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem. Oto kilka proroctw Zachariasza, które „spełniły się” w Ewangeliach:

  1. Wypędzenie handlarzy

Jan Ewangelista pisze, że wypędzając handlarzy ze świątyni Jezus mówi, iż dom Jego Ojca stał się targowiskiem (J 2,16). To właśnie prorok Zachariasz zapowiada, że „nie będzie już w owym dniu przekupnia w domu Pana zastępów” (Za 14,21). Z historycznego punktu widzenia awantura w świątyni miała rzeczywiście miejsce, choć nie, jak mówi Jan, na początku działalności Jezusa, lecz tuż przed Jego śmiercią, jak zgodnie twierdzą synoptycy. Słowa Zachariasza są jednak niejednoznaczne i oczywiście można je skojarzyć z wypędzeniem przekupniów przez Jezusa, ale wszak Zachariasz nie przepowiedział, że Mesjasz ma tego właśnie dokonać. Niejasne proroctwa są oczywiście ciekawsze, ponieważ można je wykorzystać do uzasadniania wielu przeróżnych zdarzeń. Prorocy chcąc być wiarygodni powinni unikać konkretnych i jasnych przepowiedni.

  1. Mesjasz na osiołku

Zachariasz przepowiada wjazd mesjańskiego króla na ośle do Jerozolimy (Za 9,9-10): „Oto Król twój idzie do ciebie, sprawiedliwy i zwycięski. Pokorny – jedzie na osiołku, na oślątku, źrebięciu oślicy”. Ewangeliści sugerują, że Jezus identyfikował się z tym królem zapowiadanym przez Zachariasza i dlatego kazał sobie przyprowadzić osiołka, na którym wjechał do Jerozolimy, witany radosnymi okrzykami tłumu. Czy wjazd na osiołku uznają historycy za fakt czy wymysł ewangelistów? Nie ma w tym względzie zgody. E.P. Sanders skłania się do tezy, iż Jezus czytał proroctwo Zachariasza i postanowił je wcielić w życie, tzn. chciał ukazać siebie jako króla. Vermes z kolei uważa, że Jezus mógł wjechać na osiołku niekoniecznie w celu świadomego wypełnienia proroctwa, ale po prostu dlatego, że wiele osób korzystało z tego środka transportu. Uczniowie mogli później zinterpretować ten wjazd jako wypełnienie się proroctwa Zachariasza. Z całą pewnością Jezus idąc na święto Paschy z uczniami chciał się pokazać w najświętszym miejscu Żydów, zdobyć tam autorytet i nauczać. Co do tłumów wiwatujących na Jego cześć, nie należy przesadzać. Jego galilejscy przyjaciele, którzy Go znali, stanowili tylko ułamek wielotysięcznych tłumów ciągnących do Jerozolimy.

  1. Rozproszenie owiec

Ewangeliści zgodnie zaświadczają, że uczniowie opuścili Jezusa po pojmaniu, czego z pewnością później się wstydzili. Jednak wynaleźli cytat tłumaczący ich tchórzostwo: „Mieczu… uderz Pasterza, aby się rozproszyły owce” (Za 13,7). Nie ma sensu zatem mieć wyrzuty sumienia, skoro tak miało się stać, tak zapowiedział Bóg słowami proroka. A że ten werset może mieć setki innych interpretacji – ta drobnostka uczniom nie przeszkadzała.

  1. Zdrada Judasza

Według Ewangelii Judasz zdradził Jezusa za 30 srebrników. Kwotę tę podaje Zachariasz jako zapłatę dla pasterza za owce przeznaczone na zabicie (Za 11,12-13). Mateusz bierze z tekstu Zachariasza samą kwotę (30 srebrników), ale traktuje ją jako „zapłatę za Tego, którego oszacowali synowie Izraela” (Mt 27,10). Jedyne, co mają wspólnego te dwie sprawy to: 30 srebrników jako zapłata za kogoś przeznaczonego na śmierć. Zachariasz myślał o owcach, Mateusz o Jezusie. Pasterz sprzedał owce – Judasz sprzedał Jezusa. Ewangelista „udowodnił”, że zdrada Judasza także była przewidziana w planach Boga.

  1. Przebity bok

Ewangelista Jan jako jedyny z czterech pisze, że gdy Jezus już umarł na krzyżu, jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok, z którego wypłynęła krew i woda. Jan pisze dalej, że tak się stało, aby wypełniło się Pismo, tzn. fragment Zachariasza: „Będą patrzeć na tego, którego przebodli i boleć będą nad nim, jak się boleje nad jedynakiem” (Za 12,10). Szczerze mówiąc, gdy się czyta ten fragment w Biblii Tysiąclecia, zupełnie nie wiadomo kto, kogo i za co ma przebić i kto ma nad przebitym płakać. Dopiero przekład Septuaginty coś rozjaśnia w tej sprawie. Otóż w Septuagincie nikt nie jest przebijany, a chodzi o to, że to ludzie będą patrzeć na Boga, ponieważ szydzili z Niego. To nad samym Bogiem ludzie będą płakać i lamentować. Można zatem w „przebitym” widzieć samego Boga. O ile dla synoptyków idea boskości Jezusa była nieznana, o tyle już dla Jana – bardzo istotna. Jeśli Jan widział w tekście Zachariasza Boga, nad którym się lamentuje, to oczywiście traktował to jako dowód boskości Jezusa.

Zdrada i opuszczenie oraz wywracanie stołów handlarzy – to z pewnością Jezus przeżył rzeczywiście. Natomiast osiołek, srebrniki, przebity bok – to szczegóły, które pozwalały coś udowodnić – to, że w Jezusie wypełniły się Pisma ST.

Ks. dr Adam Kubiś pisze: „Jezus odkrywał i kontemplował w Pismach wolę swego Ojca wobec siebie i swojej misji. Czytając ST czytał niejako swoją biografię”. (A. Kubiś, art. „Król, osiołek i trzydzieści srebrników, czyli jak ST wypełnił się w Nowym”, Biblia krok po kroku, listopad 2012). Dalej twierdzi on, że mimo to uczniowie nie rozumieli słów i czynów Mistrza. Rozumieją dopiero, kiedy zmartwychwstały Jezus oświadcza im, że musi się wypełnić wszystko, co napisane o Nim w Prawie, u Proroków i w Psalmach. (Łk 24,44-45). Ja natomiast myślę, że Jezus nie odnosił do siebie tych fragmentów Pisma, które mogłyby Go wywyższać czy wychwalać. On nie potrzebował dowodu z zewnątrz, On miał swój dowód wewnątrz siebie. On sam uważał siebie za tak złączonego z Bogiem, że doszukiwanie się wzmianek o sobie w ST było dla Niego zupełnie nieistotne, drugorzędne. On się czuł powołany przez Boga i napełniony Duchem. Kto zaś potrzebował „dowodów” zewnętrznych? Dowodu potrzebowali po Jego śmierci apostołowie, aby przekonać ludzi do wiary w Jezusa – Mesjasza. To oni zinterpretowali Jezusa poprzez teksty ST, których w rzeczywistości sam Jezus za życia nie odnosił do siebie.

Argumentacja apostołów i ich „dowody z Pisma” nie przekonały większości Żydów o mesjańskiej tożsamości Jezusa. Jak wiemy z Dziejów Apostolskich, niestrudzeni Piotr i Paweł dokładali wszelkich starań próbując udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem, powołując się na wiele fragmentów Pisma. Mimo to większość Żydów pozostała nieprzekonana. Dlaczego?

Ks. Tomasz Jelonek w książce „Mesjanizm” pisze: „Oczekiwanie mesjańskie, jakie powstało w drugim wieku przed Chrystusem, miało charakter polityczny. I z takim oczekiwaniem spotykamy się przy omawianiu historii Jezusa. On jednak nada mesjanizmowi, jaki sam realizuje, zupełnie inne wymiary” (s.87). Zatem współcześni Jezusowi Żydzi oczekiwali Mesjasza – zwycięskiego króla, który przyniesie im zbawienie, czyli wyzwoli Izraela od wrogów politycznych i zapewni mu władzę nad światem. Ks. Jelonek pisze, że to Jezus nadał swemu mesjanizmowi inny wymiar. Ja jednak uważam, że to nie Jezus, ale apostołowie i ich następcy nadali Mu po pierwsze imię Mesjasza, po drugie zdefiniowali Jego zbawczą rolę niezgodnie z oczekiwaniami współczesnych Żydów. Jezus był zdecydowanie innym Mesjaszem i dlatego opisywanie Go przy użyciu cytatów ze ST nie przekonało Żydów. Widzieli oni aż nazbyt jasno, że Jezus nie był wojowniczym królem Izraela, który podporządkował sobie inne narody i będzie rządził w pokoju wiecznym. Dowód, który by przekonał Żydów: zwycięstwo, pokój i wieczna szczęśliwość na tym świecie – nie istniał. Dowody z Pisma, choćby najtrafniejsze, są dla Żydów nieistotne, jeśli skutek czynów Mesjasza jest nieobecny w rzeczywistości doświadczalnej. Dowód na papierze, składający się ze słów i obietnic nieweryfikowalnych w tym życiu, nie miał dla nich siły przekonania.

Dla kogo taki dowód mógł być jednak przekonujący? Jedynie dla pogan, którzy nie mieli potrzeby natychmiastowej weryfikacji działalności Mesjasza. Oni mogli poczekać: najpierw czekali na paruzję, czyli powtórne przyjście Jezusa i zabranie ich wprost z ziemi do nieba, a potem, gdy to się nie chciało długo ziścić, czekali na spełnienie obietnic zbawczych po śmierci. Dziś już prawie żaden chrześcijanin nie czeka na paruzję, a wszyscy swe nadzieje umieszczają w zaświatach, do których dostaniemy się dopiero po śmierci. Największy sukces apostolski odnieśli wyznawcy Jezusa wśród pogan, dla których mesjanizm Jezusa miał inne znaczenie niż dla Żydów. Mesjanizm ten, głównie za sprawą św. Pawła oraz św. Jana Ewangelisty, miał charakter eschatologiczny, pozaziemski, oddalony i niesprawdzalny doświadczalnie, a nie polityczny – ziemski i doczesny, weryfikowalny przez zmysły. Żydzi nie przyjęli mesjanizmu Jezusa, ponieważ dla nich mesjanizm eschatologiczny to tylko obiecanki-cacanki.

Co dawała nawróconym poganom wiara w takiego właśnie innego Mesjasza? Wyjaśnia to najlepiej św. Paweł. Dla niego kluczową sprawą w chrześcijaństwie stały się śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Poprzez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa każdy ochrzczony ma dostąpić zbawienia polegającego na odpuszczeniu grzechów oraz zamieszkaniu na wieki z Jezusem w królestwie niebieskim. Chrystus – zbawiciel, który umarł za nasze grzechy i zmartwychwstał dając nam rękojmię naszego zmartwychwstania  – zastąpił u św. Pawła Jezusa z Nazaretu – człowieka w szorstkich szatach, uzdrowiciela, egzorcystę, gniewnego buntownika przeciwko władzy, głosiciela Boga dobrego dla dobrych i złych.

Żydzi nigdy nie uznają Jezusa za Mesjasza, ponieważ nie powiodło Mu się odkupienie świata. „Według żydowskiej teologii odkupienie mesjańskie nie ogranicza się do dziedziny duchowej. Przewodnim motywem żydowskiego mesjanizmu jest przekonanie, że odkupienie mesjańskie wydarza się w czasie i przestrzeni, w historii, w sferze społeczno-politycznej. Dla judaizmu odkupienie mesjańskie, aby było pełne, musi dokonać się tak w dziedzinie materialnej, jak i duchowej. Dla judaizmu sfera materialna i duchowa są spokrewnione, związane ze sobą. Żydzi nie mogą zaakceptować Jezusa jako żydowskiego Mesjasza, nie przyniósł on bowiem takiego odkupienia, jakie zapowiadało żydowskie nauczanie o erze mesjańskiej. Np. żydowski mesjanizm oczekiwał na erę mesjańską, która by spełniła prorocze marzenie o świecie bez wojny…, o świecie rządzonym przez sprawiedliwość i współczucie, o świecie bez uprzedzeń i ucisku”. (Rabin Byron L. Sherwin, art. „A wy za kogo mnie uważacie”, Znak, październik 2013, s.16)

Czy to esseńczycy rozpropagowali dowody z Pism?

Przy analizowaniu kwestii mesjańskiej należy jeszcze zwrócić uwagę na jedną sprawę, a mianowicie wpływ esseńczyków na pierwotną wspólnotę Jerozolimską. Jak pisze ks. Jelonek: „Można przyjąć, że Kościół Jerozolimski w dużej mierze składał się z esseńczyków, którzy w Dniu Pięćdziesiątnicy uwierzyli w Chrystusa i zostali ochrzczeni wśród owych trzech tysięcy, o których wspominają Dzieje Apostolskie” (s.107). W pismach esseńskich najbardziej widoczne jest oczekiwanie indywidualnego Mesjasza. Widoczne, choć niejednoznaczne. Esseńczycy prawdopodobnie oczekiwali dwóch Mesjaszy: jednego z rodu Dawida, drugiego z  rodu kapłańskiego. Pisma esseńskie z Qumran korzystają chętnie z cytatów ze ST, aby opisać swoje mesjańskie oczekiwania. Esseńczycy, podobnie jak później wyznawcy Chrystusa, używali fragmentów ST, aby uzasadnić swoje własne przekonania, w tym przypadku dotyczące Mesjasza. Esseńczycy nie wydają się spodziewać, że Mesjasz będzie cierpiał bądź umrze. Jednakże, jeśli wiemy, że esseńczycy byli ważnymi członkami wspólnoty Jerozolimskiej, to być może pierwsi wyznawcy Chrystusa przejęli od nich metodę szukania „dowodów” z Pisma, być może nawet sami esseńczycy podpowiedzieli pierwszym wspólnotom, o które to fragmenty Pism chodzi.

Za kogo uważał się Jezus

Podsumowując nasze rozważania o tym, jakiego Mesjasza oczekiwali Żydzi w czasach Jezusa, dochodzimy do pewności, że Jezus nie mógł identyfikować się z tym mesjaszem, na jakiego liczyli jemu współcześni. Wiedział doskonale, że ludzie oczekują władcy, króla, kogoś znaczącego, kto siłą pokona wrogów Izraela i zasiądzie na jego tronie. Jezus zdawał sobie sprawę, że nie jest takim mesjaszem. Dlatego nie chciał, aby ludzie nadawali Mu tytuły, opisywali nadając etykietki, wolał zostawić pytanie „Kim jesteś?” bez jasnej odpowiedzi. Z pewnością czuł, że jest kimś wyjątkowym, kto ma niezwykły kontakt z Bogiem i wielką moc do walki ze złem, ale nie nazywał sam siebie Mesjaszem ani innymi tytułami kojarzącymi się z nim, takimi jak Syn Boży czy Syn Dawida. Używał w stosunku do siebie określenia „syn człowieczy” w znaczeniu zwykłego człowieka, a nie w znaczeniu mesjańskim z Księgi Daniela.

Zobaczmy, co historyk E.P. Sanders pisze o tym, za kogo mógł się uważać historyczny Jezus (cytat z książki The Historical Figure of Jesus): „Nie ma pewności co do tego, że Jezus myślał o sobie jako o noszącym tytuł Mesjasza. Przeciwnie, jest nieprawdopodobne (unlikely), że tak o sobie myślał; wszyscy ewangeliści uważali go za Mesjasza, ale przedstawili mało bezpośrednich dowodów; jedynie Marek cytuje „Tak” Jezusa w odpowiedzi na bezpośrednie pytanie o tytuł” (s.242). Mimo, że Jezus nie uważał się za Mesjasza, „po jego śmierci i zmartwychwstaniu uczniowie Jezusa uznali, że tytuł ten, będący jednym z najwyższych honorowych tytułów, o jakich mogli pomyśleć, należał do niego” (s. 242). „Jezus stał się dla nich nowym rodzajem Mesjasza” (s.243). E.P. Sanders zastanawia się dalej nad kolejnym tytułem Jezusa używanym w NT: Syn Boży. Według Sandersa wszyscy Żydzi byli Synami Boga. Synem Bożym był też człowiek posiadający niezwykłe zdolności do czynienia dobra, ktoś mający wyjątkowy kontakt z Bogiem.

Ewangeliści Mateusz i Łukasz próbowali uzasadnić synostwo Boże Jezusa w ewangeliach dzieciństwa, w których matką Jezusa jest Maryja, Józef nie ma nic wspólnego z poczęciem Jezusa, a jego rolę przejmuje Bóg w postaci Ducha Świętego. Było to wytłumaczenie synostwa Bożego akceptowalne dla ludzi z kultury greckiej, gdzie podobne historie o bosko-ludzkich narodzinach były popularne, na przykład uważano, że Aleksander Wielki był synem Zeusa. Współczesnym Jezusowi Żydom natomiast historie z Ewangelii Łukasza i Mateusza nie trafiały zupełnie do przekonania.

Inną historią ewangeliczną, gdzie Jezusowi przypisany jest tytuł Syna Bożego jest chrzest Jezusa. Z otwartego nieba wydobywa się głos Boga: „Oto jest Syn mój umiłowany”. Być może ewangeliści wykorzystali tu wątek z apokryfów żydowskich, aby udowodnić, że Jezus jest Mesjaszem. Apokryf „Testament Dwunastu Patriarchów” zawiera fragmenty mogące świadczyć o tym, że na Mesjasza „z niebios otwartych zstąpi uświęcenie” oraz „otworzą się nad nim niebiosa”. W każdym razie to nie sam Jezus używa wobec siebie tytułu Syna Bożego.

Św. Paweł uważa, że podobnie jak Jezus jest Synem Boga przez zmartwychwstanie, tak każdy wierzący może być synem Boga. Sam Jezus uważał, że ludzie mogą zostać synami Boga, jeśli kochają swych nieprzyjaciół. „Pierwsi wyznawcy Jezusa, kiedy nazywali go „Synem Bożym” mieli na myśli coś bardzo nieokreślonego: osobę będącą w specjalnym związku z Bogiem, która decyduje się na dokonanie przedsięwzięcia o wielkim znaczeniu” (Sanders, s.245). „Jezus jest wyjątkowym Synem Bożym, żyjącym w narodzie Synów Bożych” (Sanders, s.245).

Jezus nazywa sam siebie w Ewangeliach Synem Bożym jedynie podczas procesu w relacji Marka. Autentyczność tej wypowiedzi może być jednak kwestionowana ze względu na brak świadków procesu Jezusa (uczniowie rozpierzchli się po pojmaniu Mistrza).

Trzecim głównym tytułem Jezusa w ewangeliach synoptycznych jest „Syn człowieczy”. Tytuł ten może po prostu oznaczać człowieka. Jednak tajemnicza postać „jakby syna człowieczego” występuje też w omawianym wcześniej proroctwie z Księgi Daniela, najprawdopodobniej reprezentująca naród Izraela. Nie ma zgodności co do tego, czy Jezus używał określenia Syn człowieczy w znaczeniu „człowiek”, czy też w znaczeniu apokaliptycznym, to znaczy jako zapowiedź tego, że On jako Syn człowieczy przyjdzie ponownie na ziemię, aby zbawić wiernych. Sanders otwarcie twierdzi, że nie wie, co miał na myśli Jezus mówiąc o sobie „Syn człowieczy”. Natomiast Vermes uważa, że Jezus nie planował swej śmierci ani zmartwychwstania, ani wniebowstąpienia, więc nie mógł planować swej paruzji jako Syn człowieczy schodzący na obłokach. Vermes uważa, jak już wcześniej pisałam, że utożsamianie Jezusa z Synem Człowieczym – eschatologicznym zbawcą z Ks. Daniela nie jest Jego dziełem, ale dziełem pierwotnego Kościoła.

Chrystus Nowego Testamentu

Widzieliśmy, w jaki sposób Jezus z Nazaretu został przez pierwszych wyznawców uznany za Mesjasza – Chrystusa. Jest też jasne, że Jezus nie spełniał oczekiwań wobec Mesjasza, jakie mieli współcześni Mu Żydzi. Teraz, przy użyciu pewnych ksiąg NT, a mianowicie Ewangelii Jana oraz niektórych listów św. Pawła i Piotra, zobaczymy, jakie nowe znaczenie nadali słowu „Mesjasz” pierwsi chrześcijanie. Ponieważ znaczenie słowa „Mesjasz” uległo zmianie, należało wyjaśnić wyznawcom, co ten tytuł naprawdę dla nich reprezentuje, co się za nim kryje, jakie ucieleśnia on sobą moce i właściwości Jezusa oraz jakie oczekiwania mogą mieć teraz wierzący w związku z Jego postacią. Od tej pory zastąpimy słowo Mesjasz słowem Chrystus, typowym dla chrześcijaństwa.

Prolog Ewangelii Jana opisuje Jezusa jako Słowo, które było u Boga i było Bogiem. Słowo to było światłością, która przyszła na świat, ale świat jej nie poznał i nie przyjął. Jednak ci, którzy przyjęli Jezusa i wyznają wiarę w Niego będą mieć wyjątkową moc, aby stać się dziećmi Bożymi. Jezus jest Synem Boga – Jednorodzonym, który przybrał postać cielesną (Słowo stało się ciałem) i zamieszkał na ziemi.

List św. Pawła do Kolosan przedstawia Jezusa jako obraz Boga niewidzialnego, dzięki któremu Bóg stworzył cały świat. Jezus jest Początkiem, Pierworodnym, Pierwszym, dzięki któremu odpuszczone są grzechy i poprzez którego ludzie jednają się z Bogiem.

List do Rzymian mówi o Jezusie – pełnym mocy Synu Bożym, ustanowionym przez zmartwychwstanie.

List do Efezjan mówi o tym, że dzięki Jezusowi możemy stać się synami Bożymi. W Chrystusie objawiła się łaska Boża dla ludzi. Odkupienie, odpuszczenie grzechów dokonało się przez Jego krew. Dobra nowina to nowina o zbawieniu przez Chrystusa.

List do Filipian przedstawia Jezusa jako kogoś, kto istniejąc w postaci Bożej, przyjął dobrowolnie postać ludzką. Uniżył się aż do śmierci krzyżowej i dlatego Bóg Go wywyższył tak, że jest teraz władcą świata (na Jego imię ugina się każde kolano). Jezus rozbił mur wrogości oddzielający ludzi od Boga i wprowadził pokój między nimi.

List do Hebrajczyków (autor nieznany) mówi, że dzięki Jezusowi Bóg stworzył wszechświat. Jezus jest Synem Boga i odblaskiem Jego chwały. Jest sprawcą oczyszczenia ludzi z grzechów i zasiada po prawicy Majestatu na wysokościach.

I List św. Piotra przedstawia Jezusa jako baranka bez skazy, którego drogocenna krew zapewniła ludziom odkupienie. Niewinny i bezgrzeszny „poniósł nasze grzechy na drzewo” po to, abyśmy zostali uzdrowieni przez Jego krew.

Podsumujmy: Chrystus, w odróżnieniu od Mesjasza żydowskiego, jest postacią nie z tego świata. Zamieszkuje w niebie, po prawicy Ojca, któremu zawdzięcza zmartwychwstanie. Chrystus jest przyczyną stworzenia świata przez Boga. Bóg od dawna przeznaczył Go na misję odkupicielską na ziemi. W pewnym momencie historii Chrystus postanawia zmienić swą postać z boskiej na ludzką, zamieszkuje na ziemi i stara się oświecić ludzi światłością Boga, ale ludzie Go nie akceptują. Umiera po to, aby Jego przelana krew, bardziej cenna niż krew ofiarnych baranków, ustanowiła lepsze przymierze ludzi z Bogiem. Dotychczasowe przymierze oparte na Prawie uległo przedawnieniu, w jego miejsce wkroczyło przymierze oparte na wierze w Chrystusa. Jak widać, przesłanie to zajmuje się głównie boskim pochodzeniem Chrystusa, Jego wcieleniem oraz znaczeniem Jego śmierci i zmartwychwstania. Wszystkie te wątki znajdą swój wyraz w późniejszym o kilkaset lat Credo, przy czym wątek boskości Jezusa zostanie podkreślony w sposób bardzo dobitny. Jezus Chrystus, Syn Boży, zostanie uznany przez chrześcijan za Boga.

Uważam, że żyjący Jezus nie miał pojęcia o wszystkich tych rozważaniach i spekulacjach na Jego temat po pierwsze dlatego, że działy się one dopiero po Jego śmierci, po wtóre dlatego, że nie był zainteresowany swoimi tytułami. Interesował się czymś innym. Jakąż korzyść odnieść miałby z tytułów? Wzmocnić swoje ego? Raczej nie potrzebował tego mając wewnętrzną pewność, której nie musiała poświadczać żadna zewnętrzna etykietka.   Nie On potrzebował tytułów i dowodów, ale inni, pierwsi wyznawcy, apostołowie. Dla nich bowiem w tytułach mieściła się treść, z którą nie mieli kontaktu w swoim wnętrzu, zatem jedynie etykietka mówiła im z zewnątrz, co się pod nią kryje, czego się spodziewać po człowieku imieniem Jezus, jeśli jest On teraz Chrystusem. Słowo „Chrystus” robiło na nich wielkie i pozytywne wrażenie. Być może było tak, że niektórzy uczniowie Jezusa nadali swojemu wewnętrznemu doświadczeniu nazwę „Chrystus”. A inni, pozbawieni tego doświadczenia, kontemplując słowo „Chrystus” i rozważając jego znaczenie, zaczynali czegoś doświadczać. Chrystus stał się symbolem odczuć i wierzeń pierwszych wyznawców. Ale czy jest też symbolem odczuć i wierzeń samego Jezusa, Jezusa – człowieka?

To, co Jezus myślał sam o sobie było ważne dla niego samego, ale nie miało znaczenia dla Jego uczniów, ponieważ nie mieli do tego dostępu. Jeśli Jezus myślał bez używania tytułów, etykietek i formułek, to nie znaczy, że uczniowie też tak potrafili. Oni musieli zdefiniować sobie Jezusa w terminach, które były im bliskie, aby zrozumieć fenomen Jego obecności, wpływu i wrażenia, jakie na nich wywierał, słowem: zrozumieć swoje doświadczenie z Jezusem, żywym bądź zmartwychwstałym.