Wierzyć w dogmaty to za mało

Mój problem z dogmatem zaczął się od czasów, kiedy jako nastolatka nie znosiłam tego słowa. Kojarzyło mi się wyłącznie z absolutną władzą Kościoła, która wymaga ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa. Wiele lat musiało upłynąć zanim mój negatywny stosunek do dogmatu zamienił się w pozytywny (generalnie). Przez wiele lat uważałam, że dogmaty katolickie to zbiór bezsensownych i niczemu niesłużących wierzeń. Zastanawiało mnie, jak myślący człowiek jest w stanie je zaakceptować. No ale w pewnym momencie mojego życia uwierzyłam w nie i zaczęły mieć dla mnie znaczenie. Główne dogmaty katolickie streszczone są w Credo. Dogmaty ustanawiane później, takie jak nieomylność papieża, wniebowzięcie Maryi Panny czy niepokalane poczęcie nie przekonują mnie. Po prostu nie widzę, jaki wpływ miałyby one mieć na moje życie. Nie uważam, że jakikolwiek człowiek może być nieomylny. Wszystkie nasze ludzkie sądy są w pewnym sensie omylne i względne, nieomylne i absolutne są tylko Prawdy Boże znane Bogu. Czy nie tak myślał św. Tomasz z Akwinu? Natomiast co do niepokalanego poczęcia i wniebowzięcia – mogę się nawet z tym zgodzić, ale jest to mi najzupełniej obojętne. Może tego nie rozumiem.

Z dogmatami jest ten problem, że katolik od dziecka uczony jest zasad systemu teologicznego, który jest gotowy, spójny, niejako zamknięty, choć był przecież stopniowo integrowany w ciągu wieków przez setki wielkich umysłów i  nadal toczone są spory teologiczne. My poznajemy tylko wyniki wysiłków umysłowych i duchowych tych wielkich ludzi Kościoła podane na tacy, w skrócie, w wielkim streszczeniu w postaci dogmatów. Wielu ludzi nie jest w stanie przyjąć tych dogmatów jako im z góry narzuconych, nie wynikających z ich własnych przemyśleń czy wniosków, ale narzuconych arbitralnie. Chodzi o to, aby pozwolić ludziom ten system prywatnie dezintegrować, rozbierać na części, szukać sprzeczności, analizować, pytać o źródła, zgłębiać. Kościół jednak z jakiegoś powodu boi się to robić. Pewnie z obawy, że doprowadzi to do herezji, rozłamów. Jednak na ile wartościowa jest wiara nieprzemyślana przez człowieka, doktryna niepodważana i nieanalizowana przez wiernych? Ma się wrażenie, że Kościół ma coś do ukrycia albo że nie potrafi rozwiązać dylematów, przed jakimi stoją wierni.

Od początków chrześcijaństwa najwięksi myśliciele i święci stawiali sobie trudne pytania i próbowali rozwikłać sprzeczności, których na drodze wiary niemało. A więc katolicy muszą dezintegrować system teologiczny, próbując w swoim umyśle i sercu dopasowywać do siebie jego sprzeczne wydawałoby się elementy, aby stwarzać całość, konstrukcję zgodną z własnym „ja”. Może to być proces zachodzący raz w życiu, ale może też istnieć potrzeba kolejnych dezintegracji i formułowania nowego, coraz dojrzalszego systemu. Jest według mnie mitem, że każdy katolik, który nauczył się na pamięć Credo, czyli wyznania wiary, myśli i rozumuje zgodnie z doktryną ortodoksyjną. Jeśli zapytać ludzi, co dla nich osobiście znaczą dogmaty, mieliby pewnie trudności z odpowiedzią. Łatwo jest w niedzielę na mszy powtarzać chóralnie Wierzę w Boga…, ale czy my wiemy i czujemy, co ukrywa się w głębi tych słów? Czy chociażby przeczuwamy, że coś się jednak pod tą suchą powierzchnią kryje? Myślę, że wiara wielu współczesnych katolików nie jest zintegrowana z ich światopoglądem, z ich rozumieniem świata i samych siebie, z ich psychiką.

Orygenes, jeden z Ojców Kościoła porównywał Pismo do orzechów: „Gorzka jest litera, która jest niczym łupina; w drugiej kolejności dotrzesz do skorupy – to nauka moralna; w trzeciej kolejności odnajdziesz sens tajemnic, którym karmią się dusze świętych w życiu obecnym i przyszłym”. Dogmaty są taką łupiną, którą należy rozłupać, aby dotrzeć do wnętrza zawierającego pokarm.

Dogmaty nie oznaczają tego samego dla każdego człowieka. Rozumienie dogmatów zmienia się także w ciągu życia jednego człowieka. Jest z dogmatami podobnie jak z Ewangelią. Czytamy ją pewnego dnia i widzimy coś, czego wcześniej ani później nie umiemy już zobaczyć. Dogmatów się raczej nie czyta, ale powtarza się je wielokrotnie w Wyznaniu wiary, na każdej mszy niedzielnej.  W ten sposób są one w pewien sposób na trwałe włączone do naszego umysłu. Czy wywierają na niego jakiś wpływ? Innymi słowy: czy mają wpływ na nasze życie? Myślę, że u wielu ludzi może ten wpływ zachodzić na poziomie nieświadomym. Wszak wszystko, z czym się w życiu stykamy i czemu przypisujemy znaczenie, ma na nas jakiś wpływ. Wydaje mi się jednak, że ten wpływ jest o wiele większy i zbawczy, jeśli człowiek świadomie podejmuje się wgłębienia w dogmat. Dla mnie słowa Credo brzmią bardzo tajemniczo i intrygująco, są jakby zasłoną, za którą chcę wniknąć, ale udaje mi się to tylko w niewielkim stopniu. Bogactwo treści tkwiących w Credo wydaje mi się ogromne i niezgłębione. Z nich najważniejsze dla chrześcijaństwa są dogmaty o wcieleniu i odkupieniu. I o tym właśnie należy rozmyślać w wolnych chwilach. Należy uprzeć się wewnętrznie, żeby pojąć choć odrobinę tych mądrości chrześcijańskich. Nie poddawać się. Należy przypomnieć sobie przypowieść o upartej wdowie, która nie dawała za wygraną, aż w końcu sędzia zmęczony jej natarczywością załatwił jej sprawę. Tak samo Bóg widząc naszą natarczywość i nieustępliwość będzie musiał nam dogmaty nieco objaśnić. Warunek jest jeden: wiara, że dogmaty są prawdziwe, że mówią prawdę o naszym życiu na ziemi i naszym związku z Bogiem, o naszej nadziei, o lękach, o złu i dobru. Wiem, że wiara taka może być niesłychanie trudna. Nieosiągalna dla człowieka własnym wysiłkiem. Dlatego nie należy krytykować ani pouczać tych, którzy mają problemy z dogmatami, dla których wydają się one absurdalne. Zresztą wcale nie wiara w dogmaty jest warunkiem zbawienia, ale wiara w Boga, a raczej zaufanie Bogu, jak uczy św. Paweł.

„Niedogmatyczna” prawda dogmatów

Jan XXIII w przemówieniu inaugurującym Sobór Watykański II przypomniał, że „czym innym jest depozyt wiary, czyli prawdy zawarte w czcigodnej naszej nauce, a czym innym sposób ich wyrażenia”[1]. Tym samym uznana została konieczność rozróżnienia pomiędzy prawdą Ewangelii a historycznie uwarunkowanymi formułami wiary. To rozróżnienie nie wystarcza jednak, by rozwiązać problem, jaki ono samo stawia. Cullmann zauważył, że Sobór podjął kwestię granicy pomiędzy niezmienną istotą prawdy a formą jej wyrazu w taki sposób, jak gdyby była ona już rozwiązana, podczas gdy bezużyteczne jest — jego zdaniem — rozróżnianie pomiędzy sformułowaniem a istotą, jeśli potem nie wyjaśnia się, czym jest istota, a czym sformułowanie[2]. Stwierdzenia Cullmanna, chociaż zbyt negatywne, ukazuje realny problem, od zrozumienia którego zależy jakość i aktualność refleksji teologicznej, a który nie może zostać uczciwie podjęty, jeśli nie uświadomimy sobie istnienia danych, pozornie sprzecznych, świadczących o definitywnym, a zarazem tymczasowym charakterze dogmatów.

Pozornie sprzeczny charakter dogmatów

Nauczanie Kościoła zmierza przede wszystkim do tego, by — jak to wyraził Wincenty z Lerynu — „strzec tego, co wszędzie, zawsze i przez wszystkich było wyznawane”[3]. Kościół chce przekazywać objawioną naukę, którą otrzymali Apostołowie. Do powszechnego nauczania należy bowiem stwierdzenie, nawet jeśli nie jest orzeczeniem wiary ex cathedra, że objawienie, stanowiące przedmiot wiary katolickiej, zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego Apostoła. Sobór Watykański I stwierdził natomiast, że nauka wiary nie jest jakimś systemem filozoficznym, który mógłby być rozwijany i udoskonalany przez człowieka, ale „Boskim depozytem, przekazanym Oblubienicy Chrystusowej, aby go wiernie strzegła i nieomylnie wyjaśniała”[4]. Pius X jeszcze dobitniej podkreślił, że dogmaty Kościoła nie są owocem małego zarodka, ukrytego w Ewangelii, rozwijającego się dzięki elementom zewnętrznym[5]. Tego typu stwierdzenia zostały powtórzone nie tylko w encyklice Piusa XII „Humani Generis”, ale również przez Sobór Watykański II. Posoborowa deklaracja „Mysterium Ecclesiae” stwierdza natomiast, że wierni powinni „unikać opinii, według której formuły dogmatyczne nie mogą ukazywać prawdy w sposób określony, lecz jedynie jej różnorakie przybliżenia, które są w pewnym stopniu zniekształceniem i zafałszowaniem samej prawdy”[6].

Obok stwierdzeń podkreślających apostolskie pochodzenie oraz niezmienność dogmatów, istnieją wypowiedzi, które wskazują na ich ciągły rozwój. Należy przede wszystkim zauważyć, że dogmaty mają swój początek i pochodzenie. Dogmat o Wniebowzięciu Matki Bożej został ogłoszony niewiele ponad 40 lat temu. O dogmacie możemy bowiem mówić wtedy, gdy Kościół ogłasza jakąś naukę jako przez Boga objawioną i zobowiązuje wszystkich wiernych do jej przyjęcia. Proces prowadzący do ogłoszenia twierdzenia dogmatycznego nie powinien być rozumiany w sensie jedynie formalnym, jak gdyby jego treść była zawsze powszechnie znana jako nauka objawiona. Dogmat o Wniebowzięciu nie istniał wcześniej określony z taką jasnością, precyzją i mocą zobowiązującą, jak to jest dzisiaj. Niewątpliwie można mówić w pewnym sensie o jego „ewolucji”. Z drugiej strony dogmaty nie tylko posiadają historycznie określony początek, ale również — raz ogłoszone — rozwijają się dalej w historii. Jeden dogmat jest uzupełniany przez inny. Na przykład nauka Soboru Watykańskiego II o kolegialności biskupów uzupełnia i tłumaczy dogmat o prymacie papieża. Cytowana wcześniej deklaracja „Mysterium Ecclesiae”, rozwijając stwierdzenia Vaticanum II, opisuje naturę historycznego uwarunkowania dogmatów: „…sens zawarty w wypowiedziach dotyczących wiary zależy częściowo od możliwości ekspresyjnych języka użytego w danej epoce i w określonych okolicznościach. Ponadto niekiedy dzieje się tak, że jakaś prawda dogmatyczna zostaje najpierw wyrażona w sposób niepełny, choć nigdy fałszywy, a następnie, rozważona w szerszym kontekście wiary i ludzkiego poznania, otrzymuje pełniejszy i doskonalszy wyraz” (nr 5).

Dotychczasowa refleksja prowadzi do postawienia kilku pytań: W jakim sensie jakiś dogmat jest prawdziwy? Na czym polega niezmienność i ważność dogmatów? Jak zinterpretować fakt definitywnego, a zarazem historycznego charakteru dogmatów?

Natura dogmatu

Próba odpowiedzi na wyżej postawione pytania wymaga najpierw wyjaśnienia natury dogmatu. Można przyjąć, że znaczenie samego terminu dogmat zostało określone dopiero przez Sobór Watykański I: „Wiarą boską i katolicką należy wierzyć w to wszystko, co jest zawarte w słowie Bożym spisanym lub przekazanym Tradycją i przez Kościół jest podawane do wierzenia jako przez Boga objawione, czy to w uroczystym orzeczeniu, czy to w zwyczajnym i powszechnym nauczaniu”[7]. W. Kasper zauważa, że powyższą definicję trudno uznać, pomimo jej ważności, za teologicznie wyczerpującą, jak to zdają się powszechnie sugerować podręczniki teologii systematycznej[8]. Rahner postuluje natomiast zebranie ze wszystkich zakątków teologii katolickiej membra disjecta teologii dogmatu.

W Biblii termin dogmat używany jest przede wszystkim w sensie jurydycznym (np. Dn 2,13; Est 3,9; Łk 2,1; Dz 17,7). Nie znajdziemy zaś w niej pojęcia dogmatu w znaczeniu upowszechnionym po Soborze Watykańskim I. Józef Flawiusz i Filon z Aleksandrii używają tego terminu umieszczając go na poziomie starotestamentalnego prawa w opozycji do dogmatów rozumianych w sensie filozoficznym. Ojcowie Apostolscy przyjęli to znaczenie, by używać go dla wyrażenia nauczania i przykazań Jezusa. Orygenes będzie mówił o Bożych dogmatach, różniących się zasadniczo od ludzkich dociekań. Ojcowie Kościoła w różny sposób określają zasady wiary, nie odnoszą ich jednak do koncepcji prawdy sformułowanej w sposób niezmienny, co ma miejsce w teologii dogmatycznej ostatniego wieku. Interesujący jest również fakt, że zasadniczo w teologii Zachodu samo słowo dogmat nie było przyjmowane przez bardzo długi okres. Istotną rolę odgrywało ono jedynie u Wincentego z Lerynu, który jednak pozostał praktycznie nieznany przez całe średniowiecze. Wyjaśnienie natury dogmatu nie polega zatem na odniesieniu się do istniejącej od początku, jasno określonej i przeżywanej rzeczywistości. Termin dogmat nie jest bowiem pojęciowym sprecyzowaniem jednoznacznej koncepcji obecnej implicite w refleksji teologicznej podejmowanej od samego początku istnienia chrześcijaństwa. Za terminem tym kryje się szereg przesunięć znaczeń i akcentów, które trzeba wziąć pod uwagę, aby wskazać rzeczywistość, którą dzisiaj określamy dogmatem. Istotne jest tutaj przede wszystkim przejście od pojęcia dogmatu w sensie szerokim do dogmatu w sensie ścisłym. W ramach rzeczywistości, która stanowi paradosis Kościoła, dogmat w sensie szerszym oznacza wiążące i doktrynalne świadectwo Kościoła o zbawczej prawdzie obiecanej w Starym Testamencie, a objawionej w sposób pełny i definitywny w Jezusie Chrystusie. Natomiast w sensie ścisłym (znanym jedynie w epoce współczesnej) dogmat oznacza doktrynę, w której Kościół wykłada w sposób definitywny prawdę objawioną, w formie, która obowiązuje wierzących w taki sposób, że jej zanegowanie jest odrzucane jako herezja, pod sankcją anatemy[9]. Niewątpliwie obydwa sensy zachowują dzisiaj swoją aktualność i prawomocność. Kasper zauważa jednakże, że rozumienie dogmatu przyjęte po Vaticanum I wiąże się z niebezpieczeństwem prób statycznego ujęcia rzeczywistości wiary w zdaniach odizolowanych od całości depositum fidei[10]. Stąd wielkie znaczenie starożytnego i szerszego pojęcia dogmatu, które wskazuje, iż pomyłką jest oddzielanie wiary obiektywnej i subiektywnej. Z tego właśnie względu nie jest możliwe określenie liczby wiążących dogmatów, nie można ich bowiem ilościowo skatalogować.

Istotne spostrzeżenia dotyczące natury dogmatu sformułował K. Rahner[11]. Wychodząc od historycznego ujęcia stosunku pomiędzy naturą i łaską, ukazuje, że jakiś dogmat, pomimo swojej prawdziwości, może być z ludzkiego punktu widzenia przedwczesny, niebezpieczny i dwuznaczny. Wskazując natomiast na analogiczny charakter naszej refleksji o Bogu, podkreśla oczywistą różnicę pomiędzy tym, co zostało wypowiedziane, a tym, co zostało zrozumiane. Sformułowania dogmatów, będące oficjalną, terminologiczną regulacją języka, choć obowiązują ze względu na eklezjalny charakter wiary, pozostają nieadekwatne i mogłyby być sformułowane w inny sposób. Wypowiedzi dogmatyczne nie są ponadto tożsame z pierwotnym słowem objawionym, które pozostaje norma normans dla wszystkich formuł dogmatycznych. A zatem dogmat słusznie rozumiany jest jako definitywny, kiedy uznaje się, że odsyła on do mysterium, które przez żadną wypowiedź dogmatyczną nie może być wyrażone w sposób całkowicie obiektywny. Katolickie pojęcie dogmatu nie musi więc być zamknięte w sobie, a wręcz przeciwnie, pozostaje wciąż otwarte na wolność ducha Ewangelii.

Rozwój a prawda dogmatów

Perspektywa prawdy jest podstawowa dla kwestii niezmiennej ważności dogmatów. Trzeba jednak zauważyć, że pojęcie prawdy, jakie zakłada dogmat, przewyższa tradycyjne rozumienie prawdy jakiegoś sądu. Hebrajskim słowem, które w LXX zostało przetłumaczone jako alétheia, jest emeth. Chodzi tu o słowo bardzo bogate w znaczenie, które — tak jak pokój, łaska, sprawiedliwość — ogarnia całą rzeczywistość ludzkiej egzystencji. Analiza tego terminu pokazuje, że hebrajskie pojęcie prawdy ma charakter historyczny, jednak nie w sensie relatywizmu, lecz w tym znaczeniu, że prawda nie jest czymś, co kryje się w od początku określonej naturze rzeczy, ale czymś, co dotyczy przyszłości, co właśnie w przyszłości ujawni w pełni swe oblicze. Przeciwieństwem prawdy byłaby więc nie iluzja lub fałsz, a raczej rozczarowanie. W ludzkiej historii prawda pozostaje obietnicą, która nie daje się zamknąć w adekwatnych sformułowaniach, lecz wciąż jest otwarta na przyszłość. Dogmaty nie powinny więc być rozumiane jako matematyczne aksjomaty lub zasady prawne, z których można wyprowadzić konkluzje metodą sylogistyczną, nie wychodząc poza obręb samych sformułowań. Prawdę dogmatów należy ujmować w dynamice „już i jeszcze nie”. Prowadzi to do wciąż nowych interpretacji, otwartych na prawdę wskazaną przez sformułowania dogmatyczne, co nie oznacza jednak relatywizmu, lecz jest wyrazem uznania wyższości Ewangelii jako odnawiającej wszystko mocy Chrystusa w Kościele.

Zrozumienie natury i prawdy dogmatów wymaga wzięcia na serio faktu ich rozwoju, którego nie możemy jednak zredukować do historii różnych formuł wyrażających niezmienną prawdę. Nie chodzi jedynie o wykazanie niesprzeczności pomiędzy definitywnym i tymczasowym charakterem dogmatów, ale o zauważenie, iż bez adekwatnej teorii rozwoju dogmatów nie jest w ogóle możliwe zrozumienie i wyrażenie ich niezmiennej prawdy. De Lubac i von Balthasar wskazują, że objawienie nie polega w swej istocie na przekazywaniu twierdzeń, ale na samoobjawianiu się Boga poprzez Jezusa Chrystusa w Duchu Świętym. Rozwój dogmatów musi być zatem rozumiany w relacji do działania Ducha Świętego, jego darów i wzbudzanego przez Niego rozumienia sensu wiary. Przyjmując tę perspektywę, Rahner rozróżnia poznanie kategorialne, w sposób określony i obiektywny wyrażone w stwierdzeniach, oraz poznanie transcendentalne, bardziej całościowe, przedrefleksyjne i przedpojęciowe.

Możliwość, a zarazem konieczność, wyrażenia tej samej treści poprzez użycie różnych pojęć, jak również ujęcia różnych treści za pomocą tego samego pojęcia, została zilustrowana przez A. Dullesa[12]. Przytacza on przykład Synodu w Antiochii w 268 r., który stwierdził, że Syn nie jest współistotny (homousios) Ojcu. Stwierdzenie to miało na celu przeciwstawienie się unitaryzmowi. Sobór Nicejski w 325 r. ogłosił natomiast, że Syn jest współistotny Ojcu, co miało potwierdzić wiarę w Trójcę Świętą. Oczywiście nie należy wysuwać z tych faktów wniosku, że zmieniła się wiara Kościoła, albo też, że biskupi w jednym z przypadków musieli się pomylić. Chodzi tu bowiem o użycie tych samych terminów w innym sensie i w innych czasie. Inny aspekt rozwoju dogmatów polega na tzw. pluralizmie doktrynalnym, to znaczy na możliwości wyrażenia prawdy wiary w różny sposób nie tylko „w czasie”, ale także „przestrzeni”, czyli w różnych wspólnotach lokalnych i w różnych kulturach[13]. Warto zauważyć, że pluralizm wyrażeń doktrynalnych posiada duże znaczenie nie tylko w perspektywie misyjnej, ale również ekumenicznej. Dulles podaje następujący przykład: Sobór Florencki uznał, że obydwa sformułowania Credo, to znaczy zachodnie z Filioque i wschodnie, bez tego pojęcia, są prawomocne, i powinny być uważane za różne wyrażenia tej samej wiary. Według Dullesa orzeczenie to nie znaczyło, że obydwie formuły mówią dokładnie to samo, ale że prawda objawiona jest tak bogata, iż nie daje się zamknąć w żadnym z dwóch wyrażeń.

Wiele terminów, które odziedziczyliśmy w sformułowaniach dogmatycznych, jest dziś przestarzałych i nie wydaje się cokolwiek oznaczać dla współczesnego człowieka. Inne z kolei pojęcia uzyskały w języku codziennym odmienne od pierwotnego znaczenie, co sprawia, że „ślepa” wierność wyrażeniom przeszłości może okazać się „zdradą” samej prawdy. Literalne powtarzanie formuł przeszłości nie musi oznaczać — jak zauważa Cereti — wierności prawowiernej doktrynie, ale prowadzi raczej do swoistej ortofonii lub ortologii, podczas gdy prawdziwa ortodoksja wymagać może zmiany sformułowania, aby ocalić jego pierwotny sens[14]. Tego typu podejście nie neguje nieomylności, z jaką ogłaszane są formuły dogmatyczne. Wręcz przeciwnie, jedynie uznanie historyczności dogmatów może przeciwstawić się historycyzmowi, który prowadzi do zanegowania możliwości poznania prawdy niezależnej od historycznych i kulturowych zmian.

Przytoczony wcześniej postulat Cullmanna, by wskazać, czym jest istota, a czym sformułowanie twierdzenia dogmatycznego, nie wydaje się być słuszny. Nie jest bowiem możliwe oddzielenie treści i formy dogmatu. Wzajemny stosunek tych dwóch elementów nie jest porównywalny, jak to niekiedy czyniono, z relacja pomiędzy ciałem i ubraniem. Można byłoby tu raczej odwołać się do stosunku pomiędzy „ja” osobowym a ciałem. „Ja” nie istnieje poza ciałem. Tak samo nie jest możliwe wyrażenie prawdy w jakiejś „czystej” formie. Nie oznacza to, że nie należy rozróżniać pomiędzy treścią a formą. Takie rozróżnienie nie oznacza jednak jednoznacznego i jednorazowego oddzielenia, ale odsyła nas do zasad interpretacji tekstu. To, co zostało w określonym okresie definitywnie ogłoszone jako prawdziwe, nie może nie zachować swej zasadniczej ważności w następnym okresie, jednak dostrzeżenie tego wymaga właśnie interpretacji. Alszeghy i Flick wskazują na trzy zasady hermeneutyczne dotyczące rozumienia doktrynalnych dokumentów przeszłości. Pierwsza zasada przypomina, że żaden tekst pochodzący z innego kontekstu kulturowego nie może być czytany jak gdyby był „produktem” własnego języka, lecz musi być zinterpretowany. Druga zasada głosi, że każdy tekst może być interpretowany, to znaczy jest możliwe wyrażenie jego sensu w innym języku i kulturze. Trzecia natomiast dotyczy podmiotu teologicznej hermeneutyki. Obejmuje ona stwierdzenia z okresu prawie czterech tysięcy lat, z diametralnie różnych kręgów kulturowych, a zatem ich interpretacja wymaga zróżnicowanych metod, wielu badań i publikacji. Żadna jednostka nie jest w stanie sprostać tym wymaganiom. Dlatego też właściwym podmiotem hermeneutyki teologicznej jest cała wspólnota wierzących[15].

Problem historycznego uwarunkowania twierdzeń dogmatycznych odsyła nas do sztuki zwanej hermeneutyką, koniecznej w naszej refleksji nad rzeczywistością, również w odniesieniu do sformułowań uważanych za normatywne. Dlatego też wydaje się, iż wymiar historyczny dogmatów nie jest jakimś problemem w sensie negatywnym, lecz warunkiem możliwości wyrażenia w ludzkim języku prawdy objawionej przez Boga w Jezusie Chrystusie. Historyczne uwarunkowanie dogmatów pozwala lepiej docenić fakt, że Duch Święty prowadzi nas stopniowo do „całej prawdy”.



[1] Acta Apostolicae Sedis 54 (1962), 92; por. Sobór Watykański II, Gaudium et Spes 62.

[2] Por. O. Culmann, Sind unsere Erwartungen erfüllt? w: Rahner, Cullmann, Fries, Sind die Erwartungen erfüllt? Theologische Fragen heute 7, München 1966, ss. 40–41.

[3] Commonitorium 2.

[4] A. Denzinger — A. Schönmetzer (wyd.), Enchiridion Symbolorum, Definitionum et Declarationum de rebus fidei et morum, Friburgi/Br 1901 nn. (skrót — Dz.), nr 3020.

[5] Por. Dz. 3454.

[6] Mysterium ecclesiae, Declaratio circa catholicam doctrinam de ecclesia contra nonnullos errores hodiernos, nr 5 (24 VI 1973), w: Enchiridion Vaticanum, t. 4.

[7] Dz. 3011.

[8] Por. W. Kasper, Il dogma sotto la parola di Dio, Queriniana, Brescia 1968, p. 34.

[9] Por. Międzynarodowa Komisja Teologiczna, Interpretacja dogmatów, 1990, B,III,2–3, tekst wł. w: Il Regno Documenti 35 (1990), ss. 475–486.

[10] Por. W. Kasper, dz. cyt., s. 50.

[11] Por. K. Rahner, Schriften zur Theologie, vol. 4, ss. 54–81.

[12] Por. A. Dulles, Dogma as an ecumenical problem, in: Theological Studies 29 (1968), ss. 397–416.

[13] Por. Sobór Watykański II, Unitatis Redintegratio 6.

[14] Por. G. Cereti, Riforma della chiesa e unità dei cristiani nell’insegnamento del Concilio Vaticano II, Edizioni Ecumeniche, Verona 1985., s. 286.

[15] Por. Z. Alszeghy, M. Flick, Come si fa la teologia, Alba 1974, pp. 74–75. Swoją aktualność zachowuje siedem kryteriów Newmana dotyczących rozwoju dogmatów oraz ich interpretacji, które przytacza dokument „Interpretacja dogmatów” C,III,5 (patrz: przyp. 9).

Rozwój dogmatów w Kościele Katolickim

Z książki: J. Salij, Eseje tomistyczne

 Znaczenie prawdy w różnych religiach

 Jak się wydaje, tylko judaizm, chrześcijaństwo oraz islam – a więc religie związane z objawieniem biblijnym – przywiązują istotną wagę do treści głoszonych przez siebie prawd wiary. Prawdopodobnie we wszystkich bez wyjątku religiach niebiblijnych pytanie o prawdę tego, co boskie, albo nie jest stawiane wcale, albo pojawia się niejasno i w sposób rozmyty.

 Religia antyczna – pisze prof. Maria Jaczynowska – „zakłada skrupulatne wypełnianie wszystkich form kultu, ale nie wymaga wiary. Było prywatną sprawą człowieka, czy wierzył lub nie w bogów, którym składał ofiary. Natomiast samo składanie ofiar i przestrzeganie wskazówek wynikających z wróżb było jego obywatelskim obowiązkiem”[1].

 Z kolei luźny stosunek hinduizmu do pytania o prawdę jeden z autorów charakteryzuje następująco: „Trzeba ludziom wyjaśniać, że termin Hindus nie zawiera w sobie faktycznie pojęcia jakiegoś określonego wyznania religijnego. Istnieją Hindusi będący panteistami, jak adwajtyści, bądź teistami, jak wyznawcy systemu njaji i bhaktyści, lub wreszcie materialistami, jak czarwakowie; istnieją Hindusi, którzy są siwaitami, i tacy, co są wisznuitami; Hindusi, którzy są bałwochwalcami, i Hindusi, którzy odrzucają bałwochwalstwo jak adherenci Prarthana Samaj (Towarzystwa Modlitwy) i Arya Samaj (Towarzystwa Ariów)… Być katolikiem z wyznania znaczy podążać pewną drogą zbawienia, uznawać Jezusa Chrystusa za drogę wiodącą do Boga, naszego Ojca. Człowiek jest katolikiem właśnie dlatego, że podąża katolicką drogą zbawienia. W terminologii hinduskiej oznacza to, iż religia katolicka jest sadhana dharma. Ale religia katolicka nie jest odrębną samaj dharma: nie zaleca ona żadnego odrębnego sposobu życia pod względem zwyczajów społecznych, doboru pożywienia, wspólnego obiadowania, rytualnej czystości itd. Być Hindusem natomiast nie znaczy wypełniać jakąś specyficzną sadhana dharma, podążać jakąś

określoną drogą zbawienia. Hindus może wybierać jakąkolwiek marga, czyli drogę zbawienia, tj. sadhana dharma, która doń przemawia. Ale Hindus jest związany samaj dharma, przepisami dotyczącymi doboru pożywienia, czystości rytualnej i różnych form społecznego zachowania”[2].

 Podobnie jest w innych religiach niebiblijnych. Liczy się tam przede wszystkim przynależność do wspólnoty kultowej oraz przestrzeganie określonych tradycją zachowań i sposobu życia. Mała wrażliwość na wymiar prawdy ujawnia się w religiach w takich zjawiskach, jak łatwe akceptowanie podwójnej przynależności wyznaniowej (np. w Japonii można być równocześnie szintoistą i buddystą, w starożytności wielu gnostyków bez oporów sumienia uczestniczyło w oficjalnych kultach państwowych), postawa kreatywna wobec przyjętych wierzeń (które poddawane są nieraz daleko idącym modyfikacjom lub wrzucane do synkretycznego kotła), brak jakiejkolwiek potrzeby uzasadniania wyznawanych wierzeń (co tak uderza podczas lektury pism np. Rudolfa Steinera czy sekty Moone’a).

 Kiedy sobie to wszystko uświadomić, samorzutnie pojawiają się pytania: Co jest przyczyną tego, że dla chrześcijan (a zapewne również dla żydów i muzułmanów) prawdziwość ich wiary jest czymś tak przeogromnie ważnym? Dlaczego tak wiele swojej energii religijnej poświęcają oni intelektualnemu zgłębianiu treści swojej wiary, czyli uprawianiu teologii? Skąd się u chrześcijan bierze taka stanowczość wobec swoich własnych doktryn religijnych, w których rozpoznali herezję, czyli wypaczenie prawdy wiary, że gotowi są raczej wystawić swoje Kościoły na trzęsienie ziemi, niż pogodzić się z tym, że zadomowi się w nich jakaś – ich zdaniem – nieprawda?

 Trzeba przyznać, że wspomnianą przed chwilą stanowczość obserwujemy w chrześcijaństwie od samego początku. „Ale gdybyśmy nawet my – stwierdza radykalnie apostoł Paweł – lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy, niech będzie przeklęty” (Ga 1,8). Podobną stanowczość znajdujemy u apostoła Jana, kiedy rozprawia się z próbami rozumienia osoby Jezusa Chrystusa na wzór hinduskiego awatara: „Pojawiło się na świecie wielu zwodzicieli, którzy nie uznają, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele ludzkim; taki jest zwodzicielem i antychrystem” (2 J 7). Bezbożnością i gangreną zostanie w Nowym Testamencie nazwane nawet coś tak, zdawałoby się, niewinnego, jak próba symbolicznej interpretacji obietnicy zmartwychwstania (2 Tm 2,1618).

 Otóż źródłem niejasnego podejścia w religiach niebiblijnych do pytania o prawdę oraz najwyższej uwagi skupionej na tym pytaniu w religiach biblijnych wydaje się gruntownie inna świadomość własnych początków. Początkiem (w sensie arche) religii niebiblijnych są mity: wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości ponadhistorycznej, w takiej przeszłości, która nigdy nie była teraźniejszością. Toteż ludzie, odwołujący się do mitów i traktujący je z należną im powagą, nie szukają prawdy w nich samych, ale z ich pomocą. Tutaj leży przyczyna dużej elastyczności przekazu mitycznego: ponieważ mit jest przede wszystkim narzędziem, wolno, a nawet trzeba go modyfikować, ilekroć wydaje się, że pomoże to nam lepiej zrozumieć samych siebie i otaczającą nas rzeczywistość.

 Z religiami biblijnymi jest zupełnie inaczej. One swój początek widzą w wydarzeniu szczególnego, mającego miejsce w historii, zbliżenia się Boga do ludzi. Żydzi oraz chrześcijanie wierzą, że Bóg zbliżył się do nas po to, żeby nam dawać samego siebie; przedmiotem objawienia muzułmańskiego jest święta księga Koranu, zawierająca, jak wierzą wyznawcy islamu, prawdę i obietnice Boże. Być chrześcijaninem, żydem czy muzułmaninem znaczy uznawać z najwyższą powagą prawdę wyznawanego w swojej religii objawienia, w świetle tej prawdy układać całe swoje myślenie i postępowanie.

 Objawienie gruntownie różni się od mitu: nie jest narzędziem poszukiwania prawdy, ale jej przekazem. Stąd w religiach, które rozpoznają swój początek w Bożym objawieniu, czymś tak ogromnie ważnym jest prawowierność, czyli zgodność wiary z świadectwami objawienia. Stąd taka nieżyczliwość zaangażowanych wyznawców tych religii wobec interpretacji objawienia, rozpoznanych jako błędne; nieraz towarzyszy jej, niestety, nieżyczliwość wobec samych zwolenników owych interpretacji[3].

 Podwójna funkcja dogmatów wiary

 I tak doszliśmy do punktu, z którego jak na dłoni można zobaczyć nieuchronność rozwoju świadomości wiary wewnątrz chrześcijaństwa (w judaizmie oraz islamie jest, być może, podobnie). Mianowicie przedmiotem ewangelicznego objawienia jest niepojęta miłość Boża, która posunęła się aż do dania nam Jednorodzonego Syna Bożego. Ujmując rzecz konkretnie, przedmiotem ewangelicznego objawienia są wydarzenia zbawcze, jakie się dokonały dla wszystkich ludzi i dla każdego człowieka w Jezusie Chrystusie: tajemnica Jego wcielenia, Jego nauka i czyny, a zwłaszcza Jego śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie. Otóż wieść o wszechmocnym dziele miłości Bożej, jakie się dokonało w tych wydarzeniach, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, z serca do serca, w słowach i gestach należących do zwykłego ludzkiego języka. Słowa przekazujące wiarę w Chrystusa są, rzecz jasna, więcej lub mniej wypełnione osobą przekazującego, jednak są to tylko słowa. Jeśli je przyjmę, to znaczy jeśli pobudzą mnie one do wiary w Chrystusa lub do jej pogłębienia, będzie to polegało na tym, że za pośrednictwem tych słów zbliżę się do Chrystusa, który żyje i chce mnie ogarniać swoją mocą zbawczą. Krótko mówiąc, aprobata dla słów i zdań, wyrażających prawdę o zbawieniu, nie może być ostatecznym celem wiary. Wiara, w swoim ostatecznym wymiarze, zmierza ku Chrystusowi, który zbawia człowieka i jego środowisko.

Owszem, człowiekowi autentycznie wierzącemu zawsze ogromnie zależy na tym, aby zdania wyrażające jego wiarę wyrażały ją w sposób nieomylny lub przynajmniej zbliżający się do nieomylności. Niemniej, aprobata dla prawdy zawartej w tych zdaniach ma swoją dalszą celowość. Wierzyć to znaczy przecież realnie zbliżać się do Boga. Kresem aktu wiary – jak to z całą jasnością formułuje św. Tomasz – nie jest zdanie, ale Rzeczywistość, o której w tym zdaniu się mówi[4]. Gdyby moja aprobata religijna sprowadzała się tylko do uznania prawdziwości wszystkich głoszonych przez Kościół dogmatów, znaczyłoby to, że moja wiara uległa zdegradowaniu do poziomu religijnego światopoglądu.

 Z powyższego wynika, że aprobata dla zdań, przedstawiających autentycznie Boże Objawienie, jest dopiero początkiem poznania religijnego. Prawda wyrażona w tych zdaniach (zakładając, że jest wyrażona nieomylnie) stanowi rodzaj trampoliny, dzięki której mogę się coraz bardziej zanurzać w samej Rzeczywistości, owymi zdaniami opisanej. Na tę podwójną funkcję dogmatów wiary – autentyczne przedstawianie prawdy Bożej oraz wezwanie do zgłębiania samej Bożej Rzeczywistości, przez dany dogmat wyrażonej – w genialnym skrócie zwrócił uwagę św. Tomasz: dogmat „jest to ujęcie Bożej prawdy, zmierzające ku niej samej”[5].

 Skoro zaś moja aprobata dla zdań wyrażających prawdę wiary prowadzi mnie do coraz głębszego zakorzenienia się w owej Rzeczywistości, która jest za pomocą owych zdań przedstawiona – rozumie się samo przez się, że zakorzenienie to musi się odzwierciedlać również w mojej świadomości religijnej oraz szukać nowych, bardziej adekwatnych w stosunku do aktualnego poziomu moich religijnych doświadczeń, wypowiedzi językowych[6]. Toteż gdyby w naszym przeżywaniu wiary chrześcijańskiej – zarówno przez poszczególnych wierzących, jak przez cały Kościół – nie dało się zauważyć rozwoju świadomości religijnej oraz wynikającego stąd doskonalenia się religijnego języka, można by podejrzewać, że wiara w życiu takiego chrześcijanina lub wspólnoty uległa stagnacji.

 Wzrastanie Kościoła w poznaniu wiary

 Wiele na temat rozwoju naszego poznania religijnego można się dowiedzieć z samej Biblii. Jeśli idzie o ideę wzrostu w wierze, tekstem podstawowego odniesienia wydaje się przypowieść o różnych losach zasianego ziarna: ziarna, które „padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon” (Mk 4,8; por. 1 Kor 3,6). Okazuje się, że wzrastać możemy nie tylko w łasce, ale również „w poznaniu Pana naszego i Zbawiciela Jezusa Chrystusa” (2 P 3,18). W dwojaki też sposób możemy starać się o to, żeby podobać się Bogu: „wydając owoce wszelkich dobrych czynów i rosnąc przez głębsze poznanie Boga” (Kol 1,10). W listach apostolskich czytamy zarówno o tym, że wzrasta w wyznawcach Chrystusa usłyszana przez nich Ewangelia (Kol 1,6), jak ich wiara (2 Tes 1,3). Jeśli tak się z nami dzieje, to nasz wzrost w wierze przyczynia się istotnie do wzrostu również u naszych współwyznawców: „Mamy nadzieję, że w miarę rosnącej w was wiary, my również wzrastać będziemy według naszej miary, niosąc Ewangelię poza wasze granice” (2 Kor 10,15).

Ponadto, sporo mówi się w Nowym Testamencie o wierze niedojrzałej. Niedojrzała jest zazwyczaj wiara początkujących w wierze: „jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu” (1 P 2,2; por. Mk 4,33; J 16,12). Ale niedojrzałość wiary może wynikać również z małej gorliwości. Osłabia to istotnie apostolskie oddziaływanie Kościoła: „Gdy bowiem ze względu na czas [trwania w wierze] powinniście być nauczycielami, sami potrzebujecie kogoś, kto by was pouczył o pierwszych prawdach słów Bożych” (Hbr 5,12). Wiara niedojrzała uniemożliwia ponadto pełną komunikację w wierze: „Nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w Chrystusie” (1 Kor 3,1).

 Sam tekst Nowego Testamentu stanowi bezcenne świadectwo rozwoju wiary w wymiarze całego Kościoła. Chodzi nie tylko o to, że przed Kościołem raz po raz stawały jakieś nowe problemy, które trzeba było rozstrzygnąć: czy do Kościoła wolno przyjmować pogan (Dz 10n), czy chrześcijan pochodzących z pogan obowiązują zwyczaje żydowskie (Dz 15; Ga 2n), czy spożywanie mięsa ze zwierząt ofiarowanych bożkom należy traktować jako pośredni udział w bałwochwalstwie (Rz 14,1323; 1 Kor 8), jaki jest los tych zmarłych, którym nie dane było doczekać Paruzji (1 Tes 4,1318), jak się ustosunkować do chrystologii głoszonej przez doketów? (1 J 4,1-3)

 Można tylko podziwiać naiwność fundamentalistów, sądzących, że wszystkie problemy, przed którymi może stanąć Kościół, są już rozwiązane w Piśmie Świętym. Historia świadczy o czymś wręcz przeciwnym: że nie było jeszcze pokolenia, w którym by Kościół nie stanął przed jakimiś nie znanymi dotychczas, a nieraz nawet nie przeczuwanymi problemami. Co więcej, zazwyczaj bywa tak, że do jasnego i jednoznacznego ich rozstrzygnięcia dochodzi Kościół w trudzie długich poszukiwań i polemik. Z rozbrajającą szczerością przyznaje się do tego ostatni sobór: „Kościół, (…) nie zawsze mając (…) odpowiedź na poszczególne zagadnienia, pragnie światło Objawienia łączyć z doświadczeniem wszystkich ludzi, żeby oświetlać drogę, na jaką świeżo wkroczyła ludzkość” (KDK 33).

 Nowy Testament świadczy jednak ponadto o wewnętrznym rozwoju wiary w Kościele czasów apostolskich. Dość przypomnieć, ile istotnych pogłębień w stosunku do Ewangelii synoptycznych wniosła napisana pod sam koniec czasów apostolskich Ewangelia Jana. Nawet zwyczajny czytelnik Nowego Testamentu, kiedy porównuje kolejne wypowiedzi apostoła Pawła na temat Kościoła jako Ciała Chrystusowego, musi zauważyć, że w tzw. listach więziennych znalazły się motywy, które się przedtem u tego Apostoła nie pojawiały. Również dopiero w listach późniejszych – konkretnie w tzw. listach pasterskich – znajdziemy najwięcej informacji na temat ustroju pierwotnego Kościoła. Bibliści piszą całe książki na temat rozwoju wiary, jaki da się zaobserwować już w tym krótkim czasie, w którym powstawały kolejne księgi Nowego Testamentu.

 Co więcej, samo nawet rozpoznanie w pismach apostolskich natchnionego i nieomylnego Pisma Świętego dokonało się w wyniku trwającego kilka pokoleń dojrzewania świadomości ówczesnego Kościoła na ten temat. Kardynał Ratzinger tak o tym pisze: „Pismo jest późniejsze niż pisma, które je tworzą. Przez pewien czas istniejące już poszczególne pisma nie zajmowały miejsca w Nowym Testamencie jako Pismo, jako Biblia. Zebranie pism w Pismo jest dziełem Tradycji rozpoczętej w II wieku, a doprowadzonej do końca w wiekach IV i V. Świadek bez podejrzeń, jakim jest Harnack, zaznacza w tym względzie, że przed końcem II wieku tworzy się w Rzymie kanon ‘pism Nowego Testamentu’ według kryterium apostolskości i katolickości, kryterium, które stopniowo przyjmowały także inne Kościoły, ‘z

powodu jego wewnętrznego waloru i siły autorytetu Kościoła rzymskiego’. Możemy zatem stwierdzić: Pismo stało się Pismem dzięki tradycji, której jest częścią konstytutywną, właśnie w procesie potentior principalitas katedry Rzymu”[7].

 Otóż podobnie jak nie da się wyobrazić sytuacji, że Kościół na tej ziemi nie będzie miał do rozwiązania żadnych nowych problemów, tak samo niemożliwe jest, żeby Kościół już w czasie swojej pielgrzymki do życia wiecznego osiągnął w jakimś momencie całą pełnię przeznaczonego mu poznania Boga. Mówiąc inaczej, aż do Dnia Sądu Kościół będzie się pogłębiał w swoim poznaniu i rozumieniu Objawienia, jakim Bóg raz na zawsze obdarzył nas w Jezusie Chrystusie. „Wzrasta bowiem – czytamy w soborowej Konstytucji o Objawieniu (8) – zrozumienie tak rzeczy, jak słów przekazanych, już to dzięki kontemplacji oraz dociekaniu wiernych, którzy je rozważają w sercu swoim, już też dzięki głębokiemu, doświadczalnemu pojmowaniu spraw duchowych, już też dzięki głębokiemu nauczaniu tych, którzy wraz z sukcesją biskupią otrzymali niezawodny charyzmat prawdy. Albowiem Kościół z biegiem wieków dąży stale do pełni prawdy Bożej, aż wypełnią się w nim słowa Boże”.

 Ostatnie zdanie z powyższej wypowiedzi soboru znamiennie skomentował kardynał Wojtyła: „To dążenie Kościoła wyznacza zarazem podstawowy kierunek rozwoju wiary, jej wzbogacenia. Wzbogacenie wiary to nic innego, jak właśnie coraz pełniejsze uczestnictwo w prawdzie Bożej”[8].

Pokusa dystansowania się wobec dziejowości chrześcijaństwa

 Jak się wydaje, powyższy punkt widzenia jest zasadniczo obcy – przynajmniej na poziomie świadomości – chrześcijaństwu typu protestanckiego. Reformacyjna zasada sola Scriptura – że Pismo Święte jest wyłączną podstawą wiary[9]. żyje, jest rozumiane coraz głębiej i przynosi owoce; została sformułowana w epoce, kiedy nie zdawano sobie jeszcze sprawy z tego, do jakiego stopnia sam Nowy Testament świadczy o zanurzeniu Kościoła w dziejach i o rozwoju świadomości wiary już w czasach apostolskich[10].

Warto zauważyć, że zanim Luter, a zwłaszcza Kalwin, sformułowali tę zasadę, w myśli europejskiej pojawiły się potężne tendencje na rzecz przerwania dotychczasowego ciągu rozwojowego naszej kultury. Wystarczy porównać ogólny ton panujący w dziełach wielkich scholastyków oraz wielkich promotorów renesansu. Myśliciele średniowieczni czuli się w równym stopniu kontynuatorami Ojców Kościoła, wielkich filozofów pogańskich oraz znanych uczonych, żyjących jedno czy dwa stulecia przed nimi. Autorzy renesansowi potępiali całą epokę scholastyczną, z której bezpośrednio wyrośli, i bardzo mało byli świadomi tego, jak głęboko sami byli przez tę scholastykę uformowani i jak wiele dowodów tego pozostawili w swoich dziełach. Otóż daje to do myślenia, że zasadę sola Scriptura sformułowano właśnie w epoce, która miała poważne trudności ze zrozumieniem tego, że ciągłość jest nieusuwalną cechą historyczności.

 Wielu poważnych myślicieli zwracało już uwagę na to dystansowanie się protestantyzmu wobec dziejowości chrześcijaństwa. Protestantyzm – pisał w roku 1845 John Henry Newman – jest to chrześcijaństwo, które nie troszczy się o swoją własną historię. „I protestantyzm zawsze tak to odczuwał. Nie mam przez to na myśli, że wszyscy pisarze z obozu protestanckiego tak odczuwali. Z początku bowiem było zwyczajem, przynajmniej jako retoryczny argument przeciwko Rzymowi, powoływać się na minione stulecia lub przynajmniej na niektóre z nich. Ale protestantyzm jako całość tak właśnie odczuwa i odczuwał. Ujawnia się to w stanowisku odrzucenia w ogóle chrześcijaństwa historycznego i określania się jedynie na podstawie Pisma Świętego. (…) Widać to także z długotrwałego zaniedbania historii w Kościele anglikańskim. W Anglii popularna wiara prawie że nie uświadamia sobie faktu dwunastu długich stuleci, które upłynęły między soborem nicejskim a trydenckim. (…) Żałosne do powiedzenia, ale głównym, a być może jedynym pisarzem angielskim, którego można na jakiejś podstawie uważać za historyka Kościoła, jest Gibbon, niewierzący. Zanurzyć się głęboko w historię – to przestać być protestantem”[11].

 Jednak nie tylko nowożytne chrześcijaństwo, ale w ogóle nowożytna Europa ma kłopoty z rozpoznaniem aktualnej realności dziejów, z których wyrastamy. Eric Voegelin, znany tropiciel tendencji gnostycznych w nowożytnej Europie, zauważa, że począwszy od XVI wieku raz po raz ktoś w Europie tworzy jakiś „koran” i, co ważniejsze, zyskuje sobie sporo posłuchu. „Koranem” Voegelin nazywa dzieło mające mniej więcej taki stosunek do historii, jaki jest stosunek muzułmańskiej księgi świętej do Starego i Nowego Testamentu. Zatem „koranem”, w terminologii Voegelina, jest dzieło, w którym podaje się jedynie słuszną interpretację dotychczasowej historii (zazwyczaj gruntownie niezgodną z prawdą tej historii), które chce być odtąd jedynym autentycznym źródłem jej znajomości.

Otóż, zdaniem Voegelina, „pierwszym świadomie spisanym gnostycznym koranem” jest fundamentalne dzieło Kalwina Institutio christianae religionis: „Człowiek, który napisał ten koran, zerwał z intelektualną tradycją ludzkości, żyjąc w przekonaniu, że nowa prawda i nowy świat zaczęły się wraz z nim i znalazł się, można sądzić, w szczególnym, patologicznym stanie duchowym. Hooke [katolicyzujący teolog anglikański z XVI wieku] swą zrównoważoną i łagodną krytykę Kalwina otworzył spokojnym twierdzeniem: ‘Jego wychowaniem były studia nad prawem cywilnym’, po czym z niejaką uszczypliwością dodał: ‘Bożą wiedzę zgromadził nie czytając i nie słuchając, ale nauczając innych’ i zamknął charakterystykę miażdżącym sformułowaniem: ‘I choć tysiące było mu dłużnikami, tak poruszająca była jego wiedza, on nie był niczyim dłużnikiem wyjąwszy Boga, autora najbardziej błogosławionego źródła, Księgi Życia, o zachwycającej zręczności i dowcipie’”[12].

 Voegelin przypomina trzy następne „korany”, które istotnie przyczyniły się do ukształtowania naszej współczesnej mentalności: „W wieku XVIII Diderot i d’Alembert nadali Encyclopédie française charakter koraniczny, umieszczając w niej, jak sądzili, całą wiedzę wartą przekazania. Wedle nich, nikt nie musiałby sięgać do dzieł wydanych przed Encyclopédie, a cała przyszła nauka byłaby jedynie rozwinięciem zawartej tu wiedzy. W wieku XIX August Comte uważał swe dzieła za koran pozytywistycznej przyszłości świata, ale hojnie uzupełnił je listą stu wielkich książek – pomysł dotąd atrakcyjny. W ruchu komunistycznym koranem stały się dla wiernych dzieła Marksa uzupełnione patrystyczną literaturą leninowsko-stalinowską”[13]. Zdaniem Voegelina, współczesna mentalność odczuwa zbyt wielką potrzebę takich uproszczonych wizji rzeczywistości, żeby zauważyć, „że gnostycka propaganda jest formą politycznego działania, a nie poszukiwaniem teoretycznego wyrazu prawdy”[14].

Otóż warto zdawać sobie sprawę z tego, że również my, współcześni katolicy, jesteśmy zanurzeni w tej mentalności, która nie lubi liczyć się z ciągłością naszych ludzkich dziejów. Nie miejsce tu na zastanawianie się nad konkretnymi niebezpieczeństwami, jakie mogą stąd dla nas i dla naszego Kościoła wynikać.

Rozwój wiary a jej tożsamość

Wyjaśniwszy, że rozwój świadomości wiary jest, ze względu na nasze zanurzenie w dziejach, czymś koniecznym, wyjaśniwszy ponadto, że Kościół ma święty obowiązek troszczyć się o to, ażeby rozwój dogmatów w niczym nie naruszył prawdy wiary, czyli jej pełnej zgodności z Bożym Objawieniem, postawmy sobie jeszcze jedno pytanie: Czyżby rozwój dogmatów, a jest on przecież jako zjawisko historyczne czymś nie podlegającym dyskusji, świadczył o jakimś powiększaniu się Bożego Objawienia?

Owszem, na terenie myśli chrześcijańskiej (tej jednak, która zmierza do bycia myślą ekschrześcijańską) pojawiają się poglądy, jakoby samo Objawienie wciąż jeszcze podlegało rozwojowi. Zauważmy jednak, iż poglądy takie odbierają wszelki sens prawdzie – od początku wyznawanej przez chrześcijan – że w Chrystusie Bóg objawił się nam ostatecznie i w pełni, że w Nim zawarł z nami przymierze nowe i wieczne.

Cokolwiek by się myślało na temat wydanego w roku 1864 Syllabusa Piusa IX, trudno zakwestionować jego tezę piątą, że nie da się być katolikiem i jednocześnie wyznawać pogląd, jakoby „Objawienie Boże było niedoskonałe i dlatego podlegało ciągłemu i nieokreślonemu rozwojowi, który odpowiada postępowi rozumu ludzkiego”[15]. Cokolwiek by się również myślało na temat podjętej w roku 1907 przez Piusa X reakcji antymodernistycznej, trudno nie zgodzić się z jego spostrzeżeniem – sformułowanym zarówno w dekrecie Lamentabili, jak w encyklice Pascendi – że powyższy pogląd świadczy o naturalistycznym i psychologistycznym zniekształceniu samego pojęcia Objawienia, jakoby polegało ono jedynie na „uświadomieniu sobie przez człowieka swego stosunku do Boga”[16].

Łatwo zauważyć, że takie poglądy na temat Objawienia przyniesionego nam przez Jezusa Chrystusa otwierały szeroko bramę dla dogmatycznego relatywizmu, a ich przyjęcie oznaczałoby koniec wiary katolickiej. Otóż po autorytatywnym ich odrzuceniu przez Stolicę Apostolską pojawiły się próby – ale to dopiero po Soborze Watykańskim II – otwarcia przynajmniej furtki dla takiego relatywizmu. Przestrzega przed nimi deklaracja Kongregacji Doktryny Wiary z 24 czerwca 1973 roku. W swojej istocie próby te polegały na zatarciu różnicy pomiędzy w pełni akceptowanym w Kościele poglądem, że „zdarza się czasem, że jakaś prawda dogmatyczna jest wyrażana najpierw w sposób niepełny, wykluczający jednak błąd, a dopiero później, po rozważeniu jej w szerszym kontekście wiary i wiedzy ludzkiej, wyrażana w sposób pełniejszy i bardziej doskonały”[17] – a takim wyjaśnianiem rozwoju dogmatów, gdzie rozluźnieniu, a w gruncie rzeczy zakwestionowaniu ulega pochodzący od Ducha Świętego dar nieomylności kościelnego nauczania wiary (J 14,26; 15,26; Łk 10,16; 1 Tm 3,15; 2 P 1,20). „Wierni muszą odrzucić – mówi się we wspomnianej deklaracji – opinię, według której, po pierwsze, formuły dogmatyczne (albo pewne ich rodzaje) nie potrafią wyrazić prawdy dokładnie, lecz podają ją tylko w zamiennych przybliżeniach, które mogą zniekształcić lub zmienić prawdę; po drugie, wspomniane formuły przedstawiają prawdę w sposób niedokładny i dlatego należy jej ustawicznie szukać za pomocą owych przybliżeń. Kto przyjmuje taką opinię, nie może się uchronić przed relatywizmem dogmatycznym i zniekształca pojęcie nieomylności Kościoła”·.

Na koniec przypomnijmy dwa, wypracowane jeszcze w czasach patrystycznych, katolickie modele, za pomocą których próbuje się wyjaśnić, na czym polega rozwój dogmatów w Kościele. Mniej znana jest propozycja, wysunięta w roku 388 przez św. Ambrożego, aby do rozwoju rozumienia wiary stosować model nawiązujący do biblijnego opisu stworzenia kosmosu. Podobnie jak Stwórca najpierw powołał świat do istnienia i dopiero potem zaczął go przyozdabiać, tak jest również z kosmosem duchowym: najpierw Bóg się nam objawił w Chrystusie i obdarzył nas wiarą, obecnie zaś powinniśmy doskonalić naszą wiarę oraz jej rozumienie. „Bóg chciał – wyjaśnia Ambroży – abyśmy byli Jego naśladowcami i najpierw coś czynili, a potem przyozdabiali, abyśmy nie wykonywali równocześnie jednego i drugiego, bo w końcu nie zdołalibyśmy wypełnić niczego. Nasza wiara wzrasta stopniowo. Właśnie dlatego Bóg najpierw coś stworzył, a potem upiększył, abyśmy wierzyli, że ten sam, co stworzył, również ozdobił, a przystroił ten sam, co stworzył. Najpierw Bóg stworzył, a potem dopiero udoskonalił, aby pierwsze zostało potwierdzone przez drugie”[18].

Szczególnie jednak został zapamiętany w Kościele model zaproponowany w roku 433 przez św. Wincentego z Lerynu, gdzie wiara Kościoła oraz jego wierność otrzymanemu od Chrystusa Objawieniu porównana jest do organizmu żywego, który rośnie i zmienia się, zachowując jednak swoją tożsamość. Postęp w Kościele – wyjaśnia Wincenty – „niech będzie naprawdę postępem wiary, a nie zmianą. Bo przecież istota postępu na tym polega, iż rzecz jakaś rozrasta się w sobie; istota zaś zmiany na tym, iż rzecz jakaś przechodzi w zupełnie inną. Niechże więc wzrasta i olbrzymie nawet postępy czyni zrozumienie, wiedza, mądrość – tak w każdym z osobna, jak u ogółu, tak w jednostce, jak w całym Kościele, według poziomu lat i wieków – ale koniecznie w swojej jakości, to jest w obrębie tego samego dogmatu, w tym samym duchu, w tym samym znaczeniu”[19].




[1] Maria Jaczynowska, Religie świata rzymskiego, Warszawa 1990, s. 10.


[2] H. Staffner, Nawrócenie na chrześcijaństwo rozpatrywane z hinduskiego punktu widzenia. W: Ewangelizacja, dialog i rozwój. Wybrane dokumenty Międzynarodowej Konferencji Teologicznej, Nagpur (Indie) 1971 r., red. Mariasusai Dhavamony, tłum. Józef Marzęcki, Warszawa 1986, s. 284.


[3] Skłonność do potępiania, a nawet prześladowania bliźnich za ich inność nie jest, niestety, cechą tylko jakichś określonych grup kulturowych czy religijnych. Wprawdzie konkretne jej wyrazy są na ogół uwarunkowane ekonomicznie, kulturowo lub religijnie, sama jednak ta skłonność jako taka wydaje się głęboko zakorzeniona w naszej skażonej grzechem ludzkiej naturze. Społeczności judeochrześcijańskie oraz muzułmańskie potrafią emanować z siebie wiele wrogości i nietolerancji wobec innowierców. Inaczej, ale w sposób nie mniej godny ubolewania, swoją ciemną potrzebę nietolerancji zaspokajają Hindusi: „życzliwa akceptacja cudzej odmienności ogranicza się w Indiach do określonej sfery życia – do światopoglądowych przekonań. Liberalizm, giętkość, otwartość hinduizmu jako ‘filozofii’ idzie w parze z rygoryzmem i tradycjonalizmem hinduizmu jako ‘społecznego systemu’: z krępowaniem jednostki drobiazgowymi przepisami odnoszącymi się do codziennego życia i z żądaniem pełnego konformizmu w zakresie zwyczajów kastowych. (…) Wiele można powiedzieć o nietolerancji społecznej w Indiach, o krańcowym społecznym zniewoleniu jednostki. Sygnalizuję tu pewne fakty, aby osławiona indyjska tolerancja nie wyidealizowała obrazu tego kraju. Tradycji trzymająca się grupa wyznacza człowiekowi zawód, rodzaj i zakres dozwolonych kontaktów społecznych, możliwości zawarcia związku małżeńskiego, obrzędy, stroje, potrawy, wymagając skrupulatnego przestrzegania obowiązków wynikających z miejsca zajmowanego w hierarchicznie ukształtowanej zbiorowości. Im niższa kasta, tym dalej sięgają zazwyczaj kontrola społeczna i rygoryzm” (I. Lazari-Pawłowska, Postawy i granice indyjskiej tolerancji, „Studia filozoficzne” 1987/3, s. 127n). Z kolei ciemne możliwości w tym zakresie społeczeństw zlaicyzowanych ujawniły się zwłaszcza w zbrodniach hitlerowskich i bolszewickich. Warto też, być może, uważniej obserwować niezliczone nietolerancje, jakich dopuszczamy się dzisiaj z hasłami tolerancji na ustach; zjawisko to szczególnie łatwo można zauważyć w mass mediach.


[4] Actus credentis non terminatur ad enuntiabile, sed ad rem (S.th. 2-2 q.1 a.2 ad 2).


[5] Articulus est perceptio divinae veritatis, tendens ad ipsam (S.th. 2-2 q.1 a.6).


[6] Św. Augustyn zwracał ponadto uwagę na to, że do rozwoju naszego rozumienia wiary przyczyniają się pośrednio herezje, czyli próby wprowadzenia w nią błędu: „Czy dokładnie rozprawiano o Trójcy Świętej, zanim poczęli szczekać arianie? A czy dokładnie rozprawiano o pokucie, zanim nowacjanie sprzeciwiać się jej poczęli? Tak samo niedokładnie rozprawiano o chrzcie, nim znajdujący się poza Kościołem rebaptyzanci przeciwną naukę ogłosili. Nawet o jedności Chrystusa nie wyrażano się z należytą dokładnością, aż dopiero znane rozdwojenie poczęło gnębić słabych braci. Wtedy to ci, co umieli objaśniać Pismo Święte i rozwiązywać trudności, wydobyli na wierzch ciemne miejsca Pisma Świętego w mowach i rozprawach, pragnąc ratować od zguby słabych braci, nękanych trudnościami ze strony ludzi bezbożnych” (Objaśnienia Psalmów, Ps 54, 22; por. 7,15; 67,39).

 
[7] Joseph Ratzinger, Kościół wspólnotą, tłum. W. Życiński, Lubin 1993, s. 46.


[8] Karol Wojtyła, U podstaw odnowy. Studium o realizacji Vaticanum II, Polskie Towarzystwo Teologiczne, Kraków 1988, s. 15.


[9] Kościół katolicki wyznaje, że Pismo Święte jest całkowicie podstawą wiary. Mentalność uformowana pod wpływem nominalizmu z największą trudnością odróżnia wyraz „całkowicie” od wyrazu „wyłącznie”. Różnica zaś jest olbrzymia: np. Bóg całkowicie jest dawcą naszego istnienia, ale jednak nie wyłącznie, jako że nasi rodzice też się całkiem realnie do naszego istnienia przyczynili. Otóż odrzucając protestancką zasadę wyłączności Pisma Świętego jako podstawy wiary, Kościół katolicki czyni to z przeświadczeniem, że broni w ten sposób znaczenia Pisma Świętego: podstawowym miejscem dla słowa Bożego, jakie możemy poznać z kart Pisma Świętego, nie są bowiem te karty, ale ludzkie serca napełnione Duchem Świętym i w Nim jednoczące się coraz więcej w jeden Kościół. To w ludzkich sercach słowo Boże i tylko jako słowo żywe może dotrzeć do niewierzących (por. Rz 10,14n). Autentyczną wykładnię katolickiej prawdy, że Pismo Święte jest całkowicie podstawą wiary, ale jako słowo Boże żyjące w Kościele i zanurzone w żywej Tradycji kościelnej, można znaleźć w soborowej Konstytucji o Objawieniu, rozdz. 2.


[10] Jeśli idzie o Stary Testament, dopiero w naszym XX wieku biblistyka odkryła, że nie tylko w wymiarze boskim, ale również w swoim wymiarze ludzkim jest on jedną księgą, napisaną w ciągu wielu pokoleń. Elementarne wiadomości na temat tego niezwykłego odkrycia można znaleźć w książce Norberta Lohfinka, Pieśń chwały. Chrześcijanin a Stary Testament, tłum. Jan Doktór, Warszawa 1982, s. 2853.


[11] John Henry Newman, O rozwoju doktryny chrześcijańskiej, przeł. Jolanta W. Zielińska, Warszawa 1957, s. 33.


[12] Eric Voegelin, Nowa nauka polityki, tłum. Paweł Śpiewak, Warszawa 1992, s. 130.


[13] Tamże.


[14] Tamże, s. 133.


[15] Breviarium fidei. Wybór doktrynalnych wypowiedzi Kościoła, opr. S. Głowa i I. Bieda, Poznań 1989, s. 19.


[16] Tamże, s. 30-34.


[17] Posoborowe prawodawstwo kościelne, opr. E. Sztafrowski, t. 6, z. 2, Warszawa 1975, s. 32.


[18] Św. Ambroży, Hexameron (1,7,27), tłum. Władysław Szołdrski, Warszawa 1969, s. 51.


[19] Św. Wincenty z Lerynu, Pamiętnik. Commonitorium (28), przeł. Jan Stahr, Poznań 1928, s. 43.

Warto przeczytać:

J. Salij, Dogmat najbardziej wyszydzany
J. Salij, Proces uchwalania dogmatów
J. Salij, Ile jest dogmatów wiary?
J. Salij, O wierności dogmatom
J. Salij, Dogmaty i wolność sumienia
J. Salij, Co to znaczy być człowiekiem wierzącym

Dogmat – kompas na ścieżkach wiary

Rozważania o dogmacie chcę oprzeć na refleksjach kanadyjskiego filozofa Charlesa Taylora. Cenne jest w nich to, że ów autor zdecydowanie i przekonująco podkopuje tezę o linearnym postępie sekularyzacji, która to teza, uparcie nam wpajana w czasach „komuny”, w sytuacji, gdy kościoły, nawet te w Polsce, pustoszeją, licznym spośród nas, w tym wierzącym, wydaje się niepodważalna. Po wiekach triumfów chrześcijaństwa jakby godzimy się z tym, że gdy Chrystus powróci, nie znajdzie wiary. Taylor przekonuje, że nie musi tak być, chociaż ta przyszła wiara niekoniecznie będzie taka jak wiara w XV czy XVIII wieku, a nawet niekoniecznie taka jak dzisiejsza. Kanadyjski filozof oswaja sekularyzację, wskazuje, że nie należy jej się bać, bo co prawda sprawia ona, że dotychczasowe style wiary są mniej żywotne czy możliwe, ale pojawiają się ciągle nowe jej wymiary, konteksty, które z kolei też mogą zostać podważone. Sekularyzacja to ciągły proces zanikania i odradzania się wiary w nowych formach. To oznacza, że nie należy traktować jej jako zło, bo jest też ona szansą na powstanie czegoś nowego, nowych ścieżek wiary, niewykluczone, że bardziej dla wiary ożywczych.

Nieodparcie nasuwa się jednak pytanie, czy dzisiejsze podważanie starych form wiary nie poszło za daleko. Czy nowych form wiary nie jest zbyt dużo? Czy nie powoduje to, że w istocie są one dla wiary zabójcze, bo nie wiadomo, gdzie jest wiara prawdziwa, a gdzie jej nie ma? Taylor wymienia cztery przykładowe ścieżki do wiary: poczucie bezsensu, chęć wstąpienia na drogę prowadzącą do prawdziwego człowieczeństwa, otwarcia się na konkretne osoby w ich człowieczeństwie, chęć zerwania z przemocą wynikającą z poczucia własnej racji, poezję. Do tych ścieżek można dodać wiele innych, w tym pewnie te, które Taylor traktuje jako właściwe dla przeszłości. Problem jednak w tym, że kanadyjski filozof przedstawia tylko niejako socjologiczną analizę możliwych powodów wstąpienia na ścieżkę wiary. Kiedyś było to przekonanie o zaczarowaniu świata, a w związku z tym o konieczności stosowania obrzędów magicznych w celu pozyskania przychylności bóstwa, albo przekonanie o byciu trybem Bożej maszyny i konieczności podporządkowania się panującym w niej regułom. Dzisiaj jest to chęć znalezienia sensu, stania się prawdziwym człowiekiem, zerwania z przemocą itd. Wskazanie powodów wstąpienia na ścieżkę wiary – co samo w sobie jest cenne – nie przynosi jednak odpowiedzi na pytanie, do czego ta wiara ma doprowadzić i czy każda ścieżka prowadzi do tego samego, chociaż być może wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o to, jak tę wiarę traktujemy, bo co innego będzie w wierze ważne dla tego, który szuka w niej poczucia sensu, a co innego dla tego, który szuka w niej środka zerwania z przemocą. Taylor zatrzymuje się na samej wierze, tyle że przecież nie ona jest celem, bo o wiele większa od niej jest miłość. Wiara ma doprowadzić do spotkania w miłości z żywym Bogiem w niebie, którego zaczątkiem ciągłe spotykanie Go na doczesnych ścieżkach wiary. Bez tego wymiaru jest ona martwa. Taylor wskazuje ścieżki wiary czy ścieżki do wiary, ale trzeba dopowiedzieć, że będą one wiodły donikąd, jeśli na ich końcu nie będzie perspektywy pełnego zjednoczenia z Bogiem w miłości.

Jednak tak jak różne są ścieżki do wiary, tak samo doświadczenia spotkania z Bogiem mogą wyglądać zupełnie inaczej, w wielu przypadkach są też one zapewne zdeterminowane ścieżką prowadzącą do wiary. Już uczniowie Jezusa nie byli jednorodną i zwartą grupą i na samym początku zaznaczył się podział na tych, których ścieżka do wiary wiodła przez judaizm, i tych, których zapleczem było pogaństwo. Nic więc dziwnego, że w chrześcijaństwie mamy do czynienia z różnymi narracjami dotyczącymi spotkania z Bogiem. Inna jest narracja św. Augustyna, inna św. Tomasza, a jeszcze inna Karla Rahnera czy Hansa Künga, na co innego kładł nacisk św. Ignacy Loyola, a na co innego siostra Faustyna Kowalska. Problem jednak w tym, że o ile dawniej jedność tych ścieżek wiary mogła być utrzymywana dzięki autorytetowi Kościoła, o tyle dzisiaj jest to coraz trudniejsze. Taylor ma rację, że przestrzeń, w której kształtują się współczesne postawy religijne jest naznaczona wielością rozwiązań i propozycji oraz umożliwia wolny osobisty wybór, że w wieku świeckim jest stała tendencja zmierzania do pluralizacji, bo tam, gdzie był jeden Kościół i była jedna wiara, znajdujemy teraz bardzo szerokie i wciąż rozszerzające się spektrum możliwości: opcji religijnych, duchowych i takich, które trudno gdzieś zakwalifikować, bo znajdują się gdzieś „pomiędzy”. Jaka wobec tego powinna być rola Kościoła czy raczej tego, co nazywamy Urzędem Nauczycielskim Kościoła? Czy, a jeśli tak to według jakich kryteriów, powinien on orzekać o autentyczności doświadczenia spotkania z Bogiem dokonującego się na różnych ścieżkach wiary? Na podstawie czego powinien on decydować, że dana ścieżka wiary to droga do Emaus, nie zaś na jałową pustynię?

Taylor słusznie wskazuje, że dzisiejszy pluralizm religijny jest dla Kościoła pewnym problemem, gdyż często domaga się on, by ludzie dochodzili do wiary dawnymi, ustalonymi ścieżkami. Jego zdaniem Kościół kładzie nacisk na ścieżkę duchową opartą na hierarchicznym ładzie, posłuszeństwie wobec hierarchii i na sztywnych zasadach. Można by dodać, że ścieżka ta oparta jest też na traktowaniu dogmatów, prawd wiary jako niezmiennych, zarówno w warstwie językowej, jak i merytorycznej, formuł, które nie tylko nie podlegają żadnej dyskusji, ale nie mogą być interpretowane na potrzeby współczesności. Dlatego nadal z dużą łatwością przychodzi mu autorytatywne decydowanie, co jest, a co nie jest zgodne z depozytem wiary, napominanie nieprawomyślnych zdaniem watykańskich dykasterii chrześcijan.

Tymczasem przebywanie ścieżek wiary oznacza nie tylko poznawanie w spotkaniu tego objawionego Boga, którego inni już spotkali przed nami, bo można też dostrzec takie elementy Jego obrazu, które dotąd przez nikogo nie zostały dostrzeżone albo nie zostały wyraźnie wskazane, o czym świadczy chociażby fakt ogłoszenia dogmatu o wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny w 1950 r. Bez wątpienia o tym dostrzeżeniu nowych elementów obrazu Boga decydują ścieżki prowadzące do wiary i ścieżki wiary, którymi podążamy. Dzięki temu, że do spotkania z Nim zmierzamy innymi drogami niż nasi poprzednicy, Jego oblicze ukazuje się nam w innym świetle. Dogmat nie jest czy nie powinien być traktowany jako szlaban zamykający daną ścieżkę tylko dlatego, że inni szli innymi drogami. Dogmat wskazuje raczej, że spotkanie z Bogiem jest możliwe i jak ze swojej ścieżki wiary widzieli Go nasi poprzednicy. My ze swoich dróg wiary widzimy Go nieco inaczej, ale nie jest to przecież inny Bóg. Dogmat jest niczym dwuwymiarowy portret, do którego możemy dodać trzeci wymiar, ale dlatego, że wcześniej nasi poprzednicy stworzyli tradycyjny obraz. Może właśnie w tym kontekście należy rozumieć średniowieczną definicję dogmatu: „przyjęcie boskiej prawdy ku niej prowadzące” (perceptio divinae veritatis tendens in ipsam). Przyjmujemy określony obraz Boga, ale na nim nie kończymy, dążymy do stworzenia jeszcze pełniejszego obrazu, jeszcze bardziej wielowymiarowego. Dzięki dogmatom wiemy, że nasi poprzednicy w wierze spotykali Boga, i wiemy, jak Go widzieli, ale pragniemy spotkać Go osobiście, poznać to Jego oblicze, które zechce nam ukazać. To dlatego nowoczesny katolik może z uznaniem i podziwem patrzeć na średniowieczne katedry, chociaż niewykluczone, że sam woli spotykać się z Bogiem w swoim nowoczesnym kościele przy dźwiękach oazowych piosenek.

Jaka jest tu rola Kościoła rozumianego jako strażnik depozytu wiary? Czy powinien on autorytatywnie wskazywać, że określona ścieżka wiary jest herezją? Otóż przede wszystkim ważne jest to, by każdemu, kto chce stąpać ścieżkami wiary, dawał on wyposażenie w postaci prawd wiary. Dogmat powinien być tym, co człowiek dostaje na początku swojej drogi wiary, by mu pokazywało, że droga ta ma sens i cel, niezależnie od tego, jaka ścieżka doprowadziła go do wiary. Nie może jednak być on eksponatem muzealnym, na dodatek szczelnie zapakowanym w zupełnie niezrozumiałe dla dzisiejszego człowieka pojęcia, ale musi mówić o spotkaniu człowieka z Bogiem, pokazywać, jaki jest ten Bóg. Dogmat powinien prowokować każdego wierzącego do postawienia sobie pytania: kim jest Bóg, kim jest Jezus Chrystus, w jaki sposób doświadczam spotkania z Bogiem i jak oddziałuje to na moje życie? Powinien też wzbudzać pragnienie spotkania tego Boga i wejścia na drogę odsłaniania prawdy o nim, która cała nie zawiera się w dogmacie. Aby tak się stało, konieczne jest podjęcie wysiłku „wypakowania” dogmatów i sprawienia, by żyły one w sercach i umysłach chrześcijan. Jest to pierwsze zadanie Kościoła w dzisiejszym zsekularyzowanym świecie.

Może się jednak zdarzyć, że mimo tego wyposażenia jak uczniowie wędrujący do Emaus nie będziemy rozumieć tego spotkania, nie będziemy pojmować, co o tym spotkaniu mówią prawdy wiary. Może zdarzyć się tak, że to spotkanie tak bardzo będzie przerastało nasze wyobrażenia, że nie będziemy w stanie go dostrzec. Dawniej Kościół stawiał, a często robi to również dzisiaj, na dyscyplinę i niczym wódz armii wzywał do zawrócenia z błędnej drogi, zaś tych, którzy tego nie zrobili, uznawał za dezerterów. Dzisiaj, w sytuacji, gdy wielu chce podążać własnymi ścieżkami, rola Kościoła powinna być inna. Inspiracją mogą tu być refleksje Taylora, który wskazuje, że musimy znaleźć sposób na bycie razem z tymi, którzy byli przed nami, z tymi, którzy przyjdą po nas, i z tymi, którzy żyją dziś i kroczą po innych ścieżkach wiary. Rozwiązaniem może być wskazywane przez kanadyjskiego filozofa, co prawda w odniesieniu do sekularyzacji, zdobycie umiejętności zarządzania różnorodnością. W przypadku Kościoła będzie to umiejętność zarządzania różnorodnością w dochodzeniu do spotkania z Bogiem i rozumieniu tego spotkania.

Na czym miałoby to polegać? Wydaje się, że w dzisiejszych czasach chodzi o odwołanie się do tego wzoru postępowania, jaki jest zarysowany w opowieści o uczniach wędrujących do Emaus. Kościół powinien być tym, który wkracza w toczącą się rozmowę o spotkaniu z Bogiem wtedy, gdy stąpanie po określonej ścieżce wiary oznacza nierozumienie pism, który w takiej sytuacji, chociaż oczywiście nie tylko wtedy, przyłącza się do rozmowy, by wyjaśnić pisma, by niejako otworzyć oczy. Nie jest to więc rola sędziego rozstrzygającego, co jest zgodne z dogmatami, a co nie, ale towarzysza wędrówki rozmaitych uczniów różnymi ścieżkami zmierzającymi do Emaus. Ważną rolę w tym „ujaśnianiu” spotkania z Bogiem, podobnie jak w przypadku Kleofasa i jego towarzysza, odgrywa liturgia, na co trafnie wskazuje Taylor. Bo chociaż przykład tradycjonalistów wskazuje, że wcale nie musi ona z konieczności jednoczyć, to jednak jej rola w otwieraniu oczu na spotkanie z Bogiem jest nie do przecenienia; wszak to właśnie przy łamaniu chleba stajemy się uczestnikami Boskiej liturgii.

Na ścieżkach wiary, którymi podążamy, potrzebne są nam więc dogmat jako znak spotkania z Bogiem oraz towarzysz, który w razie potrzeby ten znak objaśni. Jeśli Kościół – a Taylor ma rację, że Kościołem jesteśmy my wszyscy, więc jest to zadanie każdego z nas – będzie potrafił wejść w taką rolę, różne ścieżki wiary okażą się czymś dobrym i pożądanym, podobnie jak sekularyzacja, rzecz jasna ta rozumiana po Taylorowsku.

Św. Teresa z Lisieux: droga od lęku do nadziei

Ludzie oscylują w życiu pomiędzy dwoma skrajnymi nastawieniami. Jedna skrajność to lęk, druga to nadzieja. Im więcej nadziei w życiu człowieka, tym bardziej można go nazwać optymistą. Im mniej nadziei, tym bardziej skłania się człowiek ku lękowi, przyjmując postawę pesymistyczną. Lęk jest nieodłączną, niezbędną częścią życia ludzkiego. Ostrzega przed niebezpieczeństwem, pozwala zachować życie. Jeśli jednak postawa lękowa staje się tak dominująca, że gasi nadzieję, jak się na przykład dzieje w depresji, to człowiek traci siły życiowe. Nadzieja jest bowiem warunkiem życia, jak zauważa Antoni Kępiński w swej książce Lęk (A. Kępiński, Lęk, Wydawnictwo Literackie, 2012).

Religia pełni w życiu ludzkim ważną funkcję wygaszania lęku egzystencjalnego, którego kwintesencją jest lęk przed śmiercią. Ufność w dobre zamiary wszechmocnego Boga wobec całego stworzenia jest warunkiem koniecznym przechodzenia człowieka od postawy lęku do postawy nadziei, od pesymizmu do optymizmu. Obietnica pokonania zła i śmierci sprawia, że przyszłość jawi się ludziom w piękniejszych barwach, że ich siły życiowe regenerują się i wzmagają dzięki nadziei. Poczucie celu, jakim jest zbawienie i zjednoczenie z Bogiem również redukuje lęk egzystencjalny. Prawdę tę o dobroczynnej sile wiary religijnej zrozumiała św. Teresa. Nie przyszło jej to łatwo, ponieważ została wychowana w religijności lęku i cierpienia, najlepiej wyrażającej się w Naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempis. Jednak jej drogę duchową można chyba określić jako przebiegającą od religii lęku w kierunku religii nadziei.

Święta Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza została uznana za Doktora Kościoła, czyli kogoś, kto ma coś ważnego i mądrego do przekazania chrześcijanom. Przestudiowałam jej Dzieje duszy i nie znalazłam w nich nic genialnego ani specjalnie mnie zaskakującego. Jej „mała droga” jest powtórzeniem prawd znanych chrześcijanom od wieków. Jej Dzieje duszy pozostają pod wielkim wpływem autorów ascetycznych, a zwłaszcza Naśladowania, i wykazują wiele sprzeczności. Wynika to z pewnej ewolucji duchowej, którą przeszła Teresa w zakonie. W miarę czytania Pisma Świętego zmniejszał się negatywny wpływ Naśladowania, a powiększał pozytywny wpływ Ewangelii (od lęku ku nadziei). Jednak nic nie zostaje z jej pism wykreślone, przedawnione, poprawione. Toteż zamiłowanie do walki, cierpienia, posłuszeństwa, rozliczania się z grzechów widać w Dziejach duszy tak samo wyraźnie jak „małą drogę” zaufania Bogu. Teresa pokonała swój lęk na tyle, na ile było ją stać w jej krótkim życiu (zmarła w wieku zaledwie 24 lat). Jest to zapewne wielkie psychiczne osiągniecie, lecz z pewnością nie można go traktować jako odkrycia czy przejawu geniuszu. „Odkryć” Teresy dokonali przed nią wielcy ludzie wszelkich religii świata.

Co utraciła mała Tereska

Teresa określa siebie w Dziejach duszy infantylnie i sentymentalnie: kwiatuszek, królewna, biedna Tereska, mała narzeczona Jezusa, królowa, ptaszek Jezusa, słaby ptaszek. Widać z jednej strony podkreślenie słabości i małości, z drugiej – królewskiej, wyższej godności. Rzeczywiście w życiu przedzakonnym czuła się często mała i biedna. Miała po temu wiele powodów. Była dzieckiem niewątpliwie bardzo wrażliwym. W piątym roku życia straciła matkę. Odczuła wtedy ogromny kryzys w swoim życiu. Z dziecka zadowolonego i pełnego energii stała się płaczliwa i smutna. Częściowo stratę matki wynagradzał jej czuły ojciec, częściowo siostra Paulina, która przejęła funkcje matki. Teresa bardzo się do niej przywiązała, toteż gdy Paulina postanowiła pójść do zakonu, Teresa była zrozpaczona i przypłaciła to załamanie ciężką chorobą. Miała wtedy 10 lat. „Wycierpiałam męczeństwo, aby przyzwyczaić się do życia bez niej, żeby widzieć między mną a nią mur nie do przekroczenia, aż wreszcie skończyło się na tym, że uznałam smutną rzeczywistość, Paulina była dla mnie stracona, prawie w taki sam sposób, jakby umarła”. (św. Teresa z Lisieux, Dzieje duszy, A 41)

Kolejny cios spotkał ją w wieku lat 13, gdy to kolejna siostra Maria odchodzi na zawsze, także do zakonu. Teresa czuje się opuszczona. Porzuca ją Maria, jej jedyna powierniczka, bez której Teresa czuła, że nie mogła żyć – dziewczynka musi się po raz trzeci pogodzić z bolesną stratą życiowego oparcia. Próby nawiązania przyjaźni w szkole nie powiodły się. Przyjaciółka, którą Teresa szczerze pokochała, nie odwzajemniła jej uczuć. Teresa była dzieckiem nieśmiałym i niepewnym siebie, wolała rozmyślać bądź uczyć się na uboczu, podczas gdy koleżanki bawiły się i biegały wokoło. Była szczególnie przywiązana do trzeciej siostry Celiny, która wraz z nią uczęszczała do tej samej szkoły. Kiedy tylko Celina szkołę opuściła, Tereska nie była w stanie już dłużej samodzielnie tam uczęszczać, albowiem „jedyny urok na pensji to było życie z nierozłączną Celiną, bez niej „jej córeczka” nie mogła tam zostać”. (A 39)

Tata Teresy był człowiekiem czułym i bardzo pobożnym. Teresa idealizuje go, nazywa go swoim Królem i czuje się przez niego rozpieszczana. Jednak zdaje się, że nie znajduje u niego oparcia, którego potrzebuje i które dawały jej mama i siostry. Teresa przytacza pewien epizod, który świadczy o początkach jakichś problemów psychicznych ojca. Otóż pewnego roku po pasterce zgodnie z rodzinnym zwyczajem dziewczynki wyciągały prezenty z „zaczarowanych bucików”. Tym razem jednak ojciec okazał zniecierpliwienie tym zwyczajem i powiedział coś, co bardzo zraniło Teresę: „A niech tam, na szczęście to już ostatni rok!…” (A 45) Miał już dość życia? Coś się z nim działo. Może jakiś rodzaj depresji? Ojciec Teresy w końcu spędzi 3 lata w szpitalu psychiatrycznym.

Teresa czuła się bardzo samotna. Przepełniał ją smutek i gorycz. Potrzebowała czułości, uwagi i oparcia psychicznego. Gdy tylko to oparcie zyskiwała, szybko je traciła. Trzykrotna strata najbliższych osób jest dla dziecka wielką traumą. Zranione dziecko postanawia „nie zaznać już żadnej przyjemności na ziemi”. (A 42) Przyjemności ziemskie uznaje za krótkotrwałe, złudne i niedające trwałej satysfakcji, kończące się nieuchronnie cierpieniem i tęsknotą.

Teresa opuszcza świat dla Boga. Odrzucenie miłości do stworzeń.

Rozczarowana niestałością ziemskich przyjaźni, Tereska liczy już tylko na Boga. „Ponieważ już nie mogłam zwierzać się jej (Marii), zwróciłam się w stronę Niebios”. (A 44) Jezus został jej jedynym przyjacielem. „Czyż Jezus nie jest moim jedynym przyjacielem? Umiałam rozmawiać tylko z Nim, rozmowy ze stworzeniami, nawet rozmowy pobożne, męczyły moją duszę”. (A 40) „Próbowałam zaprzyjaźnić się z dziewczynkami w moim wieku, szczególnie z dwiema spośród nich, kochałam je i ze swej strony one kochały mnie na tyle, na ile były do tego zdolne; ale niestety! Jakże ciasne i niestałe jest serce stworzeń!!!….” (A 38)

Z rozczarowania i rozpaczy wzięło się jej odejście od świata i pogarda ziemskich przyjemności. W jej podejściu do tej trudnej życiowej sytuacji utwierdzał ją Tomasz a Kempis, którego Naśladowanie Chrystusa znała prawie na pamięć.

Niepowodzenia w „zaskarbianiu sobie względów stworzeń” (A 38) uznaje Teresa za korzystne dla siebie. „Jak bardzo dziękuję Jezusowi, że znalazłam jedynie gorycz w przyjaźniach doczesnych. …. Jak serce oddane uczuciu dla stworzeń może zjednoczyć się głęboko z Bogiem?… Czuję, że nie jest to możliwe. Chociaż nie piłam z zatrutej czary zbyt gorącej miłości do stworzeń, czuję, że nie mogę się mylić, widziałam, jak tyle dusz uwiedzionych tym fałszywym światłem, latało jak biedne motyle, paliło sobie skrzydła”. (A 38) „Nie mam więc żadnej zasługi w tym, że nie uległam miłości do stworzeń, gdyż zostałam przed nią zabezpieczona jedynie przez wielkie miłosierdzie Dobrego Boga!..” (A 38) Miłość do stworzeń uznaje Teresa za przeszkodę w połączeniu z Bogiem. Porównuje ją do kamienia, który Bóg usunął łaskawie z jej drogi, aby się nie potknęła. Miłość ludzka to zatem fałszywe światło i zatruta czara. Któż inny mógłby podsunąć te światłe myśli zagubionej dziewczynce, jeśli nie Tomasz! Teresa nie ma już powodu wysilać się w świecie, nie musi podejmować walki wewnętrznej w celu osiągnięcia przyjaźni i miłości ludzkiej. Ona się poddaje, ale temu poddaniu przypisuje wzniosły cel i sens. Rezygnuje z wysiłku życiowego i oto staje się na zawsze małą i słabą Tereską, małym kwiatuszkiem i ptaszkiem, liczącym tylko na Boga.

Wzniosła misja Teresy – sublimacja cierpienia

Teresa ulega przemianie w dniu, kiedy uświadamia sobie swą wzniosłą misję: oto ma zostać „rybakiem dusz”, chce „wyrywać dusze wielkich grzeszników z wiecznych płomieni”. Znakiem, który Teresa potraktowała jako Boskie potwierdzenie jej misji było ucałowanie krzyża przez skazanego na śmierć za zabójstwa Pranziniego. Ten akt przedśmiertnej skruchy Teresa przypisywała swoim za niego modlitwom.  Misję swoją zapragnęła Teresa kontynuować w Karmelu, do którego odeszły wcześniej jej dwie siostry.

Teresa miała szczęście mistycznego zaznania słodyczy i dobroci Boga. Z tego pozytywnego uszczęśliwiającego doświadczenia także bierze się jej potrzeba pójścia do zakonu, bo jak się spodziewała, tam właśnie jest miejsce na rozkoszowanie się Bożą miłością. Teresa opisuje swoje doświadczenie jako pocałunek miłości, poczucie bycia kochaną. Przeżyła tak głęboką radość, że zalała się „cudownymi łzami”. A więc z jednej strony pozytywne doświadczenie Bożej miłości, z drugiej rozczarowanie światem i poczucie słabości – jakiż wybór mógłby być lepszy niż pójście do zakonu?

Teresa była dzieckiem ambitnym. W szkole zawsze chciała być prymuską i cierpiała, gdy coś jej się nie udawało. Tę ambicję widać też w jej pragnieniu bycia wielką świętą. Liczyła, że stanie się to nie przez jej zasługi, ale dzięki Mocy i Świętości samego Boga. Zupełnie bez zasług jednak się nie obyło. Teresa wierzyła, że trzeba dużo cierpieć, aby dojść do świętości. To zatem swoje cierpienie zaczęła traktować jako zasługi dla świętości. „Poczułam, jak rodzi się w moim sercu wielkie pragnienie cierpienia, a równocześnie wewnętrzna pewność, że Jezus zarezerwował dla mnie dużą ilość krzyży, poczułam, ze zalewają mnie tak wielkie pociechy, że uważam je za jedną z największych łask w moim życiu. Cierpienie zaczęło mnie pociągać, miało urok, który mnie zachwycał, mimo, że go dobrze nie znałam. Dotychczas cierpiałam nie kochając cierpienia, od tego dnia poczułam do niego prawdziwą miłość”. (A 36) Prosiła Boga słowami z Naśladowania: „O Jezu! Niewypowiedziana Słodyczy, obróć mi w gorycz wszelkie ziemskie pociechy!…” (A 36)

Ziemskie pociechy niestety za małe były dla Teresy. Ona chciała Boskich pociech. Chciała zostać narzeczoną Jezusa. Chciała cierpieć za dusze. Jej pragnienie ziściło się, kiedy zaledwie w wieku 15 lat pozwolono jej wstąpić do Karmelu. „Moje pierwsze kroki spotkały więcej cierni niż róż!… Tak cierpienie wyciągnęło do mnie ramiona, a ja rzuciłam się w nie z miłością…” (A 69) „Jezus dał mi do zrozumienia, że chce mi dać dusze właśnie przez krzyż i moje upodobanie do cierpienia wzrastało w miarę, jak powiększało się cierpienie. Przez 5 lat była to moja droga, ale na zewnątrz nic nie zdradzało mojego cierpienia.” (A 70) Jednocześnie Teresa zapewnia, że odczuwała słodki i głęboki pokój, który jej nie opuszczał nawet w cierpieniu.

Matka przełożona była dla Teresy bardzo surowa, co jest trzykrotnie podkreślone w rękopisie. Teresa wspomina, że przy każdym z nią spotkaniu musiała całować ziemię, co oznaczało, że została upomniana. „Bez wątpienia bardzo kochałam naszą Matkę, ale uczuciem czystym, które wznosiło mnie ku Oblubieńcowi mojej duszy”. (A 70) Surowość przełożonej zabezpiecza Teresę przed obdarzeniem jej uczuciami zbyt ludzkiej życzliwości i przywiązania, co nie byłoby korzystne dla życia duchowego. Czyste uczucie oznaczało więc, że Teresa kochała ją raczej z obowiązku i poczucia posłuszeństwa, niż czułym sercem. „Kwiatuszek przesadzony na górę Karmel miał rozwijać się w cieniu Krzyża, łzy, krew Jezusa stały się jego rosą, a jego Słońcem było Godne Uwielbienia Oblicze przesłonięte łzami…..” (A 71) „Ten, którego królestwo nie jest z tego świata, pokazał mi, że prawdziwa mądrość polega na tym, by „chcieć być zapomnianą i uważaną za nic” – by „swoją radość pokładać we wzgardzie samej siebie” …. Ach! Tak jak twarz Jezusa, chciałam, aby: „Moja twarz była naprawdę zakryta, aby nikt na ziemi mnie nie rozpoznawał”. Odczułam pragnienie cierpienia i bycia zapomnianą……” (A 71) Teresa powołuje się tutaj na Iz 53,3, który to fragment mówi o Słudze Pańskim, przez chrześcijan utożsamianym z Jezusem:

„Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi,

Mąż boleści, oswojony z cierpieniem,

jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa,

wzgardzony tak, że mieliśmy go za nic”

Zatem Teresa chce mieć twarz zakrytą jak Jezus, czy też raczej chce, aby przed nią zakrywać twarze (chcąc być w zgodzie z Izajaszem), chce także być wzgardzona i uważana za nic, jak Jezus. Poniżenie Teresy służy jednak jej ostatecznemu wywyższeniu. Chce Teresa wszak być świętą. Jeśli uniży się, jak Chrystus, będzie potem triumfować, jak Chrystus. Pamiętajmy bowiem, że Sługa staje się Mesjaszem, wyzwolicielem, zbawcą. Tak też przecież swą misję widzi Teresa. Za kielich cierpienia weźmie w końcu nagrodę.

Teresa pragnie upokorzeń. Doznaje ich, co trochę dziwne, od nowicjuszek, które ją krytykują. Ta krytyka to dla Teresy więcej niż przyjemność, to wspaniała uczta, która napełnia jej duszę radością. „I moja dusza z rozkoszą raczyła się gorzkim pokarmem, który jej podawano w takiej obfitości”. (G 27) Jedynym pożytkiem, jaki widzi Teresa w wysłuchiwaniu  krytyki jest żywienie się „chlebem zewnętrznego upokorzenia”. Jednak mnie interesuje, jakie to ciężkie zarzuty miały nowicjuszki wobec Teresy, skoro tak ją to bardzo upokarzało. Tego już nie dowiemy się od Teresy, która również nic nie pisze o wyciąganiu jakichkolwiek wniosków z tych skarg.

Teresa, tak jak później Faustyna, spodziewa się „czystego cierpienia, bez żadnej domieszki” (G 10). Szuka cierpienia jak najcenniejszego ze skarbów. Jezus podaje Teresie do picia kielich cierpienia i daje jej zrozumieć, co się w nim mieści, ale zanim Teresa zdoła ochoczo go wychylić, On go cofa. (G 10)

Pożytki z cierpienia widzi Teresa, podobnie jak później Faustyna, w jego sile powstrzymywania grzechu i wynagradzania zań. Obie mistyczki uważają także, że z jakiegoś powodu lepiej będzie, jeśli nikt nie będzie o ich cierpieniach wiedział. „Bo czyż istnieje większa radość, niż radość z cierpienia dla Twojej miłości? Im głębsze jest cierpienie i mniej widoczne dla oczu stworzeń, tym bardziej Ciebie raduje, o mój Boże, lecz gdybyś, co niemożliwe, Ty sam nie miał znać mojego cierpienia, byłabym równie szczęśliwa z jego posiadania, gdybym przez nie mogła powstrzymać jeden grzech popełniony przeciw wierze lub za niego zadośćuczynić”. (G 7) Cel misji Teresy to ratowanie dusz poprzez cierpienie.

Teresa czerpie z cierpienia przyjemność, cierpienie przeradza się w ekstazę. Oto jej opowieść Matce Agnieszce: „Kilka dni po moim ofiarowaniu się Miłości Miłosiernej zaczęłam w chórze odprawiać Drogę Krzyżową, kiedy nagle poczułam się zraniona ognistym grotem tak palącym, że myślałam, że umrę. Nie wiem, jak wytłumaczyć to uniesienie: nie ma porównania, które by mogło oddać intensywność tego płomienia. Wydawało mi się, że niewidzialna siła pogrąża mnie całą w tym ogniu. Och! Co za ogień! Co za słodycz!” Cierpienie równoważyło się z miłością. Ta sama sytuacja wystąpi u Faustyny.

W liście do Matki Agnieszki pisze Teresa o tym, jak jest szczęśliwa z faktu, że cierpienie nawiedziło duszę jej siostry Celiny, ponieważ może je oddać Jezusowi jako męczeństwo. Czyli nie tylko jej własne cierpienie ma męczeńskie wzniosłe zasługi, ale cierpienie jej siostry także. Podobnie rzecz się ma z cierpieniem ojca, który „został wybrany na ofiarę, która wraz z Barankiem bez skazy miała być złożona na ołtarzu”. (A 71) Nie wiadomo jednak, czy ta moc ofiary cierpiętniczej dotyczy tylko rodziny Teresy, czy też całego rodzaju ludzkiego.

W bileciku, który zawsze nosiła na swoim sercu pisze Teresa między innymi: „proszę Cię, Jezu, … żebym dla Ciebie umarła jako męczennica, męczennica serca lub ciała, lub raczej obydwu… Spraw, …aby nikt się mną nie zajmował, żeby traktowano mnie jak wzgardzoną pod stopami, zapomnianą jak małe ziarnko piasku należące do Ciebie, Jezu”. To pragnienie doznawania pogardy, zapomnienia, bycia deptaną jest wspólne także Faustynie.

Niezrealizowane powołania Teresy

„Jakże jest miłosierna droga, którą Dobry Bóg zawsze mnie prowadził, nigdy nie wzbudzał we mnie pragnienia czegoś, czego nie miałby mi dać, dlatego też gorzki kielich wydał mi się wyśmienity….” (A 71) Jeśli cierpisz i myślisz, że tego cierpienia chcesz, to o ile łatwiej jest je znieść. Na dodatek jeśli uwierzysz, że to sam dobry Bóg wzbudza w tobie pragnienie cierpienia. Co do pragnień, które Teresa miała jakoby tylko takie, które są możliwe do zrealizowania, to jednak nie do końca prawda. Teresa chciała dla siebie czegoś więcej niż życia pokornej mniszki w Karmelu. Ona chciała być misjonarką, kapłanką, wojownikiem. „Czuję w sobie powołanie WOJOWNIKA, KAPŁANA, APOSTOŁA, DOKTORA, MĘCZENNIKA; wreszcie odczuwam potrzebę, pragnienie pełnienia dla ciebie, Jezu, wszystkich dział najbardziej heroicznych….” (M 2) Teresa chciałaby umrzeć na polu bitwy w obronie Kościoła, być kapłanką, przemierzać ziemię, by głosić imię Jezusa, być misjonarką na krańcach świata, przelać krew dla Jezusa, być biczowana i ukrzyżowana, odarta ze skóry, zanurzona we wrzącej oliwie, ponieść wszystkie męczarnie zadane męczennikom, poddać szyję pod miecz, szeptać na stosie imię Jezusa. Jednak zdaje sobie sprawę ze swej małości i bezsilności. Niemożność czynienia tych wszystkich heroicznych dzieł nie załamuje jej, ale prowadzi do odkrycia swojej małej drogi: drogi miłości. Dochodzi do rozsądnego wniosku, że nie męczeństwo, ale miłość jest jej powołaniem. Z tego powodu postanawia „ofiarować się jako Ofiara Bożej miłości”. Czy jednak gdyby miała możliwość zrealizowania jednej ze swych ambicji, na przykład bycia kapłanką bądź misjonarką, czy wtedy czułaby się tak samo usatysfakcjonowania z bycia Ofiarą miłości? Może mówiła sobie: „OK, widzę wyraźnie, że żaden mój ambitny cel nie może być zrealizowany w moim życiu, niech się jednak do czegoś przydam: będę ofiarą miłości. Muszę się jakoś realizować! Być bierną i nieużyteczną – mnie to męczy. Wymyślę sobie jakąś rolę, jakieś ważne zadanie. Najważniejsze na świecie: będę miłością zbawiającą dusze! Będę wielką świętą!” Według mnie, Teresa nie musiała wcale przez całe życie pozostawać małym kwiatuszkiem i słabym ptaszkiem. W innych czasach i okolicznościach mogłaby stać się badaczką Pisma, bo niewątpliwie dużo czytała i potrafiła wyciągać samodzielne wnioski. Mogła stać się kapłanką i apostołką, jeśli Kościół by na to przystał. Nie miała szansy zrealizować swej mocy i potencjału w świecie, w którym przyszło jej żyć. Cóż jej pozostało innego, jak zaakceptować swą słabość i pozostać bierną? Zauważyła w tej postawie słabości i bierności pewne zalety, które pozwoliły jej przetrwać w Karmelu z uśmiechem na twarzy i nie pogrążyć się w rozpaczy.

Spalenie siebie w ofierze miłości

Na czym miało polegać ofiarowanie się Bożej miłości? Wydaje się, że była to powszechna w tamtym czasie praktyka, ponieważ siostra Teresy Maria także ofiarowała się jako ofiara Miłości Miłosiernej. Oto Miłość wybiera Teresę na ofiarę całopalną. „Aby Miłość była w pełni zaspokojona, trzeba, by uniżała się aż do nicości i żeby tę nicość przekształciła w ogień”. (M 3) Miłość zaspokaja się przez to, że przekształca nicość w ogień. Ale co jest tą nicością? Czy jest nią człowiek tak uniżony, poniżony, że w końcu nic niewart, niezdolny do niczego, bez zalet i wad, bez świadomości, bez ciała, bez duszy? Czy w ogóle można się uniżyć aż do stania się nicością? Przecież coś jednak zawsze zostaje. I dlaczego Miłość musi się zaspokajać? Co to w ogóle znaczy? Że jest zadowolona tylko wtedy, kiedy zamienia nicość w ogień? Przecież nicości wokół dostatek, niech ją sobie zamienia do woli! Ja jestem chyba za logiczna na mistykę! O co tu chodzi? Z przypisów dowiaduję się, że jest to  „znamienity ogólny zarys teologii”. Czyli jednak teolodzy widzą coś znamienitego tam, gdzie ja nie widzę logiki. Otóż ponoć chodzi tutaj o to, że Teresa „w swojej nicości i z powodu swej nicości została darmo wybrana przez miłość”. Czyli jednak nie darmo, ale z powodu nicości? I dlaczego właściwie Teresa miałaby być nicością? Ta mistyka coś bardzo pokrętna dla ludzkiego rozumu. Jeśli tą nicością była Teresa, a z nią wszyscy ludzie, to jak to pogodzić z biblijną wersją stworzenia świata przez Boga, który uznał go za „coś” raczej niż „nic”. Możemy jednak przyjąć, że Teresa faktycznie uważa się za „nicość”, a przynajmniej jest bliższa nicości niż jakiejś pozytywnej wartości, bliższa słabości niż sile, bliższa małości niż wielkości.

Teresa pisze też, że jeśli w Starym Testamencie ofiara całopalna zadowalająca Boga musiała być doskonała, tak teraz Bóg przyjmuje całopalne ofiary od osób niedoskonałych, takich jak ona. Jednak zdaje się, że chrześcijaństwo pojmuje Ofiarę Chrystusa za jedyną i wystarczającą do zbawienia świata. Skąd Teresa wie, że Bóg nadal oczekuje ofiar i że one są Mu do czegoś potrzebne? Co to znaczy ofiara całopalna? Człowieka zniszczonego? Unicestwionego? Teresa chce się unicestwić dla Miłości, stać się nicością, z której powstanie ogień. Tylko jak należy się spalać? Jak się zabrać do unicestwiania siebie? Czy może lepiej zostawić to Bogu i przełożonym, a samemu nie troszczyć się o szczegóły operacji?

Skąd bierze się to pragnienie unicestwienia siebie? I dlaczego jest uważane za warunek poznania Boga? Pewne cytaty z Ewangelii mogą prowadzić do takich właśnie wniosków.

Na przykład: „Zaprawdę powiadam wam: Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24) Jak słowa te rozumie Teresa? „Widzę, że tylko cierpienie może rodzić dusze. … Jakie obfite żniwa zebrałaś! .. Siałaś we łzach, ale wkrótce zobaczysz owoc swoich prac, wrócisz przepełniona radością, niosąc w rękach snopy”. (A 81) Teresa uważa więc, że obumarcie ziarna oznacza cierpienie, które „rodzi dusze”. Można jednak te słowa rozumieć inaczej.

W rzeczywistości ziarno musi żyć, aby wydać plon. Ziarno zasiane w ziemi nie umiera, ale zmienia swą postać. Obumieranie polega na tym, że zasiane ziarno przestaje istnieć w formie ziarna, ale przekształca się w roślinę. Zmienia się jego forma. Ziarno umarłe, chore nie wyda plonu. Poza tym: co jest potrzebne do wykiełkowania? Żyzna ziemia, ciepło i woda. Czym jest żyzna ziemia? Jej ciemności skrywają ziarno i pozwalają zapuścić korzenie. Można je zinterpretować jako niewiedzę, czyli pewnego rodzaju otwartość na poznanie, chłonność, brak wstępnych założeń, ciszę. Słońce to światło, energia. Jezus jest porównywany wielokrotnie przez Jana do światłości świata.  Woda życia: „Kto napije się wody, którą ja mu dam, już nigdy więcej nie będzie pragnął, gdyż woda, którą mu dam, stanie się w nim obfitym źródłem na życie wieczne”. (J 4, 14) Ziarno pozbawione sprzyjających warunków, takich jak ziemia, woda i ciepło, nie wykiełkuje. Ponadto zabicie formy ziarna nie jest warunkiem, ale konsekwencją jego przemiany w roślinę. Chodzi więc bardziej o przekształcenie, zmianę, a nie śmierć. Zalążek, coś małego, ma już w sobie plan całego rozwoju dorosłej rośliny. Podobnie nasza ludzka forma doczesna jest zalążkiem naszego ciała przemienionego, zmartwychwstałego. Dlatego jej zabicie nie przybliży człowieka do Boga. Powtórzę: nie chodzi o zabicie, ale przemianę. Włożenie ziarna do ziemi można porównać ze złożeniem do grobu.  Kiełkowanie i rozwój roślinki kojarzy się więc ze zmartwychwstaniem i rozwojem duchowym.

Interpretacja obumierania jako cierpienia i unicestwienia nie jest według mnie trafna. Po co miałby Bóg stwarzać człowieka, aby go potem unicestwiać? Zapewne stworzył nas jako pewną formę przejściową, w której jest zapisany jakiś plan rozwoju. Czekamy zatem na pomyślne warunki, aby ten plan mógł się ziścić.  W pełni ziści się dopiero po śmierci.

Postęp Teresy w stosunku do Naśladowania

Teresa chce kochać. Po pierwsze kochać, po drugie dopiero cierpieć. To postęp od czasów Tomasza. Chce cierpieć z miłości, a nawet radować się z miłości. Kolejny krok naprzód: można radować się z miłości! Jednak lepiej trzymać się wskazówek mistrza Tomasza i uważać cierpienie za lepsze niż radowanie: „będę śpiewać (Jezusowi) nawet wtedy, gdy będę musiała zbierać moje kwiaty polne wśród cierni, a mój śpiew będzie tym bardziej melodyjny, im bardziej kolce będą długie i kłujące”. (M 4)

Teresa próbuje przezwyciężyć niektóre argumenty Naśladowania. Uznaje wartość związków międzyludzkich, kocha czule rodzone siostry. Uważa, że Jezus chce, aby dzielić się miłością z ludźmi, a nie odcinać się zupełnie od świata.  Co prawda bardzo uważa, aby miłość, którą darzy siostry była „duchowa”, a nie „ziemska”, ale już zauważa sprzeczność Naśladowania z Ewangelią. Opisuje na przykład, jak mocno musiała walczyć z sobą, gdy chciała wejść pogadać w celi z jakąś szczególnie lubianą siostrą. Musiała się bardzo powstrzymywać, aby tego nie zrobić i była z siebie dumna, że jej się udało „odmówić sobie pociechy serca”, za co spodziewała się otrzymać nagrodę. Pogaduszki z koleżanką uważała za przejaw „miłości egoistycznej i bezowocnej”. Mamy tu wyraźny wpływ Tomasza (przyjaźń nie ma sensu, trzeba zacisnąć zęby i dzielnie walczyć o nagrodę). Widać tu dokładnie, jak dużo energii psychicznej pochłania walka z naturalnymi pragnieniami. Z drugiej strony Teresa zauważa, że miłość do Jezusa pogłębia jej miłość do sióstr. Nie ma tu już drastycznego przeciwstawienia miłości wiecznej i ziemskiej, jak u Tomasza czy Klimaka. „Czuję to, że kiedy jestem miłosierna, to sam Jezus działa we mnie; im bardziej jestem z nim zjednoczona, tym bardziej również kocham wszystkie moje siostry”. (G 12) „Stałam się wyrozumiała dla słabości innych” (G13) „Chcę, aby moje myśli były zawsze miłosierne, gdyż Jezus powiedział: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (G 13) „Zrozumiałam, że miłość bliźniego nie powinna zostać zamknięta w głębi mojego serca: Nikt, powiedział Jezus, nie zapala pochodni i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciła wszystkim, którzy są w domu”. (G 12) Widać, że w miarę czytania Ewangelii Teresa porzuca teorie Tomasza, a zwraca się ku słowom Jezusa. Teresa widzi, że Jezus nie zalecał porzucania miłości „stworzeń”, ale coś wręcz przeciwnego: „Jezus mówi do nich (uczniów) z niewyrażalną czułością: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was umiłowałem, żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym poznać, że jesteście uczniami moimi, jeśli się będziecie wzajemnie miłowali”. (G 11)

Podobnie widać u Teresy większą tolerancję dla własnych błędów, choć ma ona wielkie skłonności do skrupulatnego rozliczania się z każdego grzeszku, na wzór Tomasza. Tak samo drobiazgowo i surowo postępuje wobec powierzonych jej nowicjuszek. „To, co mnie nadzwyczaj kosztuje to zauważanie błędów, najmniejszych niedoskonałości i wydawanie im śmiertelnej walki. … Jestem jak strażnik obserwujący nieprzyjaciela z najwyższej wieżyczki warownego zamku. Nic nie umyka przed moim spojrzeniem… Tysiąc razy wolałabym wysłuchiwać uwag niż robić je innym, ale czuję, że jest rzeczą bardzo konieczną, aby to było dla mnie cierpieniem, gdyż kiedy działa się pod wpływem natury, jest niemożliwe, aby dusza, której się chce ukazać jej wady, zrozumiała swoje błędy” (G 23) Teresa zatem biega czujnie za mniszkami, przemawia do nich surowym tonem, wytyka im niedoskonałości. Robi to jednak w swoim przekonaniu z miłości. Pisze, że ją to wiele kosztuje, ponieważ widocznie robi to wbrew sobie i wolałaby przemawiać do nich bardziej serdecznie, zamiast ciągle upominać. Widzimy tutaj znów koszty psychiczne zachowań wbrew sobie. Z drugiej strony Teresa zdobywa się jednak na pewną pobłażliwość, akceptuje swą „małość”, bezsilność i niedoskonałość. Zaczyna rozumieć, że Bóg zbawia nas nie za czyny, ale z miłości. „Jezus nie wymaga wielkich czynów, ale jedynie zawierzenia i wdzięczności” (M 1) „Spodobało się Jezusowi, by pokazać mi jedyną drogę, która prowadzi do tego ognia Boskiego, tą drogą jest zawierzenie małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach swego Ojca… „Jeśli ktoś jest maluczki, niech przyjdzie do mnie” (M 1) Tak, Teresa odkryła dla siebie prawdy Ewangelii. Jednak twierdzenie, że jest z tego powodu wielkim odkrywcą, jest błędne. Te odkrycia zostały już dokonane przez św. Pawła, który twierdził, że zbawienie nasze nie w uczynkach, lecz w wierze, ufności, miłości. Tę samą prawdę chciał podkreślić Marcin Luter, gdy czuł się tak przytłoczony wizją Boga ścigającego nas za każde potknięcie, że przypomniał całemu chrześcijaństwu wielkiego Pawła i jego sola fide, sola gratia.

Postęp Teresy jest jednak zawsze połowiczny. Ona wyrywa się ku wolności, ale nigdy nie pofrunie, bo ściąga ją na ziemię nieszczęsny Tomasz a Kempis.

Oblubienica Jezusa

Przed wstąpieniem do zakonu (w wieku około 15 lat) Teresa czuje się „małą narzeczoną Jezusa”, co poprawia jej humor. Po wstąpieniu do zakonu zostaje Jego „Oblubienicą”. Dziwny dla mnie jest ten motyw narzeczeństwa i małżeństwa z Jezusem.  Teresa wydaje mi się dzieckiem, dziewczynką, nastolatką marzącą o pierwszej miłości, pocałunkach i trzymaniu za rękę, o czułości, byciu kimś wyjątkowym. Jak można być kimś bardziej wyjątkowym niż oblubienicą (żoną!) Jezusa?  Pozostawiwszy wszelkie możliwości prawdziwego zamążpójścia „w świecie”, Teresa musi jakoś zastępczo zaspokoić swoją potrzebę związku z mężczyzną, posiadania rodziny. Teresa układa bardzo dziwaczne i infantylne zaproszenie na swój ślub z Jezusem, na wzór zaproszeń typowych dla ówczesnych zwyczajów:

„Wszechmogący Bóg, Stwórca Nieba i ziemi, Panujący Władca Świata i Bardzo chwalebna Maryja Panna, Królowa Dworu niebieskiego, uprzejmie zawiadamiają o Zaślubinach swojego Czcigodnego Syna, Jezusa, Króla Królów i Pana panów, z panną Teresą Martin, obecnie Damą i Księżniczką królestw wniesionych w posagu przez jej Boskiego Oblubieńca, a mianowicie: Dziecięctwa Jezusa i Jego męki, ponieważ jej szlacheckie tytuły to: od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza.

Pan Ludwik Martin, Właściciel i Pan nad posiadłościami Cierpienia i Upokorzenia i Pani Martin, Księżna i Dama Dworu Niebieskiego, uprzejmie zawiadamiają o Zaślubinach swojej Córki, Teresy, z Jezusem, Słowem Bożym, drugą Osobą Godnej uwielbienia Trójcy, który za sprawą Ducha Świętego stał się Człowiekiem i Synem Maryi, Królowej Niebios” (A 77)

Mam nieprzyjemne uczucie mdłości czytając to zaproszenie. Wydaje mi się ono poniekąd bluźnierstwem, ale nie podam Teresy do sądu o obrazę moich uczuć religijnych. Cóż tu mamy? Jednoczesne wywyższenie i poniżenie Teresy. Wiele odniesień do wszechmocy, panowania, władzy królewskiej. Z drugiej strony, zwłaszcza w odniesieniu do swego ojca, Teresa wspomina cierpienie i upokorzenie. Pomieszanie dwóch światów, które nie wypada przekonująco. Świat mocy i władzy pomieszany ze światem cierpienia i upokorzenia. Bóg kojarzony z mocą, człowiek z cierpieniem. Chrystus – Bóg biorąc za żonę Teresę zrównuje ją niejako z sobą samym, dodaje jej własnej boskiej godności. Teresa nabiera przez to poczucia wartości. Cała ta okropnie nadęta, mieszczańska forma tego zaproszenia jest dla mnie niestrawna intelektualnie i psychicznie. Trzeba jednak pamiętać, że Teresa była tylko rozentuzjazmowaną nastolatką, w której buzowały hormony i która musiała dać jakoś upust swemu pragnieniu miłości, bycia zakochaną i uwielbianą.

Mechanizmy obronne

Teresa stosuje całą gamę mechanizmów obronnych, które chronią jej osobowość w sytuacji, kiedy nie potrafi poradzić sobie z lękiem czy frustracją. Pojawiające się w życiu ból lub lęk należy traktować jako znaki ostrzegawcze. Zdrowa osobowość reaguje wtedy ucieczką lub walką. Podjęta aktywność zmniejsza lęk, natomiast niemożność jej podjęcia – powiększa lęk. W przypadku Teresy reakcje ucieczki lub walki nie wchodziły w grę: z zakonu uciec nie mogła związana ślubami, przeciwstawić się i walczyć z przełożonymi także nie mogła, chcąc być wierna zakonnemu posłuszeństwu. Podkreślała na każdym kroku swą małość i słabość, zatem nie czuła się na siłach zareagować na ból i lęk. Co przysparzało jej bólu? Na pewno surowość przełożonych i upokarzanie. Brak ludzkiej czułości i wsparcia. Czego się bała? Bała się, że nie będzie kochana. Trzykrotnie utraciła najbliższe osoby darzące ją miłością i wsparciem. Bała się, że już zawsze będzie opuszczana przez ludzi. Bała się także zranienia przez osoby, które darzyła sympatią, a które mogły jej nie odwzajemnić. Bała się potępienia przez własne sumienie. Był okres, gdy bardzo boleśnie przeżywała każde swoje najdrobniejsze niedociągnięcie moralne. Teresa przeżywała też frustracje z racji niemożności zaspokojenia swych ambicji w zakonie. Pragnęła się uczyć, wyjechać na misje, głosić Ewangelię. Żadna z tych potrzeb nie miała szansy zrealizować się w jej życiu.

Teresa stosowała wiele psychicznych mechanizmów obronnych, aby uporać się z bólem i lękiem. Najważniejszym z nich jest mechanizm sublimacji lęku i cierpienia. Uczucia te uwznioślała ona w tym sensie, że nadawała im ważny cel (zbawianie dusz) oraz kierowała je ku ważnej osobie (poświęcała Bogu). Dzięki temu uzyskiwała choćby w niewielkim stopniu zaspokojenie swych instynktownych dążeń.

Innym mechanizmem było fantazjowanie, jak w przypadku jej ślubu z Jezusem. Takie fantazjowanie jest sposobem dostarczenia sobie zastępczej gratyfikacji, jeśli rzeczywiste pragnienia nie mogą być spełnione.  Można przypuszczać, że chodziło tu o pragnienie związku z mężczyzną, założenia rodziny.

Teresa stosowała też racjonalizację, gdy wmawiała sobie, że przykre odczucia, których doświadczała są w rzeczywistości przyjemne. Ten typ racjonalizacji ma specjalną nazwę: „słodkie cytryny”. Nosi też nazwę „pozytywnego myślenia”. Teresa nie chciała cierpieć, ale jeśli już cierpi i nic poradzić na to nie może, to przekona siebie, że cierpienie jest dobre i daje jej radość.

Teresa była świadoma wielkiej surowości przełożonej, ale ponieważ nie umiałaby sobie poradzić z takim faktem, postanowiła zaprzeczyć mu i uznać surowość Matki za przejaw miłości. Kiedy jeszcze doda do tego, jak bardzo tą Matkę kocha, nie musi radzić sobie z wątpliwościami typu: „Co ja tutaj robię?”, „Dlaczego nie dostaję tu miłości?”, „Czy na pewno dobrze zrobiłam idąc do zakonu?” itd, itp.

Ważnym mechanizmem jest także identyfikacja: upodobnianie się do kogoś innego (Jezusa), utożsamianie z nim, przejmowanie jego myśli, celów i zachowań. Identyfikując się z inną, w naszym pojęciu godną podziwu osobą, w sposób pośredni zaspokajamy swe aspiracje i cele życiowe.

Mechanizmy obronne zmniejszają napięcie lękowe, poczucie winy, umożliwiają utrzymanie dobrego mniemania o sobie i zwiększają poczucie bezpieczeństwa. Jeśli stosowanie mechanizmów obronnych z umiarem jest powszechne i korzystne, to popadnięcie w przesadę hamuje rozwój psychiczny, ponieważ stosowane w nadmiarze mechanizmy obronne zużywają energię psychiczną na obronę przed lękiem, podczas gdy energia ta mogłaby być zużyta na twórczy rozwój osobowości. Teresie zabroniona była aktywna reakcja na ból i lęk, zatem pozostawała jej bierność.

Teresa geniuszem teologii?

Wielu ludzi, na przykład Jan Paweł II, widzi w Teresie geniusza teologii. Jej doktrynę „małej drogi” nazwał papież niezwykłą. Jedyna jej niezwykłość polega według mnie na przełamaniu (fałszywej) idei zbawczego cierpienia. Teresa nie robi tego wprost, wtedy papież wcale by się z nią nie zgodził, gdyż wierzył w pożytki z cierpień. Teresie jednak do pewnego stopnia udaje się uciec od mechanizmów obronnych, które nadawały wartość lękowi i cierpieniu. Udaje jej się to dzięki ufności i miłości. W jej pismach nie przeczytamy jednak nigdzie, że przekreśla to, co napisała o swym pragnieniu i wartości cierpień. Być może umarła za młodo, aby to zrozumieć. Być może nie miała odwagi przeciwstawić się ideologii Naśladowania, była wszak tylko małym słabym ptaszkiem.

Antoni Kępiński w swej fascynującej książce Lęk tak opisuje uwolnienie się od lęku: „Rozwój kultury szedł w kierunku sublimacji lęku. Przedmiot lęku stawał się coraz świętszy i doskonalszy. Bóg Starego Testamentu jest groźny, budzi lęk; teologiczna rewolucja chrystianizmu polegała, jak się zdaje, przede wszystkim na tym, że Bóg stał sie miłością. Lęk został zredukowany przez miłość. Dzięki cywilizacji zdobywamy świat podporządkowując go sobie, dzięki kulturze zbliżamy się do niego przez jego uświęcenie i ukochanie. Cywilizacja – to władza nad światem, kultura – to miłość do świata” (A. Kępiński Lęk, s. 217)

Teresa odkrywa w końcu, że jej powołaniem jest miłość. „Zrozumiałam, że miłość zawiera wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i wszystkie miejsca…. jednym słowem jest wieczna!” (M 3)

Teresie przypisywana jest zatem rewolucja dawno dokonana przez chrześcijaństwo, przez Jezusa i św. Pawła. Rewolucja ta jednak została zapomniana i odrzucona przy pomocy dzieł takich jak „Naśladowanie Chrystusa” czy „Drabina raju”. Teresa po prostu miała na tyle inteligencji i przenikliwości, była tak wykończona cierpieniem i umęczona przez lęki, że odrzucała całą tę ideologię cierpienia zwracając się ku miłości, próbując ufać i mieć nadzieję. To odrzucenie jednak nie dokonało się całkiem świadomie, dlatego nie jest wprost wyrażone w jej tekstach. Podobnie jak Teresa nie pisze, że stosuje mechanizmy obronne, tak samo nie pisze, że je odrzuca, bo znalazła miłość. Ale tak właśnie jest. Dlatego też ci, którzy zapomnieli bądź nie uświadamiali sobie przesłania Boga miłości widzą Teresę jako prorokinię i odkrywczynię. Odkryła ona jednak tak naprawdę tylko znane od dawna lądy miłości i ufności. Znane także, wbrew potocznym opiniom, także przez ludzi Starego Testamentu. Ten, kto prawdziwie pojął Ewangelię, nie dojrzy w Teresie żadnych niezwykłości.

Teresa niewątpliwie przechodzi pewną wewnętrzną ewolucję, która prowadzi do odkrycia małej drogi. Od wczesnej młodości jej umysł był zdeterminowany przez Naśladowanie. Kiedy zaczyna czytać Ewangelie, Naśladowanie traci (niestety tylko do pewnego stopnia) swój blask. Przełamanie nawyków myślowych ukształtowanych przez Tomasza jest tą ewolucją Teresy. Odkrycie bezinteresownej miłości Boga do człowieka pokonującej lęk jest uwieńczeniem tej ewolucji. Mała, łatwa, krótka droga – polega nie na wysiłkach osobistych, nie na walce, ale na zaufaniu łasce. Teresa rozumie, że nie musi się wysilać i śpieszyć w wyścigach jak Klimak. Nie musi nic robić, bo do nieba zaniesie ją w swych ramionach Jezus. Przypomina zatem zapomniane przesłanie dobrej nowiny. Nie jest to jednak żadna rewolucja, żaden geniusz. Zwłaszcza, że jej pisma pełne są sprzeczności: zaufanie, a jednak lęk przed karą, miłość do stworzeń, ale tylko „duchowa”, miłość najważniejsza, ale osiągana przez cierpienie. Teresa nie idzie na całość. Widać to zresztą w jej wielkim wpływie na dalsze pokolenia kobiet, które zaadoptowały z jej pism głównie te rzeczy, które afirmują cierpienie, innymi słowy spadek po Tomaszu i Klimaku nie przepadł niestety dzięki Teresie.

„Mała droga” Teresy jako dziecinna wersja teologii św. Pawła

Na czym polega jej „mała droga”, uważana przez niektórych za genialną doktrynę? Oddajmy głos Teresie.

Teresa mówi Jezusowi: „Tu na ziemi nie mogę pojąć większego bezmiaru miłości niż ten, którym spodobało ci się obdarzyć mnie za darmo bez żadnej zasługi z mojej strony”. (G 35) Teresa czuje, że miłość Boga jest bezinteresowna i że nie można i nie trzeba na nią zasługiwać. W porównaniu z drabiną do raju, po której wspinał się mozolnie Klimak, Teresa daje sobie pozwolenie na odpoczynek i daje się po prostu ogarnąć Boskiej miłości. Jednakże geniusz tego odkrycia jest wątpliwy, ponieważ to samo mówił św. Paweł.

Kolejna „polemika” Teresy z Klimakiem: „Ach, gdyby wszystkie dusze słabe i niedoskonałe czuły to, co czuje najmniejsza ze wszystkich dusz, dusza twojej Tereski, ani jedna nie traciłaby nadziei, że dojdzie do szczytu góry miłości, gdyż Jezus nie wymaga wielkich czynów, ale jedynie zawierzenia i wdzięczności….. Oto wszystko, czego Jezus domaga się od nas, wcale nie potrzebuje naszych dzieł, ale jedynie naszej miłości”. (M 1) Znów widzimy tutaj powtórzenie tego, co św. Paweł pisał 2000 lat temu.

Teresa podkreśla rolę wiary, która pozwala człowiekowi spokojnie i ufnie powierzyć się Bogu. „Spodobało się Jezusowi, by pokazać mi jedyną drogę, która prowadzi do tego ognia Boskiego, tą drogą jest zawierzenie małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach swojego Ojca” (M 1)

Czy jednak wiara ta nie była podstawą St. Testamentu? Czyż Abraham nie jest stawiany za przykład wiary doskonałej, wiary wbrew wszystkiemu? Czyż Hiob nie wołał, że nawet jeśli umrze, wiary nie straci?

Co robi Teresa widząc swą słabość i grzeszność? Zamiast wzorem Klimaka karać siebie za to, poniżać, jęczeć i płakać, ona pisze tak: „zamiast schować się w kącie, żeby opłakiwać swą nędzę i umrzeć z żalu, ptaszek obraca się ku swojemu Ukochanemu Słońcu”. (M5) Teresa cytuje św. Mateusza: Jezus przyszedł do grzeszników, nie do sprawiedliwych. To daje jej moc zaufania Panu, zapomnienia o swoich grzechach, odczucia przebaczenia, którym obdarza nas Bóg przez Jezusa Chrystusa. To samo mówił oczywiście św. Paweł .

Teresa chce uciec od teologii lęku: „Ach! Pan jest dla mnie tak dobry, że jest rzeczą niemożliwą, abym się go bała”. (G 31) „Wydaje mi się, że gdyby wszystkie stworzenia miały te same łaski, co ja, Dobry Bóg nie budziłby w nikim lęku, ale byłby kochany do szaleństwa i to z miłości, a nie drżąc ze strachu, nigdy żadna dusza nie zgodziłaby się sprawiać Mu przykrości”. (A 83) Teresa widzi, że miłość jest najlepszą motywacją do dobra. Odrzuca strach, którym przecież motywowali się chętnie św. Augustyn, Klimak czy Tomasz a Kempis.

Teresa widzi i akceptuje swe niedoskonałości. Nie potępia się za nie nieustannie i nie porównuje do niedościgłego ideału. Uważa swą drogę zdania się na Boga za „małą, bardzo prostą, bardzo krótką, małą zupełnie nową drogę”. (G 2) Dlaczego mała? Ponieważ Teresa widocznie uważała drogę wysiłków w stylu drabiny raju za drogę dużą. Zatem brak osobistego wysiłku nazywa drogą małą. Zamiast wspinać się mozolnie po drabinie cnót, ona chce jechać do Nieba windą, którą są ramiona Jezusa. Droga prosta  – rzeczywiście w jej drodze chodzi tylko o jedno, o zaufanie. Nie trzeba rozdrabniać się na dziesiątki celów poszczególnych, ale należy skoncentrować się na tym jednym jedynym, czego potrzeba do zbawienia. Krótka – ponieważ Jezus weźmie ją do Nieba zapewne szybciej, niżby to zdołała sama uczynić. Zupełnie nowa – tutaj już mam wątpliwości. Nie jest to bowiem droga zupełnie nowa w chrześcijaństwie, jak już wcześniej starałam się pokazać. Może jest nowa dla Teresy, dla mentalności zakonnej tamtych czasów.

Teresa schodzi również nieco ze ścieżki cierpienia. „Również nie pragnę już cierpienia, ani śmierci, chociaż kocham jedno i drugie, ale pociąga mnie sama tylko miłość…. Przez długi czas ich pragnęłam; posiadałam cierpienie i już sądziłam, że dotykam brzegu Nieba, pomyślałam, że kwiatuszek zostanie zerwany w wiośnie swojego życia… teraz prowadzi mnie jedynie zawierzenie, nie mam żadnej innej busoli”. (A 83) Jednak mimo takich deklaracji, cierpienie będzie nadal bardzo ważnym elementem drogi duchowej Teresy.

Wydaje się, że Teresa mogła nieco przekroczyć drogę dyktowaną przez Naśladowanie czy Klimaka, ponieważ czytała uważnie Pismo Święte. W przeciwieństwie do swojej następczyni Faustyny, niestety, która pozostała uwikłana w swe konflikty bez szansy na jakąkolwiek drogę wyjścia.

O co chodziło św. Pawłowi? Przeanalizujemy jego listy, aby zrozumieć, co dla niego było istotą chrześcijaństwa. Chcę tu pokazać, że świętej Teresie przypisuje się w istocie geniusz św. Pawła.  Wersja chrześcijaństwa Teresy jest w istocie mniej przekonująca i bardziej infantylna niż wersja św. Pawła. Ale być może jej prostszy język bardziej trafia do ludzi, którzy nie rozumieją św. Pawła. Dla mnie na początku św. Paweł był wielką zagadką. I cały czas nią jest. Ciągle próbuję ją rozwikłać. Oto co wynika z moich przemyśleń.

Paweł rozpoczyna swe rozważania w Liście do Rzymian od stwierdzenia powszechnej grzeszności ludzi, ich zniewolenia grzechem i potrzeby usprawiedliwienia, czyli przebłagania gniewu Boga. Grzech dotyka każdego człowieka, stwierdzamy z ulgą, że takie jest kosmiczne prawo, które Augustyn nazwał później grzechem pierworodnym. Z ulgą, ponieważ możemy przestać spodziewać się po sobie nadzwyczajnych wyczynów, doskonałości. Przebłaganie Bożego gniewu, odwołanie Bożej kary następowało w judaizmie poprzez przestrzeganie Prawa oraz składanie ofiar. Paweł odrzuca obydwie te metody, wskazując w zamian metodę chrześcijańską. Według Pawła, spełnianie wymogów Prawa nie może dać nam zbawienia. Prawo daje nam tylko większą znajomość (świadomość) grzechu, ale nie ma mocy wyzwolenia nas z niewoli grzechu. Przez Chrystusa ujawniła się sprawiedliwość Boża niezależna od Prawa. Tą sprawiedliwością jest usprawiedliwienie ludzi przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Bóg uznaje za sprawiedliwe usprawiedliwienie człowieka. Nie karanie! Ta nowa Boża sprawiedliwość wyraża się odpuszczeniem grzechów. Usprawiedliwić znaczy też zrozumieć i wybaczyć. Bóg widzi, że człowiek jest uwikłany i uzależniony od zła. Rozumie tą słabość ludzkiej natury i dlatego, rozumiejąc, wybacza. Posyła nam Swego Syna, abyśmy w to Jego zrozumienie i przebaczenie uwierzyli.

A więc dla Pawła Boża sprawiedliwość nie wyraża się w karze, ale w usprawiedliwieniu, przebaczeniu, zgładzeniu grzechów i win, nieliczeniu ich. Ten cały cud dokonuje się dzięki wierze w Jezusa Chrystusa. „Dostępuję usprawiedliwienia darmo, z Jego łaski, przez odkupienie, które jest w Jezusie Chrystusie. Jego to ustanowił Bóg narzędziem przebłagania przez wiarę mocą Jego krwi”. Co to znaczy wierzyć w Chrystusa? Paweł podaje przykład Abrahama, który „Jemu uwierzył jako Temu, który ożywia umarłych i to, co nie istnieje, powołuje do istnienia”. Abraham uwierzył Bogu i zostało mu to poczytane za sprawiedliwość. Tak samo chrześcijaninowi wiara jest poczytana za sprawiedliwość. „Abraham wbrew nadziei uwierzył nadziei”. Wiara Abrahama oznaczała przede wszystkim zaufanie. Abraham wierzył Bogu, że Ten spełni wszystkie swoje nieprawdopodobne obietnice, a mianowicie, że „Abraham będzie ojcem wielu”. Chrześcijańska wiara oznacza raczej wiarę „komuś”, a nie „w coś”. Wiara „w coś” może przekształcić się w wiarę „komuś”. Jednak to wiara „komuś” jest najważniejsza. Wierzymy Bogu, że:

  • Sprzyja nam, pomaga nam, chce dla nas dobra i szczęścia
  • Możemy bezpiecznie i bez lęku powiedzieć Mu wszystko
  • Nie potępia nas, ale wszystko wybacza
  • Ma moc nas uwolnić od zła wszelkiego
  • Zrobi wszystko, aby nas uratować
  • Jesteśmy dla Niego ważni i wartościowi
  • Z Nim wszystko będzie dobrze
  • Nie rozpacz ma w naszym życiu ostatnie słowo, ale nadzieja
  • Jego łaska i miłość nie wyczerpują się nigdy

Jezus „został wydany za nasze grzechy i wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia”. Gniew Boży nie dotknie już grzeszników, ponieważ przez śmierć i zmartwychwstanie Jezusa jesteśmy pojednani z Bogiem. Jak Jezus dokonał tego pojednania, tego anulowania kary? Prawo „grzech-kara” zostaje przez Jezusa przekreślone. Można uznać, że Jezus zdjął karę z nas i przyjął ją na siebie. On sam odczuł konsekwencje naszych win i zapłacił za nie swym cierpieniem. Paweł mówi, że Jezus stał się dla nas grzechem i przekleństwem. Umierając, zadał śmierć grzechowi i przekleństwu. Bóg wcielił się w człowieka, a na krzyżu w jego grzech. Wraz ze śmiercią Boga nastąpiła śmierć grzechu i przekleństwa. Jeśli może umrzeć Bóg nieśmiertelny, to może umrzeć też grzech. Oto stare pojęcie sprawiedliwości „grzech-kara” jest zastąpione nowym „grzech-przebaczenie-przemienienie”. Dlaczego jest to lepsza, efektywniejsza  sprawiedliwość? Ponieważ kara w znaczeniu odpłaty raczej nie prowadzi do przemiany człowieka, do metanoi, a przebaczenie jak najbardziej. Przebaczenie wzbudza miłość, gdy tymczasem kara rodzi gniew i lęk. Tylko człowiek kochany może stać się człowiekiem kochającym. Nie człowiek karany. Kara zatrzymuje rozwój człowieka, natomiast przebaczenie i akceptacja – wspomagają. W zbawieniu bowiem chodzi o rozwój w kierunku upodobnienia się do Chrystusa.

Nasza nadzieja ma swoje podstawy w doświadczeniach Jezusa. Jezus jest pierwowzorem każdego człowieka. „Zostaliśmy z Nim pogrzebani, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca”. Tak jak Chrystus, przechodzimy ze śmierci do życia. Tak jak połączył nas śmiertelny los człowieka, tak połączy nas zmartwychwstanie. Stary człowiek umiera, rodzi się nowy. To wszystko dzieje się dzięki Chrystusowi – narzędziu przebłagania. Trzeba jak gdyby wejść w Chrystusa, schronić się w Nim, jak w bezpiecznej łódce, która przeniesie nas na drugą stronę rzeki, do życia wiecznego. Chrystus jest naszą Paschą – przejściem. Tylko schronieni w łódce – Chrystusie możemy bezpiecznie przejść przez śmierć. Jak to zrobić? Paweł chyba mówi, że tylko przez wiarę i łaskę. Bóg daje nam tą możliwość darmo, niczego nie wymaga prócz wiary. Boże miłosierdzie to jest właśnie to bezpieczne schronienie w Bogu, przez które unikamy konsekwencji grzechu i pokonujemy śmierć. A właściwie nie pokonujemy sami, ale dajemy się Bogu chronić przed karą i śmiercią.

Paweł uczy, że Jezus Chrystus wyzwolił nas spod prawa grzechu. Bóg potrafi dokonać tego, czego nie potrafi człowiek. Paweł mówi: jestem słaby i grzeszny, sam się nie wyzwolę z grzechu. Ale dobra nowina jest taka, że to Bóg nas wyzwala darmo, bez wysiłków, bez walki, bez cierpień. On nam gwarantuje bezpieczne przejście i zbawienie. Jeśli Mu uwierzymy.

Czy zatem widzimy, że geniuszem był naprawdę św. Paweł, a św. Teresa po prostu powtarza inaczej jego przesłanie? Inaczej, gorzej, a w dodatku z wieloma zastrzeżeniami, których Paweł nie wylicza.

Czyż ten jeden cytat z Listu do Efezjan nie ma więcej treści i siły niż całe Dzieje duszy?

„A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia. Łaską bowiem jesteście zbawieni. Razem też wskrzesił i posadził na wyżynach niebieskich – w Chrystusie Jezusie, aby w nadchodzących wiekach przemożne bogactwo jego łaski wykazać na przykładzie dobroci względem nas, w Chrystusie Jezusie. Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił”. (Ef 2, 4-10)

Uznanie Teresy za geniusza świadczy po prostu o tym, że Ewangelia jest do tej pory niezrozumiana przez chrześcijan.

Droga chrześcijaństwa od lęku ku nadziei

Jeśli by wyobrazić sobie wektor z początkiem w absolutnym lęku, a końcem w absolutnej nadziei, to poszczególnych chrześcijan można by przyporządkować do określonego punktu na tym wektorze. Kto by znalazł się na samym początku drogi od lęku ku nadziei? Tacy ludzie, jak Klimak, Tomasz a Kempis, św. Faustyna, św. Augustyn. Pośrodku wektora można by dać miejsce św. Teresie. Blisko nadziei plasuje się św. Paweł, Grzegorz z Nyssy, Juliana z Norwich. Końcem wektora jest oczywiście Chrystus, w którym nadzieja osiąga spełnienie w zbawieniu.

Chrześcijaństwo zmienia się w zależności od tego, przez kogo jest interpretowane, a zwłaszcza w zależności od tego, gdzie znajduje się interpretator na wektorze: czy blisko lęku, czy blisko nadziei. Zaś to wewnętrzne nastawienie w kierunku lęku lub nadziei to sprawa bardzo złożona, uzależniona od czynników psychologicznych, społecznych, ekonomicznych, kulturowych. Religia ma moc popychania ludzi od lęku w stronę nadziei. Zakładam tutaj, że nadzieja jest blisko Boga, natomiast lęk – daleko. Zakładam, że ci bliżsi nadziei są bliżej Boga. Tak to wygląda na wektorze. Ale nie z punktu widzenia Boga, który nie szereguje ludzi wektorowo. Bóg nie pozwala człowiekowi zatracić się w piekle absolutnego lęku. Absolutny lęk musi zawierać w sobie zatem jakiś zaczątek absolutnej nadziei.

Mission statement

I dlatego trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi [nie robiącymi różnicy] w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, w tym wszystkim, co podlega wolności naszej wolnej woli, a nie jest jej zakazane [lub nakazane], tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa [więcej] niż ubóstwa, zaszczytów [więcej] niż wzgardy, życia długiego [więcej] niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach. (ĆD 23)

 

Od szeregu już lat „istnieję” w przestrzeni wirtualnej: fora internetowe, blogi, nasza-klasa, teraz też Facebook. Jest w tym na pewno jakaś niemała doza Ewangelii: nastawać w porę i nie w porę, dynamizm posłania w głoszeniu Ewangelii, życie nie tylko dla siebie, ale też dla drugiego, a w tym wszystkim – życie dla Boga. Może nie zawsze tak, jak zakładają wyobrażenia innych, może nie do końca tak, jak bym chciał – idealnie. Może kto uzna to za banalne usprawiedliwienie, ale co mi tam! Nie jestem ideałem, nigdy nim nie będę a od innych mogę się tylko uczyć, przyjmować to, co Bóg da, by nie stało się groteską, karykaturą, lecz by doszło do głosu jako znak Bożego działania, wydźwignięcia człowieka z jego wad, błędów, grzechów.

Jest też i jakaś doza egoizmu, szukania słuchaczy, czy po prostu zwyczajne „żołądkowanie” się na świat, na bliźniego, na samego siebie. Na ile to potrzebne, ile w tym dobra – trudno ocenić. Nieco jednak oddając się filozofowaniu – byt, z racji tego, że jest, jest już dobry. Mam więc podstawy wierzyć, że i z mego „żołądkowania się” jakieś dobro Bóg może wyprowadzić. Dla mnie, dla bliźniego, dla świata. Choć przyznać muszę, tu, w tym miejscu, że o tyle więcej mam do zrobienia w drodze do chrześcijańskiego ideału, ile widzę niespójności, błędów, wad. Oby Bóg dał łaskę!

            Jakieś 4-5 lat temu założyłem bloga. Blog ten początkowo był zatytułowany: „Blog Wolnego Człowieka”. Ile było w notkach treści oddających wolność piszącego, to już pozostawiam ocenie Czytelnika. Jedno przyznam, że kiedy wertuję niektóre wpisy – tak te pierwsze, jak i gros bieżących, to pytanie o wolność osobistą ciągle do mnie wraca. Nie jestem w tej dziedzinie laureatem wieńca laurowego, to pewne. Ci, którzy mnie znają osobiście, mogą o tym zaświadczyć. To, co chcę przekazać w tej notce, można zawrzeć w jednym zdaniu: wszyscy, bez względu na światopogląd i jakiekolwiek inne kryteria i uwarunkowania jesteśmy w procesie stawania się (In Statu Fieri). Świadomość tego faktu jest o tyle ważna, że uznając go, możemy znacząco skorygować swój kurs ku celowi, jaki sobie zakładamy, czy jaki uznajemy za swój, przyjmując za pewnik, że jest on poza nami, odrębny od nas.

            Idąc dalej, dochodzimy do zagadnienia wolności właśnie. Bo, o ile prawdziwie wolni jesteśmy, o tyle będziemy w stanie ukonkretnić swe kroki ku celowi (Celowi).

            Kwestia więc zasadnicza: gdzie jest w nas wolność? Nie w sensie oczywiście lokalizacji ( w głowie, w duszy, w sercu, czy np. wątrobie) Chodzi o wolność, jako wartość, której nigdzie i nikomu się nie skąpi; nie poddaje się jej humorom, czy sympatiom. Coś w stylu: woda jest albo mokra, albo to co wydaje się być wodą, a jest suche, nią nie jest.

Dwa proste przykłady: bł. ks Jerzy Popiełuszko, mimo, iż był prześladowany przez UB, to jednak nie raz inwigilującym go funkcjonariuszom, zimą, w mrozie, zanosił herbatę, czy kawę, by choć trochę mieli ciepła w swoich sercach.

Sł. Boży, kardynał Stefan Wyszyński, kiedy był internowany, więziony, nigdy nie użalał się nad sobą, nie rościł sobie pretensji co do swego położenia – ale za to ZAWSZE, kiedy miał do czynienia z funkcjonariuszami, wypytywał ich o to, czym żyją, jak układa się im życie rodzinne, jakie strapienia ich serca nicują.

            Kiedy jest możliwy taki stan ducha? Kto jest gotów, po ludzku przyjmując, na takie lub podobne postawy, zaprezentowane powyżej?

            To, co mi do głowy przychodzi i czego sam doświadczam, to taki oto ciąg myśli: mając czas dla siebie, na przebywanie z samym sobą ale w Bożej obecności, przy zachowaniu świadomości, iż On jest – czyli tak naprawdę, znajdując dystans do samego siebie, szukając źródła i sensu poza sobą, widzę znacznie więcej i dokładniej, niż poświęcając się czysto ludzkim odruchom, będąc dla innych takim, jakimi oni są dla mnie; w konsekwencji stwarzam możliwość faktycznie realnego patrzenia na świat i ludzi wokół mnie w takim ujęciu, jak literacko bardzo głęboko oddał to autor Traktatu o łuskaniu fasoli: Świat jest takim jakim go Bóg stworzył, a nie taki, jak go człowiek opisał. To jest zupełnie odmienne patrzenie na rzeczywistość, niż to, proponowane nam przez „ducha tego świata”; tym samym daje się pokonać marazm, znudzenie, zblazowanie, które jak lew krążą, szukając, kogo by pożreć. No i jeszcze jedna ważna kwestia, kiedy idzie o wolność: nie ma większego sensu budować siebie jako tego, który żyje na zasadzie przypodobania się innym, byciem dla nich narkotykiem swego rodzaju, po którego zażyciu krew uderza w żyły i są na „życiowym haju”. Prawda jest taka, że mogą sobie poradzić beze mnie. Ale jeśli stało się tak, iż nasze drogi spotkały się, przecięły się ze sobą, to jest to niewątpliwie szansa spotkania się i wniesienia czegoś istotnego w nasze wzajemne relacje. To stąd mamy w życiu do czynienia z relacjami uczeń-mistrz, przyjaciel – przyjaciel, mąż-żona. Mają one służyć wzajemnemu zbudowaniu nie po to, by nam dobrze z sobą było (przynajmniej nie to jest głównym celem) lecz są dane i zadane, by w domenie wolności zdobywać doskonałość osobistą. Fakt, że pierwszym obszarem, w którym mam szukać drogi do doskonałości, jest ten, który jest mi dany najbliżej: autorowi tych słów –  w kapłaństwie i posługach z niego wynikających, małżonkom w małżeństwie, etc. Jednak to, jakimi jesteśmy w „4 ścianach domu” nie może stać w sprzeczności z tym, co prezentujemy na zewnątrz. Jeśli są to antagonizmy, to nie ma mowy o wolności, lecz jest to najzwyczajniejsza pod słońcem swa-wola. A jeśli jest ona moja, to z pewnością nie jest jednocześnie wolą Bożą – z którą wierzący się winni liczyć najbardziej, poszukujący ją dopuszczają, a pogrążeni w beznadziei często po prostu odrzucają, rozpaczliwie negują.

Na koniec: poniżej prezentuję schematyczną budowę wolnej woli. Zapraszam do “pobawienia się” tym rysunkiem, w sensie: po jego lewej stronie (Bodziec) wstawić sobie coś, co mnie najbardziej irytuje, dojmuje, wręcz poniewiera. Dalej: przepuszczając bodziec przez poszczególne 4 “składowe” wolnej woli, spróbować przewidzieć reakcję – lub, co trudniejsze – poszukać wzorców, których postępowanie w tej danej sprawie podoba mi się, jak chciałbym reagować na trudne sytuacje.

Wolność od niewoli

Obecność zła w świecie stworzonym przez dobrego Boga próbuje się wyjaśnić wolnością stworzenia. Podobnie usprawiedliwia się wiarę w wieczne potępienie. Ale wolność jest pojęciem na tyle wieloznacznym, że bywa mylona z niewolą. Wieloznaczności te prowadzą do trudności, które spróbujemy osłabić metodą ujednoznacznienia pojęć.

W szczególności, rozważania te powinny ułatwić przedyskutowanie problemu poruszonego przez Annę Connolly [1]: obecne w naukach Kościoła połączenie poglądu, że człowiek ma wolną wolę do wyboru dobra i zła i poglądu, że do zbawienia potrzebny jest człowiekowi Bóg, wydaje się prowadzić do paradoksu. Powinny też wyjaśnić, dlaczego wspomniane przez Roberta Rynkowskiego [2] stanowisko Ingardena i Woleńskiego w kwestii kompatybilności determinizmu i wolności nie jest do utrzymania w światopoglądzie chrześcijańskim. Analiza czynników wymuszających oddzielenie wolności od systemu wartości, lub przeciwnie – powodujących naturalne połączenie tych dwóch jakości w nierozerwalną całość, może przyczynić się do sformułowania niearbitralnego (choć bardzo szerokiego) kryterium podziału na wolność będącą „pełną wolnością”, wolność będącą „ograniczoną wolnością” i wolność będącą „karykaturą wolności”; patrz też artykuł Jacka Salija [3]. W ogólności, przedstawione tutaj podejście prowadzi do wniosków zgodnych z podanymi obok przez Wacława Hryniewicza [4], podkreśla ono jednak, że z niezbywalnej w Kościele wiary w miłość i wszechmoc Boga wynika w nieodwołalny sposób wiara (a nie tylko nadzieja) w powszechność zbawienia i w wolność woli człowieka.




1. Trzy aspekty wolności

Wolność rozpatrywana w kontekście wolnej woli powinna posiadać co najmniej jeden z trzech aspektów:

  1. Wolność wybierania. Taka wolność oznacza, że osoba ma przynajmniej dwie alternatywy do wyboru.
  2. Wolność twórcza. Oznacza to, że decyzja tworzy nowe wydarzenie. Twórcza jest wolność Boga stwarzającego świat „z niczego”. Twórcza jest też decyzja stworzenia przemieniającego w realne wydarzenie jedną z możliwości przewidzianych przez Boga.
  3. Wolność przyczynowa. Aby taka wolność występowała, potrzeba i wystarcza, że jedną z przyczyn wydarzenia jest jakaś osoba.

Aspekty te niekoniecznie są rozłączne. Jak jednak zobaczymy, w pewnych warunkach wolność może posiadać tylko niektóre z nich. Na przykład, jeśli świat jest deterministyczny, wolność może być tylko wolnością przyczynową (patrz rozdział 3). Przypadkowość może dodać aspekt wyboru, ale warunkiem koniecznym wolności pełnej, posiadającej wszystkie trzy aspekty, jest indeterminizm niestochastyczny (4).


2. Wolność widziana z perspektywy etyki

Wieloznaczność wolności. Wolność to pojęcie posiadające wiele znaczeń. Trudno przy tym upierać się, że jedno z nich jest lepsze od pozostałych. Każde służy bowiem do opisu i analizy innych zjawisk, innych sytuacji, koncentrując się przez to na aspektach, które w innych przypadkach mogą być nieistotne. I tak, piórko szybujące w powietrzu jest w pewnym sensie całkiem wolne, jako że ruchu jego nie powstrzymują żadne przeszkody. W innym sensie jest ono jednak całkowicie poddane prądom powietrznym i sile grawitacji.

Wieloznaczność dotyczy nie tylko wolności piórka, ale także wolności człowieka. Na przykład, człowiek może zostać zniewolony przez system wartości narzucony mu z zewnątrz. I jeżeli wszystkie kryteria wyboru zostały człowiekowi narzucone, jego niewola jest zupełna. Z drugiej jednak strony o tym samym człowieku można myśleć jako o całkowicie wolnym, jeśli tylko nadal to on sam podejmuje decyzje. Szczególnie, gdy podejmuje je na podstawie kryteriów, które z pełnym przekonaniem uważa za swoje własne i z którymi się całkowicie identyfikuje, nie wiedząc czy nie dbając o to, że zostały mu narzucone, lub godząc się z tym narzuceniem jako z metodą wychowawczą uprawomocnioną swoimi skutkami. O ile system wartości może się zmieniać, chociażby – jak w przypadku tego człowieka – na skutek warunków zewnćtrznych, to wolność wyboru jako taka pozostała niezmieniona. I rzeczywiście: każdy wybór wymaga jakichś kryteriów i przez to w wielu istotnych aspektach jest przez te kryteria wręcz zdeterminowany. To zrozumiałe, że sam fakt posiadania kryteriów nie ogranicza wolności człowieka.

W rozważaniach teologiczno-filozoficznych pojęcie wolności pojawiać się zwykło w kontekście odpowiedzialności człowieka za jego własne czyny, jak również w kontekście ogólniejszego pytania o wartości. Czy bycie wolnym jest wartością samą w sobie? Czy Bóg dał nam wolność jako dar? A może wolność to pułapka będąca przyczyną grzechu Adama i Ewy, lub jedna z katastrofalnych konsekwencji tego grzechu? Czy Bóg jest wolny? Czy dał wolność wszystkim stworzeniom, czy tylko niektórym? Dlaczego? Czy anioły w niebie są wolne? Czy szatan jest wolny? Jeśli nie jest wolny, to skąd się wzięła moc, która nim steruje? Jeśli zaś jest wolny, to czemu Bóg pozwala na to, by wolność ta posługiwała się złymi, szkodliwymi kryteriami wyboru? Skąd się biorą, czemu służą i jakie konsekwencje etyczne mają ograniczenia narzucane wyborom przez warunki zewnętrzne, w jakich się znajdują stworzenia? I konkretnie, co z człowiekiem? Co czyni człowieka odpowiedzialnym za jego postępowanie? Czy człowiek zbawiony jest wolny? A człowiek potępiony? A ludzie w świecie doczesnym – czy są wolni, czy może zniewoleni? W jakim sensie i stopniu wolni, w jakim sensie i stopniu zniewoleni? Jakie są tego konsekwencje etyczne i eschatologiczne? Na przykład, czy osoba, którą świat oszukał i spowodował, że przyjęła złe, zgubne kryteria wartości, ponosi do tego stopnia odpowiedzialność za popełnione czyny, że w pewnych przypadkach może zostać na wieczność oddzielona od Boga, czyli nieodwołalnie potępiona na zawsze?

Pytań jest wiele. Dochodzi do nich jeszcze pytanie podstawowe: Jaki sens nadają te pytania pojęciu wolności, jeśli w ogóle jest to jeden i ten sam sens we wszystkich wymienionych przypadkach?

Wolność w wymiarze eschatologicznym. Zacznijmy od pytania, czy Bóg jest wolny. Odpowiedź jest prosta: wierzymy, że jest wolny. Wolność ta oznacza, że Bóg jest twórczy i przy tym czyni wszystko, co zechce. Wszystko zaś, czego Bóg zechce i co wobec tego uczyni, jest dobre. Jest dobre dlatego, że w ostateczności czyni zainteresowanych szczęśliwymi, nie naruszając przy tym żadnych pozytywnych wartości. W tym, nie naruszając wolności stworzeń – wierzymy bowiem, że Bóg nie bierze nikogo do Nieba na siłę.

Wierzymy więc, że nasza wolność jest wartością pozytywną. A ściślej: wierzymy, że w pewnym swoim znaczeniu wolność jest wartością pozytywną, i to pozytywną tak dalece, że Bóg jest gotów przyzwolić na ogromne cierpienia, aby tylko wartość tę dla nas uratować. Jaki musi być sens tak rozumianej wolności, aby wiara taka była zarówno zgodna z Objawieniem, jak i z rozumem, oraz ze zwykłym ludzkim pragnieniem szczęścia i sprawiedliwości?

Aby prosto odpowiedzieć i na to pytanie zauważmy, że skoro Bóg stworzył nas na Swój obraz i podobieństwo, to należy przypuszczać, że charakter naszej wolności jest zbliżony do charakteru wolności Boga tak, jak tylko możliwe. Oznacza to w szczególności, że wolność nasza jest twórcza. Oznacza to też, że o ile jesteśmy naprawdę wolni, o tyle nasze pragnienia nie są w sprzeczności z zamiarami Boga. I wobec tego chociaż sami z siebie nie jesteśmy w stanie tych pragnień w pełni zrealizować, to możemy liczyć na to, że zrealizujemy je z pomocą Boga. Oznacza to więc w końcu, że pełnia wolności i system wartości muszą iść ze sobą w parze. Jeżeli system wartości przyjęty przez człowieka jest niezgodny z naturą, jaką człowiek ten otrzymał od Boga, wtedy człowiek ani nie może do końca zrealizować swoich zamierzeń, ani realizacja tych zamierzeń nie doprowadzi go do trwałego szczęścia, ani nie będą to w rzeczywistości jedynie jego własne zamierzenia, lecz w mniejszym lub większym stopniu idee narzucone mu z zewnątrz. Niezgodność taka czyni człowieka ślepym wykonawcą jakiejś obcej wolności, podobnie jak piórko, pozornie wolne, w rzeczywistości czyni wszystko, co mu wiatr nakaże. Im więcej tej niezgodności, tym bardziej wolność staje się swoją karykaturą.

Pełna wolność jest, rzecz jasna, możliwa do osiągnięcia jedynie w Niebie. Jest bowiem możliwa tylko pod warunkiem, że wszyscy, których nasze plany i skutki ich wykonania dotyczyć mogą, obdarzają Boga pełnym i nieodwołalnym zaufaniem. Nie jest to stan, w którym się znajdujemy tu i teraz. Dlatego taka idealna wolność jest dla nas pojęciem teoretycznym, przydatnym w rozważaniach eschatologicznych, ale niedostosowanym do rozwiązywania praktycznych problemów doczesnego życia codziennego. Efektywne podejście do tych ostatnich wymaga użycia pojęć biorących pod uwagę fakt, że ludzie – i to wszyscy ludzie – są oddaleni od Boga.

Wolność w wymiarze socjologicznym. Oddalenie od Boga oznacza w praktyce, że nie wiemy z całą pewnością, które z naszych pragnień i zamiarów są w zgodzie z zamierzeniami Boga (czyli i z naszą prawdziwą, od Boga pochodzącą naturą) i nie znamy całkowicie pewnego sposobu uzyskania tej wiedzy. Możemy tylko wierzyć, że nasze przekonania w tej kwestii są słuszne. Jak jednak da się bez trudu zauważyć, w swoich szczegółach przekonania te bardzo zależą nie tylko od naszej prawdziwej natury, ale także od wielu czynników zewnętrznych, takich jak lokalna tradycja, warunki kulturowe, pochodzenie społeczne rodziców, czy zdolności umysłowe i fizyczne.

Jesteśmy oddaleni od Boga i dlatego w praktyce życia doczesnego występuje realny konflikt pomiędzy wolnością i tym, co dostarcza nam kryteriów wyboru: pragnieniami, sumieniem, obowiązującymi zasadami moralnymi, prawem świeckim, religią. Na przykład, konflikt może występować między wolnością do zrobienia kariery zawodowej i dążeniem do wychowywania dzieci. Wolność rozumiana sensownie na jeden sposób bywa więc brakiem wolności postrzeganej też sensownie, ale z innej perspektywy.

Wszystko to oznacza dla sensu pojęcia „wolność” tyle, że wolność oddziela się od systemu wartości. Wolność jako możliwość podejmowania decyzyji pozostaje niezmienionym przymiotem człowieka, ale kryteria służące do podejmowania decyzji stają się zmienne i muszą być traktowane osobno, obok wolności, a nie razem z nią jako jedno.

Wolność w kontekście odpowiedzialności. Ważną konsekwencją uznania czyjejś decyzji za wolną jest uznanie jego odpowiedzialności za skutki tej decyzji. W idealnym przypadku należałoby więc odmówić określania słowem „wolna” decyzji podjętej na skutek pozyskania błędnych, niepełnych, czy niedostatecznie uwiarygodnionych informacji. Dlatego w eschatologicznym sensie „osoba, którą świat oszukał i spowodował, że przyjęła złe, zgubne kryteria wartości” nie ponosi ostatecznej odpowiedzialności za decyzje podjęte przy udziale tych kryteriów, choćby podjęła je w sposób wolny w „doczesnym” znaczeniu tego słowa.

W niedoskonałym społeczeństwie ważne jest jednak także, w jaki sposób poniesienie odpowiedzialności za konkretny czyn wpłynie na decyzje podejmowane w przyszłości w podobnych sytuacjach. Ten drugi aspekt jest szczególnie istotny z prawnego, socjologicznego punktu widzenia właśnie ze względu na swój wychowawczy charakter. O ile zaś zasady etyczne mają służyć porządkowi społecznemu, o tyle ten wychowawczy charakter powoduje moralne konsekwencje tak rozumianej odpowiedzialności. W tym kontekście nie jest specjalnie ważne, że terrorysta był bez swej zgody – ba, bez swojej wiedzy – poddawany indoktrynacji już od dzieciństwa i że z psychologicznego punktu widzenia nie miał absolutnie żadnej możliwości, by nie dokonać zamachu. Ważne jest natomiast, aby w społeczeństwie – nawet bez wiedzy i zgody zainteresowanych – wytworzyły się i utrwaliły normy etyczne zabraniające terroryzmu.

Na tej zasadzie można owego terrorystę obciążać odpowiedzialnością, winą i karą niczym kogoś, kto w wolny sposób decydował o swoim postępowaniu. Można twierdzić, że podejmował swoje decyzje jako człowiek wolny i że wolności tej nie ograniczał w istotny sposób fakt, że jest ofiarą indoktrynacji. Dla potrzeby takiego podejścia można zupełnie sensownie i poprawnie uznać, że indoktrynacja uczyniła z niego osobę posługującą się w wolny sposób nagannymi kryteriami wartości. Wola terrorysty pozostaje pomimo indoktrynacji wolna, tyle, że kryteria, według których wola ta wartościuje, są społecznie szkodliwe. Orzekamy więc moralną odpowiedzialność terrorysty za dokonanie zamachu.


3. Wolność w warunkach determinizmu i przypadkowości

Determinizm. Deterministyczny model świata przyjmuje, że każde wydarzenie jest jednoznacznie wyznaczone przez wydarzenia poprzedzające je czasowo. Deterministyczny świat jest wobec tego obiektem w pewnym sensie statycznym: cała jego przyszłość jest już ustalona, niczym nakręcony już film.

Każda wolność jest w takim świecie jedynie mechaniczną wolnością piórka tańczącego w podmuchach wiatru. Piórko tańczy niby swobodnie, ale wszystkie jego ruchy są w każdym szczególe określone przez budowę piórka i przez stan atmosfery w momencie, gdy zostało poderwane do lotu. Można oczywiście utrzymywać, że piórko jest „kowalem swego losu”, bo gdyby było innym piórkiem, piórkiem zbudowanym inaczej, to i inaczej by przecież tańczyło. W światopoglądzie ateistycznym takie podejście może być wystarczające.

W światopoglądzie teistycznym pojawia się jednak istotna trudność. Skoro bowiem świat jest stworzony przez Boga, to Bóg jest także budowniczym piórka i to On w efekcie zaprojektował ów taniec, i to w najdrobniejszych szczegółach. W tej sytuacji piórko jedynie odtwarza zamysły Boga.

W takim świecie nie ma miejsca na twórcze działanie stworzenia. Nasza aktywność jest pozorna, w rzeczywistości jesteśmy biernymi obserwatorami wydarzeń przygotowanych dla nas już przed wszystkimi wiekami.

Miejsca na twórcze działanie nie ma także w świecie podlegającym determinizmowi ateistycznemu. Jednak nie wierząc w Boga, ateista nie musi utrzymywać, że ktoś inny ustalił nam nasz los. W efekcie pojęcie wolności woli, choć pozbawione aspektu twórczego i aspektu wyboru, w determinizmie ateistycznym zachowuje przynajmniej aspekt przyczynowości.

Warto zauważyć, że teistyczny determinizm połączony z wiarą w dobroć i wszechmoc Boga prowadzi bezpośrednio i nieodwołalnie do wiary w powszechność zbawienia. Na mocy determinizmu wszyscy jesteśmy bowiem predestynowani do losu przypisanego każdemu z nas przez Boga już w chwili stworzenia. Prawdziwą odpowiedzialność za nasze postępowanie ponosi Bóg jako autor scenariusza, nie my – odtwórcy naszych ról, wierni scenariuszowi na dobre i na złe, bo nie posiadający najmniejszej możliwości wprowadzenia jakichkolwiek zmian do czegokolwiek. Bóg dobry nie stworzyłby więc świata w ogóle, gdyby choćby jedno stworzenie musiało zapłacić za to cierpieniem, które nie zostanie mu wyrównane przynajmniej w takim stopniu, że uzna je za warte przeżycia. Ten wymóg elementarnej sprawiedliwości wyklucza w deterministycznym świecie wieczność potępienia jakiejkolwiek istoty.

Deterministyczna metafizyka jest zapewne kompatybilna z – na przykład – kalwinizmem. Od katolicyzmu jest jednak daleka, chociażby właśnie ze względu na element predestynacji, odbierający stworzeniu możliwość odpowiedzi na wezwanie Boga. Odpowiedzi tej udzielił sam sobie za nie Bóg, najpóźniej w chwili, w której stworzył deterministyczny świat. Stworzenie nie ma już nic do dopowiedzenia.

Przypadkowość. Podobnie jak sukcesy odnoszone w opisywaniu przyrody przez takie dziedziny nauki, jak optyka geometryczna czy mechanika klasyczna przyczyniły się do popularności determinizmu, tak sukcesy mechaniki kwantowej zwróciły uwagę na rolę na istnienie zjawisk niezdeterminowanych, przypadkowych, co naturalnie znalazło swoje odbicie także w poglądach na wolność. Realna przypadkowość oznacza jednak, że niektóre aspekty tego, co się wydarzy w następnej chwili, nie mają swojej przyczyny. Impuls powodujący zajście jakiegoś zjawiska jest przypadkowy o tyle, o ile żadna przyczyna nie wyznacza momentu jego pojawienia się. W przeciwnym razie przypadkowość jest pozorna, a pozór bierze się stąd, że przyczyna ta nie jest nam znana na tyle, abyśmy mogli tej znajomości użyć do przewidzenia, kiedy impuls się pojawi.

Świat wzbogacony o przypadkowość nie jest raz nakręconym filmem, lecz posiada wewnętrzną dynamikę. Nietrudno jednak zauważyć, że przypadek nie jest w stanie zaoferować rozwiązania problemu, przed jakim staje determinista pragnący uzgodnić z katolicyzmem swoje poglądy na wolność woli. Dynamika wprowadzona przez przypadek jest bowiem bezprzyczynowa. Los stworzeń może i przestaje być dzięki niej zdeterminowany, ale nadal to nie do nich należą decyzje, od których zależy ich zbawienie. Rozmycie predestynacji czystym przypadkiem nie wydaje się być czymś zmieniającym istotę problemu: stworzenie nadal nie ma żadnej możliwości, by odpowiedzieć na wezwanie Boga. O ile nie odpowiada za nie Bóg, o tyle odpowiada niczym kostka do gry – czysty przypadek.

W sumie, zarówno czysty determinizm jak i determinizm rozszerzony o przypadkowość potrafią nadać wolności człowieka jedynie element przyczynowości („ja jestem przyczyną”). Czynią to dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej figury kreślone przez piórko tańczące na wietrze można uznać za wynik wolnego wyboru, dokonanego przez to piórko: niektóre cechy typowe dla tego tylko piórka są przyczyną, dla której figury te wyglądają tak, a nie inaczej. Element wolnego wyboru jest niemożliwy w determinizmie dlatego, że determinizm nie dopuszcza wyborów (wszystko jest z góry ustalone, czyli nie ma alternatyw, czyli nie ma wyborów). Dodanie przypadkowości dopuszcza zaś co prawda wybory (pojawiają się alternatywy), jednak są one dokonywane bezprzyczynowo, czyli w szczególności nie ma w nich udziału żadna wola. Na tej samej zasadzie determinizm i przypadkowość wykluczają twórczy aspekt wolności.


4. Twórcza wolność jako alternatywa dla determinizmu i przypadku

Można jednak zapostulować zależność między zdarzeniami opartą na wolnym, twórczym działaniu osoby. Takim działaniem jest akt stworzenia świata przez Boga. Przyjmujemy więc jako podstawowe założenie, że Bóg jest wolny i twórczy.

Możliwość wolnego i twórczego działania, będącego przyczyną nowych wydarzeń, dobrze byłoby przypisać także człowiekowi. Nie potrzeba jednak w tym celu zakładać, że człowiek – niczym Bóg – tworzy coś z niczego. Zamiast tego wystarczy założenie, że świat stworzony przez Boga ma postać świata możliwości. Wielu możliwości, być może nawet nieskończonej liczby możliwości. Możliwości zapewne już od początku uporządkowanych, połączonych w ciągi pewnymi zależnościami o charakterze być może stochastycznym (przypadkowym), być może ściśle deterministycznym, a być może raz takim, a raz takim. Z każdego potencjalnego wydarzenia tworzącego ten świat możliwości wybiega ogromna liczba tych ciągów – ścieżek, po których mogą potoczyć się dalsze losy świata (o ile w ogóle dojdzie do zrealizowania tego potencjalnego wydarzenia). Relacje wiążące to wydarzenie z wydarzeniami rozpoczynającymi każdą z wychodzących zeń ścieżek mogą być nawet ściśle, matematycznie deterministyczne; wystarczy tylko, żeby wartości parametrów (na przykład, prędkości cząstek) konkretyzujących ten deterministyczny związek nie były z góry ustalone do końca. Twórcza decyzja człowieka zamieszkującego ten świat polegałaby w tym przypadku technicznie rzecz biorąc na ustalaniu tych niedookreślonych wielkości. Człowiek robiłby to niejako automatycznie, tak, jak automatycznie ustala on przebiegi impulsów nerwowych powodujących, że w jego głowie pojawia się taka a nie inna myśl, a na papierze czy ekranie – takie a nie inne słowo.

Model oparty na twórczej woli jest indeterministyczny, gdyż zakłada istnienie alternatyw. Jest on przy tym niestochastyczny, gdyż wybór spośóród tych alternatw odbywa się przyczynowo (przyczyną jest wola), a nie – przypadkowo.

Uzyskuje się w ten sposób prosty model relacji pomiędzy zdarzeniami, pozwalający na mocy konstrukcji pogodzić wszelkie obserwacje przyrodnicze z istnieniem twórczej i przyczynowej, wolnej woli człowieka. Dzięki twórczemu charakterowi wolnych wyborów człowiek staje się prawdziwym „kowalem swego losu”, wytwarzając – przy udziale innych ludzi i innych stworzeń – z materiału dostarczonego przez Boga naszą wspólną rzeczywistość.


5. Twórcza wolność a problem dobra i zła

Obecność zła na świecie próbuje się wyjaśnić wolnością stworzenia. Dobry Bóg nie może być przecież źródłem zła, wina musi tu więc leżeć po stronie stworzeń. Gdyby stworzenia nie były wolne, winą za zło trzeba by było zobarczyć Boga; uznanie wolności stworzeń pozwala jednak powiedzieć, że to one są winne. Konsekwencją takiego podejścia do sprawy jest przekonanie, że także istnienie piekła idzie nieodłącznie w parze z wolnością. Aby zagnać wszystkie stworzenia do nieba, Bóg musiałby wielu z nich odebrać wolność. Według jednych, wolność jest dla Boga nienaruszalna i wobec tego szanse na powszechne zbawienie są równe zeru, a zresztą wina szatana jest tak ewidentna i tak ogromna, że kto jak kto, ale on już z absolutną pewnością zbawienia nie dostąpi. Według innych, Bóg co prawda wolności nie ogranicza, ale i tak możemy mieć nadzieję, że jakoś uda Mu się zachęcić każdego, by sam swoją wolność ograniczył i poddał się Jego woli; do tej pory jeszcze nie wszyscy się na to zgodzili, stąd wciąż obecne jest zło. Według jeszcze innych, wolność nie jest aż tak wielką wartością i w walce o zbawienie stworzeń Bóg nie cofnie się przed ograniczaniem ich wolności, chociaż rzecz jasna czyni to ostrożnie, bez popadania w przesadę – ogranicza tylko na tyle, na ile jest to absolutnie konieczne dla zbawienia; stąd zło jest wciąż obecne wśród nas.

Jak już uzasadniono, determinizm, nawet rozszerzony o przypadkowość, nie dopuszcza takiego rodzaju wolności, jaki jest warunkiem koniecznym powyższej teodycei, a w efekcie także i wyciąganych z niej wniosków co do spraw ostatecznych. Warunkiem koniecznym jest tutaj twórczy charakter wolności. Zatem, w deterministycznym świecie jedyną logicznie dopuszczalną konsekwencją miłości (a nawet tylko elementarnej sprawiedliwości) Boga jest powszechność zbawienia (apokatastaza). Niejako przy okazji jednak upada klasyczna teodycea, oparta właśnie na stwierdzeniu, że to człowiek ponosi winę za zło. Nie człowiek lecz Bóg jest bowiem w takim układzie faktycznym projektantem ludzkiego losu. Próba pogodzenia dobroci Boga ze złem świata musi wobec tego być przeprowadzona w nieco inny sposób, choć niekoniecznie bez udziału konceptu „wolność”. Zamiast jednak podejmować taką próbę, przejdziemy od razu do modelu podporządkowującego twórczej wolności deterministyczne i przypadkowe procesy i zobaczymy, jak w tym modelu, zezwalającym wprost na istnienie wolności obarczającej pełną odpowiedzialnością za czyny, kształtuje się zarówno problem zbawienia i potępienia, jak i sama teodycea.

W świecie, w którym istnieje twórcza wolność stworzenia, odpowiedzialność za czyny można przynajmniej częściowo przypisać temu stworzeniu. Dotyczy to nie tylko odpowiedzialności w sensie socjologicznym (do czego twórczy aspekt wolności nie jest konieczny), ale przede wszystkim także odpowiedzialności w sensie eschatologicznym (co bez twórczego charakteru wolności byłoby skrajną niesprawiedliwością, jeśli nie absurdem). W tej sytuacji rodzi się pytanie, czy wiara w istnienie twórczej wolności stanowi usprawiedliwienie dla wiary w obecność wiecznego piekła, oraz czy aspekt twórczy wolność wnosi coś nowego do problemu teodycei. Oba elementy tego pytania są ze sobą powiązane. Zaczniemy od drugiego z nich.

Teodycea. Rzecz jasna, przyznanie stworzeniu twórczej wolności jest zgodne z wiarą, że Bóg stworzył nas na Swój obraz i podobieństwo. Wszystkie konsekwencje tej wiary pozostają więc w mocy. Prawdą pozostaje w szczególności, że nasza natura jest bezdyskusyjnie dobra, bo na obraz i podobieństwo dobrego Boga jest stworzona, i to przez Niego samego. Jedynym źródłem zła może być w takiej sytuacji nasza niedoskonałość. Niedoskonałość to nieunikniona. Nie możemy bowiem być wszechwiedzący i jednocześnie nie zostać wchłonięci przez Boga jako Jego Osoba, czyli jako ktoś już zupełnie inny, niż my sami. Jesteśmy więc niedoskonali i niedoskonałymi pozostaniemy. Całe piękno stworzenia polega właśnie na tym, że obok Boga mogą istnieć istoty niedoskonałe i że mogą one czerpać ze swego istnienia pełnię satysfakcji.

Można przypuszczać, że wśród tych niedoskonałych istot są takie, które w swej naturze mają zupełne zaufanie do Boga. Są one nie tylko dobre ze swojej natury, ale jednocześnie nie stanowi dla nich żadnego problemu całkowite oddanie się woli Boga. Nie narusza to w niczym ich twórczej wolności, gdyż ich wola nigdy nie jest sprzeczna z wolą Boga. Całkowite oddanie się woli Boga oznacza po prostu to, że pozwalają one od samego początku bez żadnych zastrzeżeń na to, żeby Bóg dowolnie ingerował w ich wolę, jeśli tylko uzna On to za stosowne. Bóg zaś może robić to w delikatny sposób, po prostu stawiając je w takich sytuacjach, które wywierają właściwy wpływ na ich myśli i zamierzenia, broniąc je przez to przed popełnianiem zbyt poważnych błędów mogących prowadzić do złych skutków. Takie stworzenia to anioły w Niebie.

Plan Boga obejmuje jednak więcej stworzeń, niż tylko anioły w Niebie. Należą do niego także istoty takie, jak człowiek. Czyli takie, które są co prawda dobre z natury (bo stworzone na obraz i podobieństwo Boga), ale zaufania do Boga dopiero muszą się nauczyć. I tu właśnie rozpoczyna się historia świata – rozpoczyna się tym, co przydarzyło się Adamowi i Ewie.

W rajskim ogrodzie pośród innych wspaniałości zasadził Bóg drzewo Wiadomości Dobra i Zła. Zakazał jednak ludziom spożywać owoców tego drzewa. Jakie może być znaczenie tej symbolicznej opowieści?

Moim zdaniem, zjedzenie owocu tego drzewa oznacza ocenianie na własną rękę. Czyli dla ludzi – ocenianie przy odmowie wszelkiej pomocy ze strony Boga. Oceniać wyłącznie na własną rękę może bezpiecznie tylko Bóg, tylko On jest przecież wszechwiedzący. Wąż powiedział jednak, że gdy zjedzą ten owoc, otworzą się im oczy i będą jak Bóg znający dobro i zło. Wąż – być może ta część ich psychiki, którą przez brak doświadczenia i wiedzy o Bogu i sobie korci perspektywa tak wielkiej samodzielności, a być może jakieś inne stworzenie, które się do tej części psychiki odwołało. Niezależnie od tego, kim lub czym był wąż, grzech Adama i Ewy to poddanie się pokusie uwierzenia we własną wiedzę tak wielką, że czyniącą zbędnym zaufanie Bogu. Był to grzech, gdyż oddalał od Boga, co w praktyce oznaczało, że korzystanie z dobrodziejstw raju stało się niemożliwe: warunkiem koniecznym tego korzystania jest bowiem właśnie zaufanie Bogu.

Przypuszczam, że ludzie to takie stworzenia, które potrzebują na własnych błędach przekonać się, że muszą Bogu zaufać. W tym sensie jesteśmy wszyscy potomkami Adama i Ewy i w tym sensie brak zaufania do Boga nie jest naszym grzechem zawinionym. Nie z naszej winy nie ufamy Bogu, ale tak czy owak musimy to zaufanie zdobyć, bo jego brak bezdyskusyjnie zamyka nam drogę do zbawienia.

Zło pojawiło się więc wśród ludzi jako konsekwencja rezygnacji z posłuszeństwa Bogu. Czy rezygnacja ta była wolną decyzją? W sensie eschatologicznym – nie. W sensie socjologicznym – jak najbardziej. Uzasadnieniem tego pierwszego stwierdzenia zajmiemy się za moment. To drugie zaś stanowi podstawę teodycei. Innymi słowy, zło na świecie jest przejawem rozdźwięku, jaki na skutek niepełnej wiedzy stworzeń pojawia się u niektórych z nich pomiędzy ich wolnością a uznawanym przez nie systemem wartości. Bóg pozwala na to, gdyż w przeciwnym razie musiałby zrezygnować powoływania tych osób – czyli także i nas samych – do istnienia. Pokusa sprawdzenia, czy Bóg jest nam potrzebny, jest dla nas bowiem nie do uniknięcia, co oznacza, że dla niejednego – a może i dla każdego – jest ona nie do pokonania. Wystarczy sam fakt, że w naszym ogrodzie rośnie Drzewo – a rosnąć tam musi, gdyż ono właśnie jest symbolem tego, że potrzebujemy pomocy Boga w podejmowaniu ważnych decyzji – wystarczy więc sam fakt, że w naszym ogrodzie rośnie Drzewo, żebyśmy, niezależnie od powagi ostrzeżeń, wcześniej czy później owocu jego skosztowali.

Sprawy ostateczne. Czy błąd będący konsekwencją natury błądzącego podlega karze? Niewątpliwie tak, o ile kara ta ma służyć naprawie stanu rzeczy. W przypadku grzechu braku zaufania do Boga, kara pojawia się zresztą w sposób naturalny: nie mogąc korzystać z dobrodziejstw Bożej wszechwiedzy, człowiek musi popełniać kolejne błędy, czyli doprowadzać do sytuacji skutkujących cierpieniem. Cel kary jest tutaj ewidentny: chodzi o to, by błądzący zebrał doświadczenia pozwalające mu nauczyć się tego, co jest mu niezbędne do usunięcia barier stojących na jego drodze do szczęścia.

Kara ta nie ma więc charakteru ostatecznego. Gdyby było inaczej, to utraciłaby ona swój naprawczy, wychowawczy charakter i stałaby się porażką. Porażką Boga, bo to On jest zarówno Projektantem i Stwórcą, jak i Wychowawcą.

Bóg jednak porażek nie ponosi. Oznacza to, że Bóg nieomylnie wie, że każdy z nas wcześniej czy później dostrzeże, że Bogu może i powinien w pełni zaufać. I w tym momencie otworzona zostanie dla niego droga do uzyskania pełnej wolności: do stanu, w którym wszystko, czego zapragnie, będzie mogło zostać przez niego zrealizowane, gdyż o ile nie poradzi sobie z tym sam, o tyle uzyska niezbędne wsparcie od Boga. Przywołuje to na myśl znane słowa św. Augustyna: „Kochaj i rób co chcesz”.

Taka droga od grzechu do zbawienia, polegająca w efekcie na szukaniu tego, co według nieomylnej opinii Boga powinniśmy dla naszego dobra znaleźć sami, jest w pewnym sensie drogą udoskonalania własnej natury. Możliwość wędrowania tą drogą jest więc świadectwem posiadania przez nas niezwykłej wolności – wolności do zmieniania siebie. Czy nie oznacza to jednak, że wolności tej możemy użyć nie tylko do udoskonalania, ale także do niszczenia siebie?

Cóż, droga udoskonalania się może być niewątpliwie drogą krętą. Tym bardziej, że geometria grzechu jest nieeuklidesowa: to, co wydaje się prostą, szeroką trasą wiodącą do celu, potrafi być w rzeczywistości trudną drogą wiodącą wstecz, a to, co zdaje się być wąską ścieżką wijącą się bez końca nad groźnymi przepaściami, potrafi być w rzeczywistości prostym skrótem prowadzącym wprost do bram Nieba. To, co robimy ze sobą, potrafi nas i budować, i nas niszczyć. Ale Bóg wiedział, co czyni, puszczając nas na tę wędrówkę. Skoro pozwolił wędrowcowi wyjść, to znaczy, że wie, że wędrowiec dotrze do celu. Więcej: wie, że wędrowiec będzie na koniec wdzięczny za to, że mógł wędrować, niezależnie od tego, co go po drodze spotkało. Wie o tym także dlatego, że cały świat możliwości, przez który wędrowiec wędruje, jest światem przez Niego stworzonym.

O ile więc rezygnację Pierwszych Rodziców z posłuszeństwa Bogu można uznać za decyzję wolną w sensie socjologicznym (gdyż jest przejawem niedoskonałości człowieka), o tyle trudno ją uznać za wolną w sensie eschatologicznym. Należałoby raczej powiedzieć, że człowiek powoli dojrzewa do bycia w pełni wolnym. Rodzimy się z grzechem pierworodnym, z owym ludzkim „defektem” natury domagającym się od nas samodzielności, niezależności od Boga (ekstremalnym przejawem tego jest ateizm). Świat ze swoimi możliwościami przerasta nas, nie wiemy, czego naprawdę potrzebujemy, nikt z nas nie zna dobrze nawet siebie samego. Pragnąc zrealizować jedno, uniemożliwiamy sobie realizację czegoś innego, co wydaje nam się także godne wypróbowania. Wolność łączy się nam zawsze z ograniczeniem wolności – a to jest stan zniewolenia w sensie eschatologicznym. Nasze kryteria wyboru nie są spójne z paletą możliwości, wśród których dane jest nam wybierać. Będąc w takim stanie, nie jesteśmy zdolni do podjęcia decyzji, która byłaby dla nas naprawdę wiążąca na zawsze.

Gdy zaś uzyskamy wreszcie zgodność pomiędzy naszym systemem wartości i wolnością i gdy staniemy się przez to zdolni do podjęcia ostatecznej decyzji, to decyzja ta będzie mogła być tylko jedna: zostać z Bogiem na zawsze. Aby była bowiem inna, musiałaby brać się z rozdźwięku pomiędzy systemem wartości i wolnością, jako że właśnie ten rozdźwięk sprowadza się do braku pełnego zaufania do Boga. Sprowadza się do tego, czego nam brak do zbawienia.


6. Podsumowanie i wnioski

Jednym z wiodących problemów tej Dyskusji Miesiąca jest pytanie, czy wolność oznacza możliwość świadomego i dobrowolnego wyboru zła, a nawet potępienia. Zazwyczaj na pytanie to odpowiada się twierdząco, przy czym jeśli ktoś odczuwa co najmniej niesmak wobec perspektywy wieczności, którą część stworzeń spędza w cierpieniu lub – ogólniej – w warunkach niekorzystnych dla siebie, ten chwyta się nadziei, że Bóg jakoś zaradzi nadmiarowi wolności i przyciągnie do siebie „zbytnio wolnych”. Albo przynajmniej pociesza się myślą, że być może te warunki nie będą aż takie przykre, jak to malowano nam przez wieki i że nie będzie to aż tak bardzo obciążało samopoczucia zbawionych, którzy w końcu będą mogli o swoich dawnych braciach zapomnieć, jak dzisiaj zapomina się łatwo o tym, co dzieje się w Afryce, w Indiach, czy nawet u sąsiada.

Jednak okazuje się, że twierdząca odpowiedź na część pytania dotyczącą wyboru potępienia jest tylko pozornie kompatybilna z podstawami wiary chrześcijańskiej. I jest tak niezależnie od tego, czy wyobrażamy sobie świat jako deterministyczny, czy jako indeterministyczny.

Determinizm, także wzbogacony o przypadkowość, w ogóle wyklucza możliwość pogodzenia miłości i wszechmocy Boga z wiecznym potępieniem kogokolwiek. Jeśli rozumowanie użyje właściwych aspektów wolności we właściwym kontekście, czyli tak, aby zachowana została pełna zgodność pomiędzy sensem (a nie tylko werbalnym brzmieniem) założeń, opisu i wniosków, to wydobywa ono na jaw prosty fakt, że w deterministycznym świecie projektant odpowiada w całości za projekt, zaś w świecie z elementami przypadkowości błędy w projekcie idą na karb bezprzyczynowego przypadku. A więc co najwyżej także na karb projektanta, lecz w żadnym razie nie tych, co zostali zaprojektowani. Gdyby jednak mimo to w deterministycznej rzeczywistości chrześcijańskiej pojawiła się konieczność wiecznego potępienia, to byłoby to świadectwem dramatycznej porażki Boga. Możliwości takiej tragedii wiara chrześcijańska jednak w ogóle nie bierze pod uwagę. Apokatastaza – rozumiana jako powszechność zbawienia, a nie dosłownie jako „powrót do początków” – staje się więc absolutną, nieusuwalną konsekwencją przyjętych założeń ontologicznych.

Dodatkowa trudność polega w tym przypadku jednak na tym, że determinizm wyklucza wolność w takim sensie, jakiego wymagałoby chrześcijańskie (a przynajmniej katolickie) podejście do rzeczywistości. Pozwala on co prawda określić wolność w sposób socjologicznie usprawiedliwiony, ale na poziom eschatologiczny przenieść tego nie sposób. Nawet dla celów ontologicznych jest w typowym chrześcijaństwie takie pojęcie wolności mało przydatne, gdyż odmawia ono Bogu twórczości, czyniąc z Niego kinematograf odtwarzający jakiś film, a z nas – biernych widzów na sali kinowej. Nic w tym nie zmienia fakt, że projekcja filmu może być zakłócana niekontrolowalnym, przypadkowym szumem. W sumie, deterministyczna apokatastaza nie może być katolicką apokatastazą.

Trudność ta może zostać usunięta, gdy nadrzędną rolę w relacjach między zdarzeniami przypisze się – w miejsce determinizmu czy przypadkowości – właśnie twórczej wolnej woli. Świat stworzony przez Boga jest postrzegany teraz jako sieć możliwych wydarzeń połączonych formalnie związkami przyczynowo-skutkowymi o charakterze deterministycznym lub przypadkowym. Z sieci tej jest krok po kroku wysnuwany wątek będący sekwencją realnych wydarzeń. Droga, jaką pójdzie wątek świata, jest w każdej chwili teraźniejszości wybierana twórczo przez stworzenia. Takich wyborów dokonuje wraz z nimi zapewne także i Bóg, reagując na to, co się na świecie dzieje, w tym – na uczucia stworzeń.

Konstrukcja ta może pozornie stwarzać zagrożenie dla powszechności zbawienia. Otwiera ona bowiem drogę wolności twórczej, o tej zaś można wszak pomyśleć, że ma prawo być źródłem nie tylko dobrych, lecz i dowolnie złych uczynków.

Zagrożenie to byłoby realne, gdyby nie fakt, że wiara nasza uznaje Boga za stwórcę całego świata. Wierzymy, że Bóg jest wszechmocną miłością i wierzymy, że stworzył nas na Swój obraz i podobieństwo. Wierzymy więc, że nasza natura jest dobra, a nie zła. Wynika stąd, że wszelkie zło jest jedynie przejściowym skutkiem nieuniknionej niedojrzałości stworzeń. Jest skutkiem tego, że muszą one krok po kroku nauczyć się z własnego doświadczenia prawdy o sobie i o Bogu, aby ostatecznie Bogu zaufać i stać się naprawdę wolnymi. Pełna wolność wiąże się bowiem nierozerwalne z systemem wartości. System ten musi być zgodny z naturą danego stworzenia, aby wybory przezeń dokonywane były faktycznie wyrazem jego wolności, a nie – statystycznym odzwierciedleniem palety fizycznych możliwości, jakie ma ono przed sobą. Paleta ta musi zawsze być dostatecznie szeroka choćby dlatego, żeby bogactwem swoich barw i odcieni pobudzać wyobraźnię i stwarzać możliwość przeżywania nie tylko realnych, ale i wirtualnych doświadczeń, pozwalających zrozumieć, „co by było, gdyby” i przez to coraz lepiej i bardziej samodzielnie wybierać, co faktycznie się wydarzy. Kryteria wyboru muszą być zaś dostatecznie zgodne z naturą człowieka, aby wolność wyboru nie była wolnością piórka na wietrze, lecz wolnością istoty kształtującej swoją przyszłość umiejętnie, konstruktywnie, szczęśliwie.

Do takiej pełnej wolności – wolności od wszelkiej niewoli – jesteśmy stworzeni. I taką wolność osiągniemy, bo gwarantem tego nie jesteśmy my sami, lecz Bóg.



7. Bibliografia

  1. Anna Connolly, Augustyn contra Pelagiusz – czy człowiek może zbawić się sam, Blog Kleofas, 1 października 2012.

  2. Robert Rynkowski, Wolność kocham i rozumiem?, Blog Kleofas, 30 września 2012.

  3. Jacek Salij OP, Uwagi elementarne na temat wolności Blog Kleofas, 30 września 2012.

  4. Wacław Hryniewicz OMI, Wolność przed Bogiem nie jest idolem, Blog Kleofas, 4 października 2012.

Wolność przed Bogiem nie jest idolem

Problem wolności wiąże się ściśle z nadzieją powszechnego zbawienia, której poświęcona już była jedna z wcześniejszych debat w blogu. Moje uwagi będą nawiązaniem do tamtej prezentacji stanowisk, w których niewiele zastanawiano się nad trudną sprawą wolności (sporo odniesień znaleźć można w tekście ks. Dariusza Kowalczyka, SJ). W argumentacji przeciwników uniwersalizmu zbawienia wolność urasta wręcz do bożyszcza, przed którym sam Stwórca i Dawca wolności okazuje się całkowicie bezradny. Przeciwstawiam się takiej wizji Boga. Uważam, że możliwe jest inne spojrzenie, które znajduje potwierdzenie w wielu wypowiedziach Pisma Świętego i niektórych wybitnych Ojców Kościoła wschodniego[1], o czym często przekonywałem w swoich publikacjach.

 Dramatyczny dar wolności człowieka

 Wolnej woli nie da się pogodzić z kategorycznym determinizmem. Tajemnica osoby to indywidualne centrum świadomości i wyboru. Stwarzając niezależne i świadome osoby sam Bóg wystawił siebie na ryzyko odmowy. W świecie takim, jaki znamy wolność pociąga za sobą także możliwość wyrządzania krzywdy sobie i innym. Wolny wybór wprowadza w świat coś nieprzewidywalnego, znajdującego się poza bezpośrednią kontrolą i przyczynowym wpływem Boga. Jeśli odrzucam Jego łaskę, On nie zmusza mnie do innego postępowania. Mój wolny wybór, zwłaszcza zły, jest przeszkodą dla urzeczywistnienia Jego zbawczych zamiarów.

Dzieląc ludzi na zbawionych i potępionych dualistyczna eschatologia utrzymuje, że mogę uczynić coś więcej, coś najbardziej tragicznego, czyli całkowicie udaremnić zbawczy plan Boga. Nie chodzi jedynie o czasowy okres sprzeciwu wobec Niego, lecz o możliwość odrzucenia Go na zawsze. Eschatologia ta wyklucza możliwość, że Bóg w swojej dobroci, miłosierdziu i mądrości potrafi w końcu spełnić wszystkie swoje zamiary. Stanowisko to opiera się na założeniu, że cokolwiek Bóg uczyni, nie skłoni to zatwardziałego grzesznika do skruchy i pojednania. Nie pomoże żadne oświecenie ani żadna kara. W takiej wizji dzieje ludzkości kryją w sobie nieuchronną tragedię. Zwycięstwo Boga nigdy nie będzie całkowite. Jest On nie tylko Bogiem triumfu, ale także Bogiem porażki. A wszystkiemu winna jest wolna wola rozumnych stworzeń. Stwórca pozwala, aby część z nich poniosła szkodę nie do naprawienia.

Pytajmy zatem: jeśli Bóg miłuje wszystkie swoje stworzenia i pragnie, aby osiągnęły swoje ostateczne szczęście, to czy Jego cierpliwa miłość nie zdoła w końcu przezwyciężyć negatywnego stanu samostanowienia i wyboru zła, który wynika z tajemnicy stworzenia wolnych osób? Uniwersalizm nadziei wskazuje na wizję ostatecznego triumfu Stwórcy i Zbawiciela. Obrońcy uniwersalizmu utrzymują, że nie dopuszcza On żadnego zła, choćby w naszych oczach najstraszliwszego, którego skutków nie mógłby ostatecznie przezwyciężyć. Potrafi w swój iście boski sposób usunąć wszystkie przeszkody powstałe wskutek złych decyzji człowieka i urzeczywistnić wszystkie zbawcze zamiary. Zatriumfuje w końcu Jego miłość i mądrość. Zło zostanie całkowicie zniszczone.

Taka nadzieja szuka zrozumienia i uzasadnienia nie tylko w wypowiedziach Biblii. Wyznawcy uniwersalizmu wykazują niespójność poglądu, że można świadomie i dobrowolnie odrzucić Boga na zawsze. Miłujący Bóg przenika w tajniki ludzkiej wolności i pociąga ją ku sobie. Nie dopuści do tego, aby istota przez Niego umiłowana wyrządziła niepowetowaną szkodę sobie i innym. Potrafi wyzwolić ją z zamknięcia w sobie samej.

W tradycji chrześcijańskiej nie same przesłanki biblijne decydowały o nieprzejednanym oporze wobec soteriologicznego uniwersalizmu. W rzeczywistości dane biblijne nie są tak jednoznaczne jak się je zazwyczaj przedstawia. O ile jedne wydają się potwierdzać naukę o Gehennie (czy jednak wiecznej?), inne wyraźnie skłaniają się ku nadziei na zbawienie wszystkich[2]. Można przypuszczać, że spór w dziedzinie chrześcijańskiej eschatologii będzie toczył się nadal przez wieki. Nie wydaje się, aby można było go rozstrzygnąć w oparciu o same teksty Pisma. Być może w przyszłości sposób interpretacji nauki biblijnej okaże się jednak bardziej sprzyjający uniwersalizmowi nadziei zbawienia.

 Boska pedagogia uzdrawiania wolności

 Filozoficzny namysł nad trudnym zagadnieniem wolności skłania do podobnego optymizmu. Zastanowić się trzeba nad konstruowanymi w ciągu wieków różnymi formami teodycei piekła, a nawet ontologii infernalnej, w których zasadniczą rolę odgrywa myśl o wolnej woli człowieka. Przypisywany potępionym wolny wybór wydaje się zgoła niespójny i logicznie niemożliwy. Nikt racjonalnie myślący i wewnętrznie wolny nie wybierze rzeczywistego nieszczęścia zamiast wiecznego spełnienia. Kto doświadczywszy nieszczęścia oddzielenia od Boga nadal będzie uważał, że jest to stan godny wyboru i pragnienia? Pod tym względem o wiele bardziej logiczny jest pogląd wywodzący się z myśli Augustyna z Hippony, że potępieni poddani są karze wbrew swojej woli. Logiki takiej pozbawione jest natomiast przekonanie, że potępieńcy dobrowolnie wybierają piekło zamiast nieba.

Zwolennicy doktryny wieczności piekła zdają się na ogół nie dostrzegać tych wymogów. Jeżeli moment śmierci krystalizuje ludzką wolę na zawsze i uniemożliwia dalszą przemianę, wszystko zdaje się już rozstrzygnięte raz na zawsze. Czy tak jest rzeczywiście? Czy nie jest to aprioryczne założenie, wynikające z takiej koncepcji śmierci, która wyklucza zmianę podjętych w życiu decyzji?

Ten, kto w pełni rozumie konsekwencje swoich wyborów i wolny jest od zniewolenia przez zwodnicze iluzje i grzeszne pragnienia, nie będzie skłonny do odrzucenia Bożego daru. Wręcz przeciwnie, stan ten będzie sprzyjał otwarciu na Boga i życie wieczne we wspólnocie z Nim. Istnieje oczywista asymetria pomiędzy wyborem zjednoczenia z Bogiem na zawsze, a decyzją za wiecznym losem w piekle. Jeśli piekło jest niespełnieniem i nieszczęściem, to czy ktoś może w sposób prawdziwie wolny dokonać wyboru tego stanu na zawsze? Czy w obliczu pełnego ujawnienia się prawdy o wiecznym losie, decyzja istnienia poza Bogiem może pozostać niezmienna i na zawsze nieodwołalna? Nie wybieramy w sposób wolny tego, do czego nie skłania nas jakiś wyraźny motyw, kiedy wszystko zdaje się skłaniać raczej do tego, aby nie dokonać określonego wyboru.

Z tego punktu widzenia nie sposób mówić o tym, że ktoś dobrowolnie wybiera wieczne potępienie jako swój własny los. Gdyby tak czynił, oznaczałoby to, że pozbawiony jest prawdziwej wolności. Jak zobaczymy, można mieć uzasadnioną nadzieję, że doświadczenie własnego nieszczęścia i cierpienia nakłoni nawet najbardziej zatwardziałych grzeszników do skruchy i nawrócenia. Dobrowolnie zwrócą się ku Bogu. Taka decyzja będzie w pełni świadoma, w niczym nie naruszająca ich wolności.

Tu otwiera się również możliwość nieoczekiwanej pomocy ze strony Boga. Może On ocalić i zbawić każdego usuwając niewiedzę, zwodnicze motywy wprowadzające w błąd oraz zniewolenie, którego źródłem są grzeszne pragnienia. Taka jest Boska pedagogia uzdrawiania wolności, wyzwalania i przywracania jej prawdziwej celowości. Bóg nie gwałci wolności swego rozumnego stworzenia, ale nie pozostawia jej samej sobie. Czyni wszystko, aby ją ku sobie przyciągnąć, oczarować swoim dobrem i pięknem. Wyzwolenie ze stanu zniewolenia jest warunkiem dokonania prawdziwie wolnego wyboru za Bogiem. Boski akt wyzwolenia jest aktem terapeutycznym. Stwórca podobny jest pod pewnym względem do lekarza, który uzdrawia pacjenta uzależnionego od narkotyków, nie usiłując wcześniej uzyskać jego zgody. Akt ten nie gwałci wolności pacjenta, gdyż w stanie uzależnienia nie może on w ogóle podjąć prawdziwie wolnej decyzji. Wyzwolenie pacjenta od uzależnienia umożliwia dopiero jego dobrowolną zgodę na cokolwiek. W odniesieniu do Boga jest to oczywiście tylko słabe porównanie, odległa analogia, w której większe jest niepodobieństwo niż cząstkowe  podobieństwo.

 Nie mamy wolności absolutnej

 Na ogół skłonni jesteśmy myśleć, że to od nas samych wszystko w życiu zależy, że możemy pokierować swoim własnym losem według własnej woli. Życie uczy nas samowystarczalności. Przeświadczenie to przenosimy także w sferę wiary. Sądzimy, że dzięki wolnej woli możemy własnym wysiłkiem osiągnąć zbawienie lub utracić je wskutek złych decyzji życiowych. Pisze o tym Anna Connolly w swoim blogu na temat wolności.

Debata nad wolną wolą toczy się od wieków. Nie trzeba przekonywać, że obdarzeni zostaliśmy przez Stwórcę darem wolności. Codziennie dokonujemy mniejszych lub większych wyborów. Jaka jest ta nasza ludzka wolność? Czy każdy ma ją w równej mierze? Czy nie jest uwarunkowana zwłaszcza przez doświadczenie wczesnego dzieciństwa? Psychologowie i pedagodzy przekonują, że źródło wielu późniejszych trudności tkwi właśnie w dzieciństwie. Doświadczenie tego okresu mają decydujący wpływ na psychikę. Już w pierwszych latach życia zaczyna kształtować się nasz charakter i sposób wartościowania. Niełatwo potem wyzwolić się spod tych wczesnych wpływów domu rodzinnego. Mniej lub bardziej nieświadomie powielamy doświadczenia wyniesione z domu. Dziedziczymy zalety, nawyki, dobre i złe cechy charakteru swoich rodziców, które odbijają się potem na naszych relacjach z innymi ludźmi. Dzieciństwo jest swoistym bagażem na całe życie. Trudne doświadczenia są jak psychiczne rany, które nie chcą się zagoić.

Pod tym względem nasze wyposażenia i starty życiowe nie są sobie równe. Jedni otrzymują wiele, drudzy nieporównanie mniej, a jeszcze inni bolesne piętno na całe życie. Wielu ludzi zostaje zwiedzionych przez różnego rodzaju błędne ideologie. Wielu wyrasta w domach, gdzie nie ma żadnego zainteresowania religią i Kościołem. W czasach ateistycznej ideologii komunistycznej miliony dzieci wychowywano w atmosferze otwartej wrogości do wszelkiej religii. Nawet w krajach wolnych pewna część rodzin nadal ma niedobre doświadczenia z Kościołem, co nie pozostaje bez wpływu na proces wychowania dzieci. Ponadto, jakże często rodzinne dramaty sprawiają, że wydarzenia z dzieciństwa stają się źródłem późniejszych trudności, złych decyzji i niewłaściwych relacji do innych. Być może nieświadomie wypieramy uczucia i wspomnienia, które były bolesne, a które wciąż w nas tkwią i wywierają wpływ na naszą wolę i nasze postępowanie. Kto świadomie nie rozładuje swoich lęków i nie stanie się człowiekiem odpowiedzialnym za kształt swojego życia, stale będzie podlegać tyranii swojego wczesnego wyposażenia.

Problemu wolności nie można zatem rozpatrywać czysto abstrakcyjnie. Jest to zazwyczaj wolność w stanie zalążkowym, najczęściej ograniczona, okaleczona lub chora. Nie jest to wolność absolutna. Świadczą o tym same fakty w życiu człowieka. Nie mamy żadnego wpływu na to, gdzie i kiedy przychodzimy na świat, w jakiej kulturze i religii, a to decyduje o sposobie wychowania i dalszym przebiegu ludzkiego życia. Dlaczego krótki okres doczesnego istnienia czynimy jedyną szansą na decyzję kruchej ludzkiej wolności za Bogiem? Nasze decyzje i wybory życiowe są ograniczone w różnoraki sposób. Istnieje mnóstwo powodów, które wolność pomniejszają i paraliżują. Dostrzegamy to sami jako grzeszni ludzie we własnym sercu. Często nie rozumiemy samych siebie. Istnieje w nas głęboko zakorzeniona skłonność do samowoli oraz irracjonalnych decyzji. W przeciwnym razie nie byłoby w świecie tyle okrucieństwa, przestępstw, nadużywania władzy i nienawiści. Wystarczy uczciwie przyjrzeć się sobie samym.

Nie do pomyślenia, aby dobry i sprawiedliwy Bóg nie brał pod uwagę wszystkich ograniczeń wolności, daru tak bardzo zagrożonego, i odmawiał pośmiertnej szansy na zmianę decyzji i nawrócenie. Przerażająca i absurdalna jest myśl, że z samego szacunku dla wolnej woli pozwoli On, aby Jego dzieci ponosiły wieczną karę w piekle. Instynktownie wyczuwamy, że lepiej mieć ograniczoną wolność prowadzącą w końcu do zbawienia niż wolność nieograniczoną, której skutkiem jest wieczna męka. Kto utrzymuje, że z powodu wolnej woli można w nieskończoność odrzucać Boga i wybierać zło, w rzeczywistości broni nie wolności, ale zniewolenia człowieka przez grzech i zło. Czy zachowanie ludzkiej godności i wolności wymaga, abyśmy stawali się na zawsze niewolnikami zła? Cóż to byłaby za wolność?

Z doświadczenia wiadomo, że wielu ludzi nie przejmuje się myślą, że inni mogą być skazani na wieczne piekło. Uważają, że jeśli człowiek odrzuca Boga i dobrowolnie podejmuje taką złą decyzję, to zasługuje na wieczne potępienie. Ich zdaniem, zdrowy rozsądek nakazuje, aby tego nie czynić, kto zaś z uporem buntuje się przeciwko Bogu, ten jest sam sobie winien. Jest to postawa pozbawiona wszelkiego czucia międzyludzkiej solidarności, niewrażliwa na los ludzi zagubionych w swoim człowieczeństwie. W tego rodzaju myśleniu wieczne piekło jest przejawem miłości Boga do ludzi idącej w parze z poszanowaniem ich wolności. Tak często rozumują ci, którzy usiłują uzasadnić, iż wieczna kara nie zostaje nałożona na winowajców z zewnątrz, lecz jest jedynie sprawiedliwą konsekwencją ich ostatecznego wyboru zła. W tej optyce myślenia źródłem męki są oni sami. Gdyby zostali wystawieni na światło Bożej obecności, cierpieliby jeszcze bardziej. Bóg miłuje nawet swoich wrogów, dlatego piekło chroni ich przed palącym ogniem Jego obecności. Nic dziwnego, że zgodnie z takim rozumieniem wieczne piekło przedstawia się jako rezultat nieskończonej miłości Boga do ludzi, jako bolesne zabezpieczenie przed jeszcze większym cierpieniem.

W sumie jest to desperacka racjonalizacja ze strony obrońców nauki o wiecznym piekle. Chcą wykazać, że Bóg nie ponosi odpowiedzialności za nieszczęsny los swoich zatraconych stworzeń, że nie jest sadystą i nadal miłuje wszystkich, ale z szacunku dla wolnej woli pozostawia ich w stanie zatracenia. Nie sądzę, aby tego rodzaju racjonalizacja miała jakieś głębsze uzasadnienie teologiczne.

Kto w ten sposób myśli, zapomina o ograniczeniach ludzkiej wolności i różnych przyczynach negacji Boga. Sam fakt, że opowiadamy się za Bogiem świadczy o tym, że zostaliśmy pociągnięci Jego Boską mocą i dobrocią. Jezus zapewniał: „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeśli nie przyciągnie go Ojciec, który Mnie posłał” (J 6,44). W gruncie rzeczy, jeżeli człowiek odrzuca Boga, czyni to z lęku przed Nim, nie rozumiejąc kim On jest naprawdę. Wierzę, że Stwórca nie rezygnuje nigdy z zagubionego człowieka. Nie jest bezradny wobec jego chorej wolności. Nie przestanie nigdy pociągać jej ku sobie. Owszem, mamy wolną wolę, ale nie do tego stopnia, byśmy wbrew wszelkiej oczywistości chcieli bezsensownie odrzucać Go na zawsze. Pismo Święte nigdzie nie skłania do wiary, że człowiek może bez końca opierać się sile Boskiego przyciągania. W przeciwnym razie stworzenie okazałoby się mocniejsze od swojego Stwórcy. Tymczasem Nowy Testament przekazuje obietnicę, że kiedyś na imię Jezusa zegnie się dobrowolnie „każde kolano” i „każdy język” wyzna z radością i wdzięcznością, że to On jest Panem „ku chwale Boga Ojca” (Flp 2,10-11).

To nie wolność, ale miłość i dobroć są najbardziej przemożnymi i przeobrażającymi siłami we wszechświecie. Gdyby Bóg dał ludziom wolność odrzucenia Go na zawsze, mimo iż wolność ta prowadziłaby do wiecznej męki i zguby, znaczyłoby to, że troszczy się o wiele bardziej o ich wolność niż o ich zbawienia. Takie stwierdzenie byłoby zgoła bezpodstawne i błędne. Wolą Boga jest zbawienie wszystkich i to On jest ich Zbawicielem (zob. 1 Tm 2,4; 4,10). Jego zbawczych zamiarów nikt nie udaremni: „Mój zamiar się spełni i uczynię wszystko, co zechcę” (Iz 46,10). Wola człowieka nie może być mocniejsza niż wola Boga. „Wiele myśli w sercu człowieka, lecz zamysł Pana (JHWH) się ziści” (Prz 19,21). Ludzie mogą w swoim czasie nie chcieć spełnić pragnienia Boga: „Jeruzalem, Jeruzalem! (…) Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci (…), a nie chcieliście. (…) Odtąd już Mnie nie ujrzycie, dopóki nie powiecie: Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pana” (Mt 23,37.39).

Wymowa tych słów jest wyraźna: skończy się czas ludzkiego oporu, braku chęci i zrozumienia. Ci, którzy nie chcieli pozwolić Bogu, by ich zgromadził, witać będą kiedyś swojego Zbawcę. Jak nie pomyśleć w tym miejscu o wszystkich zbuntowanych, których wola nie dojrzała jeszcze do przyjęcia Bożego daru!

Wolność jest zdaniem do urzeczywistnienia. Do prawdziwej wolności trzeba dojrzewać. Nie jest dana człowiekowi raz na zawsze jako statyczna zdolność wyboru. Stajemy się wolni na miarę prawdziwie wolnych decyzji. Często postępujemy w sposób irracjonalny, przynoszący jedynie szkodę, ale i wtedy dzieje się to zazwyczaj pod wpływem różnych negatywnych czynników wymykających się spod naszej kontroli. Skłaniają nas one do podejmowania błędnych decyzji, a w konsekwencji prowadzą do zagubienia i destrukcji. Ilu ludzi niszczy dzisiaj życie swoje i innych wskutek alkoholizmu, narkotyków, biedy, nienawiści, chęci zdobycia pieniędzy czy rozgłosu! Gdybyśmy teraz mieli, jak utrzymują niektórzy, całkowitą wolną wolę i pełną wolność decyzji, czy chcielibyśmy dokonywać wyboru, którego konsekwencją jest doświadczenie istnej gehenny już tutaj na ziemi? Byłoby to całkowicie irracjonalne i nielogiczne.

 Niebezpieczeństwo bałwochwalstwa wolnej woli

 Boski plan zbawienia i zbawcze dzieło Chrystusa obejmują wiele „wieków”. W porównaniu z nimi nasze obecne życie jest jedynie bardzo małą cząstką. Tradycyjna eschatologia odmawia człowiekowi wolności wyboru i zmiany decyzji po śmierci. Uczy, że szansa zbawienia kończy się wraz z jego śmiercią. Kto ogranicza zbawcze działanie Boga wobec ludzi do krótkiego okresu życia doczesnego, zamyka oczy na o wiele wznioślejszą naukę Ewangelii. Wielokrotnie przeciwstawiałem się tej apriorycznej i apodyktycznej doktrynie, nie mającej uzasadnienia w świadectwach Biblii. Trudno zrozumieć, dlaczego takim uzasadnieniem miałyby być słowa Jezusa wypowiedziane w kontekście uzdrowienia niewidomego od urodzenia: „Dopóki jest dzień, powinniśmy wykonywać dzieła Tego, który Mnie posłał. Przychodzi noc, gdy nikt nie może działać” (J 9,4). Ta „noc” rozumiana jest jako śmierć, która kładzie kres uczynkom człowieka zasługującym na zbawienie lub potępienie. Tekstem, na który chętnie powołują się obrońcy tego poglądu są również słowa: „zostało postanowione w stosunku do ludzi, że raz umrą, a potem będzie sąd” (Hbr 9,27). Ten werset nie mówi wcale o tym, że po śmierci i sądzie następuje zaraz wieczne piekło dla grzeszników i że nie ma już żadnej możliwości na poprawę.

Tego rodzaju uzasadnienia można jedynie traktować jako zabieg przystosowujący teksty biblijne do tradycyjnej doktryny. Całkowicie ignoruje się wtedy eschatologiczny sens przypowieści Jezusa o zagubionej owcy, zgubionej drachmie i synu marnotrawnym. Przypowieści te odsłaniają oblicze Boga, który nigdy nie rezygnuje z możliwości ocalenia zagubionego człowieka, aż go odnajdzie (por. Łk 15,4.824.32). Siła dowodowa tych przypowieści jest nieporównanie silniejsza niż wyrwane z kontekstu poszczególne wersety Biblii. Ojciec zagubionego syna nie wyznacza granicy czasu, po której skończy się jego łaskawość i minie termin gotowości do przebaczenia. Nie ustala czasu powrotu do jednego roku, do dwóch lub trzech lat. Nie grozi, że potem będzie surowo karał lub że wyrzeknie się go na zawsze. W naszych uszach dźwięczałyby wówczas gniewne słowa urażonego ojca: „Nigdy już do mnie nie wracaj!”. Takim byłby Bóg, gdyby postanowił raz na zawsze, że śmierć będzie ostateczną granicą możliwości zbawienia. Przypowieść mówi jednak o czymś przeciwnym: Bóg to miłujący Ojciec, który także po śmierci oczekuje powrotu każdego ze swych zagubionych i rozproszonych dzieci, aż wszyscy zostaną ocaleni. Taka wizja jest prawdziwie godna Boga, który jest miłością.

Właściwie dopiero po śmierci można będzie mówić o wyrównanych szansach wolności, nie pomniejszonej żadnymi ograniczeniami, których doświadczamy w tym życiu. Absurdalną rzeczą byłoby upierać się przy swoim buncie i cierpieć bez końca w piekle. Wybór Boskiej oferty, przebaczenia i szczęścia wydaje się ostatecznie przesądzony. Nie wiemy, czy jest to wybór łatwy. Mogą wiedzieć o tym jedynie ci, którzy tego doświadczyli na sobie samych. Bóg nie potępi na zawsze tych, którzy z różnych powodów pobłądzili i zagubili się w życiu. Wierzę, iż pomoże przezwyciężyć ten stan zatracenia i ocali zagubionych. Nadzieja ta znajduje potwierdzenie w licznych tekstach Biblii. Ludzka logika potwierdza tę nadzieję.

Zbawienie jest w końcu możliwe dla największych nawet grzeszników i przestępców. Zdaję sobie sprawę z tego, że dopuszczenie takiej możliwości jest trudne do przyjęcia dla ludzi ukształtowanych przez tradycyjną eschatologię. Nie mogą się z tym pogodzić. Zapominają o sile przekonywającej i przemożnej miłości Boga. Nikt Mu w tym nie dorówna. Nikt nie jest w stanie opierać się bez końca tej wszechmocnej miłości i najżyczliwszej dobroci. Być może w naszych wyobrażeniach jesteśmy podobni do dzieci, które dla zabawy budują tamę z kamieni, aby zatrzymać wodę wartko płynącego z gór strumienia. Owszem, może nam się to udać przez chwilę, ale niebawem siła wzbierającej wody okaże się bardziej skuteczna niż zagradzające drogę kamienie. Bóg również okaże się przemożnym w swojej miłości i swoim miłosierdziu. Jest Bogiem mającym niepojęte dla nas sposoby docierania do tajników ludzkiej wolności, nawet najbardziej zatwardziałej i obciążonej winą.

Nadzieja na ocalenie wszystkich nie jest bezpodstawną fantazją i czczym urojeniem. Trzeba cieszyć się, że nasz los jest w rękach dobrego Boga. Nikt nie może Mu przeszkodzić w przyciąganiu ku sobie wszystkich zagubionych i ocalaniu zatraconych. Nie jest to Bóg słaby, o bezgranicznej miłości, ale ograniczonej mocy. Nie jest to również Bóg okrutny, o bezgranicznej mocy, ale ograniczonej miłości. Jest Bogiem nieskończonej miłości i nieskończonej mocy. Zniekształcamy obraz Boga ukazany przez Jezusa, jeżeli sądzimy, że nie posługuje się On swoją dobroczynną mocą, aby wszystkich ocalić. Jest to wszakże Boska wszechmoc dobra, prawdy i piękna, które przekonują i przyciągają ku sobie działając od wewnątrz jestestwa człowieka.

Opowiadamy się słusznie przeciwko fatalizmowi doktryny o predestynacji jednych ludzi do zbawienia, a drugich do wiecznego zatracenia. Jeżeli istnieje jakaś postać determinacji ze strony Boga, to jedynie ku powszechności zbawienia. Według Jego Boskich planów wszyscy jesteśmy przeznaczeni do zbawienia. Przyznaję, że tego rodzaju słownictwo może budzić skojarzenia z determinizmem, który zaprzecza wolności woli. Absolutny i kategoryczny determinizm nie ma miejsca w odniesieniu do nadziei na powszechność zbawienia. Nadzieja ta respektuje w najwyższym stopniu wolność człowieka, nie czyni z niej jednak idola ani najwyższej wartości. Priorytet przyznaje suwerennej wolności Boga, zawsze nieodłącznej od Jego przemożnej miłości, która nie pozostawia zatraconych ich własnemu losowi. Bóg ocala uzdrawiając zagubioną i chorą wolność człowieka i pociągając ją ku sobie bez uciekania się do przemocy. Człowiek może wybierać stan buntu i piekła tak długo, jak chce. Może jednak wyzwolić się z niego dobrowolnie, kiedy dostrzeże bezsens trwania w oddzieleniu od Stwórcy.

Wspomniałem o niebezpieczeństwie bałwochwalstwa wolnej woli. Trudno pojąć, dlaczego akcentuje się ją tak bardzo, jak gdyby była najbardziej decydującą siłą w dziejach świata. Kto uporczywie czyni z niej najwyższą wartość, probierz ludzkiej godności i powagi życia, w rzeczy samej poniża Boga. Każe mu poniekąd usunąć się na bok i skapitulować przed własnym darem. To tak, jakby w sprawie ostatecznego losu ludzi, sam człowiek miał ostatnie słowo, a Bóg nie miał już nic do powiedzenia: „Usuń się, Panie Boże! To my sami swoją wolną wolą o wszystkim ostatecznie decydujemy”. W ten sposób wolna wola staje się idolem, który wyrokuje o bezradności samego Boga. Czy nie jest to kłanianie się bożkowi, którego sami ulepiliśmy w naszej zniewalającej umysły doktrynie?

Najwspanialszy przywilej Boga

Aby podtrzymać doktrynę o wolnej woli tradycyjna doktryna głosi, iż wielu ludzi zasłuży z tego powodu na wieczne piekło. Zapomina, że w ostatecznym rozrachunku to nie wolna wola nas zbawia, ale łaskawość i dobroć Boga, który jak Dobry Pasterz nie ustaje w poszukiwaniu zagubionych. A wystarczyłoby zadumać się nad opisem nawrócenia Szawła i jego dramatycznej przemiany w Pawła Apostoła narodów (zob. Dz 9,1-19). W opisie tym widzę potwierdzenie prawdy, że Bóg potrafi ocalić człowieka bez zadawania gwałtu jego woli. Szaweł zgadzał się na ukamienowanie diakona Szczepana, a potem w obronie Prawa gorliwie niszczył wspólnoty chrześcijańskie (zob. Dz 7,58; 8,1.3; 9,1; Flp 3,6). Po swoim nawróceniu nigdy nie uważał, że naruszona została jego ludzka godność. Wręcz przeciwnie, mógł z całą szczerością napisać do Filipian: „To jednak, co było dla mnie zyskiem, uważam za stratę ze względu na Chrystusa. Nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na  przewyższające wszystko poznanie Chrystusa Jezusa, mojego Pana. Z Jego powodu wszystko poczytuję za nic i uważam za śmieci, aby zyskać Chrystusa i zjednoczyć się z Nim…” (Flp 3,7-9).

Jeśli Bóg potrafi dokonać cudu takiej przemiany w jednym człowieku, nie odmawiajmy Mu prawa do pociągnięcia ku sobie wszystkich! To On wzbudza w nas wolę i pragnienie ocalenia. Przeczuwamy w głębi serca, że potrafi On przezwyciężać wszelki opór i pociągać ku sobie. Śmierć nie stanowi dla Niego żadnej granicy czasowej. Zbawienie jest Jego suwerennym darem. Nie ograniczajmy suwerennej dobroci Boga! Jego radością jest ocalanie tych, którzy potrzebują ocalenia. Dlatego modlimy się do Niego o zbawienie wszystkich.

Ocalenie wolnej istoty bez zniszczenia jej wolności jest najwspanialszym przywilejem samego Boga. On zbawia nie niszcząc – leczy jedynie to, co chore oraz przemienia to, co z głębi człowieczeństwa woła o przemienienie. Bóg miłujący swoje stworzenia nie może postępować inaczej. Ośmielam się myśleć, że nie stworzyłby świata, w którym moglibyśmy, z powodu irracjonalnej wolnej woli, potępić się na całą wieczność. Byłaby to również Jego porażka jako Stwórcy. Stworzył świat, w którym może ocalić dramatyczny dar wolności przed samozniszczeniem.

Pewnej analogii, zawsze kruchej i nieadekwatnej, możemy poszukiwać w samym ludzkim życiu. Trudno wyobrazić sobie rodziców chorego dziecka przeciwstawiających się jego pobytowi w sali szpitalnej jedynie z tej racji, że ono chce być w domu. Chore dzieci oddawane są do szpitala wbrew ich woli, ale dla ich własnego dobra, którym jest zdrowie i życie. Czujemy się usprawiedliwieni, kiedy nie pozwalamy danej osobie na wyrządzenie zła innym lub samej sobie. Rodzice miłujący swojego syna lub córkę uczynią wszystko, aby zapobiec popełnieniu przez nich groźnego przestępstwa. Czy jest to brak szacunku dla wolności? Gotowi są oni nawet fizycznie powstrzymać swoje dziecko przed nierozmyślnym czynem wyrządzenia krzywdy samemu sobie. Nie jest to pogwałcenie wolności, lecz ocalenie przed samozniszczeniem i konsekwencjami złego czynu. Dlaczego w odniesieniu do Boga szafujemy słowami o pogwałceniu wolnej woli człowieka, kiedy chodzi o jego najwyższe dobro i ocalenie przed ostateczną zatratą?

Myśląc w ten sposób nie neguję wolnej woli. Sam Bóg jej nam nie odbiera. Nikogo nie przymusza. Pomaga jedynie odnaleźć swoje prawdziwe „ja” jako istoty stworzonej i zależnej od Stwórcy. Pomaga wyzwolić się od narcystycznej koncentracji na sobie i swojej urojonej wielkości oraz odnaleźć prawdziwe źródło życia. Pomaga Mu w tym ukryta w głębi ludzkiego jestestwa pamięć o tym, że jesteśmy tylko stworzeniem, a nie samym Bogiem.

Jezus konający na krzyżu nie prosił Ojca, aby posłał o piekła ludzi, którzy swoją wolną wolą zadecydowali o Jego życiu w przekonaniu, że dobrze wiedzą, co czynią. Wręcz przeciwnie, modlił się: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). Te wstrząsające słowa o przebaczeniu mówią jednocześnie o ludzkiej niewiedzy, która pomniejsza wolność woli i ciężar winy. Brzmią one jak zastępcze usprawiedliwienie przed Bogiem. Przebija z nich niesłychana moc bezwarunkowej miłości do ludzi. Tylko stwórcza, przeobrażająca i przebaczająca miłość Boga ocala świat przed ostatecznym zatraceniem.

Jezus jest naszą drogą do Boga. Sobór Watykański II uczy, że przez wcielenie Chrystus zjednoczył się, w nieznany nam bliżej sposób, z każdym człowiekiem (zob. KDK 22). Umarł za wszystkich, aby wszystkich ocalić od zatracenia. Tylko Bóg zna tajniki i opory naszych serc. Boża dobroć potrafi wyzwolić w końcu dobrą wolę każdego człowieka. Nie wiemy, czy proces oczyszczenia i nawrócenia dokonuje się, po ludzku mówiąc, w chwili śmierci, czy też dopiero w stanie, który Jezus nazywał Gehenną. Nie wiemy, czy to sam Bóg określa „czas” trwania oczyszczającej kary, czy też decyduje o tym sam grzeszny człowiek przezwyciężając koncentrację na samym sobie i zwracając się ku Bogu. Można jedynie przeczuwać, że każdy dobrowolnie otwiera w końcu drzwi własnej Gehenny, zamknięte od wewnątrz. Przemożna miłość Boga potrafi przełamać opór, pociągnąć ku sobie i uleczyć chorą wolność najbardziej zbuntowanych.

Wolność a prawda o ukrywającym się Bogu

Doświadczenie uczy, że jesteśmy istotami, które stają się tym, kim być powinny. Wraz z czasem rozwija się w nas zdolność dokonywania wyboru. Muszą być jednak spełnione pewne warunki rozwoju. W początkowym etapie tego rozwoju w dzieciństwie brak nam wiedzy i orientacji. Jest to etap niedojrzałości. Stajemy w obliczu spraw, których należycie nie pojmujemy i z którymi sobie nie radzimy. Pod wpływem innych osób stopniowo kształtuje się w nas pewien określony obraz świata, co z kolei pomaga w rozwijaniu różnych form przystosowania się do wymogów życia. Coś z tego procesu przystosowania pozostaje trwale nawet w dojrzałej osobowości człowieka. W ten sposób do wieku dojrzałego dochodzimy w stanie zmniejszonej i osłabionej wolności. Wielką rolę odgrywają w tym względzie okoliczności wychowania, nagromadzone cierpienia i złe doświadczenia, czy również temperament człowieka. Wyniesione z dzieciństwa urazy i formy przystosowania do życia potrafią skutecznie zniekształcać na wiele lat naszą wizję świata i nasze postępowanie.

Trzeba cieszyć się z tego, że Bóg nie pozostawia naszej kruchej wolności samej sobie. Analogia z dzieckiem wydaje się oczywista. Nie jest ono zdolne do podejmowania decyzji ostatecznych, dotyczących całego życia. Podobnie wygląda nasza ludzka niezdolność i bezradność w sprawach dotyczących ostatecznego losu każdego i każdej z nas. Oszukujemy samych siebie i ulegamy złym skłonnościom w stanie pewnej ignorancji i wewnętrznego zniewolenia. Taka decyzja nie jest nigdy wyborem w pełni wolnym. Bóg pomaga człowiekowi odnaleźć w końcu wolność prawdziwie wolną od niewiedzy i wszelkiego zniewolenia.

Człowiek, który rozwija się w tych warunkach może zwodzić samego siebie albo być zniewolonym przez swoje pragnienia. Sytuacja ta sprawia, że trudno wtedy mówić o tym, że podejmuje on decyzje i dokonuje wyboru całkowicie świadomie i dobrowolnie. Dlaczego mielibyśmy utrzymywać, że z szacunku dla ludzkiej wolności Bóg powinien pozostawić go samemu sobie, wraz z jego błędnymi decyzjami? Jestem przekonany, że większy szacunek dla wolności okazuje Bóg nie wtedy, gdy pozostawia zatraconą istotę samej sobie, lecz wówczas, gdy usiłuje wyzwolić ją z uwikłania w zło i z chorobliwego stanu zniewolenia.

Nasza ludzka egzystencja nie jest stanem doskonałości. Widać to szczególnie wyraźnie w stopniowym procesie dojrzewania człowieka do wolnych decyzji i wyborów. Jesteśmy zdeterminowani w swoich sądach przez minione opcje i przeszłe doświadczenia. Będąc ludźmi żyjemy na ziemi nie w widzeniu, lecz w wierze. Nasze poznanie ma charakter cząstkowy: „Cząstkowe bowiem jest nasze poznanie”, „teraz poznaję cząstkowo” (1 Kor 13, 9.12). Bóg, w którego wierzymy jest „Bogiem ukrywającym się” (por. Iz 45,15)[3].

Z tej właśnie racji nasza sytuacja ma charakter paradoksalny. Sam fakt ukrywania się Boga z jednej strony stwarza przestrzeń dla wolnych decyzji, z drugiej strony natomiast staje się również pewną przeszkodą dla realizacji pełnej wolności. Sprawia on, że stajemy się raczej mniej niż bardziej odpowiedzialni za to, że nie potrafimy miłować Tego, którego istnienie i prawdziwa natura są przed nami ukryte.

Gdybyśmy zostali stworzeni jako istoty cieszące się pełnym poznaniem Boga, ta wiedza nie byłaby naszym osobistym odkryciem. Nie byłaby zdobyta w niełatwym procesie uczenia się i własnego doświadczenia. Tymczasem sami musimy uczyć się wraz z upływem czasu, że zjednoczenie z Bogiem przynosi radość i szczęście, a oderwanie się od Niego rzeczywiste nieszczęście. Dokonujemy dobrowolnych decyzji i doświadczamy konsekwencji naszych wyborów. Stopniowo uczymy się dzięki temu, że miłość i przebaczenie są w życiu czymś lepszym niż egoizm i zamknięcie w sobie. Bóg pozostaje dla nas przez cały czas Bogiem ukrywającym swoje oblicze.

Niewiedza ogranicza naszą wolność i nie pozwala jej w pełni się urzeczywistnić. Wyobraźmy sobie, że ktoś trującą substancją zatruł wodę pitną, a ja o tym nie wiem i ją piję. Gdybym wiedział, na pewno był jej nie pił. Nie piję jej w pełni świadomie i dobrowolnie. Niewiedza nie pozwala mi dokonać właściwego wyboru. Oczywiście, że jest to tylko blade porównanie. W pewnym sensie fakt ukrywania się Boga, ludzka niewiedza, niejasność sytuacji, błędne postrzeganie rzeczywistości w określonych okolicznościach życia – wszystko to przesłania nam i zakrywa rzeczywistą prawdę o Bogu. Wiara może wówczas przybierać bardziej postać skoku w nieznaną ciemność niż być wolnym wyborem, za który jesteśmy w pełni odpowiedzialni. Skoro Bóg jest Bogiem ukrywającym się, to nasza odpowiedzialność za popełniane błędy staje się mniejsza. Wielu ludziom może wydawać się dlatego, że niewiara jest uzasadnioną i prawomocną opcją życiową.

W relacji człowieka do Boga niejasność i niewiedza są zarówno warunkiem wolności, jak i przeszkodą do jej urzeczywistnienia. Wolne decyzje człowieka wymagają również wolności od determinizmu. To prawda, że niektóre z naszych wyborów i decyzji są w jakimś stopniu zdeterminowane przez to, w co wierzymy i czego pragniemy. Wszyscy zaczynamy, jak już wspomniałem, dokonywać wyborów w sytuacji niejasności, niewiedzy i niezrozumienia, a z czasem dopiero uczymy się na podstawie własnego doświadczenia i odkrywamy własny sposób percepcji rzeczywistości.

Jeśli ktoś posiadający wystarczającą wiedzę i pełną świadomość, że Bóg jest źródłem szczęścia wybiera jednak życie z dala od Niego, to jego wybór jest w najwyższym stopniu irracjonalny i nieuzasadniony. Nie spełnia warunku prawdziwej wolności moralnej. W rzeczywistości taki człowiek nie jest w stanie odrzucić prawdziwego Boga w sposób prawdziwie wolny. Jeśli natomiast ktoś nie ma wystarczającej wiedzy, wówczas także nie może odrzucić prawdziwego Boga. Odrzuca jedynie jakąś Jego karykaturę, ukształtowaną przez siebie samego lub przez innych. Wolna i w pełni świadoma decyzja odrzucenia Boga jawi się dlatego jako wręcz logicznie niemożliwa.

W ten sposób znaleźliśmy się w samym centrum współczesnej debaty o powszechności pojednania i zbawienia. Chodzi przede wszystkim o te ludzkie decyzje, które podejmujemy w kontekście niejasności, niewiedzy i złudzeń, a więc w sytuacji zgoła niepełnej informacji o tej rzeczywistości, którą nazywamy Bogiem. Czy tego rodzaju wybory i decyzje są prawdziwie wolne? W jakiej mierze jesteśmy moralnie odpowiedzialni za ich nieprzewidziane konsekwencje? Każdy wolny wybór człowieka jest swego rodzaju eksperymentem rzutującym w przyszłość, nieodłącznym od pewnego ryzyka w poszukiwaniu wartości, naznaczonym niepewnością, czy wybraliśmy najlepszą decyzję. Ta sytuacja nadaje ludzkiemu życiu charakter dramatu i decyduje o tym, jacy jesteśmy w samej głębi człowieczeństwa. Możemy uczyć się z własnych błędów i korygować złe postępowanie.

Bóg daje nam szansę odkrywania jakości swojego życia. Uniwersalizm głosi, że jako istoty rozumne, myślące i wolne wszyscy zdołają dokonać w końcu właściwego odkrycia. W ciągu całego ziemskiego życia trwa nasz eksperyment z Bogiem. Przedłuża się również po jego drugiej stronie. Wolność sprawia, czy dalej oddzielamy się od Niego w swojej straszliwej samotności, czy też ostatecznie poddajemy się Jego wyzwalającemu działaniu. Bolesne konsekwencje własnych decyzji rozproszą w końcu te iluzje, które skłaniały nas do odrzucenia Boga i staną się wołaniem o pomoc, płynącym z głębi ludzkiego ducha. Dla Boga wystarczy najmniejszy gest zwrotu ze strony zagubionej istoty, aby doprowadzić ją do pojednania i ocalenia.

Jestem przekonany, że sytuacja niejasności, niewiedzy i możliwych złudzeń sprawia, że jako słabi ludzie łatwo rozmijamy się z celem swego istnienia. Nie przypadkowo biblijne rozumienie grzechu (hamartía, hamártema) etymologicznie znaczy właśnie „nie trafić w cel” (hamartánein). Grzech odwodzi człowieka i oddala od własnego przeznaczenia. Kto rozmija się z celem popełnia błąd, przywiązuje się do różnych własnych iluzji i ponosi tego konsekwencje. Kiedy w swoim życiu osiągamy wystarczający poziom świadomości, jest rzeczą ważną, aby stale uczyć się w oparciu o doświadczenia złych wyborów i popełnionych błędów. Biblijna kategoria określana mianem skruchy, zmiany usposobienia i nawrócenia (metánoia) skłania do „myślenia po” (meta-noein) złych doświadczeniach przeszłości, zastanawiania się po fakcie.

Bóg ocala ludzi przed irracjonalną wolnością – błogosławiony Bóg!

Moralna wolność wymaga przynajmniej minimalnego stopnia racjonalności ze strony człowieka, a to wiąże się ze zdolnością uczenia się na podstawie doświadczeń własnych i innych ludzi, rozpoznawania racji przemawiających za określonym działaniem oraz zdolnością do poprawy. Kto czyni coś bez żadnego zrozumiałego i wytłumaczalnego motywu, w sytuacji gdy wszystko przemawia przeciwko takiemu działaniu, wówczas nie jest to działanie wolne, lecz irracjonalne. Takie irracjonalne zachowanie nie zasługuje na miano wolnego. Wolny wybór należy odróżnić od czystego przypadku, trafu czy kaprysu. Wolność i wolna wola (w jej różnych stopniach) pozostaje dla nas rzeczywistą tajemnicą.

Na ogół przyjmuje się, iż niezbędnymi warunkami prawdziwie wolnego wyboru w danej sytuacji są: pełna znajomość rzeczywistości (wolność od niewiedzy odnośnie do konsekwencji wyboru i wolność od wszelkich złudzeń przesłaniających prawdę) oraz wolność od wewnętrznego zniewolenia wskutek grzesznych motywów. Możemy mieć nadzieję, że istota wolna od tych ograniczeń potrafi bez zewnętrznego przymusu otworzyć się na Boga i przyjąć Boski dar zbawienia. Jest to nadzieja, że rozumiejąc pełne implikacje zbawienia i potępienia dokona właściwego wyboru. Czy może postąpić inaczej, wbrew oczywistości? Dlaczego irracjonalny zgoła wybór zatracenia miałby być słowem ostatnim, przypieczętowującym nasz los ostateczny? Kto kieruje się złudzeniami nie pojmuje groźby zatracenia i nie rozumie swej sytuacji.

Obrońcy wiecznego piekła odrzucają przekonanie, że Bóg jako pedagog zdoła wychować nas w taki sposób, iż w końcu dostrzeżemy prawdę i odstąpimy od fałszywego wyboru. Uważają, że nawet objawienie pośmiertne nie sprawi, że wszyscy przyjmą Boską ofertę. Nadal będziemy mogli postępować w sposób irracjonalny. Nawet Bóg nie może zagwarantować, że wszyscy ludzie przyjmą dar Jego łaski. Nie mógł stworzyć istot obdarzonych wolnością złego wyboru i możliwością grzeszenia, a zarazem zagwarantować, że grzeszyć nie będą. Wolność i determinizm są nie do pogodzenia. Nie można być wolnym, a zarazem podlegać kontroli i presji. Stwarzając istoty wolne Bóg jest odpowiedzialny za możliwość powstania zła i jego trwania nawet w wieczności, choć nie ponosi odpowiedzialności za samo zło.

Kto głosi doktrynę o wiecznym potępieniu będzie dowodził, że ani oczywistość, ani cierpienie nie są zdolne wywołać w człowieku prawdziwie wolnej odpowiedzi. Pełną jasność widzenia osiągnąć można jedynie wtedy, gdy w całym życiu stopniowo odpowiadamy Bogu z zaufaniem i miłością, gdy ukształtowała się w nas stała dyspozycja charakteru do przyjmowania Jego słowa. Z tego punktu widzenia, odpowiedź wymuszona przez cierpienie niszczy wolność darowaną stworzeniom rozumnym przez Stwórcę. Obrońcy wieczności piekła będą utrzymywać, że w takim razie nie byłby to już wybór wolny, lecz pewien rodzaj determinizmu. Według nich, rozumne stworzenia zachowują zdolność odrzucenia Boga nawet wtedy, gdy zostaną wyzwolone od wszelkich ograniczeń – nawet wówczas, gdy wiedzą, co czynią. Jako przykład wskazuje się zazwyczaj na szatana, który choć ma doskonałą wiedzę, nie jest w stanie pojednać się z Bogiem. Dlaczego w czasie dziejów zbawienia wciąż trwa jego wrogość w stosunku do Stwórcy? Mówimy przecież o iście diabelskim zaślepieniu i niezdolności do otwarcia się na Boga, co świadczy o możliwości wiecznego potępienia.

W świetle tej interpretacji wieczne potępienie oznacza, iż potępione istoty ustawicznie podtrzymują swój negatywny wybór i na zawsze odrzucają Boski dar zbawienia. Są zniewolone na zawsze konsekwencjami swojego grzechu. Kara może być środkiem sprzyjającym poprawie, ale nie daje gwarancji, że odniesie swój skutek. Na poparcie tego twierdzenia niektórzy powołują się na słowa z Apokalipsy, mówiące o bezskuteczności kary wobec grzesznych ludzi (zob. Ap 2, 21; 16, 9.11.21: por. 11, 13). Nawet intensywne cierpienie fizyczne nie jest w stanie odmienić ich zatwardziałości. Jeżeli zatem kara nie prowadzi do poprawy i nawrócenia, pozostaje jedynie czymś znienawidzonym, wywołującym przekleństwo i dalszy opór.

W tym miejscu można by jedynie pytać, czy apokaliptyczne wypowiedzi dotyczą rzeczywiście ostatecznych losów ludzkich. Są w ostatniej Księdze Nowego Testamentu, również teksty pełne nadziei na ocalenie wszystkich[4].

W podobnie infernalnym sensie interpretuje się przypowieść o ubogim Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31). Jego zdaniem, nic nie wskazuje na to, że kara doprowadziła bogatego człowieka cierpiącego męki w krainie umarłych do wewnętrznej przemiany i zbawienia. Bardziej troszczy się on o usprawiedliwienie samego siebie niż o skruchę i miłosierdzie Boga. Jego prośba o ostrzeżenie braci żyjących na ziemi to nie tyle gest troski i miłości braterskiej, ile raczej dalszy ciąg usprawiedliwiania siebie. Chodzi o ukrytą pretensję cierpiącego bogacza, że gdyby lepiej go ostrzeżono za życia, nie znalazłby się w tym „miejscu męki”. Jego prośba skierowana do Abrahama jest apelem o nieodpartą oczywistość, która miałaby przekonać i doprowadzić do nawrócenia. Przypowieść ukazuje, że bogacz nie jest w piekle z powodu braku takiej oczywistości. Podobnie jak jego bracia miał Mojżesza i proroków, ci zaś ostrzegali przed obojętnością na los biednych, on wszakże był niewrażliwy na los pokrytego wrzodami Łazarza. W pełni poinformowany, wiedział o konsekwencjach niewrażliwości, ale nie przejął się ostrzeżeniami. Sama wiedza nie skłoniła go do zmiany postępowania i ukształtowania w sobie innego charakteru. Opór wobec prawdy i wybór zła ma w sobie coś irracjonalnego[5].

W świetle takiej interpretacji wniosek jest oczywisty: piekło można wybierać w sposób wolny, na zawsze, jako swój los ostateczny i to bez jakiegoś uzasadnionego motywu[6]. Taki wybór kryje w sobie jakąś pokrętną i paradoksalną logikę, podyktowaną racjami psychologicznymi. Potępieni znajdują wypaczony rodzaj nędznego zadowolenia z powodu trwania w złu, zamiłowania do pewnych grzechów, poczucia niesprawiedliwości, czy głęboko zakorzenionych urazów do innych ludzi. Przedkładają ten rodzaj satysfakcji nad prawdziwe szczęście w niebie, tym bardziej że nawrócenie i przemiana wymagają wewnętrznego trudu i cierpienia. Prawda o sobie boli, ale nie zniewala. Można ją odrzucić. Lepiej pozostać przy swoich wcześniejszych nawykach. Chociaż to tylko iluzja słusznego wyboru i wielkie złudzenie, piekło można przedkładać nad niebo[7].

W tej perspektywie potępieńcy są więc ofiarami własnych złudzeń. Z szacunku dla wolności człowieka Bóg pozwala, aby niektórzy podjęli irracjonalną decyzję za stanem oddzielenia od Niego. Grzech jest z natury swej czymś irracjonalnym, trudnym do wyjaśnienia, bezsensownym występowaniem przeciwko Bogu. Owszem, Bóg usiłuje przezwyciężyć naszą irracjonalność poprzez to, co dla nas uczynił Chrystus, ale to Jego usiłowanie nie ma nigdy gwarancji powodzenia. Jest zawsze wystawione na ryzyko ostatecznej porażki.

Trudno uznać tego rodzaju wywody za przekonujący argument psychologiczny. Są to jedynie nasze ludzkie wyobrażenia i projekcje ziemskich doświadczeń w zaświaty. Czyżby szczęście niebieskie było tak nudne i nużące na długą metę, że wolimy raczej ucieszny pobyt wśród potępionych, gdzie zawsze dzieje się coś nowego? W naszych ludzkich wyobrażeniach często pojawia się taki właśnie obraz nie kończącej się, a w gruncie rzeczy nudnej, wiecznej uczty niebieskiej. O wiele ciekawsze wydaje się wtedy życie w piekle…

Kto odrzuca uniwersalizm zbawienia będzie uparcie utrzymywał, iż Boska oferta ma swoje granice i że nie jesteśmy bez końca wolni do jej przyjęcia. Jest to aprioryczne założenie, że potępieni tracą wolność przyjęcia zbawienia. W tego rodzaju wysoce teoretycznych rozważaniach z góry zakłada się zbyt wiele, bodaj na podstawie naszej rzekomej wiedzy o świecie czystych duchów. One również są tylko stworzeniami i nie znają całej wszechogarniającej prawdy o Bogu. Mają swoje własne, nieznane nam ograniczenia. Zbyt często zapominamy o przemożnej sile oddziaływania Boskiego dobra i piękna, o nakłaniającej i przekonującej sile Jego miłości – owej paramýthion agápēs, sławionej przez apostoła Pawła (Flp 2,1). Wiele wypowiedzi Pisma Świętego daje nadzieję na ocalenie wszystkich w świecie Boskiej przyszłości. Błogosławiony Bóg!

Wybór wiecznego losu jest decyzją najbardziej doniosłą. Musi to być decyzja dobrowolna. Bóg nigdy nie cofa swojej oferty zbawienia. Kto jej nie przyjął, nadal zachowuje możliwość zmiany swojej decyzji. Nie zabraknie na to sposobności. Pozostajemy zawsze wolni do przyjęcia daru zbawienia. W świecie Bożym nie ma pośpiechu. Cierpliwość Boga nie zna granic. Miłując swoje stworzenia nigdy się od nich nie odwraca. Nigdy nie przestanie pociągać ich ku sobie i przywracać im prawdziwą wolność wyboru.

Dobroczynne granice wolności

Bóg nie wymaga od ludzi posłuszeństwa jedynie dla własnej chwały, lecz dla ich własnego dobra. Nie sposób odrzucić Jego woli bez szkody dla nas samych. Jeżeli jest On Stwórcą miłującym swoje stworzenia, to pragnie dla nas tego, czego w głębi jestestwa, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, my sami pragniemy dla siebie, czyli szczęścia i spełnienia najgłębszych tęsknot. Czym jest zatem nasze nieposłuszeństwo i sprzeciw względem Boga?

Wspomniałem już o tym, że istotną rolę w decyzji odrzucenia Boga spełniają takie czynniki jak ignorancja, wprowadzenie w błąd i zniewolenie grzesznymi pragnieniami. Czynniki te stanowią równocześnie przeszkodę dla wolnej decyzji człowieka. Jeśli ulegam złudzeniom i nie zdaję sobie sprawy z rzeczywistych konsekwencji swego wyboru, moja decyzja nie jest całkowicie wolna. Różnego rodzaju iluzje nie pozwalają mi pojąć, kim dla mnie jest Bóg i zjednoczenie z Nim. Jak wtedy mogę Go odrzucić w sposób całkowicie świadomy i wolny? Mogę odrzucić jakieś fałszywe wyobrażenia o Bogu, ale nie Boga rzeczywistego i prawdziwego.

Nie niszcząc ludzkiej wolności, Stwórca potrafi usuwać złudzenia i wszystko to, co stoi na przeszkodzie do świadomej i prawdziwie wolnej decyzji człowieka. Samo gorzkie doświadczenie poucza każdego o destrukcyjnych skutkach zła dla niego samego oraz dla innych osób. Kiedy przekonam się, że Bóg jest naprawdę ostatecznym źródłem szczęścia i spełnienia, a wszelki bunt prowadzi mnie i innych ludzi jedynie do coraz większego nieszczęścia, tracę wówczas wszelki racjonalny motyw do buntu i oporu. Wszystko przemawia wtedy za porzuceniem irracjonalnego sprzeciwu i za decyzją zjednoczenia z Bogiem. Nie można pogodzić irracjonalności z wolnym wyborem.

Aby wyzwolić od zgubnych iluzji, Bóg musi najpierw przezwyciężyć w opornych głęboko zakorzenioną niechęć do wyjścia ze stanu zniewolenia. Konsekwencje złych wyborów przynaglają opornych do samokrytycznej refleksji. W tym sensie można je nazwać środkiem łaski, gdyż dają sposobność do pełniejszego poznania siebie. W konsekwencjach tych objawia się bezpodstawność podtrzymywanych iluzji, samolubnych postaw oraz cały bezsens oddzielenia od Boga. Pozostając nadal istotami myślącymi jesteśmy zdolni do rewizji własnych decyzji. Żadna iluzja nie może trwać w nieskończoność. Prędzej czy później musi się rozwiać w spotkaniu z rzeczywistością.

Możemy mieć dlatego uzasadnioną nadzieję, że wszystko prowadzi ku dobrej przemianie i ostatecznemu pojednaniu ze Stwórcą. Jedni dochodzą do celu szybciej, droga innych jest bardziej wydłużona i bardziej bolesna. Im bardziej buntujemy się w życiu przeciwko Bogu, tym bardziej droga ku Niemu i ku pojednaniu z Nim staje się bolesna. Cierpienie skłania tym skuteczniej do skruchy i przezwyciężenia oporu. Konsekwencje grzechu stają się środkiem terapeutycznym, gdyż odsłaniają rzeczywistość oddzielenia od samego źródła szczęścia. Pozwalają dostrzec bezsens własnych złudzeń, które prowadziły do podejmowania złych decyzji życiowych, ze szkodą dla siebie i innych ludzi.

Bóg może dopuścić do zaistnienia przejściowych dramatów i tragedii w ludzkim życiu, nie jest jednak bezradny wobec ostatecznego losu każdego i każdej z nas. Istnieje pewna analogia pomiędzy naszym zaistnieniem, którego nie wybieramy, a naszym losem ostatecznym, którym jest spełnienie otrzymanego istnienia w Bogu. Nasze ludzkie decyzje dotyczą charakteru drogi, którą sami wybieramy i za którą ponosimy odpowiedzialność. Droga ta decyduje o pozytywnej lub negatywnej jakości naszego życia. Sam Bóg określa, dokąd wszystkie nasze drogi mają ostatecznie prowadzić. On wytycza cel ostateczny, którym jest powszechne pojednanie świata.

W tej perspektywie możliwość dobrowolnego i świadomego odrzucenia Boga na zawsze wydaje się zgoła irracjonalna, a w tym sensie nierealna. Czy Bóg dopuści, aby istota przez Niego umiłowana wyrządziła niepowetowaną szkodę sobie i innym? Czy Jego miłość i Jego boska, pełna mądrości  pedagogia nie skłaniają Go, aby zapobiegł takiemu tragicznemu wyborowi wolności, który uniemożliwiałby osiągnięcie szczęścia nie tylko temu, kto podjąłby taką decyzję, ale także innym ludziom? Pytania te dotyczą kwestii granic dopuszczalnej przez Stwórcę wolności.

Doświadczenie uczy, że my sami czujemy się czasem zobowiązani nie dopuścić do tego, aby ktoś wyrządził szkodę nie do naprawienia innym ludziom lub sobie samemu. W tym przypadku chodzi jednak przede wszystkim o szkodę dotyczącą życia doczesnego. To, czego człowiek nie jest w stanie naprawić, może uczynić Bóg, jak mówi o tym wiara w zmartwychwstanie umarłych. Nie zapobiega On zbrodniom, morderstwom czy samobójstwom w świecie ludzkim. Tragedia Holokaustu jest tego najbardziej wymownym przykładem. Nie pozwala On wszakże człowiekowi całkowicie unicestwić drugiego, wraz z ciałem i duszą. Takiej wolności, a raczej swawoli, na szczęście nikt nie posiada. Bóg nie pozwala również, aby człowiek całkowicie zniszczył możliwość przyszłego szczęścia w drugim człowieku i w samym sobie.

Są to dobroczynne i błogosławione granice wolności, która nam ludziom łatwo przeradza się w swawolę – granice wynikające z miłości i troski Boga o ostateczne dobro wszystkich Jego stworzeń. Nie jesteśmy wyizolowanymi monadami, których szczęście jest niezależne od innych ludzi. Nasze losy są wzajemnie powiązane. Jesteśmy istotami relacyjnymi. Istniejemy dzięki wzajemnym relacjom. Nie można zniszczyć wszelkiej szansy przyszłego szczęścia w sobie, nie naruszając go zarazem w innych. W obydwu wymienionych przypadkach (całkowite unicestwienie innych, zniszczenie przyszłego szczęścia) byłaby to szkoda nie do naprawienia nawet dla Boskiej wszechmocy. Nadużywa się czasem argumentu, że groźba wiecznego potępienia skłania wielu ludzi do skruchy i nawrócenia. Jest to rozumowanie o charakterze moralizatorskim.

Bóg jest najlepszym Mediatorem w procesie uzdrawiania wolności

Trzeba cieszyć się z tego, że we współczesnej filozofii sprawiedliwości i pedagogii karania zarysowują się nowe koncepcje[8]. Na szczególną uwagę zasługuje koncepcja tzw. sprawiedliwości naprawczej (restorative justice). Przywraca ona na nowo zakłócone relacje między ludźmi. Już w samej swojej nazwie ma ona charakter apokatastatyczny, zmierza bowiem do odbudowania i ustanowienia na nowo tego, co zostało zatracone (w języku angielskim termin apokatástasis przekładany jest jako restoration of all things). Łacińskie słowo restauro oznacza naprawiam, odnawiam, odbudowuję. Stąd restauratio to naprawa, odnowienie, przywrócenie.

Są to bardzo istotne odcienie znaczeniowe pozwalające uchwycić sens sprawiedliwości naprawczej jako sposobu rozwiązywania problemu ludzkiej przestępczości. W proces naprawy włączeni są wszyscy dotknięci jakimś czynem przestępczym. Wszyscy biorą udział w przezwyciężaniu konsekwencji tego czynu, który zniszczył relacje międzyludzkie lub poważnie je zakłócił. Jak je odbudować? Sprawiedliwość naprawcza obejmuje dlatego nie tylko ofiary złego czynu oraz sprawców, lecz także ich rodziny i społeczność, w której przestępstwo zostało dokonane.

Z pomocą przychodzi filozofia troski o dobro człowieka. Skłania ona do tego, aby wziąć pod uwagę cały szereg motywów, postaw, emocji i środków. Wskazuje na potrzebę współczucia, woli wybaczenia i pogodzenia. Potrzebne jest również pośrednictwo kompetentnych osób, które przez mediację pomogłyby w trudnym procesie uzdrawiania wzajemnych relacji. Wierzę, że Bóg pozostaje najlepszym Mediatorem w pojednaniu ludzi skrzywdzonych ze sprawcami swojego nieszczęścia.

Sprawiedliwość naprawcza nie koncentruje się na samej karze jako odwecie i środku zapobiegawczym. Idzie znacznie dalej. Dąży do uzdrowienia sprawców i ludzi dotkniętych przestępstwem w ramach danej społeczności. Kategoria relacji pełni w tym sposobie myślenia i postępowania rolę centralną. Chodzi o ich naprawienie i uzdrowienie. Trzeba jednak, aby najpierw przemiana dokonała się w samych ludziach dotkniętych w jakikolwiek sposób czynem przestępczym.

Warto zastanowić się nad dalekosiężnymi konsekwencjami eschatologicznymi takiego rozumienia owej restorative justice. Ma ono głębokie powiązania z biblijną ideą sprawiedliwości i miłosierdzia. A są to związki zaskakujące. Metoda inspirowana duchem sprawiedliwości naprawczej przynosi skutki resocjalizacyjne przynajmniej w odniesieniu do pewnej kategorii sprawców przestępstw. Ważne jest to, że nie narusza ona godności i praw osoby, co nadaje jej rys wyraźnie personalistyczny. Poszanowanie godności człowieka stanowi w niej niezbędny warunek całej pedagogii naprawy zniszczonych relacji międzyludzkich. Boska pedagogia jest najbardziej skuteczna i nieporównywalna z najlepszą nawet pedagogią ludzką. To ona ma moc uzdrawiania naszej chorej wolności.

Ludzka wolność i powszechne pojednanie

Apostoł Paweł pisał do Rzymian o gniewie Bożym „przeciwko wszelkiej bezbożności i niesprawiedliwości ludzi” (Rz 1,18), z powodu których wydani zostali na pastwę złych instynktów (por. 1, 24-31). Dopiero dziesięć rozdziałów dalej wyjaśnił, że ów gniew Boga, pomimo swej surowości, jest pewną formą Jego miłosierdzia, okazywanego wszystkim bez wyjątku (por. Rz 11,32). Siła boskiego przyciągania jest większa niż najbardziej zatwardziały opór ze strony grzesznego człowieka.

Zapytany o to, kto może być zbawiony, Jezus powiedział uczniom: „Dla ludzi jest to niemożliwe, dla Boga zaś wszystko jest możliwe”(Mt 19,26). Zwróćmy uwagę na paradoksalny kontekst tej wypowiedzi. Chodzi o sytuację ludzi, gdy wszystko zdaje się przemawiać przeciwko możliwości ich zbawienia: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Boga” (Mt 19,24). A jednak odpowiedź Mistrza jest wyraźna – nie ma w nikim, nawet w najbardziej zatwardziałych, takiej przeszkody do zbawienia, której Bóg nie zdołałby przezwyciężyć. Dlatego Paweł apostoł pisał, iż nasz los „nie zależy (…) od tego, który chce, ani od tego, który zabiega, lecz od Tego, który okazuje miłosierdzie, od Boga” (Rz 9, 16). Nie bez podstaw w Nowym Testamencie spotykamy wypowiedzi przypisujące działaniu łaski Boga tak ważne sprawy jak nawrócenie i poznanie prawdy przez człowieka (por. 2 Tm 2, 25), dar wiary i zaufania Jego słowu (por. Dz 13, 48; Ef 2, 8). Przypominają się ponownie słowa Jezusa o przyciąganiu człowieka przez Ojca wszechświata.

Nasze ludzkie wybory i wolne decyzje nie przesądzają jeszcze w sposób ostateczny o wiecznym przeznaczeniu. Jest to dziełem Bożej dobroci, życzliwości i łaskawości. W życiu doczesnym wciąż musimy uczyć się wyciągać wnioski z własnych błędów. Pouczające jest w tym względzie spotkanie Jezusa z kobietą pochwyconą na cudzołóstwie. Religijni gorliwcy gotowi byli ukamienować ją według nakazu Prawa. Jakże inna jest postawa Jezusa! „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem. (…) Kobieto, gdzie oni są? Nikt cię nie potępił? On a odpowiedziała: Nikt, Panie. Wówczas Jezus oznajmił: Ja również ciebie nie potępiam. Idź, i od tej chwili nie grzesz więcej” (J 8,7.10-11). Moralistom zadana została inna lekcja do odrobienia we własnym życiu.

Bóg ma nieskończoną miłość i niewyczerpaną mądrość, które wciąż okazuje grzesznym ludziom. I to właśnie jest źródłem nadziei, że w końcu wszyscy sami przekonamy się z własnego doświadczenia popełnionych błędnych decyzji, jakie jest nasze właściwe przeznaczenie. Mówi o tym świadectwo proroka: „Do Niego przyjdą zawstydzeni wszyscy, którzy się na Niego zżymali” (Iz 45,24). Chodzi przecież o tych, którzy przeciwstawiali się Bogu. To On jest najlepszym Lekarzem i najskuteczniejszym Nauczycielem. Ponieważ miłuje swoje stworzenia, pozwala także na wolność i popełnianie błędów, aby w końcu pomóc nam je zrozumieć, skorygować i pozbawić nas wszelkiego motywu do nieposłuszeństwa. Jego łaska, miłość i miłosierdzie odnoszą zwycięstwo w dziejowym procesie pojednania i powszechnego zbawienia. Wolność przed Bogiem nie jest idolem, przed którym On jest bezradny.

*

Problem wolności noszę w swoich myślach od lat. Wciąż do niego powracam, aby możliwie głębiej zrozumieć i pełniej naświetlić. Teolog powinien mieć wyraźne oblicze. Moje wciąż kształtuje życiowa pasja związana z nadzieją na uzdrowienie chorej wolności istoty najbardziej nawet zbuntowanej. Takie myślenie i taka nadzieja wciąż napotykać będą na sprzeciwy. Nikogo nie nakłaniam do zmiany przekonań. Chcesz, to przyjmij interpretację, którą proponuję także w powyższym tekście. Nie chcesz – pozostań przy swoim zdaniu. Masz do tego prawo.

Dobra teologia to żywy i nieustanny dialog nie tylko z autorami biblijnymi, ale także z wielkimi myślicielami przeszłości. Ktoś słusznie powiedział: „Używam nie tylko swojego mózgu, ale także wszystkich, które mogę pożyczyć od innych”. Do tego potrzebne są uczciwość, odwaga, skromność, cierpliwość i wytrwałość. Trwam przy nadziei na ostateczne uzdrowienie chorej wolności.



[1] W. Hryniewicz, Świadkowie wielkiej nadziei. Zbawienie powszechne w myśli wczesnochrześcijańskiej, Warszawa: Verbinum 2009, ss. 368 (Klemens Aleksandryjski, Orygenes, Grzegorz z Nyssy, Izaak Syryjczyk).


[2] Zob. W. Hryniewicz, Nadzieja uczy inaczej. Warszawa 2003, s. 13-113; tenże, Abym nie utracił nikogo… W kręgu eschatologii nadziei  Warszawa 2008.


[3] Zob. A. J. Heschel, Człowiek nie jest sam. Filozofia religii. Przekład K. Wojtkowska-Lipska. Kraków 2001, s. 131: „Ukrywający się Bóg, a nie Bóg ukryty”.


[4] Zob. W. Hryniewicz, Teraz trwa nadzieja. U podstaw chrześcijańskiego uniwersalizmu,  Warszawa 2006, s. 198-220: Sprawiedliwość, miłosierdzie i sąd Boży: od Pawła Apostoła do Apokalipsy.


[5] O możliwości zgoła innej interpretacji tej przypowieści zob. W. Hryniewicz, Nadzieja uczy inaczej, Warszawa 2003, s. 62-65.


[6] Przypowieść o Łazarzu  i bogaczu mówi o cierpieniach tego ostatniego w krainie zmarłych (Szeolu, Hadesie), a nie w Gehennie. Grzeszny bogacz nie może przejść stamtąd na „łono Abrahama”, zanim nie poniesie należnej kary. Czy jest to kara tymczasowa i naprawcza, z samej przypowieści nie wynika. Nie należy wtłaczać w nią kategorii rozwiniętych w późniejszym rozwoju doktryny kościelnej o wiecznych mękach piekła. Tak czynią jednak obrońcy tradycyjnej eschatologii.


[7] Inspirację do tego rodzaju wywodów daje wielu teologom C.S. Lewis w swojej książce The Great Divorce. Opisuje w niej z fantazją szereg postaci piekielnych, którym ofiarowano możliwość wycieczki do nieba i pozostania tam na zawsze. Większość z nich nie przyjmuje zaproszenia do pozostania w niebie. Z powodu przywiązania do dawnych nawyków opowiadają się za powrotem do piekła.


[8] Zob. J. Consedine, Restorative Justice: Healing the Effects of Crime, Lyttelton, N.Z., Ploughshares Publications, ca. 1995. – Zob. także W. Osiatyński, O zbrodniach i karach, Poznań 2003. Ta książka zawiera szereg wywiadów z wybitnymi specjalistami, w skali międzynarodowej, od spraw przestępczości oraz metod jej zapobiegania i zwalczania. W kontekście poniższych rozważań na szczególną uwagę zasługuje rozmowa z James’em Gilliganem (psychiatra, profesor w Harvard University, były dyrektor więziennego szpitala psychiatrycznego) oraz z Jim’em Consedine (ksiądz katolicki z Nowej Zelandii, propagujący nowatorską koncepcję tzw. sprawiedliwości wyrównawczej, który poświęcił temu tematowi kilka książek; nie jest jedynie teoretykiem, lecz bierze czynny udział w sesjach inspirowanych tą ideą; jest koordynatorem od tych spraw w swoim kraju i odznacza się bogatym doświadczeniem praktycznym, zdobytym w czasie pełnienia funkcji kapelana więziennego).

Piekielny dramat Faustyny

Moje wątpliwości co do autentyczności objawień św. Faustyny zaczęły się wtedy, kiedy bez powodzenia próbowałam przebrnąć przez jej Dzienniczek. Lektura ta była dla mnie przerażająca. Jezus objawiający się Faustynie ma niewiele wspólnego z Jezusem Ewangelii, a teologia Faustyny nie zawsze zgadza się z chrześcijaństwem. Ogólne przesłanie o miłosierdziu jest ze wszech miar słuszne, choć można mieć wątpliwości co do jakości tego miłosierdzia. Postać Faustyny wyłaniająca się z Dzienniczka to osobowość niedojrzała, żyjąca na dwóch przeciwstawnych biegunach: wielkości i nicości. Spróbuję to zjawisko wyjaśnić odwołując się do argumentów psychologicznych i teologicznych.

Nasze prawdziwe „ja”

Jedynie człowiek mający kontakt ze swoim prawdziwym „ja” może się rozwijać, żyć w pełni. Autentyczne „ja” jest żywotnym, niepowtarzalnym jądrem nas samych. Jeśli z jakichś powodów człowiek porzuca swą autentyczna osobowość, skazuje się na wwenętrzny konflikt i nieustającą walkę. Jakie mogą być przyczyny takiego odsunięcia się od samego siebie? Psychologowie szukają ich w doświadczeniach dzieciństwa, które musiało obfitować w negatywne przeżycia, które nie zostały w wystarczającym stopniu skompensowane przez pozytywne. Wrażliwe dziecko, doświadczając brutalności, upokorzeń, drwin, zaniedbań i chcąc to jakoś przetrwać, „utwardzało” swe serce, nie pozwalając mu na żadne „miękkie” uczucia.  Jeśli jego wysiłki w celu zapewnienia sobie komfortu psychicznego wielokrotnie spełzały na niczym, dziecko tłumiło w sobie wszelkie emocjonalne potrzeby. Zaczynało myśleć, że nie zdoła zaskarbić sobie nigdy przyjaznego uczucia i przestawało go pragnąć. Traciło nadzieję na szczęście bycia kochanym. Męka niezasługiwania na miłość jest ogromna. Dlatego człowiek próbuje stworzyć w sobie zafałszowane, nieautentyczne dumne „ja”, kwintesencję swoich aspiracji, wyraz zupełnej doskonałości i wielkości. To prosta droga do neurotycznego konfliktu, który ma dla człowieka tragiczne konsekwencje.

Co wiemy o dzieciństwie i młodości Faustyny? Z jej Dzienniczka niewiele. Zajrzyjmy zatem do jej biografii pióra Ewy Czaczkowskiej. Faustyna (naprawdę Helenka) jako dziecko żyła na wsi w wielkiej biedzie. Ukończywszy trzy klasy szkoły podstawowej pomagała rodzicom w gospodarstwie. Miała kilkoro rodzeństwa. Dzieliła z siostrami  jedną sukienkę nadającą się do pójścia w niedzielę do kościoła. W szkole dzieci wyśmiewały się z jej lichego przyodziewku. Była zdolną uczennicą. W domu chętnie czytała pobożne książki i lubiła opowiadać. Była wrażliwa na cierpienie zwierząt. Ojciec był srogi, bezwzględny i wymagający – tak zapamiętali go synowie. Nie liczył się z innymi – wyśpiewywał od świtu Godzinki nie zważając na to, że inni członkowie rodziny chcieli odpoczywać. Był pobożny (w sensie rytualnym), co nie przeszkadzało mu zachowywać się egocentrycznie. Kiedy pewnego wieczoru Helenka z siostrą wróciły późno z potańcówki, dostały mocną reprymendę. Ojciec twierdził, że córki przyniosły mu wstyd i hańbę. Musiało być naprawdę gorąco, skoro Helenka od tamtej pory postanawia, że „ojcu wstydu nie przyniesie, ale sławę i pociechę”. Dzieci chyba bały się ojca, zwłaszcza że nie stronił od bicia. Helenka chciała zadowolić ojca, zwłaszcza że była jego ulubienicą, najgrzeczniejszym dzieckiem. Rodzeństwo biło ją i dręczyło, „że ma łaskę u tatusia i mamusi”. Helenka radziła dzieciom, by były posłuszne, to i je tak samo ojciec będzie kochał. Posłuszeństwo pełniło w życiu Heleny ogromną rolę jako sposób na zdobycie miłości. Raz pokonała swe nadmierne skłonności do posłuszeństwa: poszła do zakonu wbrew woli rodziców. Na tym etapie nie do końca była jeszcze niewolnicą posłuszeństwa. Dopiero w zakonie jej wewnętrzne konflikty rozwinęły się na podatnym gruncie.

Wrażliwe i uzdolnione dziecko nie miało łatwego życia w takich warunkach. Przeciążona pracą od najmłodszych lat Helena pragnęła jakiejś ucieczki, jasnego punktu w swoim życiu. Być może gdyby dano jej takie możliwości, uczyłaby się dalej, studiowałaby Pismo Święte, zdobyła jakiś zawód. Niestety, te czasy były okrutne dla uzdolnionych dzieci z nizin społecznych. Helena mogła liczyć tylko na zawód służącej, piastunki do dzieci, źle opłacany i nie spełniający jej ambicji. Taką też pracę podjęła, gdy w wieku 16 lat opuściła dom rodzinny. Pracowała ciężko. Zawsze pociągały ją sprawy duchowe, myślała, że w zakonie będzie miała więcej czasu na poświęcanie się modlitwie i kontemplacji. Jednak jako siostra tzw. drugiego chóru większość dnia poświęcała na pracę fizyczną, a jej potrzeby duchowe pozostawały niezaspokojone. Nie stała się w życiu tym, czym mogła się stać. Czuła, że ma jakiś potencjał, ale nie umiała go zrealizować. Możemy przypuszczać, że miała w sobie na początku dużo wesołości i fantazji, współczucia i ciekawości świata. Dobrze pokierowana mogłaby stać się pisarką, wychowawcą. Kilka lektur i trzy klasy, a napisała jednak Dzienniczek, świadectwo o wielkiej sile wyrazu. Jedni widzą w Dzienniczku obraz świętości, inni obraz tragicznego konfliktu wewnętrznego, ale nie można mu odmówić wyrazistości.

Biorąc pod uwagę jej doświadczenia z dzieciństwa i młodości, jest możliwe, że Helena porzuciła swe autentyczne „ja” i całe życie zmagała się z tragicznymi konsekwencjami tego kroku.

Pogoń za wielkością

Osoby, które z różnorakich powodów nie mogą uzyskać pewności siebie oraz brak im poczucia własnej tożsamości, zaczynają tworzyć w wyobraźni wyidealizowany obraz samych siebie. Będą mogły wtedy być kimś znaczącym dla siebie samych i pomimo wewnętrznej słabości uzyskają poczucie siły i znaczenia. „W procesie tym (idealizacji) jednostka wyposaża siebie w nieograniczone moce i wybitne uzdolnienia. Staje się istotą bohaterską, geniuszem, najwspanialszym dawcą miłości, osobą świętą, bogiem. Idealizacja samego siebie zawsze pociąga za sobą samogloryfikację, dając jednostce bardzo jej potrzebne poczucie własnego znaczenia i wyższości nad innymi” (Karen Horney, Nerwica a rozwój człowieka[i], s. 16-17)

„Samoidealizacja gwarantuje nie tylko uwolnienie się od bolesnych i nieznośnych uczuć (od uczucia zagubienia, niepokoju, od poczucia mniejszej wartości i od wewnętrznego rozdwojenia), ale na dodatek oznacza w cudowny sposób osiągnięte poczucie spełnienia, obejmujące ją samą i jej życie”. (Horney, s. 19)

„Samoidealizacja nieuchronnie rozwija się w zespół dążeń o szerokim zakresie, co proponuję nazwać terminem dostosowanym do ich natury i rozmiaru – pogoń za wielkością”. (Horney, s. 20)

Wielkość tę można pragnąć osiągnąć w wielu dziedzinach, na przykład w sporcie, polityce, biznesie czy na polu religijnym. Pragnienie osiągania perfekcji równa się ambicji zostania wielkim świętym. Tragizm pogoni za wielkością tkwi w tym, że idealna postać, do której człowiek aspiruje, jest tworem jego wyobraźni. Neurotyk traci kontakt ze swoim prawdziwym „ja”, dąży do wielkości nie bacząc na własne dobro i interes. Droga do perfekcji skazana jest  z góry na porażkę, a pogoń za wielkością łączy się z ogromnymi kosztami psychicznymi. Jakże trudno bowiem utrzymać o sobie mniemanie, że jest się „osobistością o boskiej wszechmocy i wszechświatowym znaczeniu”.

„Cechą charakteryzującą wszelkie aspekty pogoni za wielkością jest wybitna i specyficzna rola wyobraźni, która jest ważnym narzędziem w procesie samoidealizacji”. (Horney, s. 28) Osoba goniąca za wielkością używa wyobraźni na każdym kroku, traktuje urojenia jak rzeczy realne. Niekiedy wyobrażenia te przyjmują formę wyimaginowanych rozmów z innymi osobami. „Najbardziej uderzającą cechą pogoni za wielkością jest to, że operuje ona w kategoriach fantastyki i nieograniczonych możliwości”. (Horney, s. 33)

„Wszelkiego rodzaju dążenia do gloryfikacji samego siebie odznaczają się wspólnym rysem sięgania po większą wiedzę, cnotę lub władzę, niż to bywa udziałem ludzkich istot. Są to dążenia do wartości absolutnych, nieograniczonych, nieskończonych. To, co byłoby poniżej absolutnej odwagi, mistrzostwa czy świętości, nie może pociągnąć neurotyka powodowanego obsesją pogoni za wielkością. Jest on tedy przeciwieństwem człowieka prawdziwie religijnego, dla którego tylko Bóg dysponuje nieograniczonymi możliwościami. Wersja neurotyka zaś brzmi: dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Jego siła woli osiąga rozmiary magiczne” (Horney, s. 33)

Pokusa wielkości wynika z dążenia człowieka do tego co nieograniczone, najwyższe, a z drugiej strony z poszukiwania łatwego wyjścia z trudnej sytuacji. Karen Horney pisze, że Jezus i Budda doświadczali takich pokus, ale będąc silni duchowo, potrafili je odrzucić.

Czy mamy jakieś podstawy sądzić, że Faustyna cierpiała na pogoń za wielkością?

Faustyna fantazjuje na temat swej rzekomej wielkości. Czuje się wyróżniona przez jakąś tajemnicę, która ją „łączy z Panem”. Nie wie o niej nikt, nawet aniołowie. „Ta tajemnica wyróżnia mnie od innych dusz tu na ziemi i w wieczności” pisze Faustyna. Umie ona także wielbić Boga najlepiej na świecie: „wielbię Boga Ojca naszego tak, jak Go jeszcze żadna dusza nie wielbiła”. Na jej skromnych barkach spoczywa los świata: „w tych chwilach zdaje mi się, że cały świat ode mnie zależy”. Uważa się Faustyna za Hostię miłą Ojcu, która jest „ochłodą dla udręczonego serca” Jezusa. Jest pewna, że osiągnie świętość, a raczej już ją osiągnęła. Jezus zapewnia ją, że „ma wyłączne prawo do Jego miłosierdzia”. Ponadto Faustyna to władczyni świata: „są chwile, kiedy wszystko, cokolwiek istnieje na ziemi jest mi na usługi”, „wszystko, czy chce czy nie chce, służyć mi musi”. Faustyna potrafi również z pomocą koroneczki uciszyć burzę.

Jest także poetką, niemal wieszczką. Oto próbka jej poezji wychwalającej samą siebie (Dz 1735):

O dziewico, śliczny kwiecie,

Już niedługo pozostaniesz na tym świecie,

O, jak piękna śliczność twoja,

Ty – czysta oblubienico Moja.

 

Żadna liczba cię nie zliczy,

Jak jest drogi twój kwiat dziewiczy.

Twoja jasność niczym nieprzyćmiona,

Jest odważna, silna, niczym niezwyciężona.

 

Sam blask słońca południowego

Gaśnie i ciemnieje wobec serca dziewiczego.

Ponad dziewiczość nie widzę nic wielkiego,

Jest to kwiat wyjęty z Serca Bożego.

 

O, cicha dziewico, wonna różo,

Choć na ziemi krzyżów dużo,

Ani oko nie widziało, ani wstąpiło w myśl człowieka,

Co dziewicę w niebie czeka.

 

O dziewico, śnieżna lilio biała,

Ty żyjesz tylko dla Jezusa cała,

A w czystym kielichu serca twego

Jest przyjemne mieszkanie dla Boga samego.

 

O dziewico, hymnu twego nikt nie zaśpiewa,

W pieśni twojej miłość Boża się ukrywa,

Sami aniołowie nie pojmują,

Co dziewice Bogu wyśpiewują.

 

O dziewico, twój kwiat rajski

Przyćmiewa wszystkie tego świata blaski,

A choć cię świat pojąć nie może,

Jednak chyli swe czoło przed tobą w pokorze.

 

Choć droga dziewicy usłana cierniami,

A życie jej najeżone różnymi krzyżami,

Lecz któż tak mężny jak ona?

Nic jej nie złamie, jest niezwyciężona.

 

O dziewico, ziemski aniele,

Wielkość twa słynie w całym Kościele

Ty przed tabrnakulum trzymasz straż

I jak Serafin cała w miłość się zmieniasz.

 

Wiele tutaj mamy odniesień do rzekomej wielkości Faustyny. Jest ona piękną dziewicą, nieskończenie cenną z powodu swego dziewictwa. Jej dziewicze serce przyćmiewa blask słońca. Dziewiczość to coś najlepszego, poza nią nie ma nic wielkiego. Dziewicę w niebie będzie czekało coś wspaniałego. Czy Faustyna sugeruje tutaj, że nie-dziewice aż takich wspaniałości nie zaznają? Hymnu dziewicy nie mogą pojąć ani zaśpiewać nawet aniołowie, ponieważ tylko ona tak pięknie chwali Boga. Cały świat chyli przed nią czoło, choć pojąć jej nie może (prawdopodobnie dlatego, że takiej wielkości pojąć śmiertelnikom nie sposób). Mimo cierpień jest mężna, odważna, silna, niezwyciężona, nic jej nie złamie. Wielkość jej słynie w całym Kościele. Hymn ten jest chyba kwintesencją pogoni za wielkością i samogloryfikacji. Faustyna jest tutaj przedstawiona jako osoba stojąca znacznie powyżej ludzi i aniołów. Mówiąc, że zamienia się w miłość, porównuje się do Boga, który wszak jest miłością. Faustyna wywyższa się, aby się pocieszyć, aby nie załamywać się swoim prawdziwym „ja”, gdy nie dorasta do swego ideału: „O mój Jezu, Ty wiesz, że są chwile, gdzie nie mam ani myśli wzniosłych, ani polotu ducha; znoszę cierpliwie samą siebie i przyznaję, że to właśnie ja jestem, bo wszystko, co piękne jest łaską Bożą. Wtenczas upokarzam się głęboko i wzywam Twojej pomocy, a łaska nawiedzenia nie ociąga się z przyjściem do serca pokornego”. (Dz 1734)

Faustyna charakteryzuje się też wielką siłą duchową, ma moc krępowania karzących rąk Jezusa! Ona zatrzymuje Go w wymierzaniu kar i oto bezsilny Jezus „nie może już dochodzić sprawiedliwości”. Faustyna to prawdziwa siłaczka. Sam Jezus jej ulega.  Faustyna słyszy takie oto słowa Jezusa: „Gdybyś nie krępowała rąk moich, wiele kar spuściłbym na ziemię; córko moja, spojrzenie twoje rozbraja mój gniew; choć usta twoje milczą, wołasz do mnie tak potężnie, że jest poruszone niebo całe. Nie mogę uciec przed prośbą twoją, gdyż mnie nie ścigasz dalekiego, ale we własnym sercu swoim” (Dz 1722) Zatem Faustyna jest przekonana, że to jej zasługą jest miłosierdzie Jezusa dla biednych grzeszników.

Faustyna świadomie dąży do bycia wielką świętą „na ołtarzach”. Śni jej się św. Teresa z Lisieux, która mówi jej, że będzie w niebie. Faustyna dalej pyta, czy będzie świętą. Teresa potwierdza. Faustyna drąży dalej: ale czy taką świętą jak ona, na ołtarzach. Teresa potwierdza. W ten sposób Faustyna potwierdza słuszność obranej przez siebie strategii dążenia do wielkości.

Faustyna czerpała też poczucie wyższości z faktu bycia zakonnicą. Jej wizje świadczyły o wyższym statusie duchowieństwa w porównaniu z osobami świeckimi. Jezus mówi jej, że dusze zakonne są jak księżyc, a dusze wiernych chrześcijan jak gwiazdy. (Dz 424) Teraz musimy się zastanowić, czy Jezus miał na myśli wielkość księżyca i gwiazd widoczną z ziemi, czy też rzeczywistą. Jezus prawdziwy z pewnością wie, że gwiazdy są większe niż księżyc okrążający Ziemię. Ale Jezus Faustyny każe jej patrzeć w niebo i porównywać, co widzi. Faustyna nie miała chyba pojęcia o astronomii, więc zrozumiała, że porównanie do księżyca jest korzystne dla stanu duchownego.

Jezus traktuje Faustynę wyjątkowo. Dla niej błogosławi ziemi. (Dz 431). Dla niej chce stworzyć nowy świat, piękniejszy od tego istniejącego, w którym mogłaby zamieszkać. (Dz 587) Jezus z miłości ku niej zstąpił z nieba, dla niej żył, umarł i stworzył niebiosa! (Dz 853) A więc wcielenie, odkupienie i stworzenie nieba cały świat zawdzięcza Faustynie! Doprawdy fantazja przeogromna i irytująca.

Jezus mówi Faustynie, że jest świętą, kiedy tą ogarnia ją rozpacz i łka z powodu braku świętych w jej zgromadzeniu. (Dz 1650) Jezus chce poślubić Faustynę. (Dz 911) Czy lepszy narzeczony mógłby się jej przytrafić? Nie tylko Jezus ją wielbi, ale cała Trójca Święta ma w niej szczególne upodobanie. (Dz 955) Dalej zobaczymy, że z Trójcy wyłamuje się jednak Ojciec, przeciwko gniewowi którego walczy Faustyna. Chyba, że Ojciec upodobał sobie walkę z Faustyną, co jest bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę Jego skłonność do agresji.

W całym Dzienniczku są dziesiątki fragmentów świadczących o wielkim poczuciu wyższości siostry Faustyny nad całym światem oraz o jej samogloryfikacji. Zachęcam do lektury. Zapewniam, że jej fantazje o wielkości są nie do przebicia.

Konflikt między idealnym obrazem siebie a własną „nędzą”

Nieuniknione doświadczenie niedorastania do narzuconego sobie wyśrubowanego ideału jest przyczyną wewnętrznego rozdarcia i konfliktu. W którymś momencie człowiek rozpoznaje, że jego realne odbicie w lustrze nie jest takie, o jakim zwykle fantazjuje. Ta sprzeczność jest źródłem nieustających cierpień, napięć i frustracji.

Po pierwszym roku nowicjatu Faustyna zaczyna przeżywać wewnętrzne konflikty, które nazywa ciemnością duszy. Te cierpienia będą trwać przez półtora roku. Faustynie wydawało się, że w zakonie jej kontakt z Bogiem ulegnie pogłębieniu, że będzie tam naprawdę szczęśliwa. Tymczasem jej oczekiwania nie spełniły się W zakonie pracowała tak samo ciężko, jak w życiu świeckim. Miała mało czasu na zagłębianie się w modlitwie. Myślała, że potrzebny jest jej zakon bardziej kontemplacyjny. Ogarniał ją niepokój, że dokonała niewłaściwego wyboru. Nie miała odwagi sama podjąć decyzji. Bolesne oblicze Jezusa, które pojawiło się na firance, stało się dla niej odpowiedzią. Jezus stwierdził, że będzie bardzo cierpiał, jeśli Faustyna odejdzie z zakonu. Tę samą myśl potwierdził jej spowiednik. Faustyna była zadowolona, że to nie ona musiała podejmować decyzje, ale ktoś zrobił to za nią. Jest to typowe neurotyczne unikanie wysiłku i odpowiedzialności. Gdyby poszła za swoją intuicją, musiałaby stanąć twarzą w twarz ze swoim dlaszym życiem, podjąć trudne decyzje, skonfrontować się z wątpliwościami. Wolała złożyć odpowiedzialność na innych: Jezusa i spowiednika. Faustyna twierdzi, że od momentu podjęcia decyzji o zostaniu w zakonie czuła się zawsze szczęśliwa i zadowolona (Dz 18). Z dalszych jej notatek wiemy, jak bardzo była to nieprawda.

Czas ciemności duchowych był czasem szansy danej Faustynie na to, by nawiązała kontakt z samą sobą, spróbowała odnaleźć właściwe proporcje w swym życiu i przejąć za siebie odpowiedzialność. Tej szansy nie wykorzystała. Kto odmawia poznania siebie, skazany jest na cierpienie. I właśnie na cierpienie skazała samą siebie Faustyna. Nie chcąc jednak przyjąć tego do wiadomości, uznała, że to cierpienie jest czymś wielkim, jej wzniosłą misją, darem od Boga. Na czym polegały te ciemności duszy? Modlitwa nie dawała jej pociechy, ćwiczenia duchowe były dla niej wysiłkiem, ogarniał ją lęk. Zaczęła widzieć siebie jako „wielką nędzę”, co było powodem ogromnej frustracji, gdyż porównywała siebie do świętości Boga. Bała się perspektywy złożenia ślubów. Nie mogła skupić się na lekturze. Czuła się odrzucona od Boga. Przychodziły jej myśli o tym, że umartwienia i staranie o cnoty są bezużyteczne. Ogarniała ją rozpacz i śmiertelny lęk. Siły fizyczne opuszczały ją. Przeżywała męki na podobieństwo mąk piekielnych.

Przełożeni nie byli całkiem bez winy w utrzymywaniu złudnych przekonań Faustyny. Oto odpowiedzią przełożonej na te wszystkie cierpienia biednej mniszki było pocieszenie, że „Bóg przeznacza siostrę do wielkiej świętości. Jest to znak, że Bóg chce mieć siostrę w niebie bardzo blisko siebie” (Dz 23) Takie pocieszenie zaowocowało przekonaniem, że cierpienie jest planem Boga wobec Faustyny.

Udręki duchowe Faustyny były wielkie. Taka jest cena neurotycznego dążenia do wielkości. Faustyna czuje, że jej dusza kona, a Bóg sprawuje nad nią sąd sprawiedliwy, czuje, że jest ona „przedmiotem jego zapalczywości” (Dz 24) Za cóż to Bóg gniewa się na nią? Za to, że w swoich oczach nie dorasta do ideału świętości. Wszak w zakonie powinna czuć obecność Boga, powinna stawać się wzorem świętości. A tu nic – mroki i pokusy, poczucie niegodności i braku wartości. Zarówno jednak przekonanie Faustyny o swej wielkości, jak i o rzekomej nędzy, nie są prawdziwe. Faustyna po prostu nie dała sobie szansy znalezienia prawdziwej siebie. Dlatego przez całe życie przeżywała boleśnie obsesyjny konflikt między dwiema imaginacjami: wielkością i nędzą. „Piekło jakoby sprzysięgło się przeciwko mnie. Nienawiść straszna zaczęła wdzierać się do mojej duszy, nienawiść do wszystkiego, co święte i Boże. Zdawało mi się, że te udręki duszy mają być stałym udziałem mojego istnienia”. (Dz 25) I tak się stało. Udręki duszy i ciała towarzyszyły Faustynie do końca życia.

„Kiedy człowiek zawiera pakt z diabłem obiecującym mu wielkość i chwałę, musi się godzić na piekło – piekło we własnym wnętrzu”. (Horney, s. 197)

Oto dobitny przykład, jak przejawiał się ten konflikt w życiu Faustyny: oto przygotowuje się ona do odnowienia ślubów. „Nagle dusza moja została wtrącona w tak wielką ciemność wewnętrzną. Zamiast radości dusza moja napełniła się goryczą, a serce przebił mi ostry ból. Czułam się tak nędzną i niegodną tej łaski, i w uczuciu tej nędzy i niegodności nie ośmieliłabym się zbliżyć do stóp nawet najmłodszej postulantki, aby je ucałować. Widziałam je w duchu piękne i miłe Bogu, a siebie widziałam jako otchłań nędzy. Po skończonej nauce rzuciłam się do stóp Boga utajonego – wśród łez i bólu; rzuciłam się w morze miłosierdzia Bożego i tu dopiero doznałam ulgi i czułam, że cała wszechmoc Jego miłosierdzia ogarnęła mnie”. (Dz 1108)

Poczucie nędzy, niegodności, bycia kimś gorszym od innych powoduje u Faustyny chęć upokarzania się, łzy i ból. Ona po prostu nie dorasta (bo nie może) do swego ideału świętości. Ratuje ją przeczucie Bożej miłości ku niej. Jednak nigdy nie porzuci swej podwójnej osobowości i będzie na przemian raz świętą i doskonałą, a raz grzesznicą zasługującą na upokorzenia i karę.

Faustyna jest przewrażliwiona do granic możliwości na punkcie swej niedoskonałości. Oto dostrzega w sobie cień samowoli, rzuca się więc w proch przed majestatem Jezusa i sercem rozdartym przeprasza Go. (Dz 560) Nawet niewielkie uchybienia, cienie niedoskonałości rozdzierają jej serce i musi rzucać się i kajać straszliwie przed Jezusem. Ileż On musiał mieć do niej cierpliwości! Chodziła do Niego z każdym najmniejszym drobiazgiem, sama z siebie nic nie umiała załatwić, żadnej podjąć decyzji. Poczytywała to sobie za zasługę, gdyż uważała, że w ten sposób wyzbywa się swojej woli, a dzieje się tylko wola nieba.

Sam Jezus utwierdza ją w przekonaniu, że jest słabością i nicością. Jezus mówi do Faustyny: „Powiedz, że dałem mu poznać (spowiednikowi) słabość twoją w spowiedzi, czym jesteś sama z siebie”. (Dz 498) „Miłość wyrównuje przepaść, jaka jest między wielkością moją a nicością twoją”. (Dz 512) Jezus z Nazaretu nie był takim zarozumiałym bufonem, który zrównywał ludzi z błotem wywyższając siebie. Nie poniżał nikogo.

Tymczasem Faustynę poniża notorycznie: „Widzisz, czym jesteś sama z siebie, ale nie przerażaj sie tym. Gdybym ci odsłonił całą nędzę, jaką jesteś, umarłabyś z przerażenia. Jednak wiedz o tym, czym jesteś. Dlatego, że tak wielką nędzą jesteś, odsłoniłem ci całe morze miłosierdzia mego”. (Dz 718)

Faustyna umarłaby z przerażenia, gdyby dowiedziała się, kim jest. Tak naprawdę jest to jej głos wewnętrzny, który odzwierciedla jej lęk przez tym, kim w istocie jest. Boi się, że jest nikim. Nie ma odwagi zaprzestać gry w świętą Faustynę i spojrzeć na siebie relaną.  Ten lęk przed poznaniem siebie jest śmiertelny. Trzymał ją będzie w swych objęciach przez całe życie. Jakże Jezus mógłby uważać za nicość i nędzę dzieło Boga, jakim jest człowiek? Wszak jesteśmy Bożym stworzeniem, w które sam Bóg tchnął życie. Jesteśmy warci dla Boga nieskończenie wiele, skoro z miłości ku nam posłał na ziemię Syna swego. Faustyna jak zwykle ze strachu unika zastanawiania się nad sprzecznościami teologicznymi. Analiza jest niebezpieczna: „Matka Najświętsza mówiła mi, żebym wszystkie żądania Boże przyjmowała jak dziecko małe, bez żadnych dociekań, inaczej nie podoba się to Bogu”. (Dz 529)

Nienawiść i pogarda dla siebie

„Łatwa droga do supremalnej gloryfikacji prowadzi zarazem nieuchronnie do piekła pogardy dla samego siebie i do samoudręki”. (Horney, s. 39)

Fałszywa idealna tożsamość staje się dla neurotyka miarą oceny własnej osobowości. „Ale właśnie owo „ja” realnie funkcjonujące, gdy się nań spogląda z perspektywy absolutnej perfekcji, jest czymś tak żenującym, że jednostka musi nim gardzić.  … „ja” prawdziwe nieustannie przeszkadza, i to poważnie, pogoni za samogloryfikacją. Stąd jednostka musi nienawidzić swoje „ja” prawdziwe, czyli musi nienawidzić samą siebie”. (Horney, s. 135)

„Nienawiść do samego siebie ujawnia pęknięcie osobowości spowodowane powołaniem do życia wyidealizowanego obrazu własnej osoby. Jest sygnałem toczącej się wojny. W istocie stan wojny z samym sobą to podstawowa cecha charakterystyczna każdego neurotyka”. (Horney, s. 137)

Jakież podobieństwo mamy tutaj z Klimakiem i jego obsesją wojny z ciałem i demonami. Faustyna również doświadczała życia jako wojny. Żadne trudności nie przerażają duszy, „jak rycerza, który jest ustawicznie w boju, nie przeraża huk armat” (Dz 145) Faustyna zachowuje czujność, nadsłuchuje, skąd idzie atak nieprzyjaciela. Czasem dusza musi walczyć na śmierć i życie, wtedy pomocą jest zwrócenie się do rany Serca Jezusa. W czasie pokoju dusza robi wysiłki takie, jak w walce. Musi się ćwiczyć, aby odnieść zwycięstwo. Widać tu więc, jak słownictwo wojenne jest przydatne do określenia walki duchowej, która toczy się nieustannie i bez wytchnienia. Obrazuje to dobrze wysiłek wewnętrzny, jaki Faustyna i Klimak wkładali w podtrzymanie swego dobrego mniemania o sobie. Konflikt bowiem trwa nieprzerwanie. Walka polega na czujności, czy dość skrupulatnie wypełnia się wewnętrzne nakazy oraz na tym, aby nie dać się skusić, nie dać się przywieść do sytuacji, w której na jaw mogłyby wyjść nasza niedoskonałość i mitomania.

Pomocne mogą wtedy być metody takie jak „Karta wewnętrznej kontroli duszy”, jaką stosowała Faustyna w ramach czujności. Karta taka miała wygląd tabelki, w której zanotowane były w kolumnach w podziale na miesiące, ilości zwycięstw i upadków, a w wierszach poszczególne cnoty, takie jak: ubóstwo, czystość, posłuszeństwo, miłość bliźniego, pokora, cierpliwość, cichość itp. Najwięcej upadków zanotowała Faustyna w wierszu „pokora” – 13. Generalnie jednak na ogólną roczną liczbę zwycięstw wynoszącą 1105, Faustyna upadła tylko 45 razy. Średnio odniosła ona 3 zwycięstwa na dzień, a mniej niż jedną klęskę na tydzień. Czy jest to wynik godny świętej i wielkiego wojownika? Statystycznie chyba tak. Tylko czy miłosierny Bóg tak nas buchaltersko podlicza?

Okrutna i mordercza walka, na jaką skazany jest neurotyk wynika z rozdźwieku pomiędzy tym, kim chciałoby się być, a tym, kim się jest. „Zdumiewająca jest siła i uporczywość nienawiści do samego siebie. … musimy zdać sobie sprawę z oszalałej wściekłości dumnego „ja”, które na każdym kroku czuje się upokorzone i poniżone przez aktualnie funkcjonującą realną osobowość”. (Horney, s. 140)

Nienawiść do siebie jest możliwa tylko wtedy, jeśli nie będziemy odczuwać swych własnych autentycznych uczuć. Nazywa się to w psychologii samoalienacją, brakiem poczucia autentycznego „ja”. Nienawiść do samego siebie jest przeważnie nieuświadomiona. Innymi słowy, nawet jeśli neurotyk zdaje sobie sprawę z efektów nienawiści samego siebie, takich jak poczucie winy, niskiej wartości, cierpienie, to nie jest świadomy, że sam na siebie sprowadził te doświadczenia. Niemal całość nieuświadomionej nienawiści wobec siebie ulega uzewnętrznieniu. Może to być bądź uzewnętrznienie czynne, bądź bierne. W czynnym nienawiść skierowana jest na zewnątrz, przeciw życiu, losowi, ludziom lub instytucjom. Jeśli jest to uzewnętrznienie bierne – neurotyk sam jest obiektem nienawiści, ale jej źródła odczuwa jako zewnętrzne. Zdaje się, że Faustyna tak właśnie traktowała odczuwane przez siebie cierpienie – jako pochodzące z zewnątrz, to znaczy bądź to jako rezultaty grzechów innych ludzi, bądź to jako cierpienie nałożone jej przez Jezusa. W przypadku cierpień otrzymanych od Jezusa dodatkową pociechą (oprócz pociechy, że sama nie spowodowała swoich cierpień) było to, że ich cel jest wzniosły i pochodzą one od doskonałej osoby, do jakiej sama Faustyna aspiruje. Cierpienie to miało uczynić ją świętą – przemienić całkowiecie w Jezusa, wprowadzić na ołtarze.

Odczuwane przez Faustynę pragnienie wywyższenia siebie, a z drugiej strony nienawiść do samej siebie traktowaną jako pochodzącą od ludzi dobrze ilustruje pewna wizja Faustyny. Faustyna przedziera się przez wrogo nastawiony do niej tłum zgromadzony przed kaplicą. Ma zająć miejsce w ołtarzu. Ludzie rzucają w nią czym popadnie: błotem, kamieniami, piaskiem. Faustyna jednak kroczy dzielnie za głosem każącym jej wejść na ołtarz. W tym gniewnym tłumie znaleźli się jej rodzice, siostry, przełożeni, wychowanki. Kiedy tylko Faustyna usiadła na ołtarzu, tłum zaczął błagać ją o łaski i usłyszała takie oto słowa: „Czyń, co chcesz, rozdawaj łaski, jak chcesz, komu chcesz i kiedy chcesz” (Dz 31). Widać tutaj pragnienie osiągnięcia doskonałej świętości i boskiej wszechmocy. Faustyna rozdaje łaski, staje się ważna, znacząca, silna, dobra. Osiąga swój ideał. Koszt osiągnięcia tego ideału to nienawiść i pogarda do samej siebie, uzewnętrzniona w reakcji tłumu, który ją poniża i zadaje jej ból.

Jezus występuje w Dzienniczku jako dawca cierpienia oraz ten, kto daje jej siłę wytrwania.  Faustyna nie może przyznać, że cierpienie jest wywołane jej neurotycznym konfliktem. Zatem zrzuca za nie odpowiedzailność na innych, najchętniej na Jezusa, a pośrednio na Boga, który rzekomo potrzebuje tego cierpienia dla zbawienia dusz.

„Podczas pewnej adoracji Pan zażądał ode mnie, abym Mu się oddała jako ofiara na pewne cierpienie, które sprawie Bożej będzie czynić zadość”. (Dz 190)

Jezus mówi: „Dziecię moje, najwięcej mi się podobasz przez cierpienie. W cierpieniach swoich fizycznych czy też moralnych – córko moja, nie szukaj współczucia u stworzeń. Chcę, aby woń cierpień twoich była czysta, bez żadnych przymieszek. Żądam, abyś się nie tylko oderwała od stworzeń, ale i sama od siebie. Córko moja, chcę się napawać miłością serca twego – miłością czystą, dziewiczą, nieskalaną, bez żadnego przyćmienia. Córko moja, im więcej ukochasz cierpienie, tym miłość twoja ku mnie będzie czystsza”. (Dz 279)

Cierpienie musi być czyste, bez przymieszek pocieszenia ze strony „stworzeń”. Miłość musi być czysta, to znaczy skierowana wyłącznie do Jezusa, bez „przyćmienia” jej miłością do stworzeń. Takie słowa miałyby rzekomo wyjść z ust Jezusa! Czy tak przemawiałby Jezus z Nazaretu, którego znamy z Ewangelii? Jezus wszak widział podobieństwo miłości Boga i bliźniego, nigdy nie nakazywał kochać tylko Boga, ale zarówno Boga, jak i bliźniego. Nigdy by mu nie przyszło do głowy uznać, że miłość do „stworzeń” zanieczyszcza miłość do Boga.

„Dziś powiedział mi Pan: Potrzeba mi cierpień twoich dla ratowania dusz” (Dz 1612)

Faustyna przyjmowała cierpienie jako pochodzące od Boga. Wyłaniała jej się tutaj pewna sprzeczność: dlaczego Bóg, który wszak powinien ją kochać, obarcza ją cierpieniem? Zatem postanowiła usprawiedliwić Boga twierdząc, że to cierpienie ma wartość, jest wzniosłe i koniecznie Bogu potrzebne dla realizacji światowego zbawienia. Oto Bóg tak ceni Faustynę, że robi jej ten zaszczyt, że może ona cierpieć dla Niego i ratować dusze przed piekłem. Bóg potrzebuje Faustyny, bez niej nie radzi sobie ze zbawianiem ludzi. Zatem cierpienie to nie oznaka nienawiści Boga, ale wielkiego wybrania, szacunku i miłości. Bóg daje jej cierpienie, bo tak ją kocha, tak ją docenia. Cierpienie zaczęła traktować Faustyna jako przejaw Bożej miłości do siebie, a więc coś cennego, czego bardzo pragnęła. Pozwoliło jej to uwierzyć w siebie, choć nie zdawała sobie sprawy, że wierzyła nie w prawdziwe „ja”, ale w to fałszywe, doskonałe i na pokaz.

„Powiedział mi Pan: Zabieram cię na cały Post do twojej szkoły, chcę cię nauczyć cierpieć. – Odpowiedziałam: Z Tobą, Panie, jestem gotowa na wszystko, i usłyszałam głos: Wolno ci pić z kielicha, z którego ja piję; ten wyłączny zaszczyt daję ci dziś”. (Dz 1626)

„Wtem mi powiedział Pan: Oblubienica musi być podobna do Oblubieńca swego”. (Dz 268)

Zatem Faustyna zaczyna zbawiać świat swoim cierpieniem. Czuje się z tym o wiele lepiej, niż gdyby całe to cierpienie było bezużyteczne. Cierpienie stanowi o jej poczuciu własnej wartości. Jest pożyteczna.

„Pragnę się wysilać, pracować, wyniszczać za dzieło nasze – ratowania dusz nieśmiertelnych. Mniejsza o to, jeżeli te wysiłki skrócą moje życie, przecież ono już do mnie nie należy, ale jest własnością Zgromadzenia. Pragnę być pożyteczna całemu Kościołowi przez wierność Zgromadzeniu”. (Dz 194)

Centrum życia Faustyny staje się zatem cenne cierpienie, wyniszczanie się niezbędne w jej misji zbawiania świata. Swą wyjątkową wartość upatruje ona w tym, że Bóg nakłada na nią wielkie cierpienia, a ona je przyjmuje i przetwarza na zbawienie grzeszników. W tej właśnie umiejętności przetwarzania cierpienia na zbawienie tkwi jej „wielkość”, oznaka szczególnego wybrania przez Boga. Im więcej cierpi, tym większe ma zasługi, tym lepsze ma o sobie mniemanie. Ponieważ tak naprawdę nie znała siebie, wydawało jej się, że cierpienie to jedyna wartość, jaką miała. Chciała za nie kupić swoje zbawienie (a tak naprawdę miłość). A przecież św. Paweł nauczał, że „łaską jesteśmy zbawieni przez wiarę”. Łaską daną darmo, nie za zasługi, nie za uczynki, a już na pewno nie za cierpienie.

„Szalone i niedościgłe są pragnienia moje. Pragnę zataić przed Tobą, że cierpię. Pragnę za swoje wysiłki i dobre uczynki nigdy nie być wynagradzana. O Jezu, Ty sam mi jesteś nagrodą, Ty mi wystarczasz, skarbie serca mego. Pragnę współczuć z cierpieniem bliźnich, swoje cierpienia taić w sercu, nie tylko przed bliźnimi, ale i przed Tobą, Jezu. Cierpienie jest wielką łaską. Przez cierpienie dusza upodabnia się do Zbawiciela, w cierpieniu krystalizuje się miłość. Im większe cierpienie, tym miłość staje się czystsza”. (Dz 57)

Dlaczego Faustyna chce taić przed Jezusem swe cierpienia? I czy to możliwe zataić coś przed Bogiem? Pisze, że nie chce być wynagradzana za wysiłki, ale przeczy temu wielokrotnie licząc na rajską nagrodę, jaką osiągnie krocząc wąską ścieżką.

Jezus jest bezlitosny w żadaniu ofiar. Oto jego przerażające słowa skierowane do Faustyny: „Chcę cię widzieć jako ofiarę żywej miłości … musisz być unicestwiona, zniszczona, żyjąca jakoby umarła … musisz być zniszczona w tej tajni, gdzie oko ludzkie nigdy nie sięga, a wtenczas będziesz mi ofiarą miłą, całopalną, pełną słodyczy i woni. Wszystkie cierpienia przyjmiesz z miłością”.  Faustyna dąży do samozagłady. Chce się wyniszczyć aż do śmierci. Znosi niebywałe cierpienia płynące z jej podstawowego wewnętrznego konfliktu, tłumacząc je sobie na swoją korzyść. Nigdy nie będzie w stanie spojrzeć prawdzie w oczy, aby zrozumieć jakie są rzeczywiste przyczyny jej cierpień. Wszak wzniosłe przyczyny lepsze są od przyziemnych. Faustyna jest w potrzasku. Będąc zakonnicą zmuszoną do posłuszeństwa, budując chwiejny system fantazji na swój temat, nie mając kontaktu z samą sobą, nie biorąc odpowiedzialności za swoje życie, nie spotkawszy nikogo, kto mógłby jej wytłumaczyć sprawy psychologii, jest skazana na pozostawanie w systemie ułudy i imaginacji. Znikąd nie może nadejść impuls do uznania przez nią prawdy o sobie.

Jezus nakłania Faustynę do podejmowania cierpienia lub też rozważania Jego męki. „Jedna godzina rozważania mojej bolesnej męki większą zasługę ma aniżeli cały rok biczowania się aż do krwi; rozważanie moich bolesnych ran jest dla ciebie z wielkim pożytkiem, a mnie sprawia wielką radość”. (Dz 369) Jeśli rozważanie męki takie jest bezcenne, to dlaczego jeszcze w ogóle trzeba się biczować do krwi? Biczowanie się, jak wynika z powyższego zdania Jezusa, także ma swe pożytki. Generalnie Jezus mógłby zaproponować Faustynie zamianę paru godzin cierpień na minutę rozważań męki, ale znając Jego (i jej) entuzjazm, prawdopodobnie żądał obydwu. Nigdy dość, zważywszy na nikłą liczbę dusz czystych w porównaniu z tłumami idącym szeroką ścieżką do piekieł.

Jezus nie zawsze wygrywa z przełożonymi. Proponuje na przykład Faustynie noszenie włosienicy przez siedem dni. Gdy ta nie uzyskuje zgody przełożonej, Jezus uznaje, że posłuszeństwo jest ważniejsze od umartwień. Tak, posłuszeństwo jest najważniejsze, Faustyna nie mogłaby się zgodzić bardziej w tej kwestii z Jezusem.

Jezus mówi do Faustyny: „Staraj się, aby serce twoje upodobniło się do pokornego i cichego serca mojego. Nie upominaj się nigdy o swoje prawa. Wszystko, co cię spotyka znoś z wielkim pokojem i cierpliwością, nie broń się, gdy całe zawstydzenie będzie spadać na ciebie niewinnie; pozwól triumfować innym. Nie przestań być dobrą, gdy spostrzeżesz, że nadużywają dobroci twojej; gdy będzie potrzeba, ja sam się upomnę za tobą”. (Dz 1701) Widać tu dokładnie, do jakiego sposobu postępowania zachęca Jezus. Zaleca zdusić w sobie wszelkie agresywne, gniewne, ekspansywne reakcje na doznawane krzywdy i upokorzenia. Zawsze przegrywać, zawsze dawać się wykorzystywać. Stłumienie ekspansywnej strony osobowości i uległość na ciosy jest neurotycznym sposobem radzenia sobie z wewnętrznym konfliktem. Każdy człowiek ma w życiu pewne granice psychiczne, których przekroczenie przez innych rodzi zdrowe poczucie gniewu i chęć samoobrony. Nasuwa się tu porównanie ze słowami Jezusa o nadstawianiu drugiego policzka, oddawaniu płaszcza itp. Czy ma to oznaczać rezygnację z granic i asertywności? Jezusowi chodziło o wyraziste przekazanie nakazu nieszkodzenia innemu człowiekowi, siły wybaczenia oraz hojności. Co innego, jeśli te zasady są owocem duchowej dojrzałości i oświecenia, a co innego jeśli wynikają z wewnętrznych dyktatów.

 

Wewnętrzna dyktatura

Ponieważ neurotyk nie ma kontaktu ze swoim autentycznym „ja”, nie reaguje na swoje prawdziwe uczucia i potrzeby. Nie umie zachowywać się autentycznie, „być sobą”. Musi jednak jakoś odnajdywać się w świecie i nań reagować. Ustala sobie zatem system wewnętrznych nakazów, które mają charakter przymusu i tyranii. Ta wewnętrzna dyktatura pozwala człowiekowi zachować jakąś (pozorną) równowagę między idealnym obrazem siebie a „skrzeczącą rzeczywistością” swego nędznego „ja”. Nakazy wewnętrzne „zabezpieczają” człowieka przed doznaniem spontanicznych uczuć.  Z drugiej strony, uzmysłowienie sobie swojej niezdolności do sprostania tym nakazom wywołuje akty nienawiści pod własnym adresem. „Wszelkie formy samonienawiści są w pewnym sensie sankcjami z tytułu niespełnionych powinności. Można powiedzieć, że jednostka nie znienawidziałaby siebie, gdyby umiała być istotą ponadludzką”. (Horney, s. 153)

Oto jakimi wewnętrznymi dyktatami rządziła się Faustyna (na podst. jej modlitwy, Dz 163):

  • aby nigdy nie podejrzewawać i nie sądzić według zewnętrznych pozorów
  • upatrywać to co piękne w duszach bliźnich
  • przychodzić im z pomocą
  • by uszy jej nie były obojętne na bóle i jęki bliźnich
  • by nigdy nie mówić ujemnie o bliźnich
  • dla każdego mieć słowo pociechy i przebaczenia
  • by tylko umiała czynić dobrze bliźniemu
  • na siebie przyjmować cięższe, mozolniejsze prace
  • zawsze śpieszyć z pomocą bliźnim
  • opanowywać własne znużenie i zmęczenie
  • współczuć wszystkim cierpieniom bliźnich
  • nikomu nie odmówić serca swego
  • obcować szczerze nawet z tymi, którzy nadużywać będą dobroci jej
  • milczeć o własnych cierpieniach

 

Na koniec Faustyna prosi Jezusa o przemienienie jej w Niego. Faustyna przedstawia tutaj swe ambicje bardzo wzniośle jako ideały miłości bliźniego. Widać od razu, że takiej idealnej osoby nie ma na świecie. Dobrze, jeśli traktujemy to jako modlitwę, a nie jako plan nakazowy wobec siebie. Wtedy bowiem ginie w tych nakazach nasza prawdziwa osobowość. Zostaje ona stłumiona, nie ma prawa objawić się żadne spontaniczne uczucie, jak zmęczenie, poczucie krzywdy, wykorzystania, gniew, sympatia itp. Faustyna widzi, że jej już tu nie ma, ona tak naprawdę nie żyje, dlatego potrzebuje identyfikacji zastępczej. Zatem chce zamienić się w Jezusa, który posiada wszystkie te przymioty, do których ona aspiruje. Faustyna nie chce być sobą, ponieważ uznała za siebie tą słabą, marną istotę, która nie jest w stanie spełnić wszystkich wymagań.

A oto kolejny opis wielkiego dyktatu:

„Unikać pozwoleń domyślnych. Opowiadać się przełożonym w drobnych rzeczach, o ile możliwe szczegółowo; wierność w ćwiczeniach; nie z łatwością biegać po zwolnienie z ćwiczeń; milczeć poza rekreacją; unkać żartów i słów dowcipnych, które prowadzą do rozśmieszenia innych i przerywania milczenia; cenić niezmiernie najdrobniejsze przepisy; nie dać się pochłonąć wirowi pracy; przerwać na chwilę, aby spojrzeć w niebo; mało mówić z ludźmi, ale wiele z Bogiem; unikać poufałości; mało zważać na to, kto za mną, a kto przeciw; nie zwierzać się ze swoich przeżyć; unikać głośnego porozumiewania się przy obowiązkach; w cierpieniach zachowywać spokój i równowagę; w chwilach ciężkich uciekać się do ran Jezusa – w ranach Jezusa szukać pociechy, ulgi światła, umocnienia” (Dz 226) Jest to tylko fragment wielu, wielu nakazów wypisanych przez Faustynę w Dzienniczku. Faustyna musi cierpieć, to przede wszystkim, cierpieć bez skarżenia się. Pocieszać innych. Zapomnieć o sobie, wyniszczać się, na spowiedzi upokarzać się, ćwiczyć się w żalu doskonałym, nie przerywać milczenia, nie wtrącać się do cudzych obowiązków, unikać szemrzących sióstr, uważać na swoje sumienie.

Niespełnienie tych oczekiwań grozi karą Bożą, pod postacią której ukryta jest nienawiść Faustyny do samej siebie. Oto Faustyna staje w swej wizji przed sądem Bożym. „Natychmiast ujrzałam cały stan duszy mojej, tak jak Bóg na nią patrzy. Jasno ujrzałam wszystko, co się Bogu nie podoba. Nie wiedziałam, że nawet z takich cieni drobnych trzeba zdawać rachunek przed Panem” (Dz 36) Jezus oświadcza jej, że winna jest jednego dnia ognia czyśćcowego. Daje jej do wyboru: czy cierpieć teraz jeden dzień w czyśćcu, czy przez krótki czas na ziemi. Faustyna rzecze z entuzjazmem i nadgorliwością: „Jezu, chcę cierpieć w czyśćcu i chcę cierpieć na ziemi, chociażby do końca świata największe męki” (Dz 36) Na to Jezus łaskawie zezwala jej cierpieć na ziemi krótko, lecz dotkliwie. Każe jej zaczerpnąć siły od Niego samego na te męki straszne.

Jak Bóg patrzy na Faustynę (a raczej jak Faustyna myśli, że jest postrzegana przez Boga)? Bóg widzi ze szczegółami jej grzeszność i nędzę, zasługujące na karę ognia czyśćcowego. A tak naprawdę to nie Bóg, ale Faustyna sama tak widzi swoje nędzne, godne pogardy „ja”.

Lęk przed karą i zakaz przyjemności (jako kara, którą sama na siebie nakłada za bycie niedoskonałą) manifestuje się także w innych wizjach Faustyny. „W pewnym dniu ujrzałam dwie drogi: jedna droga szeroka, wysypana piaskiem i kwiatami, pełna radości i muzyki, i różnych przyjemności. Ludzie idą tą drogą, tańcząc i bawiąc się – dochodzili do końca nie spostrzegając, że już koniec. A na końcu tej drogi była straszna przepaść, czyli otchłań piekielna. Dusze te na oślep wpadały w tę przepaść: jak szły, tak i wpadały. A była ich tak wielka liczba, że nie można było ich zliczyć. I widziałam drugą drogę, a raczej ścieżkę, bo była wąska i zasłana cierniami i kamieniami, a ludzie, którzy nią szli ze łzami w oczach i różne boleści były ich udziałem. Jedni padali na te kamienie, ale zaraz powstawali i szli dalej. A w końcu drogi był wspaniały ogród, przepełniony wszelkim rodzajem szczęścia, i wchodziły tam te wszystkie dusze. Zaraz w pierwszym momencie zapominały o swych cierpieniach”. (Dz 153)

Swą nadzieję na szczęście przenosi Faustyna w przyszłość i w zaświaty, bowiem wie, że teraz szczęścia osiągnąć nie może, nawet wiecej, przekonała siebie samą, że jest to dla niej szkodliwe. Natomiast cierpienie jest pożyteczne i warto cierpieć dla przyszłej nagrody. Ponadto widzimy pesymistyczne podejście Faustyny co do proporcji między potępionymi a zbawionymi. Potępionych zliczyć nie można. Wysiłki Faustyny podejmowane w celu zbawienia grzeszników jednak nie osiągają wielkiego sukcesu na skalę światową. Jednak Faustyna tego nie zauważa. Wie natomiast, że ona z pewnością idzie po wąskiej ścieżce, ponieważ bardzo cierpi i rozpacza. Przyjemności, taniec i zabawa są dla niej nieosiągalne. Uważa, że na nie nie zasługuje, nędzna grzesznica. Neurotykom, mimo ich samoalienacji, nie do końca odebrana jest możliwość przeżywania pozytywnych uczuć. Czasem pojawia się tęsknota za nimi, która jednak natychmiast jest odrzucana z powodu poczucia niegodności, niezasłużenia. Priorytetem staje się karanie siebie, nawet przy pomocy Boga. Karząca sprawiedliwość Boga jest uzewnętrznieniem nienawiści Faustyny do samej siebie.

„Samooskarżenia ogłaszają wyrok potępiający, uznając całą osobowość jako taką za nic nie wartą” (Horney, s. 164) „Fromm przeciwstawia sumieniu zdrowej jednostki sumienie „autorytarne”, które określa jako „zinternalizowany strach przed władzą” (Horney, s. 165)

Pocieszenia Faustyny

„Konsekwencją pogardy dla siebie jest potrzeba złagodzenia tego uczucia lub skompensowania go tym, że inni zauważają ją, szanują, doceniają, podziwiają lub kochają”. (Horney, s. 172)

Oczywiście Faustyna poszukiwała tych wszystkich pocieszeń w Jezusie.

Jezus traktuje Faustynę wyjątkowo, jak najdroższą sobie osobę, wybrankę swego serca, o którą jest zazdrosny. Nie może bez niej żyć. „Napawa się jej miłością”, „jest spragniony jej miłości”, „łączy się z nią ściślej niż z kimkolwiek innym”. Jest opiekuńczy: po nałożeniu jej odpowiednich cierpień, pociesza ją i ociera łzy. Przytula ją do serca mówiąc jednocześnie: „dam ci cząstkę męki mojej, nie szukaj ulgi, ale przyjmuj wszystko z poddaniem się woli mojej”. Miłość Jezusa wyraża się zadawanym przez Niego cierpieniem.

Jezus ukazuje się Faustynie tak często, że można odnieść wrażenie, że chce ją na każdym kroku kontrolować, nakazywać jej coś bądź zakazywać. Jezus przemawia do Faustyny nawet w kwestii tak banalnej, jak jej dieta: rozwiewa jej wątpliwości, czy zjeść pomarańczkę, czy też nie zjeść. Ewentualnie radzi jej, czy dobry to aby moment, żeby wrócić ze spaceru. Po prostu jest zastępczym towarzyszem życia. Faustyna nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje zwykłej ludzkiej obecności, przyjaźni, zwierzeń. Wszystko to odnajduje w Jezusie. Jeśli sama nie umie podjąć pewnych, nawet błahych decyzji, zrobi to za nią Jezus.

Jezus upodobał sobie najwyraźniej jedynie Faustynę. Inne dusze nie są mu tak miłe, napawają go często wstrętem. Jezus Faustyny mówi: „Jestem święty po trzykroć i brzydzę się najmniejszym grzechem. Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech”. To pierwsze zdanie jakby żywcem wzięte ze Starego Testamentu. Natomiast drugie nie wzięte z żadnego Testamentu, ale nie wiadomo skąd. Przecież Jezus przyszedł do grzeszników, ich właśnie kochał.  Ojciec nigdy nie przestał kochać syna marnotrawnego, ale oczekiwał z niecierpliwością jego powrotu. Poza tym, jeśli św. Paweł ma rację, że wszyscy zgrzeszyli, że nie ma sprawiedliwego, to Jezus Faustyny nie miałby w takim razie kogo kochać! Dusza idealnie czysta nie istnieje. Ale widzimy tu, jak bardzo Faustyna chce przekonać siebie samą co do swojej czystości i doskonałości. Skoro sam Jezus ją wybrał, z pewnością jest czysta i święta. Inni,  grzesznicy, nigdy tak blisko Jezusa nie będą przebywać. Ta własna wyjątkowość w oczach Jezusa daje Faustynie fałszywą pewność siebie.

Jezus mówi do Faustyny: „Twoje serce jest mi niebem” (Dz 238) Faustyna widzi „jakoby Jezus nie mógł być szczęśliwy bez niej, a ona bez Niego”. (Dz 244) Jezus wzrusza się widząc Faustynę „w strzępy poszarpaną od wielkiej boleści” (Dz 282). Daje jej pierwszeństwo między dziewicami. Jest ona chwałą i zaszczytem Jego męki. (Dz 282) Jej serce jest odpocznieniem i upodobaniem Jezusa. (Dz 339)

 

Jezus potrzebuje Faustyny, kocha ją, podziwia, podtrzymuje na duchu, szanuje, pociesza. Daje jej wszystko to, co mogła mieć na tym świecie od ludzi, ale co odrzuciła. Faustyna wierzy, że można kochać tylko istotę doskonałą. Nigdy nie uwierzyłaby, że mogłaby być kochana za to, kim jest naprawdę. Jezus bowiem kocha ją za bycie czystą dziewicą, posłuszną i pokorną, za cierpienie. To Faustynę wstrętem napawają grzesznicy, nie Boga.  Jaka Faustyna była naprawdę pod maskami wielkości i samopotępienia nie będziemy już wiedzieli. Wie to Bóg kochający jej prawdziwe „ja”, którego ona nie miała nigdy śmiałości odkryć.

Ograniczone miłosierdzie Boga

Faustyna nie mogłaby żyć z takim lękiem i obarczona takim cierpieniem gdyby nie jakaś ulga. Tą ulgą była myśl o szczególnych własnościach zbawczych znoszonego cierpienia oraz poczucie Bożego miłosierdzia. Jednakże miłosierdzie to w odczuciu Faustyny miało swe granice. Faustyna czuła się zawsze pomiędzy groźbą kary a nadzieją miłosierdzia. Jezus motywuje ją metodą kija i marchewki. Dlatego Faustyna skrupulatnie notuje w swoich rachunkach sumienia wszystkie swe zwycięstwa i upadki. Miłosierdzie nigdy naprawdę w niej nie zwycięża do końca.

Miłosierdzie z objawień Faustyny jest samo w sobie miłosierdziem bezsilnym. Może być zasilane jedynie modlitwą i poświęceniem, cierpieniem i pokorą. Bez tego „paliwa” mechanizm miłosierdzia nie będzie działał. Silniejsza jest bowiem sprawiedliwość.

Anioł Stróż zabrał Faustynę pewnego dnia do czyśćca – miejsca mglistego, napełnionego ogniem, pełnego dusz cierpiących. Płomienie paliły te dusze. Dusze modlą się o uwolnienie, ale bezskutecznie. Matka Boża je czasem odwiedza i przynosi ochłodę od żaru płomieni. Faustyna słyszy głos wewnętrzny, który mówi: „Miłosierdzie moje tego nie chce, ale sprawiedliwość każe”. (Dz 20) Jezus nie chce, ale musi! Zupełnie jak Faustyna.

Ta wizja przekonuje Faustynę, że tylko jej modlitwa i ofiara może pomóc biednym duszom. Wydaje się, że śmierć jest tą granicą, za którą człowiek zdziałać już nic nie może, nawet jeśli jest tylko w czyśćcu, a nie w piekle. Bóg pozostaje głuchy na modlitwy dusz czyśćcowych. Na szczęście wysłuchuje modlitw ludzi jeszcze żyjących i chętnie przyjmuje ich ofiary. Wtedy, gdy zbierze odpowiednią ilość modlitw i ofiar, wypuszcza z czyśćca duszyczki, za które ktoś złożył ofiarę lub odmówił „modlitewkę”. Po śmierci miłosierdzie już nie działa. Należy zatem sprawy takie jak nawrócenie i rozgrzeszenie załatwić choćby na minutę przed śmiercią. Śmierć to pierwsza granica, jaką Faustyna stawia Bożemu miłosierdziu. Drugą jest sprawiedliwość. Sprawiedliwość rozumiana jako nieograniczone kary (piekło) za ograniczone grzechy lub też jako niewysłuchiwanie modlitw cierpiących katusze ludzi (czyściec). Czy to jest Bóg chrześcijan?

Oczywiście Faustyna nie przyjmuje do wiadomości, że miłosierdzie, które wysławia jako niezgłębione, ma jednak w jej wizjach pewne granice. Jest ślepa na tego rodzaju sprzeczności, ponieważ gdyby się nad nimi zastanowiła, jej konstrukcja własnej wielkości duchowej runęłaby niechybnie. Analiza sprzeczności jest bardzo przydatna w rozwiązywaniu konfliktów neurotycznych. Jednak neurotycy bardzo się przed nią bronią z obawy przed wynikającą z nich koniecznością bolesnej przemiany swego życia i wyjścia ze świata ułudy.

Jaki jest obraz Boga Ojca w wizjach Faustyny? Wszak Faustyna przekonuje, że jest to Bóg miłosierdzia, że miłosierdzie jest najwyższym przymiotem Boga. Spójrzmy zatem na mnożące się w opowieściach Faustyny sprzeczności.

O Bogu Ojcu Faustyna nie ma do powiedzenia żadnego ciepłego słowa. Jest to Bóg mściwy, bezustannie grożący grzesznikom, zsyłający kary, kipiący gniewem. Sam z siebie nie czuje współczucia do biednej ludzkości, chyba że Go ktoś ubłaga. Musi to być dusza czysta i cierpiąca. Cierpienie jest tym, co Bogu podoba się najbardziej i co ceni ponad wszystko.  Cierpienie ludzi potrafi sprawić, że Bóg zaczyna czuć miłość do swoich stworzeń. Ale przede wszystkim cierpienie uśmierza Boży gniew. Przed tym słusznym gniewem zasłania nas Matka Boża bądź ewentualnie Faustyna, koniecznie z pomocą „koroneczki”. Męki piekielne są okrutne i nie ma im końca. Bóg będzie nimi karał przez wieczność, ale teraz daje nam jednak w swej łaskawości jakiś czas miłosierdzia, żebyśmy się zreflektowali i przestali marudzić, że nie możemy pokochać tego straszliwego Boga. Zaufajmy Mu! Bo jeśli nie…. otchłanie piekielne już buchają wielkim żarem przygotowanym dla takich grzeszników, którzy odrzucają Boże miłosierdzie.

Jezus mówi Faustynie: „Modlitwa duszy pokornej i miłującej rozbraja zagniewanie Ojca mego i ściąga błogosławieństw morze”. (Dz 319)

Uśmierzanie gniewu Boga lub Jezusa jest głównym celem modlitw Faustyny. Jezus nakazuje jej odmawiać koronkę do miłosierdzia za każdym razem, gdy wejdzie do kaplicy: „Modlitwa ta jest na uśmierzenie gniewu mojego.” (Dz 476) Dalej następują instrukcje co do tego, w jaki sposób ją odmawiać. Koronka ta składa się ze wstępu oraz wielokrotnie powtarzanych zawołań. Wstęp odmawiany na dużych paciorkach różańca: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata”. Zawołanie na małych paciorkach: „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego”. Modląca się osoba ofiarowuje Jezusa Bogu na przebłaganie za grzechy. Spodziewa się, że z powodu Jego bolesnej męki Bóg będzie miał miłosierdzie dla świata.  Ceną zbawienia jest męka i cierpienie. Dotykamy tutaj ważkiego problemu odkupienia ludzkości dokonanego przez Chrystusa. Dla Faustyny jedynym elementem odkupienia istotnym dla zbawienia jest cierpienie. Sprawą odkupienia i ofiary Chrystusa zajmiemy się później. Na razie powiem, że aspekt cierpienia nie jest jedynym, ani nawet najważniejszym aspektem odkupienia.

Na świecie jest niewiele dusz prawdziwie kochających Boga. „One są na obronę przed sprawiedliwością Ojca niebieskiego i na wypraszanie miłosierdzia dla świata. Miłość tych dusz i ofiara podtrzymują istnienie świata” (Dz 367)

Bóg Faustyny żyje w świecie walki, podobnie jak ona. Walka toczy się między sprawiedliwością a miłosierdziem. Jezus mówi o Ojcu jako kimś odmiennym od Niego, będącym daleko od Niego. Ojciec jest dalej od swego Syna niż Faustyna. Na Ojca zrzuca Jezus przeważnie odpowiedzialność za „sprawiedliwe” karanie ludzi. Faustyna, kilka dobrych dusz i Jezus są jakby w „drużynie miłosierdzia”, natomiast Ojciec gra w „drużynie sprawiedliwości”. Walka trwa na śmierć i życie, a raczej na niebo i piekło.

Inna kwestia to idea Faustyny, że świat podtrzymuje niewielka ilość czystych dusz. A ja myślałam, że to sam Bóg podtrzymuje świat mocą swej opatrzności. Nawet i tą funkcję Boga Faustyna bierze na siebie. Cóż zostaje do roboty Bogu? Rozliczanie grzeszników, sąd i potępienie. Zbawianiem zajmie się drużyna Faustyny. Co do utrzymywania świata, to zajmują się tym także dzieci cierpiące głód i zimno. Jezus odmawia Faustynie ze łzami w oczach pomocy dla takich dzieci, ponieważ są Mu one konieczne do utrzymywania świata. (Dz 286)

Bóg w swej łaskawości daje duszom ostatnią szansę: święto Miłosierdzia. „Dusze giną mimo mojej gorzkiej męki. Daję im ostatnią deskę ratunku, to jest święto Miłosierdzia mojego. Jeżeli nie uwielbią miłosierdzia mojego, zginą na wieki. Sekretarko mojego miłosierdzia, pisz, mów duszom o tym wielkim miłosierdziu moim, bo blisko jest dzień straszliwy, dzień mojej sprawiedliwości”. (Dz 965)

Zatem lęk przed „dniem straszliwym” ma skłonić ludzi do zawierzenia miłosierdziu? Tak, zapewne lęk jest wielką motywacją dla dusz neurotycznych. Natomiast miłość dla dojrzałego psychicznie człowieka nie kojarzy się nigdy z lękiem. Miłość leczy lęk. W świecie Faustyny sprawiedliwość walczy z miłosierdziem, lęk z miłością. Miłosierdzie teoretycznie wygrywa z lękiem, jest przecież święto Miłosierdzia, ale jest to jednak miłosierdzie ograniczone, niepewne i zagrożone.

 

Promienie wychodzące z serca Jezusa oznaczają krew i wodę, życie i usprawiedliwienie dusz. „Te promienie osłaniają dusze przed zagniewaniem Ojca mojego”. (Dz 299) „O, jak bardzo mnie rani niedowierzanie duszy. Taka dusza wyznaje, że jestem święty i sprawiedliwy, a nie wierzy, że jestem miłosierdziem, nie dowierza dobroci mojej. I szatani wielbią sprawiedliwość moją, ale nie wierzą w dobroć moją. Raduje się serce moje tym tytułem miłosierdzia. Powiedz, że miłosierdzie jest największym przymiotem Boga. Wszystkie dzieła rąk moich są ukoronowane miłosierdziem”. (Dz 300-301)

 

Dusze jednak mają powody do niedowierzania. Wszak Ojciec czyha tylko na grzesznika, który musi się chronić przed Jego zagniewaniem. Tak naprawdę Faustyna nie dowierzała temu miłosierdziu, ponieważ bardziej lękała się srogiego, oddalonego Boga, który był ciągle dla niej zagrożeniem. Szatani ponoć wielbią sprawiedliwość Bożą. Dlaczego? Może ma to oznaczać, że szatani cieszą się z nieudanych zbawczych wysiłków Boga. Sprawiedliwość zatem utożsamiana jest tu z piekłem. Czy o to naprawdę chodzi sprawiedliwemu Bogu chrześcijan?

 

Bóg Faustyny potrzebuje ofiar dla zaspokojenia swej sprawiedliwości, i to ofiar złączonych z ofiarą Jego Syna. „Moja ofiara jest niczym sama z siebie, ale kiedy ją łączę z ofiarą Jezusa Chrystusa, to staje się wszechmocną i ma moc przebłagania gniewu Bożego. Bóg nas miłuje w Synu swoim, bolesna męka Syna Bożego jest ustawicznym łagodzeniem gniewu Boga”. (Dz 482) Bóg jest ustawicznie zagniewany i ustawicznie należy Jego gniew łagodzić. Zdaje się, że bolesna męka Jezusa nigdy nie dobiega końca, gdyż nigdy nie zdołała do końca przebłagać zagniewanego Boga. Faustyna notorycznie nie pamięta o zmartwychwstaniu Syna Bożego. Jego męka jest najważniejsza i nieustanna. Faustyna nigdzie prawie w Dzienniczku nie wspomina też o życiu Jezusa, Jego nauczaniu. Całe swoje przemyślenia koncentruje wokół męki. Daje to w rezultacie bardzo wypaczony i okaleczony obraz chrześcijaństwa.

 

Oto jak „drużyna Jezusa” walczy z Bożym gniewem: „Celem twoim i twoich towarzyszek jest łączyć się ze mną jak najściślej przez miłość, jednać będziesz ziemię z niebem, łagodzić słuszny gniew Boży, a wypraszać będziesz miłosierdzie dla świata. Oddaję ci w opiekę dwie perły drogocenne sercu mojemu, a są to dusze kapłanów i dusze zakonne, za nich szczególnie modlić się bedziesz, ich moc będzie w wyniszczeniu waszym. Modlitwy, posty, umartwienia, prace i wszystkie cierpienia łączyć będziesz z modlitwą, postem, umartwieniem, pracą, cierpieniem moim, a wtenczas będą miały moc przed Ojcem moim”. (Dz 531)

 

Zatem te wyniszczenia działają tylko na mocy ich zjednoczenia z Jezusem. Jak należy jednak osiągnąć to zjednoczenie – Jezus milczy. Widocznie dla mistyczki Faustyny było to oczywiste. Wygląda na to, jakby Bóg nie miał zasobów energii, które mogłyby posłużyć wzmacnianiu mocy kapłanów i zakonników. Dlatego potrzebuje, żeby ktoś mu te zasoby oddał, a wtedy On je przydzieli innym. Taka zamiana. Bóg jest tu pośrednikiem: Faustyna zrzeka się swego szczęścia, łączy się jakoś tajemniczo z Jezusem, a wtedy Bóg zabiera jej szczęście i daje je komuś innemu. Tak to praktycznie wygląda. Faustyna nie zastanawia się, jak to możliwe, by Bogu wszechmocnemu, stworzycielowi świata nagle zabrakło energii na pomoc kapłanom. Bóg co jednym zabiera, to drugim daje. Taki z niego Janosik.

 

Bezradność i bezsilność Boga widać także w „smutku śmiertelnym” Jezusa, który boleje, że „nic pomóc nie może, choć Bogiem jest” (Dz 580) na to, że ludzie gardzą Jego łaskami i idą w przepaść piekielną. Bóg Ojciec triumfuje (może skutecznie okazywać swój gniew), a Syn boleje nad tym. Jezus używa tu znanego argumentu o rzekomej wolnej woli człowieka, na którą nie ma rady. Nawet sam Bóg nic nie może, jeśli człowiek się uprze i sam się z własnej woli rzuca w czeluście piekielne. Tak, Bóg jednak całkiem wszechmocny nie jest. Zaledwie jednak stronę dalej, Jezus mówi Faustynie coś zgoła przeciwnego: „Wiedz jeszcze o tym, córko moja, że wszystkie stworzenia, czy wiedzą, czy bezwiednie, czy chcą, czy nie chcą, zawsze pełnią wolę moją”. (Dz 586) Gdzie tu wolna wola jeśli czy chcą, czy nie chcą, pełnią wolę Boga? Czy zatem wolą Boga jest ich marsz ku piekielnej przepaści? Faustyna nie zastanawia się naprawdę nad wolną wolą i ignoruje (nie po raz pierwszy) sprzeczności, które słyszy od Jezusa.

 

W uśmierzaniu Bożego gniewu największe sukcesy (oprócz Faustyny) odnosi Matka Boża. Zdaje się, że jest ona silniejsza od samego Boga! „Wieczorem ujrzałam Matkę Bożą z obnażoną piersią i zatkniętym mieczem, rzewnym łzami płaczącą, i zasłaniała nas przed straszną karą Bożą. Bóg chce nas dotknąć straszną karą, ale nie może, bo nas zasłania Matka Boża”. (Dz 686) Obnażona pierś Maryi – może symbol kobiecości? Kobieta wygrywa z mężczyzną – Bogiem. Ma zatknięty miecz – czyżby Matka Boża walczyła z Bogiem? Myślałam, że mają wspólne interesy, ale widocznie są po innej stronie barykady. Dlaczego Maryja płacze? Bo nie może uchronić od kary tyle dusz, ile by chciała i wzywa pomocy Faustyny? Zaiste, objawienia Faustyny są zagadkowe.

 

Dopełnieniem obrazu Boga Faustyny musi być opis mąk piekielnych, na które sprawiedliwy Bóg skazuje grzeszników: „Dziś byłam w przepaściach piekła, wprowadzona przez anioła. Jest to miejsce wielkiej kaźni, jakiż jest obszar jego strasznie wielki. Rodzaje mąk, które widziałam: pierwszą męką, którą stanowi piekło jest utrata Boga; drugie: ustawiczny wyrzut sumienia; trzecie: nigdy się już ten los nie zmieni; czwarta męka – jest ogień, który będzie przenikał duszę, ale nie zniszczy jej, jest to straszna męka, jest to ogień czysto duchowy, zapalony gniewem Bozym; piąta męka – jest ustawiczna ciemność, straszny zapach duszący, a chociaż jest ciemność, widzą się wzajemnie szatani i potępione dusze, i widzą wszystko zło innych i swoje; szósta męka – jest ustawiczne towarzystwo szatana; siódma męka – jest straszna rozpacz, nienawiść Boga, złorzeczneia, przekleństwa, bluźnierstwa. Są to męki, które wszyscy potępieni cierpią razem, ale to nie jest koniec mąk. Są męki dla dusz poszczególne, które są mękami zmysłów: każda dusza czym grzeszyła, tym jest dręczona w straszny i nie do opisania sposób. Są straszne lochy, otchłanie kaźni, gdzie jedna męka odróżnia się od drugiej; umarłabym na ten widok strasznych mąk, gdyby mnie nie utrzymywała wszechmoc Boża. Niech grzesznik wie: jakim zmysłem grzeszy, takim dręczony będzie przez wieczność całą. Piszę o tym z rozkazu Bożego, aby żadna dusza nie wymawiała się, że nie ma piekła, albo tym, że nikt tam nie był i nie wie, jako tam jest”. (Dz 741)

 

Czy piekło jest obrazem tego, jak Faustyna faktycznie się czuje, czego się lęka? Wieczność piekła jest dowodem na Bożą niemoc oraz ograniczenie Jego miłosierdzia, które nie ma wstępu za bramy piekielne. Faustyna, jak większość katolików do dziś, wierzyła niestety w Boga, który ogromnej części swych stworzeń zgotował katusze piekielne na całą wieczność. Bóg strachu wygrywa w tej wizji ostatecznie z Bogiem miłości.

 

Do Faustyny przebija się inna, pełniejsza wizja miłosierdzia, dlatego w wielu miejscach Dzienniczka mowa jest o miłosierdziu nieograniczonym, wiecznym: „Miłosierdzie moje jest tak wielkie, że przez całą wieczność nie zgłębi go żaden umysł, ani ludzki, ani anielski”. (Dz 699) Faustyna jednak nigdy nie pyta Jezusa, dlaczego daje jej sprzeczne wiadomości: raz – że ma wieczne, niezgłębione miłosierdzie dla grzeszników, a innym razem, że tylko ograniczoną jego ilość, której moc kończy się na granicy piekła. Faustyna nie mogła uwierzyć w ostateczne zwycięstwo Boga nad szatanem, ponieważ ta walka trwała w jej wnętrzu. Tak jak Bóg nie pokonuje szatana, tak jej „wielkość” nigdy nie pokona „nędzy” i „nicości”. Tylko osoba, która zna i akceptuje swe prawdziwe, acz ułomne „ja”, może uwierzyć w nieskończone miłosierdzie Boga. Dla Faustyny niestety Bóg pozostaje miłosierny tylko do śmierci, później już „na darmo będziecie wołać, ale będzie już za późno”. (Dz 1448)

 

Identyfikacja z pokonanym, słabym „ja”

Tendencja do minimalizownania własnej osoby jest jedną z metod rozwiązywania neurotycznego konfliktu. Człowiek identyfikuje się ze swoim słabym, niedoskonałym „ja”, pielęgnuje  w sobie bezradność i cierpienie, zaczyna uważać, że inni czują do niego pogardę i oskarżają go. Tłumi przy tym wszelkie postawy ekspansywne, zarozumiałość, agresję, egoizm. „Osoba z tendencją do pomniejszania własnej wartości, mimo że zakazuje sobie jakichkolwiek poczynań podejmowanych z myślą o własnej korzyści – ma pełną swobodę działania na rzecz innych, zgodnie zaś z wewnętrznymi nakazami powinna być właśnie wzorem uczynności, wspaniałomyślności, liczenia się z cudzymi uczuciami, ideałem zrozumienia, współczucia, miłości i poświęcenia. Miłość i poświęcenie są w jej odczuciu nierozerwalnie ze sobą związane. Uważa, że wszystko powinna poświęcić w imię miłości bliźniego, w jej bowiem pojęciu miłość to poświęcenie”. (Horney, s. 288)

Miłość to poświęcenie, ofiara. „Jądro miłości – jest ofiara i cierpienie”. (Dz 1103) Faustyna poświęca się miłości na ofiarę całopalną. Bezbronność, cierpienie i męczeństwo to cechy poszukiwane i dozwolone. Identyfikuje się z osobami podeptanymi i skrzywdzonymi.

„Za każde upokorzenie podziękuję Panu Jezusowi, szczególnie pomodlę się za osobę, która dała mi sposobność upokorzenia. Wyniszczać się będę na korzyść dusz. Nie liczyć się z żadną ofiarą, ścieląc się pod stopy sióstr jako dywanik, po którym nie tylko mogą chodzić, ale i swoje stopy mogą obcierać. Pod stopami sióstr jest dla mnie miejsce. Będę się o nie starać w praktyce w sposób niedostrzegalny dla oka ludzkiego. Wystarcza, że Bóg widzi”. (Dz 234)

Samoponiżenie. Pragnienie upokorzeń. Postrzeganie siebie jako „nędzy”. Ponieważ Faustyna utożsamia te uczucia z miłością, sprawiają jej one satysfakcję. „W tej chwili pogrążyłam się w wielkim upokorzeniu przed majestatem Bożym. Jednak im więcej się upokarzałam, tym więcej przenikała mnie obecność Boża”. (Dz 1605)

„Ja jestem nie tylko niedołężnym dzieckiem, ale nagromadzeniem nędzy i nicości” (Dz 298)

Faustyna cierpi z powodu sióstr, a w szczególności z powodu ich wątpliwości na temat faktycznego jej obcowania z Jezusem. Siostry zaczęły nazywać Faustynę histeryczką i fantastyczką po tym, jak oznajmiła im o poleceniu namalowania obrazu. Kiedy starała się milczeć, siostry dokuczały jej tym bardziej. Ona cierpiała „jak gołębica” i znosiła to ze spokojem. Przełożeni często upokarzali Faustynę i „napełniali ją wątpliwościami”. Jedna z matek wyzywała ją gniewnie od dziwaczek, histeryczek, wizjonerek. Faustyna załamuje się pod ciężarem tej pogardy, ale pociesza ją głos wewnętrzny, że Jezus jest z nią. Podnosi się „z nową odwagą do cierpień”. (Dz 129)

„Cierpienie wyrasta jakby spod ziemi” dziwi się jedna z matek. (Dz 138) Szczególnie detalicznie podchodzą przełożeni do uchybień Faustyny, nic jej nie ujdzie na sucho. Jest często upominana, że jest nieobowiązkowa, obojętna na wszystko. Faustyna jest traktowana gorzej niż inne siostry. Kiedy leżała w infirmerii z drugą siostrą, nikt nie przychodził jej odwiedzać (a drugą siostrę odwiedzali). Druga siostra miała do dyspozycji światło i słuchawki radiowe, a Faustyna leżała w ciemności i samotności. Dlaczego siostry tak się zachowywały wobec niej? Może z zazdrości o niezwykłe wizje, ale może też Faustyna sama nie była zbyt sympatyczna, może małomówna, chłodna? Nie wiadomo. W zakonie istniały praktyki oskarżania się z przewinień przed przełożonymi. Pewnego razu jakaś siostra kazała Faustynie czekać na matkę przełożoną na korytarzu i oskarżać się z pewnych rzeczy, których nie popełniła. Faustyna będąc posłuszną to właśnie zrobiła – skłamała. Konflikt między posłuszeństwem a prawdomównością rozwiązała na korzyść posłuszeństwa. Być posłuszną jest lepiej niż mówić prawdę – zdecydowła Faustyna.

 

Faustyna czuje się skrzywdzona: przez nieczułe siostry, surowe przełożone, księży dających sprzeczne sygnały (jedni nakzują jej wierzyć w wizje, inni je odrzucić). „Poczucie doznanej krzywdy ma dla tego człowieka (neurotyka) jakiś szczególny sens, spełnia jakąś funkcję. … Umożliwia mu bowiem hodowanie u siebie skrycie uczucia wyższości w stosunku do innych – dzięki męczeńskiej koronie” (Horney, s. 304) Utrzymujące się poczucie krzywdy wywołuje wrogą agresję, która nie zostaje jednak uświadomiona, ponieważ zagraża wyidealizowanemu wizerunkowi neurotyka. Ten stłumiony gniew wyraża się najczęściej jako cierpienie. Znajduje wyraz we wzmożonych dolegliwościach, przybiera formę objawów psychosomatycznych. U Faustyny widzimy zatem ciągłe pogarszanie się jej zdrowia, co należy też przypisać męczącej pracy fizycznej, brakowi odpoczynku, umartwieniom. Niemniej czynniki psychiczne mogły tu także odegrać wielką rolę. Gdy ktoś chce cierpieć, wyniszczać się, umierać, to w pewnym momencie to osiąga.

 

Tłumiony gniew i agresja mogły się także wyrażać u Faustyny w jej dziwacznych wizjach, tak jak u innych ludzi w snach. Faustyna miała kilkakrotnie wizję Dzieciątka Jezus łamanego na ołtarzu i zjadanego przez księdza:

 

„Wtem ujrzałam Matkę Bożą z Dzieciątkiem Jezus. Dziecię Jezus trzymało się ręki Matki Bożej; w jednej chwili Dziecię Jezus pobiegło na środek ołtarza z radością, a matka Boża rzekła do mnie: Patrz, z jakim spokojem powierzam Jezusa w jego ręce, tak i ty masz powierzać swoją duszę i być wobec niego dzieckiem. Po tych słowach dusza moja została napełniona dziwną ufnością. Matka Boża była ubrana w białą suknię, dziwnie białą, przezroczystą, na ramionach miała przezroczystą  niebieską, czyli jak błękit, zarzutkę, z odkrytą głową, włosy rozpuszczone; śliczna i  niepojęcie piękna. Matka Boża patrzyła z wielką łaskawością na ojca, jednak po chwili ojciec złamał to śliczne Dziecię i wyszła prawdziwie krew żywa; ojciec pochylił się i wniknął w siebie tego żywego i prawdziwego Jezusa; czy Go zjadł, nie wiem, jak się to dzieje. Jezu, Jezu, nie mogę podążyć za Tobą, gdyż Ty mi się stajesz w jednym momencie niepojęty”. (Dz 677)

 

Faustyna nie rozumiała tej wizji. Matka Boża każe jej zaufać księdzu. Faustyna ufa. Nagle staje się coś nieoczekiwanego i strasznego: ksiądz zjada dziecko, leje się krew. Jakże tu ufać komuś, kto zjada śliczne dzieciątko? Faustyna ma wątpliwościu co do tej całej ufności. Jezus jest przełamany, zjedzony, pochłonięty. Czyżby Faustyna tak naprawdę nieświadomie pragnęła, aby coś pochłonęło, unicestwiło Jezusa, przyczynę jej cierpień? Czy miała wobec niego skryty gniew, jak wobec kogoś, kto ją krzywdził? Myślę, że możliwa jest taka interpretacja tej wizji.

 

A oto kolejna dająca do myślenia wizja:

 

„Chwilę przed podniesieniem ujrzałam Matkę i małego Jezunia i starego Dziadunia. Matka Najświętsza rzekła do mnie te słowa: Córko moja, Faustyno, masz ten Skarb najdroższy – i podała mi maleńkiego Jezusa. Kiedy wzięłam Jezusa w ręce, dusza moja doznawała tak niepojętej radości, że nie jestem w stanie tego opisać. Ale dziwna rzecz: po chwili Jezus stał się straszny, okropny, duży, cierpiący – i znikło widzenie i był czas niedługo, aby iść do Komunii świętej”. (Dz 846)

 

Podobny wątek: najpierw radość z trzymania skarbu, potem nagle przerażenie. Jezus staje się straszny, okropny, duży i cierpiący. Faustyna czuje lęk, bo to co miłe i cenne zamienia się w straszne i przerażające. Faustyna bała się Jezusa nakładającego na nią cierpienia, uważała go podświadomie za strasznego i okropnego za to, co jej czynił. Ale to nie mogło przeniknąć do jej świadomości, więc tylko wyrażało się w wizjach. Nie chciała trzymać w rękach dużego, cierpiącego, strasznego i okropnego Jezusa. Chciała mieć tylko miłe przeżycia ze ślicznym Dzieciątkiem. Jednak jak zwykle widziała dwie strony medalu, jedną akceptowała, drugą chowała w podświadomości.

 

A oto kolejny przykład na to, jak uczucia wrogości, chęci zemsty, które nie przedostają się do świadomości Faustyny, przejawiają się w jej wizji. Faustyna ma wizję, że podczas nabożeństwa nad pewnymi siostrami zawisa miecz gniewu Pańskiego.

 

Identyfikacja z Jezusem

 

„Dla osobowości typowo zależnej, takiej, u której zdecydowanie przeważają tendencje do tłumienia własnego „ja” – kochać jest czyms równie cudownym, jak być kochanym. Kochać – oznacza dla takiej osoby zapamiętanie sie, utonięcie w uczuciach mniej lub bardziej ekstatycznych, zespolenie z drugą istotą, stanie się jednym sercem i jednym ciałem, znalezienie uczucia załkowitej jedności, jakiego próżno w sobie sukała. Tęsknota do miłości wypływa więc u niej z głębokich, potężnych źródeł: z marzenia o całkowitym poddaniu się i zespoleniu w jedności. … Poszukiwanie i dążenie do jedności jest jedną z najpotężniejszych sprężyn motywacyjnych kształtujących postawy ludzkich jednostek, u neurotyków zaś jest to jeszcze silniejsze ze względu na ich wewnętrzną dezintegracje. Potrzeba oddania się jakiejś istocie potężniejszej od nas jest wszak istotnym pierwiastkiem rozmaitych form religii.” (Horney, s. 316-317)

 

„Fascynująca siła pociągająca miłości nie ogranicza się do nadziei znalezienia satysfakcji, spokoju, zespolenia w jedność, ale polega również na tym, że wydaje się takiej osobie jedynym sposobem urzeczywistnienia idealnego obrazu swego „ja”. Kochając – może dać w pełni wyraz wszystkim cechom swego wyidealizowanego „ja”, które muszą jej zjednywać czyjeś uczucie. Będąc kochaną – uzyskuje najwyższe samopotwierdzenie”. (Horney, s. 317)

 

„Kochać kogoś mocnego, zespolić się z nim w jedno, prowadzić niejako życie zastępcze poprzez jego zycie – oznacza uczestnictwo we władaniu życiem bez obowiązku własnej do tego zdolności”. (Horney, s. 322)

 

Faustyna wielokrotnie podkreśla w Dzienniczku swe pragnienie całkowitej identyfikacji z Jezusem, swe całkowite zanurzenie swej małości w Jego wielkości i miłości.

 

„I wprowadził mnie w tak ścisłą łączność z sobą, i zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski ta jedna przewyższa swym ogromem. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem cała zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co się dotyczy Jego Istoty, i mnie się udziela”. (Dz 1056)

 

„Najsłodszy Jezu, rozpal moją miłość ku sobie i przemień mnie w siebie, przebóstwij mnie, aby czyny moje miłe ci były; niech to sprawi moc Komunii Świętej, którą codziennie przyjmuję. Jak bardzo pragnę być przeistoczona całkowicie w Ciebie, o Panie”. (Dz 1289)

 

„Pragnę, o Jezu mój, cierpieć i płonąć ogniem miłości przez wszystkie wydarzenia życia. Twoją jestem cała, pragnę się zaprzepaścić w tobie, o Jezu, pragnę się zagubić w Twej Boskiej piękności. Ścigasz mnie, o Panie, swą miłością, jak promień słońca przenikasz wnętrze moje i przemieniasz ciemność mej duszy w jasność swoją. Czuję dobrze, że żyję w Tobie jako jedna mała iskierka, pochłonięta przez żar niepojęty, w którym płoniesz, o Trójco niepojęta” (Dz 507)

 

„Ja chcę być podobna do Ciebie, Jezu, do Ciebie ukrzyżowanego, umęczonego, upokorzonego. Jezu, odbij na duszy i sercu moim swoją pokorę. Kocham Cię, Jezu, do szaleństwa. Ciebie wyniszczonego, takiego jak Cię wskazuje prorok, jakby nie mógł w Tobie dostrzec postaci ludzkiej dla wielkich boleści”. (Dz 267)

 

Ponieważ Faustyna czuła się nicością, szukała dla siebie jakiejś, najlepiej wyjątkowej, tożsamości. Chciała zamienić się w Jezusa. Niepojęta miłość i niepojęta męczarnia są z sobą całkowicie zespolone w przeżyciach Faustyny. Ponieważ Jezus kojarzy jej się przede wszystkim z męką – i ona się męczy. Nie ma ekstazy bez męki – taki jest mistycyzm Faustyny. Czy wszyscy mistycy płacili cenę męki za swoje ekstazy zjednoczenia z Bogiem? Nie wiem. Faustyna nigdy nie pisze, że łączy się z Jezusem w chwale jego zmartwychwstania, ani w chwilach Jego ziemskiego życia. Zjednoczenie jest wybiórcze – w męce. Im więcej cierpienia, tym więcej miłości, bo jak wcześniej pisałam, cierpienie jest utożsamiane przez Faustynę z miłością.

 

W ten sposób małe, mizerne i niedoskonałe „ja” Faustyny zostawało unicestwione przez ogień Boskiej miłości. Pozostawało tylko dumne „ja”, doskonałe, spełniające wolę Boga, święte, identyczne z Bogiem. Nadal jednak nie ma śladu prawdziwego „ja” Faustyny. Gra w wyobraźni Faustyny toczy się już na takich wysokościach, że zaprzeczenie jej realności spowodowałoby bolesny i być może śmierteny upadek. Mimo walki i cierpień, Faustyna nigdy nie podda w wątpliwość realności tej cudownej boskiej rzeczywistości, w której żyje. Za dużo ma do stracenia.

 

Odkupienie mocą cierpienia. Zbawcza moc cierpienia.

 

Św. Paweł, a za nim całe chrześcijaństwo wierzy, że dzięki Chrystusowi Bóg zgładził nasze grzechy, anulował je, odwołał ich konsekwencje. Sprawiedliwością Bożą nazywa Paweł usprawiedliwienie ludzi przez wiarę. Jest to nowa interpretacja sprawiedliwości, na której opiera się cała Dobra Nowina. Na tym polega Boża sprawiedliwość, żeby zapomnieć nasze winy, zmazać grzechy i o nich nie pamiętać. Usprawiedliwić, to znaczy też zrozumieć i wybaczyć. Zatem Paweł pojmuje sprawiedliwość nie jako karę, ale jako usprawiedliwienie i przebaczenie, które mamy przez wiarę w Jezusa Chrystusa.

 

Inaczej sprawę widzi Faustyna: „Zrozumiałam wielką sprawiedliwość Bożą, jako każdy musi się wypłacić aż do ostatniego szelążka” (Dz 1375). Odkupienie dokonało się według Faustyny jedynie przez mękę i śmierć Jezusa. Tymczasem św. Paweł pisze, że gdyby Chrystus nie zmartwychwastał, nasz wiara byłaby próżna. Zatem Paweł czyni zmartwychwstanie istotą odkupienia. Zmartwychwstanie oznacza przebaczenie, zmycie grzechów, które umożliwia naszą przemianę, przebóstwienie. Faustyna zapomina o zmartwychwstaniu, gdyż za bardzo pochłonięta jest walką. Ona nigdy nie uwierzy w ostateczny happy end. Ona pozostanie wiecznym wojownikiem, dla którego walka toczy się na krzyżu nieustannie, a zmartwychwstanie nie następuje nigdy. Tymczasem cierpienie Jezusa na krzyżu trwa wiecznie. Gdyby zmartwychwstał – nastąpiłby koniec walki. To było dla niej nie do pomyślenia. Dlatego Jezus Faustyny musi pozostawać na wieki na krzyżu i cierpień i umierać. Zmartwychwstanie oznaczałoby porzucenie konfliktu wewnętrznego i odnalezienie i zaakceptowanie prawdziwego „ja”. Taki jest sens psychologiczny zmartwychwstania.

 

Odkupienie w pojęciu Faustyny rozgrywa się nadal. Następuje ono za sprawą męki i śmierci Chrystusa, do której to męki ludzie mogą dobrowolnie się dołączać.

 

„Także w tej samej chwili widziałam pewną osobę, i w części stan jego duszy i wielkie doświadczenia, jakie Bóg zsyła na tę duszę; cierpienia te dotyczyły umysłu jego i w tak ostrej formie, że żal mi się zrobiło i rzekłam do Pana: Czemu tak z nim postępujesz? I odpowiedział mi Pan: Dla jego potrójnej korony – ale i dał mi Pan poznać, jak niepojęta chwała czeka duszę, która jest podobna do Jezusa cierpiącego tu na ziemi: będzie dusza taka miała podobieństwo do Jezusa w Jego chwale. Ojciec niebieski o tyle dusze nasze uwielbi i uzna je, o ile będzie w nas widział podobieństwo do Syna swego. Zrozumiałam to, że to upodobnienie się do Jezusa jest nam dane tu na ziemi. Widzę dusze czyste i niewinne, na które Bóg wywiera swą sprawiedliwość, i dusze te są ofiarami, które podtrzymują świat i uzupełniają to, co nie dostawało męce Jezusa; takich dusz jest niewiele” (Dz 604)

 

W innej konwersacji z Jezusem na podobny temat okazuje się, że potrójna korona, dla której pewien kapłan musi cierpieć oznacza dziewictwo, kapłaństwo i męczeństwo. Właśnie taką koroną chwały będzie on nagrodzony w niebie za dziewictwo – wyrzekł się seksu, za kapłaństwo – pełnił najbardziej zaszczytną rolę „zastepcy Jezusa”, męczeństwo – znosił cierpienia. Widzimy więc dobrze, jakie przymioty w pojęciu Faustyny wynagradza Bóg. Pojenie spragnionych? Karmienie głodnych? Odwiedzanie uwięzionych i chorych? Pocieszanie smutnych? Kochanie bliźniego? Powstrzymanie się od osądzania? Przebaczanie? Nie. Według Faustyny nagrodę osiąga się za dziewictwo, kapłaństwo i męczeństwo!

 

Faustyna uważała także, że tutaj na ziemi możemy upodobnić się do Chrystusa tylko przez cierpienie. Miała bowiem tak niskie poczucie własnej wartości, że nie przychodziło jej do głowy, że ktoś może być podobny do Jezusa w Jego zrozumieniu człowieka, przebaczeniu, uzdrawianiu, kochaniu. W Jego mądrości, umiejętności nauczania duchowego, w Jego modlitwie. Na to Faustyna czuła się za mała i za nędzna, ponieważ utożsamiała się tym razem ze swoim zdegradowanym, pogardzanym „ja”.

 

Jezus mówi do Faustyny: „Sam kieruję twoim życiem i wszystko tak urządzam, abyś mi była ustawiczną ofiarą, i czynić będziesz zawsze wolę moją, a dla dopełnienia tej ofiary łączyć się będziesz ze mną na krzyżu”. (Dz 923) „Każde nawrócenie grzesznej duszy wymaga ofiary” (Dz 961)

 

Ofiarę tę rozumie Faustyna jako znoszenie cierpień. Dlatego często „wije się w strasznych boleściach i łzach na korzyść grzeszników”. (Dz 1428)

 

„O Jezu, pragnę zbawienia dusz, dusz nieśmiertelnych. W ofierze dam upust sercu swojemu – w ofierze, której się nikt ani domyśli, będę się wyniszczać i spalać niepostrzeżenie świętym żarem miłości Boga”. (Dz 235)

 

Tak naprawdę Faustyna chciała, aby święty żar miłości Boga spalił jej nędzne „ja”, a dał jej w zamian „ja” chwalebne. Spalanie siebie w ofierze służyło też utrzymaniu idealnego obrazu swego wielkiego „ja”. A zatem konflikt się rozwiązywał: nędzne „ja” zostało spalone, unicestwione w ofierze i na korzyść wielkiego „ja”. Wielkie „ja” szczyciło się niebywałą zasługą ratowania grzeszników ze szponów Boskiej sprawiedliwości. Jeszcze jedno: gdyby Bóg nie czyhał tak ze swoim gniewem na grzeszników, ale okazałby im trochę więcej współczucia i cierpliwości, ofiary Faustyny straciłyby swą przydatność. Elementy układanki zatem bardzo dobrze do siebie pasują. Faustyna ma rozwiązany konflikt wewnętrzny, a Bóg musi zionąć gniewem, aby wielkość świętej była naprawdę wielka. Bóg nie może być nieskończenie miłosierny w fantazjach Faustyny, bo jej misternie skonstruowany system przekonań rozpadłby się z hukiem. Każdy element jest konieczny, bo na nim opiera się inny, i tak dalej.

 

 

Cierpienie to miłość

 

Jezus mówi Faustynie, że „innej drogi nie ma do nieba, prócz drogi krzyżowej” oraz „dusza cierpiąca jest najbliższa mojego serca”. „Bóg obarcza cierpieniem tych, których szczególnie miłuje”. „Cierpienie jest skarbem największym na ziemi – oczyszcza duszę…. Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpień” (Dz 342). Jest to zachęta do poddania się cierpieniu, a wręcz do poszukiwania cierpień. Jezus z Nazaretu nie pochwalał takiej postawy. Przeciwnie, chciał zdejmować z ludzi ciężary cierpień, uzdrawiał, wskrzeszał, wypędzał demony, ocalał od potępienia społecznego. Gdyby myślał, że cierpienie służy zbawieniu, być może zachęcałby ludzi do znoszenia go ku chwale Boga. Nic takiego nie robił. Głosił Królestwo Boże, będące uwolnieniem od ziemskich cierpień, od zła dręczącego ludzkość. Współczuł i płakał nad niedolą ludzi. Pomagał im. Potępiał zadawanie cierpień. Owszem, sam poddał się złu tego świata, ale wcale tego nie pragnął. Bał się i unikał cierpienia, tak jak każdy zdrowy psychicznie człowiek.

Jednakże Faustyna utożsamia miłość z cierpieniem.  Czuje się szczęśliwa cierpiąc, im bardziej cierpi, tym bardziej jest w ekstazie.

 

„O Jezu mój, nie ma nic lepszego dla duszy jak upokorzenia. We wzgardzie jest tajemnica szczęścia; kiedy dusza poznaje, że jest nicością i nędzą sama z siebie, a wszystko, co ma dobrego w sobie, jest tylko darem Bożym, kiedy dusza widzi w sobie wszystko darmo dane, a jej własnością jest tylko nędza, to ją utrzymuje w ustawicznym korzeniu się przed majestatem Bożym, a Bóg widząc duszę w takim usposobieniu, ściga ją swymi łaskami. Kiedy dusza zagłębia się w przepaść swojej nędzy, Bóg używa swej wszechmocy, aby ją wywyższyć” (Dz 593)

 

Gardząc sobą, Faustyna czuje się sprawiedliwie ukarana za swe grzechy. Im bardziej karze siebie, im bardziej swój gniew skieruje porzecieko sobie, tym czuje się lepiej, lżej, swobodniej, tym czuje, że zasłużyła na miłość. Miłość, której może doświadczać tylko jako osoba doskonała. Zatem tylko cierpienie jest dla niej okazją do zaznania miłości. Pogarda siebie sprawia jej satysfakcję. Poniża sie, aby zostać wywyższoną. Dar Boży w interpretacji Faustyny nie jest dany całkiem darmo – wszak ceną jego jest cierpienie i upokorzenie.

 

Faustynę ogrania niepojęta tęsknota za Jezusem. Nie chce żyć już na tym świecie. Tą tęsknotę odczuwa jako ogrome cierpienie. Jej egzystencja na ziemi jest już tylko cierpieniem. „Miłość i cierpienie są razem, jednak nie zamieniłabym tej boleści spowodowanej przez Ciebie za żadne skarby, gdyż to jest boleść niepojętych rozkoszy, a zadaje te rany ręka miłująca”. (Dz 843) Ręka miłująca zadaje cierpienie – kto zrozumie takie podejście do miłości? Tylko ktoś, dla którego przejawem, istotą miłości jest cierpienie. Dlaczego nic nam nie wiadomo o rozkoszach męki przeżywanych przez Jezusa na krzyżu? Dlaczego Jezus po zmartwychwstaniu nie opowiadał o tym uczniom? Czy nie byłaby to istotna informacja? Powiedziałby: „Jestem wybrańcem Boga, który gładzi grzechy świata. Tak Bóg mnie kocha, że kazał mi cierpieć na krzyżu. Ale tak cierpiąc, doświadczyłem naprawdę niepojętych rozkoszy. Po cóż właściwie zmartwychwstałem, skoro na krzyżu było mi tak rozkosznie? Bóg zabrał cierpienie, zabrał i rozkosze… Nie rozumiem Go …” Takiego czegoś Jezus nie powiedział. Męka to męka, śmierć to śmierć. Czy naprawdę miłość Ojca przejawiła się w męce Jezusa, czy raczej w Jego zmartwychwstaniu? Czy gdyby Jezus opowiadał o sobie w zarozumiałym, egzaltowanym  i wyniosłym stylu Faustyny, ktokolwiek o zdrowych zmysłach uznałby Go za prawdziwego Syna Bożego?

„O, gdyby dusza cierpiąca wiedziała, jak ją Bóg miłuje, skonałaby z radości i nadmiaru szczęścia; poznamy kiedyś, czym jest cierpienie, ale już będziemy w niemożności cierpienia. Chwila obecna jest nasza”. (Dz 963)

To jak to właściwie jest: w piekle będziemy wiecznie cierpieć, czy nie? Kiedy ma nastąpić ten czas „niemożności cierpienia”?

Faustyna wie naprawdę, co wycierpiał Jezus. Świat tego jeszcze nie wie. Ona to bowiem „przeżywała z Nim w sposób szczególny wszystkie rodzaje mąk” (Dz 1054): w Ogrójcu, na krzyżu. Zaraz po tych bolesnych mękach Faustyna doświadcza ekstazy, zaślubienia z Jezusem. Jest najpierw zanurzona w Jego męce, by potem dostąpić Jego nieśmiertelnej miłości. Znów ceną miłości jest cierpienie. Dlaczego nigdy nie uczestniczy z Nim w zmartwychwstaniu?

Faustyna czuła się szczególnie umiłowana przez Boga dzięki swym cierpieniom. Wiedziała bowiem, że dusza ukrzyżowana wielkorakimi cierpieniami to dusza, która została nimi obarczona przez Boga, który chce w ten sposób okazać jej swą miłość. (Dz 1253) Bóg jest sprawcą cierpień ludzi i robi to z miłości.

Odrzucenie świata i małość stworzeń

Istotnym elementem taktyki Faustyny było unikanie kontaktu z ludźmi, do czego zresztą zachęcał ją zazdrosny Jezus. Dla neurotyka bliski kontakt z człowiekiem jest niebezpieczny. Po pierwsze może doprowadzić do zdemaskowania fałszywego wielkiego „ja”. Po drugie, może uświadomić neurotykowi, co naprawdę traci unikając ludzi i bliższych z nim związków. To byłoby zbyt bolesne. Dlatego Faustyna robi, co może, aby się odseparować. Naczelną zasadą, którą wyznaje jest zachowanie milczenia, nierozmawianie na tematy błahe. Po wtóre nakazuje sobie: „nie mieć z nikim poufałości”. (Dz 861) Faustyna chce tylko odczuwać Jezusa w swoim sercu, a „stworzenia kocham o tyle, o ile mi pomagają do zjednoczenia się z Bogiem. Wszystkich ludzi kocham dlatego, bo widzę w nich obraz Boży”. (Dz 373) Trochę jest Faustyna interesowna w tym podejściu do ludzi. A przecież tak cierpi dla ich zbawienia. Z jednej strony nie przypisuje im wartości dla nich samych, z drugiej tak ich wielce ceni, że poświęca im całe swoje szczęście. Kocha zatem wszystkich, bo jest w nich obraz Boży. Dlaczego zatem ci wszyscy ludzie z obrazem Bożym w sobie idą szeroką ścieżką na zatracenie?

 

Faustyna robi sobie wyrzuty, że za wiele myśli o ludziach. Wtedy ukazuje jej się strażnik Jezus przypominając, że to do niego należy się przytulać, a nie fantazjować bezproduktywnie i zdradziecko o „stworzeniach”. (Dz 960) Albowiem „Bóg jest zazdrosny o nasze serce i chce, abyśmy Jego tylko kochali”. (Dz 337) Jak przystało na prawdziwie oddaną Oblubienicę, Faustyna ma całe serce tylko dla jednego zaborczego wybranka – Jezusa: „Wiedz o tym, córko moja, że jedno spojrzenie twoje na kogoś innego zraniłoby mnie więcej niż wiele grzechów przez duszę inną popełnionych”. (Dz 588) Ależ ta Faustyna musi się pilnować nawet ze wzrokiem, nie tylko z mową. Chodzić ze spuszczoną głową i nie odzywać się do nikogo – tego pragnie jej Jezus. Czy dziwi nas zatem, że siostry nie pałały do Faustyny wielką sympatią?  Kto lubi gburów i odludków, którzy na dodatek wywyższają się opowieściami o mistycznych doznaniach?

 

Przebywanie ze „stworzeniami” to dla świętej prawdziwe męczeństwo: „W rannym rozmyślaniu odczułam niechęć i odrazę do wszystkiego, co stworzone. Wszytko jest blade w oczach moich, duch mój jest oderwany od wszystkiego, pragnę tylko Boga samego, a jednak żyć muszę. Jest to męczeństwo nie do opisania”. (Dz 856) Tak, ludzie ją męczą, ponieważ każdy z nimi kontakt uświadamia jej, jak daleko odeszła od rzeczywistości, jak boi się stawić jej czoła, jak bardzo nie chce żyć, jak bardzo jest nieszczęśliwa i spragniona czułości, kontaktu z życiem prawdziwym.

 

„Od stworzeń nie żądam niczego; o tyle z nimi obcuję, o ile konieczność tego wymaga. Zwierzać się nie będę – chyba wtenczas, że to bedzie konieczne dla chwały Bożej. Obcowanie moje jest z aniołami”. (Dz 1200) A więc Faustyna jest zbyt duchowa, aby obcować z ludźmi. Ona jest tak duchowa, jak anioły, z nimi tylko ma wspólny język. Ludzi toleruje z konieczności. Ten marny świat nic nie może jej dać. Dzieło Boga – stworzenie świata i „stworzeń” nie wprawia Faustyny w zachwyt, nie robi na niej wrażenia. A przecież wmawia sobie, że tak kocha dusze, że za nie cierpi i umiera w mękach. Czyli kocha dusze, ale już „stworzeń” nie bardzo? Dla Faustyny „dusza” i „stworzenie” to jakby pojęcia rozdzielne. Duszę można kochać, jest obrazem Boga. Natomiast stworzenia są raczej marne i niegodne miłości. Czyżby Faustyna czytała Platona?

Magiczne modlitewki

I na koniec sprawa modlitw, litanii, „koroneczki”, magicznej godziny trzeciej…. Zdaje się, że Bóg uzależnia udzielenie zbawienia od wypowiedzenia pewnych słów (jakoby zaklęć) w ściśle określonym czasie. Na przykład tuż przed śmiercią grzesznika. Bo zapewne „koroneczka” już po jego śmierci straciłaby swą moc. Także godzina trzecia wydaje się tu niezmiernie istotna. Wygląda to bardzo rytualistycznie, jak pogańska magia. Wystarczy o trzeciej wypowiedzieć określona liczbę słów, nie ważne czy ze zrozumieniem, z jakimś uczuciem, byle powiedzieć. I rezultat w postaci zbawienia dusz gotowy. Tymczasem wiemy, jak Jezus z Nazaretu sprzeciwiał się takiemu zafiksowaniu na rytuale. Wielokrotnie beształ faryzeuszy za poprzestawanie na zachowaniu formy, gdy potrzebna była miłość i współczucie.

Jezus daje często Faustynie szczegółowe instrukcje, jakie „modlitewki”, kiedy i w jakiej ilości należy odmówić, aby odniosły określony skutek. „Odpraw nowennę w intencji Ojca św., która ma się składać z 33 aktów, czyli powtórzenie tyle razy tej modlitewki, której cię nauczyłem do Miłosierdzia”. (Dz 341) „Odmawiaj nieustannie tę koronkę, której cię nauczyłem. Ktokolwiek będzie ją odmawiał, dostąpi wielkiego miłosierdzia w godzinę śmierci. Kapłani będą podawać grzesznikom jako ostatnią deskę ratunku; chociażby grzesznik był najzatwardzialszy, jeżeli raz tylko zmówi tę koronkę, dostąpi łaski z nieskończonego miłosierdzia mojego”. (Dz 687) Bóg mówi Faustynie: „Kiedy przy konającym odmawiają tę koronkę, uśmierza się gniew Boży, a miłosierdzie niezgłębione ogarnia duszę, i poruszą się wnętrzności miłosierdzia mojego, dla bolesnej męki Syna mojego” (Dz 811)

Magiczna godzina trzecia jest godziną miłosierdzia. To znaczy właśnie o trzeciej trzeba o nie błagać i zagłębiać się w męce Jezusa. Jeśli dusza o trzeciej prosi o coś „przez mękę” Jezusa, On jej niczego nie odmówi. (Dz 1320) A jeśli dusza zrobi to o czwartej? No tu już widzimy pewne trudności ze spełnianiem życzeń takiej niepunktualnej duszy.

Widzimy tu wielką magiczną wartość jaką dostrzega Faustyna w rytuale.

Czy jest to wiara w modlitewki czy w Boga?

Szersze konsekewncje przyjęcia mentalności Faustyny

System Faustyny składa się z wielu powiązanych wzajemnie elementów. Te elementy to:

  • życie w dwóch osobowościach
  • walka dumnego „ja” z nędznym „ja”
  • nienawiść do siebie
  • uzewnętrznianie tej nienawiści jako pochodzącego z zewnątrz cierpienia
  • pragnienie poniżeń i pogardy
  • utożsamianie cierpienia z miłością
  • traktowanie cierpienia jako zasługi dla zbawienia
  • obraz groźnego „sprawiedliwego” Boga i walczącego z Nim miłosierdzia

 

Podstawą tej konstrukcji jest lęk. Lęk przed Bożym sądem, przed potępieniem, przed grzesznością, przed byciem niedoskonałym, przed poznaniem swego prawdziwego „ja”, przed karą, przed cierpieniem, przed ludźmi, przed wysiłkiem wewnętrznym, przed wzięciem odpowiedzialności za własne życie. Miłosierdzie proklamowane przez Faustynę musi mieć charakter ograniczony, aby pasowało do jej układanki. To ograniczone miłosierdzie wyrażające się wiecznością piekła, masą potępionych, niekończącymi się karami jest ważnym i niezbędnym elementem neurotycznej układanki. Jeśli zniknie lęk – na czym neurotyk oprze swe życie, jak wybierze zasady, którymi będzie się kierował? Bez sankcji wiecznej kary neurotyk będzie zagubiony w świecie, ponieważ nie mając kontaktu z samym sobą, nie ma on do kogo zwrócić się z pytaniem jak postępować, co myśleć. Dlatego zakazy i nakazy traktuje jako jedyne życiowe wskazówki.

Chrześcijaństwo ustanowione na neurotycznej podstawie lęku i kary musi się kurczyć wraz z rozwojem psychicznym społeczeństw.

Dlaczego jednak system Faustyny wydaje się dobrze działać? Miliony ludzi odmawiają koronkę, powtarzają o trzeciej „Jezu, ufam Tobie”, wpatrzeni w obraz Jezusa miłosiernego. Główne hasło jest chwytliwe. Mało kto wie, co się kryje w Dzienniczku. System ten jest do pewnego stopnia spójny, przynajmniej powierzchownie. Jeśli nie mamy tendencji do zbyt głębokiej analizy, nie znajdziemy tu niezgodności. Jednak jako system oparty na lęku, nie może mieć nic wspólnego z Dobrą Nowiną. Dopóki chrześcijanie naprawdę nie uwierzą, że w Bogu nie ma nic, czego należałoby się lękać, że jest On lekarzem, a nie oprawcą, system Faustyny będzie się dobrze trzymał.

 



[i] Karen Horney „Nerwica a rozwój człowieka”, Dom Wydawniczy Rebis, 2011, tłum. Zofia Doroszowa

 

Blog teologiczny