Augustyn contra Pelagiusz – czy człowiek może zbawić się sam

Kościół katolicki obstaje przy dwóch niedających się pogodzić poglądach: po pierwsze, że człowiek ma wolną wolę do wyboru zła lub dobra, po drugie, że do zbawienia potrzebny jest człowiekowi Bóg. Po cóż byłaby konieczna Boża pomoc, jeśli człowiek sam z własnej woli umiałby czynić dobro, wybrać Boga i zbawić się? Dlatego aksjomat o wolnej woli, tak uporczywie powtarzany w Kościele, należy odrzucić, zwłaszcza, że nauki psychologiczne już dawno mu zaprzeczyły. Mamy tylko trochę wolnej woli, jedni nieco więcej, inni nieco mniej, ale nigdy nie mamy w pełni wolnej woli.  Chodzi tylko o to, aby zakres wolności możliwie powiększać. Prawdziwą wolnością dla chrześcijanina jest pełnienie woli Boga, co w pełni, jak sądzę, nie udało się nikomu na tym świecie.

Jednym z najbardziej znaczących konfliktów teologicznych chrześcijaństwa jest konflikt między Augustynem a Pelagiuszem, który daje o sobie znać jeszcze do dziś i wielu ludzi zupełnie nieświadomie wyznaje uznane przez Kościół za heretyckie poglądy Pelagiusza. Kościół w tym sporze przyznał rację Augustynowi i ja również za tym się opowiadam, mimo że na pierwszy rzut oka, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nawet w interesie Kościoła to Pelagiusz powinien mieć rację.

Pelagiusz był Brytyjczykiem bądź Irlandczykiem działającym w Rzymie w czasach Augustyna. Żył jak asceta, mimo że nie należał do duchowieństwa. Jego nauczanie i świętość życia zdobyło mu wielu stronników i entuzjastów. W tym ważnym konflikcie  chodzi o to, że Augustyn za świętym Pawłem powtarza, że człowiek nie ma wolnej woli (Augustyn upiera się czasami, że jednak ma wolną wolę, ale sam się trochę gubi w gąszczu swoich poglądów). Zatem człowiek nie może zbawić się sam, a jedynie przy pomocy Bożej łaski. Pelagiusz z kolei jest zdania, że każdy człowiek ma wolną wolę i żadna łaska nie jest mu potrzebna do czynienia dobra. Wynikają z tego daleko idące konsekwencje, jak zaraz zobaczymy.

 Jeżeli miałabym w pełni wolną wolę, to mogłabym przez samo proste postanowienie i siłą woli czynić dobro, postępować zgodnie z moralnymi nakazami Ewangelii. Nakazy te jednak, zwłaszcza w interpretacji Jezusa są bardzo wymagające. Faryzeusze mogli poprzestać na zachowywaniu prawa Mojżeszowego, które było bardzo szczegółowo opisane w przepisach. Jezus był zdania, że takie proste postępowanie według spisanych w książce nakazów nie jest wystarczające, aby wejść do królestwa niebieskiego. Prawo mówiło, aby prostytutki kamienować. Wiemy, jak Jezus postąpił wobec jawnogrzesznicy. Prawo nakazywało powstrzymywać się od wszelkiego działania w szabat. Wiemy, że Jezus wymyślał faryzeuszom od obłudników za krytykowanie Go  z powodu Jego uzdrowień właśnie w szabat. Trzeba więc spojrzeć ponad suchą literę Prawa, bo trzymanie się jej nawet w sposób doskonały jeszcze nie zaprowadzi nas do Boga. Jezus mówił, że już samo pożądliwe spojrzenie na kobietę jest grzechem. Cudzołóstwo wewnętrzne jest takim samym złem jak zewnętrzne, tak samo stanowi dla nas barierę oddzielejącą nas od Boga. Jezus przeniósł pojęcie grzechu głębiej w psychikę człowieka. Do tej pory uważano, ze grzeszy ten, kto postępuje niezgodnie z Prawem. Teraz ten, który czuje niezgodnie z miłością, też grzeszy. Jak spełnić takie wyśrubowane normy?

Przecież grzeszę tym, że zazdroszczę, że nie umiem wybaczyć, że pożądam rzeczy, że nienawidzę. Świadomie bardzo chcę być święta i czuć same święte uczucia, być łagodna, wybaczająca, wyrozumiała. Nie potrafię jednak tego osiągnąć. Wiem, że złe uczucia skumulowane we mnie niszczą mnie i innych, a jednak nie potrafię zamienić ich na dobre. W pewnym momencie uznałam więc chrześcijaństwo za „mission impossible”. Wiedziałam, że coś ma nade mną władzę, coś ogranicza moją wolę bycia dobrą, coś mnie blokuje, przeszkadza mi być świętą. Z przykrością stwierdziłam, że nie mam wolnej woli. Moja wolność jest mocno ograniczona. Mogę powtarzać za świętym Pawłem, że w mojej mocy jest pragnąć dobra, ale nie czynić dobro. Nie czynię dobra, którego chcę, ale zło, którego nie chcę.

Zastanawiałam się często, dlaczego mimo bycia we własnym przekonaniu żarliwą chrześcijanką, nie mam spektakularnych sukcesów w stawaniu się świętą i doskonałą. Religia uczyniła mnie szczęśliwszą i pełną entuzjazmu, ale na pewno nie świętszą. Widziałam w sobie ciągle te same godne pożałowania cechy, które nie chciały zamienić się we wszechogarniającą miłość do świata. Może nawet stałam się bardziej świadoma swojej niedoskonałości i tego, że od doskonałości oddziela mnie dystans nie do pokonania.

Dręczyło mnie to przez pewien czas. Wreszcie zrozumiałam, że nie stanę się świętsza przez własne wysiłki i zasługi. Jestem na to za słaba, potrzebuję Bożej łaski. Święty Paweł i Augustyn też czuli się słabi i potrzebowali Boskiej interwencji. Natomiast Pelagiusz był człowiekiem silnym, któremu zapewne udawało się to, co postanawiał, który nad sobą panował i mógł wobec tego twierdzić, że wolna wola istnieje i wystarczy mocno pragnąć dobra i się o nie starać, aby je osiągnąć. Tak jak chyba Jan Paweł II i Wanda Półtawska, którzy umieli „nauczyć” swoje ciało wstrzemięźliwości i wierności. Na pewno istnieją tacy ludzie z silną wolą, którzy czują, że mają dużą władzę nad swoim ciałem, swoim sercem. Nie wykluczam, że to możliwe. Nie wierzę jednak, że ktokolwiek może mieć całkowitą władzę nad swoim postępowaniem, przeżyciami, a tym bardziej nad swoim życiem. Nie można do końca być kowalem własnego losu. Dlatego sceptycznie patrzę na tytuły poradników psychologicznych typu: „Możesz być milionerem jeśli tylko chcesz”, „Jak spełnić każde swoje marzenie”, „Jak nauczyć się być szczęśliwym w 30 dni”, „Powiedz czego chcesz, a ja ci powiem, jak to osiągnąć”, „Twoje możliwości są bezgraniczne”. Słowem: możesz osiągnąć wszystko, jeśli tylko chcesz i jeśli postąpisz zgodnie z instrukcją. Wiara we wszechmoc człowieka jest mi obca. Chrześcijaństwo dlatego mi się podoba, że nie wymaga od nas takiej wiary. Cała moc jest w Bogu, cała nadzieja w Bogu. Chrześcijaństwo opowiadając się po stronie Augustyna przeciwko Pelagiuszowi uznało za fakt tę marność człowieka pozbawionego Boskiej pomocy w postaci łaski.

Aby zrozumieć istotę konfliktu, musimy poznać teologię Augustyna.

Jakie jest sedno teologii Augustyna? Augustyn wychodzi z założenia, że ludzkość do czasu przyjścia Chrystusa była więziona w okowach grzechu pierworodnego. Ludzie sami z siebie nie mieli mocy, by się z niego wyzwolić. Jedynym wyzwolicielem naszym z niewoli grzechu jest Chrystus.

Augustyn jest przekonany, że sami z własnej woli możemy czynić tylko zło. Natomiast dobro możemy czynić tylko z pomocą łaski. „Padamy z własnej woli, ale z własnej woli nie możemy się podnieść.” Łaska ta jest niezasłużona, jest darem danym przez Boga. Nie wiemy jakie są powody, dla których Bóg obdarowuje jednych swoją łaską, a innym jej odmawia. Ludzie nie mają żadnego wpływu na to, czy Bóg zechce ich obdarzyć łaską.

Paweł jest tak samo jak Augustyn przekonany o braku wolnej woli do czynienia dobra.  „Wszyscy zgrzeszyliśmy, nie ma sprawiedliwego”. Swoje przekonania co do naszego zniewolenia zawarł przede wszystkim w Liście do Rzymian. Paweł uważa, że nikt nie może dostąpić zbawienia tylko dzięki temu, że wypełnia skrupulatnie uczynki nakazywane przez Prawo. Prawo (przykazania) daje nam tylko poznanie grzechu, uświadamia nam czynione przez nas zło. Wiemy, że jesteśmy grzeszni i nie umiemy być sprawiedliwi. Choćbyśmy chcieli, nie zasłużymy sami na zbawienie własnymi dobrymi uczynkami. Możemy tylko wołać Bożego zmiłowania, świadomi swojej nędzy moralnej. Dlatego potrzebujemy wyzwoliciela, Syna Bożego, który wyrwie nas z niewoli grzechu, ciągłego popadania w zło. Tylko sam Bóg może przerwać ten łańcuch cierpienia, zła, śmierci. Zbawić nas, dać nam wolną wolę do czynienia dobra, której sami bez Jego mocy nie znajdziemy. Tak święty Paweł rozumiał rolę Chrystusa. Nasze wysiłki na nic się nie zdadzą, gdyż tkwimy w niewoli, nie potrafimy być święci. Przez Jezusa Bóg przesłał nam swoje miłosierdzie, zmiłowanie i zbawienie. Jezus poprzez swoją śmierć i zmartwychwstanie dał nam dostęp do Bożej miłości, która zdolna jest nas przemienić i zamienić w świętych. Nikt nie może zostać świętym o własnych siłach. Tyle w skrócie Paweł i Augustyn.

Natomiast Pelagiusz nie chciał zgodzić się na taką wizję człowieka. Co prawda też czytał List do Rzymian, bo pozostawił o nim obszerne komentarze, ale jakimś sposobem wyciągnął z niego odwrotne wnioski niż Augustyn. Uważał on, że człowiek zachował wolność wyboru między dobrem a złem. Nie zgadzał się z tym, że poprzez grzech pierworodny natura ludzka straciła zdolność opierania się złu i wyboru dobra. Pelagiusz skoncentrował się na zdaniu św. Pawła o tym, że nic nas nie może oddzielić od miłości Boga. Uważał, że karanie ludzi za grzech pierworodny byłoby niesprawiedliwe, jako że brak tam osobistej winy człowieka. Był przekonany, że człowiek jest w stanie spełnić wymagania wiary, ponieważ posiada niczym nie skrępowaną możliwość wyboru między dobrem i złem.

Kościół opowiedział się za wersją Augustyna, Pelagiusza uznając za heretyka. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o poglądach Pelagiusza, przyznawałam mu rację, nie miałam ochoty być stworzeniem zniewolonym. Z drugiej strony byłam świadoma bezskuteczności moich wysiłków udoskonalania samej siebie. Psychologia współczesna przyznaje, że pod naszą świadomością leżą ogromne masy nieświadomości, które determinują w znacznej mierze nasze działanie. Nie mamy do nich dostępu, a one nami rządzą. Gdzie tu wolność? Należy poznać siebie, jak zaleca Augustyn, co oznacza także nawiązanie kontaktu ze swoją nieświadomością. Tylko wtedy powiększy się zakres naszej wolności.

Co zatem pozostaje nam robić, jeśli czynami na zbawienie nie zasłużymy, a uczuć i intencji nie możemy kontrolować? Jeśli jesteśmy tylko częściowo wolni? Zakładam bowiem, że każdy ma w sobie jakąś cząstkę wolności do wyboru dobra. Wykorzystując tę cząstkę wolności, musimy poszerzać jej zakres. Powiększanie naszej wolności związane jest też z naszym rozwojem psychicznym. Jeśli dobrze obserwujemy samych siebie, nie boimy się prawdy o sobie, staramy się skonfrontować z naszym cieniem, bolesnymi sprawami, wtedy obszar wolności powiększa się w nas. Już samo uświadomienie sobie prawdy o sobie, o naszych związkach z ludźmi, przyczynach naszych emocji i zachowań – sprawia, że te rzeczy mniej nas więżą, nie mają nad nami takiej władzy. Poznanie i zrozumienie samego siebie powiększa zakres naszej wolności. Końcem tego poznania siebie będzie zintegrowanie woli własnej z wolą Boga. To jest prawdziwa wolność: pełnić wolę Boga, czyli to, co dla nas najlepsze, bo Bóg to wybrał.

Jezus też mówił o naszym braku wolności w Ewangelii św. Jana: „Tym Żydom, którzy Mu uwierzyli, Jezus oświadczył: „Jeśli pozostaniecie wierni mojej nauce, będziecie rzeczywiście moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda uczyni was wolnymi”. Oni odparli: „Jesteśmy potomkami Abrahama i nigdy dotąd nie podlegaliśmy nikomu jako niewolnicy. Jak więc możesz twierdzić: „Staniecie się wolni”? Wtedy Jezus im odrzekł: „Zaprawdę powiadam wam: każdy, kto popełnia grzech, staje się niewolnikiem grzechu. Niewolnik nie pozostaje w domu na zawsze, stale natomiast pozostaje w nim Syn. Jeżeli więc Syn obdarzy was wolnością, będziecie naprawdę wolni”. (J 8, 31-36)

Nie mamy zatem absolutnej wolności woli. Wszystko zależy od tego, czy „Syn obdarzy nas wolnością”, słowami Augustyna: czy Bóg ześle nam swą łaskę. I o ile św. Augustyn twierdzi, że Bóg niejako skąpi nam tej łaski skazując większość ludzi na potępienie, to Paweł – przeciwnie, mówi, że łaska ta dotyczy wszystkich. Paweł pisze : ”Bóg bowiem pogrążył wszystkich w nieposłuszeństwie, aby wszystkim okazać miłosierdzie”. Nie stawia tu Paweł granic Bożemu miłosierdziu i przebaczeniu. Obejmuje nim wszystkich. I ja się pod taką interpretacją podpisuję.

Wolność kocham i rozumiem?

„Wolność kocham i rozumiem” – na początku lat dziewięćdziesiątych XX w. śpiewali „Chłopcy z Placu Broni”. O ile pierwsza część tego zdania nie dziwi, o tyle druga jest odważną deklaracją. Nad zrozumieniem fenomenu i istoty wolności biedzą się bowiem od wieków najtęższe umysły ludzkości i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek ich wysiłek się zakończył.

Wyróżnić można dwa zasadnicze rozumienia wolności, które się ukształtowały w filozofii i teologii.

Pierwsze skupia się na możliwości wybierania. Jego przedstawiciele, odwołujący się do pojęcia wolnego wyboru, wolnej woli (liberum arbitrium), podkreślają, że wolność wyczerpuje się w aktach wyboru jako takiego. Według św. Tomasza człowiek jest wolny dlatego, że tylko on spośród wszystkich istot tego świata obdarzony jest zdolnością wyboru pomiędzy różnymi możliwościami[1].

Czy jednak człowiek rzeczywiście może coś wybrać? W historii filozofii trwa spór determinizmu z indeterminizmem. Zwolennicy tego pierwszego stanowiska twierdzą, że

„późniejsze stany świata są jednoznacznie wyznaczone przez jego stany wcześniejsze. W takim świecie to, co zdarza się później, jest koniecznym następstwem tego, co zdarzyło się wcześniej. Reguła ta dotyczy wszystkiego, w tym także aktów subiektywnie jawiących się jako przypadki mniej lub bardziej swobodnego (wolnego) wyboru. Determinizm tak zdefiniowany można określić jako holistyczny, bo dotyczy świata jako całości. Można jednak sobie pomyśleć i determinizm dystrybutywny (przez analogię do dystrybutywnego rozumienia bytu), wyrażający się formułą następującą: dla każdego zdarzenia ‘z’ zdarzenie ‘z’ jest jednoznacznie wyznaczone przez określony zespół warunków wcześniejszych. Nie twierdzi się tutaj czegoś o świecie jako całości, ale o poszczególnych jego składnikach. Nie musi być przy tym tak, że dane konkretne zdarzenie jest wyznaczone przez wcześniejszy stan świata jako całości. Zwłaszcza jeśli relację determinowania pojmiemy jako przyczynowość, to determinizm dystrybutywny nie wyklucza świata o wielu niezależnych od siebie liniach przyczynowych”[2].

Z kolei indeterminiści podważają to stanowisko:

„Po pierwsze, można rzec, iż każde zdarzenie jest niezdeterminowane, a po drugie, iż brak determinacji dotyczy jedynie pewnych zdarzeń. Radykalny indeterminista, a więc ktoś, kto przyjmuje brak determinacji względem każdego zdarzenia, jest w sytuacji komfortowej na pierwszy rzut oka: wolność ma miejsce, gdyż nic nie jest zdeterminowane. Indeterminista umiarkowany (pewne zdarzenia są niezdeterminowane) musi wyjaśnić, które są „indeterministyczne”, a jeśli powie, że akurat te decydujące o wolności, może narazić się na zarzut oferowania wyjaśnienia ad hoc. Niezależnie od tego indeterminizm odnośnie do wolności jest w sytuacji wcale nielepszej od determinizmu”[3].

Jak wskazuje Jan Woleński, w sporze determinizmu z indeterminizmem kluczowe jest ustalenie znaczenia pojęcia „wolna wola”. Zdaniem J. Woleńskiego termin „wola” oznacza, po pierwsze, zdolność podejmowania decyzji (postanowień), a po drugie, konkretne postanowienia (są to raczej akty woli, a nie sama wola), z jednej strony jest więc pewna dyspozycja (wola jako zdolność), a z drugiej, jej poszczególne aktualizacje (postanowienia). Filozof podkreśla, że wola jako zdolność nie jest ani wolna, ani też niewolna, po prostu ją posiadamy. Jednak posiadanie tej dyspozycji wcale nie znaczy, że wybieramy swe postępowania, ale tylko, że możemy to czynić. J. Woleński problem rozwiązuje tak:

„Pytanie, czy rzeczywiście wybraliśmy, zawsze dotyczy konkretnego działania, o którym możemy teraz powiedzieć, że jest zdeterminowane w sposób niesprzeczny z determinizmem radykalnym, bo jest rezultatem postanowienia oraz rozmaitych dodatkowych okoliczności, włączając w to motywy postępowania. Jednakże to działanie jest również wolne z tej oto przyczyny, że jest aktualizowane przez zdolność do podejmowania postanowień. Owa zdolność jest zaś taka, iż gwarantuje poza pewnymi szczególnymi przypadkami prawdziwość zdania: x wprawdzie postanowił, że p, ale mógł był postanowić, że nie-p. Jeśli zdanie to jest prawdziwe o jakiejś osobie ludzkiej, to znaczy, że owa osoba miała możność wyboru, a więc była wolna” [4].

Jak pokazuje J. Woleński, Roman Ingarden zaproponował model zgodny z przedstawionym przez niego ujęciem:

„Wedle tego filozofa, człowiek jako byt jest układem względnie izolowanym, a więc z natury rzeczy posiadającym stopnie swobody w fizykalnym sensie (tj. parametry zapewniające względną niezależność od otoczenia). Otóż wydaje się, że posiadanie dyspozycji, szczególnie woli, zapewnia ową względną izolację. Z drugiej jednak strony każde konkretne działanie jest zdeterminowane, może nawet jednoznacznie, przez zdarzenia wcześniejsze (lub jednoczesne z początkiem działania), a wolne, gdyż współpowodowane przez postanowienia zależne od woli jako dyspozycji. Owe postanowienia są niezbędnymi dopełnieniami warunków determinujących. Nie ma zatem sprzeczności pomiędzy determinizmem a wolnością, jeśli należycie wyjaśni się pojęcie wolnej woli”.[5]

Proponowane rozwiązanie brzmi przekonująco. Przy takim podejściu musimy uznać, że człowiek jest wolny, bo jego postanowienia zależne od woli jako dyspozycji są niezbędnymi dopełnieniami warunków determinujących. W tym świetle nie da się obronić przekonania Jarosława Dąbrowskiego wyrażonego w tekście Nadzieja, wiara czy pewność?, że człowiek, który zapragnie zła, który wybierze zło, w istocie nie jest wolny. „Wierzymy wszak, że człowiek został stworzony przez Boga na Jego obraz i podobieństwo. Czyli, że człowiek jest z natury swojej dobry – tyle, że nie jest ani wszechmocny ani wszechwiedzący. Człowiek może więc się mylić, także co do siebie samego. Myląc się w ten sposób, może zapragnąć zła. O ile jednak się myli, o tyle nie jest wolny i o tyle nie są to naprawdę jego pragnienia, lecz pragnienia narzucone mu przez to, co go zniewala” – pisze wspomniany autor. Wskazana pomyłka nie powoduje jednak, że człowiek traci swoją wolność, swoją wolną wolę jako dyspozycję. Zmianie ulegają jedynie warunki determinujące. Możliwość wybrania zła wolności więc nie zaprzecza. Wskazuje jedynie na to, że są czynniki determinujące, które mogą spowodować, że aktualizowane przez wolę działanie może być złe.

Takie rozumienie wolności nie wyczerpuje jednak jej bogactwa. Nie wydaje się, by można było ją ograniczać jedynie do wybierania w konkretnych przypadkach. Czy w sytuacji, gdy warunki determinujące są takie, że wola jako zdolność do aktualizowania postanowień, nie jest w stanie wybierać dobra, wolność można pojmować jako tylko aktualizującą się w konkretnych czynach? Od Kartezjusza – i to jest drugie rozumienie – wolność pojmowana jest też inaczej niż tylko jako wolna wola: chodzi o takie jej rozumienie, w którym istotnym elementem jest moment twórczości, czyli tworzenia albo przedmiotu, albo podmiotu. Wielu współczesnych myślicieli wolność pojmuje jako to, co umożliwia człowiekowi otwarcie się na świat wartości, niezbędnych do zaistnienia człowieczeństwa, a więc coś, co umożliwia zaistnienie człowieczeństwa. W tym zaś rozumieniu istotne jest nie wybieranie, ale istotna jest zdolność urzeczywistniania się człowieka, osoby. Istotny jest przy tym interesujący nas najbardziej wątek teologiczny w rozumieniu wolności, jej odniesienie do Boga.

Ciekawa jest propozycja Karla Rahnera, który uważał, że wolność nie jest zdolnością polegającą na możliwości nieustannie-powtarzanej-rewizji, lecz niepowtarzalną zdolnością aktualizowania tego, co ostateczne, zdolnością podmiotu, który przez tę wolność ma dojść do swojego ostatecznego i nieodwołalnego celu; w tym sensie i z tego powodu wolność jest zdolnością do wieczności. […] Wolność jest wydarzeniem tego, co wieczne[6]. Według Françoisa Varillona osobisty związek z Bogiem jest człowiekowi dany, zanim wolność ludzka go podjęła, bo jest podstawą samej wolności. [7]. Jak stwierdza Paul Evdokimov, osoba urzeczywistnia się w wolności, człowiek w każdej chwili zawieszony jest między samourzeczywistnieniem a nicością, z której się wywodzi, między spełnieniem a spustoszeniem siebie. Spełnieniem człowieka jest Bóg[8].

W takim ujęciu wolność nie jest czymś, co ogranicza się do konkretnych czynów. Owszem jest ona zdolnością do aktualizowania, ale nie tyle poszczególnych działań, ile wieczności. Jest to więc aktualizowanie spełnienia w Bogu, samourzeczywistnienia. Człowiek wolny może osunąć się w niespełnienie, które będzie jednak nie tyle wynikiem sumy poszczególnych wyborów (chociaż ich oczywiście w jakimś stopniu też), ile po prosu nieurzeczywistnienia się osoby, niezaktualizowania wieczności. Wolność nie sprowadza się do wyboru między kradzieżą w sklepie a jej zaniechaniem. Jest ona raczej aktualizowaniem w tym konkretnym czynie (kradzież – niekradzież) wieczności, spełnienia w Bogu.

To tyle luźnych uwag na temat wolności, którą chyba jednak łatwiej kochać, niż zrozumieć.


[1] M. Jędraszewski, Antropologia filozoficzna. Prolegomena i wybór tekstów, Poznań 1991, s. 62n; J. Tischner, Świat ludzkiej nadziei. Wybór szkiców filozoficznych 1966–1975, Kraków 1994, s. 128.

[2] J. Woleński, Wolność, determinizm, indeterminizm, odpowiedzialność, „Śląskie Studia Historyczno-Teologiczne”, 29 (1996), s. 176–177.

[3] Tamże, s. 177.

[4] Tamże, s. 178n.

[5] Tamże.

[6] K. Rahner, Podstawowy wykład wiary. Wprowadzenie do pojęcia chrześcijaństwa, tłum. T. Mieszkowski, Warszawa 1987, s. 83n.

[7] F. Varillon, Krótki zarys wiary, tłum. H.M., Kraków 1999, s. 26n.

[8] P. Evdokimov, Kobieta i zbawienie świata, tłum. E. Wolicka, Poznań 1991, s. 59n.

Uwagi elementarne na temat wolności

 Artykuł opublikowany w: Seminaria Lucieńskie 2006-2007, red. Lena Dąbkowska-Cichocka i inni, wyd. Kancelaria Prezydenta RP, Warszawa 2008 s.41-50.

Trzy wymiary wolności

Najpierw wyliczmy trzy wymiary wolności, wokół których już od dwudziestu kilku wieków Europejczycy na jej temat rozmawiają. Najłatwiejszy do zauważenia jest jej wymiar negatywny – że wolność jest przeciwieństwem i nieobecnością przymusu, przemocy, kajdan, niesprawiedliwych ograniczeń (por. św. Tomasz, 2 Sent., d.25 q.1 a.5).

Nie musi być jednak zaprzeczeniem wolności to, że nie mogę czegoś, na co mam ochotę. Nie niszczy naszej wolności to, że podlegamy prawu grawitacji, prawom fizjologii czy prawu moralnemu – prawa te raczej wyznaczają przestrzeń naszej wolności, zakorzeniają ją  w rzeczywistości. Podobnie nie jest zaprzeczeniem, ale konkretyzacją naszej wolności to, że mamy obowiązki rodzinne czy zawodowe, albo że jesteśmy z różnymi ludźmi związani przyjaźnią, pokrewieństwem, sąsiedztwem, itp.

Po wtóre, wolność znaczy ponadto być panem samego siebie. Wolnym jest taki czyn – powiada św. Tomasz (Contra Gentes, 2,48) – którego przyczyną jestem ja sam. Otóż nie jestem panem samego siebie, jeśli o moim postępowaniu decyduje taka lub inna moja namiętność, aktualna moda lub czyjeś nieuprawnione oczekiwanie, a nie ja sam. Nie jestem panem samego siebie, jeżeli to, co mówię, nie odzwierciedla mojego oglądu prawdy, ale powtarzam tak, jakbym był taśmą magnetofonową, poglądy cudze, często opinie autorytetów zupełnie anonimowych, lub poglądy, jakich się aktualnie ode mnie oczekuje.

Przeciwieństwem tej wolności jest mentalność niewolnicza, która na tym polega, że człowiek – jak to dosadnie określił Arystoteles – „o tyle tylko ma związek z rozumem, że spostrzega go u innych, ale sam go nie posiada” (Polityka, 1,13,1254b). Skoro przywołałem Arystotelesa, to może powiem od razu, że zwracał on uwagę na dwie konsekwencje takiego braku wolności. Po pierwsze, człowieka cechuje wówczas brak poczucia godności, tak że korzyść jest dla jego zniewolonej duszy czymś ważniejszym nawet niż szacunek dla samego siebie czy wzgląd na lojalność i przyjaźń: „niewolniczą rzeczą jest znosić spokojnie zniewagi i nie ujmować się za swymi przyjaciółmi” (4,5,1126a). Po wtóre, człowiek, który swój rozum i wolę ma niejako poza sobą, nie potrafi dążyć do prawdziwych celów, jego celami są te wartości, które ze swojej natury są tylko środkami do celu. Człowiek taki „wybiera tryb życia odpowiedni dla bydła” (1,5,1095b), a cel życia widzi w wartościach hedonistycznych (3,11,1118b).

Trzeci wymiar wolności jest dzisiaj raczej niedoceniany, a może nawet w ogóle niezauważany. Mianowicie być wolnym to być u siebie. To właśnie dlatego starożytni Grecy wolną kobietą (he eleuthera gyne) nazywali nie pannę ani wdowę, ale właśnie mężatkę – bo ona jest gospodynią we własnym domu. Ta sama intuicja kazała Rzymianom nazywać dzieci liberi, jako że dziecko – w przeciwieństwie do niewolnika – jest u siebie w domu. Jeśli nasi przodkowie, którym przyszło żyć pod zaborami, tak ciężko znosili narodową niewolę, to właśnie dlatego, iż żyjąc we własnym kraju, nie byli u siebie. Język i mundury zaborców dominowały na ulicach naszych miast, prawa były dla nas wydawane w języku zaborców, nie wolno było posługiwać się ojczystym językiem urzędach i sądach, dzieci były karane za rozmawianie w szkole po polsku.

Karykatury wolności

Zarazem w naszej kulturze już bardzo dawno odnotowano, że wolność może nam się pomylić z jakąś jej karykaturą. Na przykład sofistę Kalliklesa fascynowała możliwość używania życia bez żadnych ograniczeń i żadnej odpowiedzialności (Platon, Gorgiasz, 46). Z kolei apostoł Piotr piętnował tych, „dla których wolność jest usprawiedliwieniem zła” (1 P 2,16), co to „wolność głoszą, a sami są niewolnikami zepsucia” (2 P 2,19). Wtórował mu apostoł Paweł: „Wy, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału” (Ga 5,13).

Inną karykaturę wolności wyśpiewywał człowiek radziecki, wychwalający swoją pełną więzień i łagrów ojczyznę, że „ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek”. Jego punkt widzenia podzielał Tadeusz Kroński, który w liście do Czesława Miłosza z 7 grudnia 1948 r. nie widział żadnego naruszenia wolności w tym, że „1) przemysłowiec nie może założyć fabryki, 2) inteligencik opozycyjny czy kryptoopozycyjny (jakiś Sandauer) nie może dostać paszportu za granicę, 3) inteligencik nie może głosować na ONR, 4) Tatarkiewicz ma mniejsze wpływy, 5) studenci nie mogą bić Żydów, itd.”

Fikcja wolności może uwieść całe społeczeństwa. Niels Bohr zwrócił kiedyś młodemu Heisenbergowi uwagę na to, że entuzjazm, z jakim społeczeństwo niemieckie przyjęło wybuch I wojny światowej, był zdumiewającym przykładem braku nawet elementarnej wolności przy jedno­czesnym poczuciu wolności najwyższej. Poszczególni ludzie ulegali tej złudzie, tak jak drzewa ulegają idącemu przez las pożarowi: ogarniający ich duch stada paraliżował ich zdol­ność do samodzielnego sądu i do własnego wyboru, a jed­nocześnie wydawało się im, że nigdy dotąd nie podej­mowali wyborów tak całkowicie wolnych.

Przypomina się tu wzniosły bełkot Heideggera z jego mowy rektorskiej, w której przekonywał, że dopiero dzięki Hitlerowi przyszła na uczelnie niemieckie prawdziwa wolność: „Nadawać sobie samemu prawo to wolność najwyższa. Tylekroć opiewana <wolność akademicka> przepędzona zostanie z niemieckiego uniwersytetu; albowiem była to wolność niesłuszna, gdyż tylko negatywna. Oznaczała najczęściej niefrasobliwość, dowolność zamiarów i skłonności, nieskrępowanie w działaniu i zaniechaniu. Teraz przywrócone zostanie prawdziwe pojęcie wolności niemieckiego studenta”.

Wolność potrzebuje wyzwolenia

Wydaje się, że szczególnie charakterystyczną dla naszych czasów karykaturą wolności jest przyznawanie sobie prawa do wszystkiego, na co mamy ochotę, za wyjątkiem jedynie tego, na co nie pozwala prawo. Platoński Kallikles zazdrościł takiej wolności królom, my żyjemy w czasach, kiedy taką właśnie wolnością uwodzeni są wszyscy.

Przeciwko takiemu pojmowaniu wolności protestował konsekwentnie, przez cały czas swojego długiego pontyfikatu, Jan Paweł II. Przypominał wielokrotnie, że wolność nie jest absolutem ani źródłem wartości. Już w swojej pierwszej encyklice pisał: „W naszych czasach nieraz błędnie się mniema, że wolność sama jest dla siebie celem, że człowiek jest wolny, kiedy jej używa w jakikolwiek sposób, że do tego należy dążyć w życiu jednostek i społeczeństw. Tymczasem wolność jest wielkim dobrem wówczas, kiedy umiemy świadomie jej używać dla tego wszystkiego, co jest prawdziwym dobrem” (Redemptor hominis, 21).

Toteż Jan Paweł II – powołując się na słowa Chrystusa, że „prawda was wyzwoli” (J 8, 32) – wielokrotnie powtarzał, że „warunkiem prawdziwej wolności jest rzetelny stosunek do prawdy” (tamże, 12), że nie wolno abstrahować wolności ani od prawdy ani od dobra, bo ona z obu tymi najbardziej podstawowymi wartościami jest ściśle związana. Jeżeli naszą wolność oddzielimy od prawdy i dobra, jeżeli umieścimy ją w pustce aksjologicznej – przekonywał Jan Paweł II – z naszej wolności pozostaną same już tylko puste frazesy. „Prawdziwa wolność wymaga ładu – mówił we Wrocławiu 1 czerwca 1997 r. – Chodzi przede wszystkim o ład moralny, ład w sferze wartości, ład prawdy i dobra. W sytuacji pustki w dziedzinie wartości, gdy w sferze moralnej panuje chaos i zamęt – wolność umiera, człowiek z wolnego staje się niewolnikiem – niewolnikiem instynktów, namiętności czy pseudowartości”.

Do jakiego stopnia odcięcie od prawdy przemienia naszą wolność w fikcję wolności, spróbujmy zobaczyć na przykładzie wolności nauki. Autentyczna wolność nauki polega na tym, że badaczowi nie utrudnia się, ale raczej ułatwia zarówno dostęp do przedmiotu badań (np. do archiwum, laboratorium, do literatury przedmiotu), jak możliwość przedyskutowania wyników tych badań z innymi uczonymi, a w końcu ich opublikowania. Wolność nauki nie daje jednak uczonemu prawa do przeinaczania prawdy. Wprost przeciwnie, uczony jest zobowiązany do skrupulatnego posłuszeń­stwa wobec badanej przez siebie prawdy. Może się on pomylić, ale nie wolno mu kłamać świadomie, bo całym sensem wolności nauki jest jej ukierunkowanie ku pra­wdzie.

Zatem francuski fizyk, który sto lat temu nierzetelnie ogłosił odkrycie jakichś promieni analogicznych do promieni Rentgena, oraz czeski mediewista, który z nadzwyczajną finezją podrobił Rękopis królodworski i przedstawił go jako auten­tyczne znalezisko, dopuścili się występku, którego nawet najliberalniej interpretowana zasada wolności nauki nie mogłaby usprawiedliwić.

Podobnie jest z zasadą wolności moralnej. Zasady dobra i zła są wcześniejsze od nas, do nas należy tylko ich rozpoznawanie oraz realizacja. Inaczej mówiąc, nasza wolność moralna wtedy jest prawdziwa, kiedy zakorzeniona jest w rzeczywistości naszego człowieczeństwa. „Wolność polega na kontrolowaniu i władaniu instynktami, nie zaś na ich zaspokajaniu – zauważa Kazimierz Brandys w Nierzeczywistości. – Natura we mnie, jeśli jej nie otamuję, powiększy moją zależność i moją niewolę”.

Owszem, w różnych kulturach i w wyniku różnych doświadczeń historycznych mogło odmiennie ukształtować się rozumienie wspólnego nam wszystkim człowieczeństwa oraz rozpoznanie obowiązującego nas wszystkich prawa moralnego. Nie jest jednak tak, że utraciliśmy w wyniku tego dostęp do obiektywnej prawdy, co to znaczy być człowiekiem albo że nieuniknionym owocem tych odmienności jest radykalna dezorientacja aksjologiczna, uniemożliwiająca obiektywne odróżnienie dobra od zła. Fakt wspomnianych odmienności stawia nas przed poważnymi i nieraz trudnymi do rozwiązania problemami zarówno teoretycznymi, jak praktycznymi, jednak nie niszczy podstawowej wspólnoty w rozpoznawaniu obiektywnej prawdy.

Temat ten podjął Jan Paweł II w swoim przemówieniu podczas Zgromadzenia Ogólnego NZ, 5 października 1995 r.:  „Jeżeli pragniemy, aby wiek przymusu ustąpił miejsca wie­kowi perswazji, musimy nauczyć się rozmawiać o przyszłości człowieka języ­kiem zrozumiałym dla wszystkich. Powszechne prawo moralne, zapisane w ser­cu człowieka, jest tą swoistą <gramatyką>, której potrzebuje świat, aby podjąć taką rozmowę o własnej przyszłości. W tym kontekście poważne zaniepokojenie budzi fakt, że niektórzy zaprze­czają dziś powszechności ludzkich praw, podobnie jak zaprzeczają istnieniu wspólnej wszystkim ludzkiej natury. Z pewnością nie istnieje jeden tylko model politycznej i ekonomicznej organizacji ludzkiej wolności, ponieważ różne kul­tury i doświadczenia historyczne kształtują – w społeczeństwie wolnym i odpo­wiedzialnym – różne formy instytucjonalne. Czymś innym jest jednak konsta­tacja uprawnionej wielości <form wolności>, a czymś innym negacja jakiejkol­wiek powszechności i poznawalności ludzkiej natury lub ludzkiego doświad­czenia. Przyjęcie tego drugiego punktu widzenia skrajnie utrudnia albo wręcz uniemożliwia prowadzenie międzynarodowej polityki perswazji”.

Zamiast komentarza przywołam – cytuję z pamięci – spostrzeżenie Leszka Kołakowskiego, że odmienności kulturowe nigdy nie prowadzą do aż tak głębokich konsekwencji, że tortury dla Europejczyków są czymś radykalnie nieznośnym, natomiast Chińczycy są kulturowo do ich przyjmowania przygotowani.

Krótko mówiąc, pierwszym warunkiem wyzwolenia wolności z imitujących ją fikcji jest zakorzenianie jej w prawdzie o człowieku. „Oderwana od prawdy o człowieku – mówił Papież we wspomnianym przed chwilą przemówieniu – wolność wyradza się w życiu indywidualnym w samowolę, a w życiu politycznym w przemoc silniejszego i w arogancję władzy. Dlatego odniesienie do prawdy o człowieku – prawdy powszechnie poznawal­nej poprzez prawo moralne, wpisane w serce każdego z nas – nie jest bynajm­niej ograniczeniem wolności ani zagrożeniem dla niej, ale w rzeczywistości gwarantuje przyszłość wolności”.

Z wolnością w stosunku do wartości moralnych jest bowiem podobnie jak z wolnością nauki. Tak jak posłuszeństwo wobec przedmiotu badań nie ogranicza wolności nauki, ale jest jej warunkiem, podobnie dopiero podporządkowanie naszej wolności wartościom moralnym czyni ją czymś realnym. Jan Paweł II mówił o tym m.in. w orędziu pokojowym z l stycznia 1981: „Nie ma prawdziwej wolności w społeczeństwie permisywnym, które myli wolność z zezwalaniem na jakikolwiek wybór, i które głosi w imię wolności pewien rodzaj powszechnej amoralności. Pogląd, że człowiek jest wolny w organizowaniu swego życia bez odwoływania się do wartości moralnych, i że nie jest zadaniem społeczeństwa zapewnienie ochrony i rozwoju wartości etycznych, jest wypaczeniem wolności”.

Wolność jako zadanie

Chwilę szczególnej uwagi proponuję jeszcze poświęcić temu wymiarowi wolności, że czyni ona człowieka panem samego siebie oraz swoich czynów. Zdaniem św. Augustyna, jest ona tylko tam, gdzie rzeczywiście są przestrzegane Boże przykazania, zarazem samo tylko zachowywanie przykazań „jest dopiero początkiem wolności, a nie wolnością doskonałą” (Wykład Ewangelii Jana; 41,9; PL 35,1697).

Dlaczego o kimś, kto stara się pokonywać pokusy skłaniające do przekraczania Bożych przykazań, i rzeczywiście to mu się udaje, trudno powiedzieć, że jest w pełni panem samego siebie? Bo wisi nad nim realne zagrożenie, że jednak zapanuje nad nim jakaś namiętność lub inna niedobra słabość.

Patrząc praktycznie, niewątpliwie bardziej wolny jest urzędnik radykalnie niedostępny atrakcyjnej i gwarantującej bezkarność pokusie korupcyjnej, niż ten, kto nie ulega jej dopiero za cenę ponadludzkiego niemal wysiłku woli. Większą również wolnością cieszy się małżonek, który osiągnął wewnętrzną niezdolność do zdrady małżeńskiej, niż małżonek, który wciąż na nowo musi wybierać między wiernością i niewiernością, nawet jeżeli konsekwentnie wybiera wierność.

W tym miejscu koniecznie trzeba przypomnieć, że europejska tradycja filozoficzna wyraźnie odróżnia „wolność” (eleutheria, libertas) oraz to, co po grecku nazywa się proairesis, po łacinie – liberum arbitrium, a co po polsku oddajemy niezbyt szczęśliwie jako wolny wybór. Polski odpowiednik tego pojęcia sugeruje zbyt natarczywie, jak gdyby do istoty bycia wolnym (w sensie: bycia panem samego siebie) należało posiadanie co najmniej dwóch możliwości, spośród których wybór jest dokonywany.

Tymczasem termin proairesis, liberum arbitrium, wskazuje nie tyle na to, że ja dany czyn wybieram spośród różnych możliwości, jakie przede mną stoją, ale że czyn ten podejmuję naprawdę z mojej woli, nieprzymuszony do tego żadnymi zewnętrznymi wobec niej naciskami. Czymś do pomyślenia jest sytuacja, kiedy czyn najautentyczniej wolny jest dla kogoś bezalternatywny, jest czynem jedynie dla tego człowieka możliwym, zaś realna możliwość zachowania alternatywnego stanowi zagrożenie dla wolności. I tak na przykład jedynie wolny wybór, jakiego może dokonać alkoholik, kuszony właśnie do picia, to nie dać się tej pokusie zwyciężyć. Jeśli sięgnie wówczas po butelkę, intuicja językowa powstrzymuje nas przed mówieniem, że to on tak wybrał; mówimy raczej, że uległ nałogowi. Podobnie nie jest wolnym wyborem ucieczka z miejsca wypadku, ani ratowanie własnej skóry za cenę oskarżania kogoś niewinnego.

Tę bezalternatywność wolności w sytuacjach, kiedy alternatywą jest czynienie zła, europejska tradycja moralna wyrażała w formie postulatu: Bonum est faciendum semper, sed non ad semper; malum est vitandum semper et ad semper – „Dobro należy czynić zawsze, ale zależnie od okoliczności, zła należy unikać zawsze i w każdych okolicznościach”. Jest tak dlatego, że jakkolwiek zło czynimy w wyniku wolnego wyboru, to jednak czynienie go nigdy nie jest aktem wolności. Zobaczmy to na surrealistycznym przykładzie:  Ktoś, przez nikogo do tego nie przymuszany, ale żeby tylko zamanifestować swoją rzekomą wolność od prawa grawitacji, wyskakuje przez okno; kiedy jednak połamie sobie nogi, zarówno dla niego, jak dla innych uczestników tej sytuacji jest jasne, że dokonał aktu przeciwko swojej prawdziwej wolności.

Jeżeli tak się rzeczy mają, to nad naszą wolnością powinniśmy pracować. Nasze wolne wybory w jakiś sposób pozostają bowiem w nas, czyniąc nas lepszymi lub gorszymi. Ponieważ zaś nic nie czynimy wyłącznie na własny rachunek, nasze wolne wybory zarazem zwiększają lub zmniejszają szanse dobra w ludzkich środowiskach, których cząstką jesteśmy.

Jan Paweł II martwił się tym, że współczesna mentalność jest mało wrażliwa na ten etyczny wymiar wolności. W rozdziale pt. „O właściwe używanie wolności” swojej książki Pamięć i tożsamość pisał:  „Jeżeli jestem wolny, to znaczy, że mogę używać własnej wolności dobrze albo źle. Jeżeli używam jej dobrze, to i ja sam przez to staję się dobry, a dobro, które spełniam, wpływa pozytywnie na otoczenie. Jeżeli zaś źle jej używam, konsekwencją tego jest zakorzenianie się i rozprzestrzenianie zła we mnie i w moim środowisku. Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji polega na tym, że w użyciu wolności usiłuje się abstrahować od wymiaru etycznego – to znaczy od wymiaru dobra i zła moralnego. Specyficzne pojmowanie wolności, które szeroko rozpowszechnia się dziś w opinii publicznej, odsuwa uwagę człowieka od odpowiedzialności etycznej. To, na czym dziś koncentruje się uwaga, to sama wolność. Mówi się: ważne jest, ażeby być wolnym i wykorzystywać tę wolność w sposób niczym nie skrępowany, wyłącznie według własnych osądów, które w rzeczywistości są tylko zachciankami. To jasne: jest to forma liberalizmu prymitywnego. Jego wpływ, tak czy owak, jest niszczący”.

Wolność i prawo

Na ten temat potrafię sformułować zaledwie kilka luźnych uwag. Ogólnie można powiedzieć tak: Za pomocą prawa można, i powinno się, tworzyć warunki sprzyjające wolności, lecz samą wolnością prawo nie jest w stanie obdarzyć. Tezę tę trafnie oddaje następująca metafora: Konia można przyprowadzić do wodopoju, nie da się go jednak przymusić do tego, żeby pił wodę. Do wolności można zapraszać, ale nie da się do niej przymusić. Przymuszanie do wolności do budowanie kwadratowego koła.

Prawo może też, niestety, utrudniać wolność. Otóż jakkolwiek zdolność człowieka do wolności jest tak wielka, że z Bożą pomocą można być naprawdę wolnym nawet w warunkach skrajnie niekorzystnych (tak jak ojciec Kolbe), to ludzie zdecydowanie mają prawo do tego, żeby mieć możliwie najbardziej korzystne warunki dla swojej wolności. Prawo powinno chronić wolność. Na wszelki wypadek dodam, że nie chodzi tu o wolność w sensie samowoli. Świetnie sformułował to lord Acton: „Wolność polega nie na tym, że człowiek czyni, co mu się podoba, ale że ma prawo czynić to, co powinien”.

Na samowolę bowiem, która przecież zazwyczaj jest skierowana przeciwko słabym, prawo powinno nakładać takie ograniczenia, jakich wymaga sprawiedliwość wobec tych, którym samowola zagraża. Osobiście podzielam tezę Michela Schooyansa, że „w stosunkach między silnym a słabym, między bogatym a biednym, między panem a sługą, wolność ciemięży, prawo zaś oswobadza”.

Zarazem nie można się łudzić, że prawo potrafi dać nam coś więcej, niż tworzyć bardziej lub mniej korzystną przestrzeń wolności. Powiedzmy to poglądowo: To bardzo dobrze, że prawo przypomina rodzicom o tym, że mają wobec swoich dzieci jakieś obowiązki, a w sytuacjach skrajnych przewiduje nawet możliwość pozbawienia praw rodzicielskich. Jednak biedne te dzieci, którymi rodzice zajmują się tylko dlatego, że prawo ich do tego zobowiązuje. Podobnie biedna byłaby nasza wolność, gdyby głównym jej zabezpieczeniem były przepisy prawa, gdyby nie miała zakorzenienia w naszych sumieniach.

To jest nasz Bóg Trójjedyny

„Fides omnium christianorum in Trinitate consistit” („Wiara wszystkich chrześcijan opiera się na Trójcy Świętej”) [1]

„Wierzę w jednego Boga”[2] – tak rozpoczyna się Symbol Nicejsko-Konstantynopolitańskiego wyznania wiary. Ojcowie Kościoła przez ten akt „Credo” od samego początku wyrażali i chcieli przekazać wiarę Kościoła w Boga który JEST jeden. Posługiwali się przy tym językiem normatywnym i wspólnym dla wszystkich wiernych[3], aby wyrazić najgłębszy sens swoich przekonań i dowieść, w sposób doświadczalny, że to, co wyznają, jest rzeczywistością.

Dzisiaj, kiedy coraz bardziej zacierają się możliwości dogłębnego zrozumienia człowieka, jest niezwykle trudnym zadaniem wytłumaczyć trójjedyność Stwórcy. Trójca Święta jest oczywiście ogromną tajemnicą dla ludzi, jedną z „ukrytych tajemnic Boga, które nie mogą być poznane, jeśli nie są objawione przez Boga”.[4]

Podstawowym aspektem, jaki należy rozważyć w tej kwestii, jest wielowymiarowa rzeczywistość wiary. Bowiem ona potrzebuje podstawy. Bez niej jest ślepa i infantylna, a dla dzisiejszych ludzi niemodna i bezpodstawna.

Mieć podstawy wiary w Trójjedynego Boga oznacza odnaleźć fundament i cel, do którego zmierzają te założenia. Czy istnieje naukowe wytłumaczenie, logicznie spójna argumentacja mówiąca o istnieniu Jedynego Boga objawiającego się ludzkości w dziejach świata w Trzech Osobach? Oczywiście, że tak. Ale poza nauką istnieje jeszcze coś: wiara w to, że tak jest. Ale skoro mamy poparcie nauki i ducha, to jak należy ten istny paradoks Jednego Boga w Trójcy Świętej rozumieć?

 Wierzyć w Boga w Trójcy Świętej oznacza przede wszystkim (jak już to wcześniej wspomniałem) przyjąć i zaufać, że tak jest. Głęboka refleksja intelektualna nad tajemnicą trójjedynego Boga pozwala nam zauważyć, że choć jest ona paradoksalna i przekracza ludzką percepcję, to jednak nie jest ona absurdalna. Stwórca działa jako jedność, ale objawia się w dziejach świata w Trzech Osobach: Bogu Ojcu, Synu Bożym i Duchu Świętym. Każda z Osób Boskich jest tym samym jedynym Bogiem. Pomimo tego, iż osoby boskie działają w różnych aspektach życia świata, nie podlegają unifikacji, gdyż są Bogiem. Tak samo jak człowiek składa się z wielu organów i narządów, ale każdy z nich jest tak samo ważny, tak samo potrzebny.

Najpiękniej i najmocniej Trójca Święta prezentuje swoje działanie w czasie chrztu Jezusa w Jordanie. Następuje tam objawienie całego jej majestatu. I sposób, w jaki się to wyraża, podkreśla to jak człowiek ma rozumieć wiarę w Trójcę Świętą.

Kiedy Jezus zostaje ochrzczony, Duch Święty zstępuje z nieba w postaci gołębicy, i daje się słyszeć głos: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie”[5]. Kiedy popatrzymy na cała scenę z drugiego planu, widzimy jedność Boga w różności występującej Osoby. Jezus wychodząc z wody jest cały mokry, spływa z niego woda,  i w tym właśnie momencie na pewno nie wygląda zbyt pociągająco. I właśnie wtedy Bóg Ojciec wypowiedział słowa, zapisane przez ewangelistów.

 Jak więc rozumieć wiarę w Trójcę Przenajświętszą? Możemy odpowiedzieć parafrazując słowa naszego Ojca w niebie: To jest nasz  Bóg Trójjedyny, przez nas umiłowany! Jego słuchajmy!



[1] Św. Cezary z Arles, Expositio symboli (sermo 9): CCL 103, 48

[2] Symbol Nicejsko-Konstantynopolitański: DS. 150.

[3] Por. Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego.

[4] Sobór Watykański I: DS 3015.

[5] Mk 1,11

Drabina raju jako przejście przez piekło

Recepta na zbawienie według Jana Klimaka

 

Człowiek jako więzień namiętności i cel ataków demonów

Namiętność to jedno z najczęściej używanych przez Jana Klimaka słów w jego słynnym dziele Drabina raju[1]. Drabina jest przewodnikiem dla mnichów, pouczającym ich jak skutecznie osiągnąć zbawienie. Mogłaby mieć podtytuł „Metoda zbawienia w 30 krokach po drabinie” lub też „Jak skutecznie wejść na 30 stopień drabiny raju i nie spaść w dół”. Kluczowy dla zbawienia jest tutaj problem namiętności. Namiętność według Klimaka to jednak nie to, o czym myśli współczesny czytelnik powieści. Nie jest to gorące i pełne pożądania uczucie do drugiego człowieka. Namiętność jest u Klimaka tym wszystkim, co trzyma nas nisko przy ziemi i nie pozwala wspinać się na kolejne szczeble drabiny raju. Człowiek w oczach Klimaka jest więźniem namiętności bezustannie atakujących jego słabe ciało. Podstępnymi kusicielami podsuwającymi ciału namiętności są demony. Klimak postrzega drogę do raju jako walkę z namiętnościami atakującymi ciało, walkę z owym ciałem, czyli przedmiotem ataków oraz z demonami, sprawcami tych ataków. Tylko pod warunkiem, że zostaną one uśmiercone lub powstrzymane, dusza uwolni się ze swych okowów i dotrze do Boga po przebyciu 30 stopni drabiny raju. Stopnie te są etapami na drodze do Boga, polegającymi właśnie na uśmiercaniu namiętności i obronie przed atakami demonów.

Czym są owe zgubne namiętności? Są to potrzeby i pożądania naszego ciała i psychiki. Choć w rzeczywistości coś takiego jak psychika nie istnieje w języku Klimaka, to słowo „ciało” streszcza w sobie wszystkie ludzkie pragnienia i potrzeby, takie jak łaknienie, seksualne pożądanie, pragnienie przyjemności, odpoczynku, towarzystwa, bliskości. Wszystkie je uznaje Klimak za szkodliwe z punktu widzenia zbawienia. Zaleca zatem ich uśmiercenie i podaje metody walki, które w jego przekonaniu niezawodnie doprowadzą do porażki demonów i śmierci namiętności. Z martwego ciała wyłoni się wtedy czysta dusza, która otrzyma sprawiedliwą nagrodę za swój ziemski trud bojowy.

Czy unicestwienie pragnień jest możliwe? I ważniejsze pytanie: czy jest konieczne, aby dostąpić spotkania z Bogiem, zbawienia?

Uśmiercić namiętności jak węże za pomocą miecza.

Klimak jest całkowicie przekonany, że namiętności powinny zostać zdławione, trzeba je „uśmiercić jak węża za pomocą miecza” [833B]. Odciąć od siebie, tak aby nie były już częścią człowieka. Klimak podaje niezawodne sposoby na pozbycie się namiętności i odstraszenie demonów. Sposoby te wymagają od człowieka wielkiej siły i determinacji. Klimak przywołuje często porównania ze sportem, atletami, siłaczami lub też wojownikami. Jest to walka o nagrodę. Jest to wyścig, zawody sportowe. Trzeba natężać wszystkie swe siły i nigdy nie można pozwolić sobie na odprężenie czy odpoczynek, bo daje to demonom okazję na przypuszczenie zwielokrotnionego ataku. Trzeba być zawsze w stanie napięcia i uwagi, gotowości do obrony i ataku. Trzeba się non stop bronić, ale też atakować.

Demony Klimaka są według mnie uzewnętrznionymi, czyli wypartymi z wnętrza człowieka,  naturalnymi potrzebami. Jeśli określamy je mianem demonów, to stawiamy je niejako na zewnątrz siebie, uważamy za obcą wrogą siłę, nie musimy zatem identyfikować się z nimi. Jeśli czujemy pożądanie, obwinamy za nie demona pożądliwości, a jeśli się przejemy, winny będzie temu demon obżarstwa. Klimak traktuje je jako siły zewnętrzne, chcąc mieć pewność, że nie stanowią integralnej i nieusuwalnej części człowieka. Jeśli jest to siła zewnętrzna, to jest możliwe ucieczka od niej, bądź jej pokonanie. Jeśli byłaby to wrodzona skłonność, naturalna człowiekowi, jakże można by przeciw niej walczyć? Dlatego Klimak woli obarczyć winą demony. Pole działania demonów to nasze ciało i psychika. Każda namiętność sprowadzana na nas przez demony może prowadzić do grzechu. Bezpieczniej będzie zatem unicestwić wszystkie namiętności, a przy okazji pole ich działania, czyli ciało i psychikę (ego), aby z człowieka zostało tylko to, co boskie. Jeśli zabijemy to, co może potencjalnie prowadzić do grzechu, pozostanie tylko czysta dusza. Tylko bowiem czysta dusza ma prawo spotkać Boga. Dusza zanieczyszczona namiętnością, dusza która nie odcięła się zupełnie od spraw tego świata, jest niegodna spotkania z Bogiem. Czystość to obsesja Klimaka. Strzepuje ciągle ze swej duszy niewidoczne pyłki. Jest to syzyfowa praca. Pył i kurz ciągle osiada na oczyszczonej tylko tymczasowo duszy. Dlatego asceta nie może przestać niszczyć, odcinać się, zaprzeczać.

Niszczenie ciała i namiętności odbywa się przez post, wstrzemięźliwość seksualną, milczenie, samotność, zadawanie sobie bólu fizycznego i psychicznego, płacz, smutek, żal, wzdychania, myślenie o potępieniu i grzeszności i posłuszeństwo.

Metoda ta wymagająca ciągłego bycia w gotowości jest bardzo wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Energia spożytkowywana przez ascetę na zaprzeczanie, odcinanie się i walkę jest ogromna, ale mija się z celem. Wysiłki mnichów są bezustannie przekreślane przez nowe namiętności kreowane przez demony.

Klimak odmawia namiętnościom wszelkiej wartości. Nie mają one celu innego niż tylko kuszenie i sprowadzanie człowieka na złą drogę. Dojrzała psychicznie osoba traktuje swe pragnienia, sny, myśli, przeczucia, emocje, intuicje jako wskazówkę na swej drodze życiowej, uczy się z nimi kontaktować i wyciągać z nich wnioski. Nawet emocje negatywne, takie jak gniew czy zazdrość mówią nam dużo o nas samych i skłaniają do poprawy naszego zdrowia psychicznego. Klimakowi jednak nie o żadne zdrowie psychiczne chodziło, nie o żadne szczęście, spełnienie czy też realizację osobistą. Rezygnował z wszelkiego życiowego zadowolenia i powodzenia. To poświęcenie ofiarowywał Bogu, licząc na to, że w zamian za nie Bóg obdarzy go zbawieniem.  Czy droga do raju proponowana przez Klimaka osiąga swój cel? Czy życie ascetów było sukcesem w tym znaczeniu, że ich trudy, łzy, jęki i wzdychania odniosły pożądany skutek w postaci zniszczenia namiętności i spotkania Boga? Czy drogę chrześcijanina opartą na drodze Jezusa można bez sprzeczności identyfikować z drogą po szczeblach Klimakowej drabiny? Oto moje przemyślenia i wątpliwości na ten temat.

Wojna, w której orężem jest ból, trud i gorycz

Przymus i ból to główne elementy metody Klimaka. „Mnich jest stałym przymuszaniem natury i niestrudzonym strażnikiem zmysłów. … Mnich ma duszę bardzo bolejącą, tak we śnie, jak i podczas czuwania stale rozmyślającą o śmierci” [633 B] „Prawdziwy przymus i nieustanny ból jest udziałem tych, którzy razem z ciałami usiłują wspiąć się do nieba”. [636 B] „Bo trud, rzeczywiście trud i wielka utajona gorycz nieuchronne są w tym wysiłku”. [636 B]

Wejście na drabinę raju porównuje Klimak do wzięcia udziału w zawodach: „Dla tych, którzy podjęli się biegu, czeka u końca nasz dobry Sędzia sportowy”. [633 C] „Jako wezwani przez Boga i Króla gorliwie ruszymy do biegu, abyśmy żyjąc tak krótko, w dniu śmierci nie okazali się nieurodzajni i nie zginęli z głodu. Spodobajmy się Panu, tak jak żołnierze chcą przypodobać się królowi. Bo przecież od żołnierzy wymagamy surowej służby”. [637 B]

Bóg jest dla Klimaka królem bądź też sędzią sportowym. My jesteśmy zawodnikami lub żołnierzami. Droga do Boga to wobec tego wyścigi albo wojna. Z kim jednak się ścigamy w zawodach? Czy ma to znaczenie, kto wstąpi do nieba pierwszy? A może mnisi ścigają się z demonami, które wspinają się za nimi po drabinie? Chodzi może o to, aby nie dać się złapać i ściągnąć w dół demonom. Dlaczego trzeba biec? Czy spacerkiem nie można wstąpić do nieba? Raczej nie, ponieważ życie jest tak krótkie, a na drabinie tyle szczebli, że idąc spacerkiem nigdy przenigdy nie zajdziemy na jej ostatni szczebel. Śmierć jest  kresem biegu, musimy więc nabrać właściwego przyśpieszenia. Złośliwe demony będą się za wszelką cenę starały spowolnić nasz bieg. Musimy zatem wysilić swe wszystkie moce fizyczne i psychiczne, żeby nie spaść. Nie wiem, czy dziecięca gra planszowa Drabiny i węże nie wzięła się właśnie z takiego myślenia. Dojście do celu na górze planszy jest bądź to ułatwiane przez stanięcie na polu z drabiną, bądź to utrudniane przez utknięcie na polu z wężem. Wąż niby demon ściąga gracza w dół.

Wojna jest łatwiejsza do zrozumienia jako metafora drogi do raju. To zapewne wojna z ciałem i demonami. Warto walczyć dla otrzymania lauru zwycięzcy, dla poczucia, że jest się mocarzem, a nie słabeuszem podległym władzy demonów.

W tym porównywaniu wysiłku mnichów do zawodów sportowych lub wojny odzwierciedlone jest ich poszukiwanie siły i poczucia własnej wartości. Ich skrajnie wykańczający, morderczy tryb życia oraz wielka determinacja są metodą zrównoważenia własnych dotkliwie przeżywanych słabości. Przez znoszenie niewiarygodnych wręcz cierpień udowadniają sobie, że są prawdziwymi bohaterami. Taka metoda kompensacji jest popularna wśród neurotyków, którzy angażują się często w wielce niebezpieczne przedsięwzięcia, aby pokonać własne lęki, aby ze słabego i nadwrażliwego człowieka stać się twardym i odpornym psychicznie.

Odejście od świata

Poprzez bycie w świecie człowiek ma styczność z innymi ludźmi, musi się zatem w jakiś sposób do nich odnosić, wchodzić z nimi w interakcje. Prowadzi to do nieuniknionych konfliktów i grzechu. Chciwość, próżność, nienawiść, lubieżność, gniew, pycha – to wszystko grozi nam, jeśli przestajemy z ludźmi. Łudzimy się, że związki z ludźmi dadzą nam satysfakcję, gdy tymczasem naznaczone są one grzechem, albo chociażby tylko możliwością grzechu. Aby zatem być od tego grzechu jak najdalej, należy prowadzić życie samotne, unikać ludzi, nie angażować się w żadne bliskie relacje. Unikanie ludzi ma zabić nasze namiętności, uniezależnić nas od wszelkich pragnień.

Świat pęta człowieka kajdanami potrzeb i konieczności ich zaspokajania.

„Chodzić, aczkolwiek z trudnością, może zapewne i ten, kto spętany jest sprawami życia i okowany troskami. Bo nieraz chodzą nawet ludzie z kajdanami na nogach. Ale oni wciąż się potykają i ranią się z tego powodu. Ten, kto nie jest żonaty, a związany w świecie jedynie interesami, podobny jest do noszącego kajdany na rękach (toteż, gdy tylko się zdecyduje, może on bez przeszkód śpieszyć ku życiu mnisiemu); ten zaś kto jest żonaty, podobny jest do noszącego kajdany i na rękach, i na nogach”. [640 A]

Klimakowi wydaje się, że uciekając od świata pozbędzie się tych okowów i kajdan. Że odtąd nie będą one spowalniać jego biegu. Czy jednak mnich nie zamienia jednych kajdan na inne? Jednych trosk nie zastępuje drugimi? Kajdanami żonatego jest prawdopodobnie według Klimaka to, że musi poświęcać czas na zapewnienie utrzymania rodzinie, na opiekę nad dziećmi. Zwykłe troski i zmartwienia dnia codziennego. Człowiek żyjący w świecie jest nimi niewątpliwie obciążony, czasem tak bardzo, że nie ma czasu spojrzeć w niebo i przypomnieć sobie, że żyje nie samym chlebem, ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Mnich idący na pustynię nie musi dbać o pracę, pieniądze, rodzinę. Pozornie zrzucił swoje okowy. Swoje zewnętrzne okowy. Wchodząc jednak w samotności głęboko w samego siebie, zaczyna dostrzegać inne okowy zniewalające duszę i spowalniające jego bieg po szczeblach drabiny. Osaczają go nagle demony jego własnego wnętrza. Jego nieuporządkowane sprawy z przeszłości, jego zadawnione rany, jego niewybaczone grzechy, jego poczucie winy, jego rozpacz… W takiej sytuacji mnich wyszedłszy na pustynię spotyka przewodnika duchowego, który mu z pewnością powie, jak pokonać demony. Przyda się tu jak zwykle uniwersalna metoda lecznicza: ból, przymus, trud i gorycz.

Argumentem na porzucenie kontaktów ze świeckimi jest fragment z Ewangelii Łukasza o zostawieniu umarłym grzebania umarłych.

„Pan nasz – znając naszą niestałość na początku i to, że żyjąc wśród świeckich czy spotykając się z nimi, łatwo możemy powrócić do świata – powiadającemu „Pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca”, odrzekł: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”. (Łk 9, 59-60) [653 D]

Klimak nie dodał jednak końcówki odpowiedzi Jezusa, która brzmi: „A ty idź i głoś królestwo Boże!” Czy Jezus kazał głosić królestwo na pustyni piaskowi i kamieniom? Czy też raczej nowina o królestwie ma być przekazana ludziom w świecie? Odpowiedź jest oczywista. Cała działalność Jezusa była przekazywaniem dobrej nowiny światu, w świecie, dla świata. Druga sprawa: czy Jezus sprzeciwiał się pogrzebom? Nic nie wiemy o tym, żeby zaskoczyło Go i oburzyło pogrzebanie zmarłego Łazarza, czy też pogrzeb młodzieńca, którego wskrzesił. Dlatego słowa te należy rozumieć przenośnie. Zostaw umarłym grzebanie umarłych – przecież w rzeczywistości umarli nie grzebią się wzajemnie. Umarli to określenie ludzi niewrażliwych na sprawy duchowe, którzy nie rozumieją, o co chodzi Jezusowi i apostołom. Grzebanie umarłych kojarzy się ze śmiercią i smutkiem opłakiwania i żałoby. Jezus chce podkreślić, że Jego nowina nie jest smutna, głosi wyzwolenie od prawa śmierci. Zostaw smutek i rozpacz, pójdź za mną, a odkryjesz piękno i szczęście Królestwa. W zdaniu tym Jezus przeciwstawia śmierci życie. Jeśli pójdziesz za mną, znajdziesz życie. Taki jest według mnie sens tej opowieści.

Tymczasem Klimak interpretuje słowa Jezusa zgoła inaczej:

„Pan nazwał umarłymi wszystkich pozostających w świecie i żywych, powiedziawszy do niego: „zostaw umarłym”, tj. przebywającym w świecie „grzebanie umarłych”, tj. umarłych ciałem”. [656 B]

Klimak tym samym zrównuje przebywanie w świecie z byciem umarłym. Kogo zatem uznaje za żywego? Żywi są to niewątpliwie ci, którzy wstępują na wąską drogę.

„Wąska droga będzie ci wskazana przez udrękę żądzy, całonocne czuwanie, umiarkowane picie wody, niedostatek chleba, oczyszczający napój hańby, przyjęcie szyderstwa, kpin, drwin, odcięcie własnej woli, wytrzymywanie obelg, cierpliwe znoszenie pogardy, butnej przemocy”. [657 A]

Klimak powołuje się tutaj na Mt 5, 3-12, czyli błogosławieństwa Jezusa dla ubogich w duchu, cichych, łaknących sprawiedliwości, czystego serca, wprowadzających pokój, cierpiących prześladowania dla sprawiedliwości, dla tych, którym z powodu Jezsua urągają i których prześladują. Ci wszyscy powinni się cieszyć, gdyż wielka ich nagroda w niebie. Klimak zatem dochodzi do wniosku, że jeśli sami postaramy się o to, aby zewnętrznie spełniać te warunki błogosławieństw, to właśnie nas czeka ta nagroda i do nas należeć będzie Królestwo niebieskie. Innymi słowy sami na nie zasłużymy poniżając się psychicznie i fizycznie. Czy Jezus rzeczywiście chciał nas zachęcić do ascezy i wszystkich tych wyrzeczeń proponowanych przez Klimaka? Jego słowa, co widać na pierwszy rzut oka nie są jednoznaczne i oczywiste, jak interpretacja Klimaka. Jezus gdyby rzeczywiście miał na myśli to co Klimak, z pewnością by nam to jakoś wprost wytłumaczył. Powiedziałby wtedy: Błogosławieni cisi, a więc milczcie i bądźcie posłuszni uczonym w Piśmie. Albo tak: Błogosławieni cierpiący prześladowania, więc dajcie się poniżać komu popadnie i dręczcie się wzajemnie. Tymczasem Jezus nie daje tak konkretnych wskazówek.

Interpretacja błogosławieństw zależy w dużej mierze od tego, kto i w jakiej sytuacji życiowej je interpretuje. Możemy je na przykład interpretować na płaszczyźnie społecznej, psychologicznej lub duchowej. Jezus mówiąc kazanie na górze zwracał się do ludzi z najniższych warstw społecznych, gnębionych podatkami, ubogich, niewykształconych. Mówiąc te słowa chciał ich pocieszyć, podtrzymać na duchu. Miał śmiałość odwrócić logikę tego świata, gdzie bogaci i mający władzę odnoszą sukcesy. Jezus widzi, że rzeczywisty sukces człowieka ma źródła gdzie indziej, w królestwie ducha. Ludzie gonią za szczęściem szukając go w świecie, w pieniądzach, władzy, powodzeniu. Jezus przenosi nasze poczucie szczęścia do wewnątrz. Taki był według mnie sens kazania na górze.

Jezus wie, że to co wygląda na szczęście, niekoniecznie nim jest. Gwiazdy z pierwszych stron gazet, prezydenci, milionerzy – symbole szczęścia  i spełnionego życia. Jezus nie przemawiałby do nich, ale do tych, którzy poznali, co to ubóstwo, smutek, niepowodzenie, słabość. Do nich wszystkich Jezus mówi: patrzcie, nie wszystko stracone, ten świat to nie wszystko, co istnieje. Jest inna, głebsza rzeczywistość i właśnie wy, nie mający wzroku zmąconego pieniędzmi i władzą, możecie pierwsi ją zobaczyć, jej doświadczyć. Ci wszyscy, którzy zrozumieją nieuniknioną klęskę człowieka w świecie, mają szansę ujrzeć tą rzeczywistość, królestwo niebieskie. Warunkiem zaistnienia człowieka wewnętrznego jest to właśnie uświadomienie względnej wartości rzeczy tego świata. Przegrani w oczach świata nie są przegranymi w oczach Jezusa.

Klimak odnosi się w swej metodzie nie do wszystkich błogosławieństw, zapominając o czyniących pokój oraz łaknących sprawiedliwości. Jak mnich zamierzał wprowadzać pokój  w świecie usuwając się z niego? W jaki sposób łaknął sprawiedliwości?

W kazaniu na górze Jezus pokazuje odwrotną stronę rzeczywistości, stronę zwykle uznawaną za ciemną i nieprzyjazną człowiekowi, której chce unikać. Jezus mówi, że bez przejścia przez tą ciemną drogę nie ma królestwa. Poznanie prawdy o wszechobecnym na ziemi cierpieniu i braku ucieczki od niego jest warunkiem wejścia do królestwa. Błogosławieni smutni – stało się to naczelną motywacją metody Klimaka. On jednak kazał mnichom niejako zmuszać się do tego smutku, do łez, nawet przez zadawanie sobie cierpień. Czy Jezusowi chodziło o to, byśmy w ten właśnie sposób zrozumieli smutek? Nie. Trzeba być w pewnym sensie smutnym aby wejść do królestwa. Smutek i melancholia, poczucie pustki i bezsensu są reakcją na nieusuwalną niesprawiedliwość i niedoskonałość tego świata. Ten smutek wiąże się ze współczuciem i miłosierdziem. Współczujemy wszystkim cierpiącym istotom. Ten żal musi być prawdziwy, musi wynikać z uświadomienia sobie niedostatków tego świata. Jeśli ten żal i łzy nie wynikają właśnie z takiego oświecenia, są pozbawione sensu i nie zbliżają nas ani na krok do Królestwa.

Można poznać sens słów Jezusa próbując zaprzeczyć Jego błogosławieństwom. Na przykład szczęśliwi bogaci duchem – ci, którzy myślą, że wiedzą coś o sprawach Bożych, np. faryzeusze. Jednak to ubodzy, niewiedzący, są wg Jezusa szczęśliwi. Faryzeusze chodzący w blasku swej znajomości Pisma nie wejdą do królestwa, zanim nie zaczną kwestionować swej wiedzy, nie zapomną o niej, zanim nie przyjmą postawy niewiedzy.

Jakie jest królestwo ziemskie, z tego świata? Kto jest w nim szczęśliwy?

Szczęśliwi głośni, czyli tacy, których słychać, których słuchają inni, którzy mówią poddanym, co mają robić, rozkazują im.

Szczęśliwi wojnę czyniący, wodzowie, królowie, władcy.

Szczęśliwi prześladujący, bo czerpią korzyści z tych prześladowań kosztem uciskanych.

Szczęśliwi nieczystego serca, o niecnych zamiarach, którzy knują jak tu wykorzystać innych dla swoich celów.

Szczęśliwi niełaknący sprawiedliwości, czyli tacy, którzy albo sami ciągną korzyści z niesprawiedliwości świata, albo sądzą, że świat jest sprawiedliwy. Tacy, którym niesprawiedliwość tego świata przynosi korzyści.

Szczęśliwi, którzy się cieszą, bo nie weszli nigdy w rzeczywistość cierpienia, bo wykorzystują do swej radości cierpienia innych, poddanych królestwa.

Szczęśliwi niemiłosierni, surowi, gotowi sądzić ludzi, władcy i sądy wydający wyroki i wsadzający do więzienia tych, którzy są nieposłuszni.

A Jezus odwraca tę logikę królestwa z tego świata. Mówi, że Królestwo niebieskie nie jest podobne do królestwa ziemskiego. Jest jego zaprzeczeniem. Szczęście „królów życia” jest złudne i tymczasowe. Natura królestwa niebieskiego jest paradoksalna, nie można jej pojąć poprzez zwykłą analogię do królestwa ziemskiego.

Realizacja metody Klimaka jest możliwa tylko w skrajnej separacji od świata. Na potwierdzenie konieczności opuszczenia bliskich Klimak przytacza 2 Kor 6, 17: „Przeto wyjdźcie spośród nich i odłączcie się, mówi Pan”. W tym tekście chodziło św. Pawłowi o odłączenie się od niewierzących, ponieważ oni czczą bożki, a my – Boga żywego. My jesteśmy świątynią Boga żywego, w nas mieszka zatem Bóg żywy. Chrześcijanie czczą Boga, który mieszka w ich sercach, który jest ich Ojcem. W tym właśnie tkwi różnica między chrześcijanami, którzy mają z Bogiem tak intymny kontakt, że zechciał w nich zamieszkać jako Bóg wewnętrzny. Poganie, czciciele bożków są dla Pawła tymi, którzy Boga mają na zewnątrz siebie, jest to Bóg zewnętrzny. Pawłowi chodziło o to, abyśmy mieli Boga wewnętrznego i dlatego mówi, abyśmy odłączyli się od sposobu pojmowania Boga przez pogan. Klimak jednak nie wdaje się w żadne subtelności interpretacyjne, ale wybiera jeden wers, wyrywa go z kontekstu i używa do uzasadnienia swej teorii, że św. Paweł każe nam opuszczać bliskich.

Aby wzmocnić swoj argument o odejściu ze świata, Klimak pisze: „Bo kto z owych żyjących w świecie uczynił kiedykolwiek cuda? Kto wskrzesił umarłych? Kto wypędził demony? Nikt. Wszystko to są zwycięskie nagrody mnichów, a tych świat nie może pomieścić. Jeśliby mógł, to po co byłaby asceza, czyli odejście od świata?” [657 B]

Mimo szczytnego celu pozbycia się pragnień, mnisi nie mogą się ich jednak pozbyć: są to teraz pragnienia czynienia cudów, wypędzania demonów, wskrzeszania umarłych. Pragnienia wyższe, lepsze i zaszczytniejsze niż pospolite, takie jak głód czy bliskość. Klimakowi umyka, że to właśnie Jezus, którego nie można w żaden sposób nazwać mnichem, czynił te wszystkie cuda. Nagrody tak wspaniałe należą się mnichom za ich wielkie poświęcenia i wyrzeczenie się świata. Klimak pyta retorycznie, po co asceza, jeśli takie same nagrody mogliby otrzymywać ludzie żyjący w świecie. Skoro nie potrafią czynić cudów, dawać dowodów świętości, to zapewne droga odejścia jest właściwa. Zapewne Klimak był świadkiem takich cudów, albo nawet sam ich dokonywał. Tylko jak tu znaleźć na pustyni jakiegoś zmarłego nadającego się do wskrzeszenia? Albo z kogo by tu wypędzić demona? Ludzi jakoś nie widać, zostali w świecie. Trudno, mnisi mogą się przecież wskrzeszać nawzajem i nawzajem przepędzać swoje demony.

Kolejny argument Klimaka za odejściem od świata to słowa Jezusa o tym, kto jest Jego matką, braćmi i siostrami. Jezus odszedł od swojej rodziny i połączył się z ludźmi, którzy stali się Jego prawdziwą rodziną.

„Odsuwamy się od naszych bliskich czy od miejsc nie z nienawiści do nich (niech to się nie zdarzy!), ale unikając szkody, która może się nam przy nich przytrafić. Jak we wszystkim, tak i w tej sprawie, dobrym dla nas nauczycielem jest Chrystus. Okazuje się, że i On samn nieraz opuszczał rodziców według ciała, a posłyszawszy od kogoś: „Oto twoja matka i bracia na dworze pytają o ciebie” [Mk 3, 23], dobry nasz Pan i Nauczyciel, niewzruszony, powiedział: „Matką moją i braćmi moimi są pełniący wolę Ojca mojego, który jest w niebie”. [Mt 12, 49-50], [665 D]

Jezus chciał powiedzieć uczniom, że są silniejsze więzy niż więzy krwi. Rodzina to nie wszystko. W niebie nie będzie żon i mężów. Czasem należy uwolnić się od wpływu rodziny, czyli matki, ojca, braci czy sióstr. Trzeba słuchać siebie samego przede wszystkim. Oraz Boga, jeśli się umie. Dziś nazwalibyśmy postawę Jezusa asertywnością. Otaczali Jezusa ci, którzy słyszeli w Jego słowach głos Boga. Jezus też chciał się otaczać takimi ludźmi, dla których kwestie duchowe miały istotne znaczenie. Jego rodzina „według ciała” nie akceptowała Jego działalności, posądzano Jezusa o chorobę psychiczną. Jezus jednak nie wyszedł z tego powodu na pustynię (nie licząc pewnego dość krótkiego okresu na początku swej działalności, gdy chciał poznać swe przeznaczenie). Jezus wyszedł do ludzi. Chciał im coś przekazać, pokazać, objawić to, co Jemu zostało objawione. Pokazać nam drogę do Królestwa. Inną i z całą pewnością bardziej złożoną niż mógł sobie to wyobrazić Klimak.

„Miłość Boga gasi miłość rodziców. A ten, kto mówi, że posiada i jedną i drugą, zwodzi siebie samego, skoro powiedziano: „Nikt nie może dwom panom służyć” (Mt 6, 24), i następnie: „Nie przyszedłem pokoju przynieść na ziemię” (pokoju między rodzicami a synami i braćmi, postanawiającymi Jemu służyć, „ale walkę i miecz” (Mt 10, 34), aby oddzielić miłujących Boga od miłujących świat, materialnych (cielesnych) od niematerialnych (duchowych), miłujących własną chwałę od pokornych. Bo cieszy się Pan z obustronnego atakowania się i podziału, zdarzających się z miłości do Niego”. [668 A]

Fragment Mt 6, 24 mówi o tym, że nie można służyć Bogu i Mamonie. Nie ma tam nic dotyczącego związku z rodziną. Ale Klimak jak zwykle ignoruje to, co nie pasuje do jego koncepcji.

Mt 10, 34 – 37 zapowiada, że Jezus nie przynosi pokoju, lecz miecz. „Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową, i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest mnie godzien. Kto kocha syna i córkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien”.

Chodzi tu o trudny wybór. Wybór sposobu życia nie zawsze łatwo akceptowalny dla bliskich. Naśladowanie Jezusa nie jest zawsze łatwe, proste i przyjemne. Wymaga zdecydowania, wymaga asertywności, siły charakteru, zdolności wyrażania swego zdania, nawet wbrew autorytetom. Nie można tych słów Jezusa traktować jako wyraz absolutnej prawdy zawsze i dla wszystkich aktualnej. Prowadziłoby to do nieuchronnej sprzeczności chociażby z cytowanymi wcześniej błogosławieństwami. No bo np. Jezus mówi, że błogosławieni cisi i pokój czyniący, a tutaj ani nie jest cichy ani nie czyni pokoju. Jest stanowczy i nie boi się mówić, co myśli oraz wprowadza wojnę. Jak to pogodzić? Błogosławieństwa oraz przypowieści są jakby odzwierciedleniem duchowych praw uniwersalnych. Tutaj natomiast Jezus odwołuje się do konkretnej sytuacji konfliktu, do której musi się ustosunkować. Jezus jest elastyczny, nie znaczy niekonsekwentny. Jeśli powiedział o szczęściu cichych i pokój czyniących, sam nie waha się być głośnym i wprowadzać wojnę. Widzimy zatem, że naśladowanie Jezusa nie polega na zamknięciu oczu, wyłączeniu krytycznego umysłu, fanatycznym powtarzaniu jednego czy dwóch zdań, niezależnie od sytuacji.  Nie chodzi o to, aby zawsze i wszędzie milczeć albo być nastawionym pokojowo. Gdyby Jezus nie przeciwstawił się w pewnym momencie rodzinie, dziś nie byłoby chrześcijan. Walka i stawianie na swoim jest częścią naszego rozwoju psychicznego. Tak samo jak bycie cichym i pokojowym. Trzeba jednak pamiętać o generalnym nastawieniu Jezusa do czynienia pokoju i niestosowania przemocy oraz miłości nieprzyjaciół. Tylko w tym kontekście można interpretować jego słowa o mieczu. Nie można uciekać od sytuacji konfliktu, ale trzeba się zdeklarować, określić. Jezus uczy tu dojrzałości psychicznej.

„Dobrze przystosowany, dojrzały emocjonalnie człowiek dysponuje szerokim wachlarzem reakcji, zachowań i strategii radzenia sobie w różnych sytuacjach. Potrafi elastycznie i twórczo korzystać z tego arsenału technik, dobierając odpowiedni, przystosowawczy wzór zachowania w zależności od rozwoju wydarzeń. … Zachowanie neurotyka nie jest elastyczne. Raz przyjęta strategia jest stosowana nawet wówczas, gdy w sposób oczywisty jest nieskuteczna i nieprzystosowawcza. Neurotyk zastanawia się, jak powinien się zachować albo czego w danym momencie oczekuje od niego otoczenie. Sprawia to, że jego reakcje są sztuczne i nieautentyczne, obliczone na określony efekt”. (W. J. Imielski „Zaburzenia psychiczne i emocjonalne”, s. 144-145).

Klimak wykazuje się podejściem sztywnym w tym sensie, że jeśli wbił sobie raz go głowy, że Jezus uznaje cichych za błogosławionych, to zadaniem Klimaka jest być zawsze i w każdej sytuacji cichym, to znaczy milczeć, powstrzymywać się od wyrażania swych opinii i odczuć. Jezus w przeciwieństwie do Klimaka postępował elastycznie. Nie wahał się odejść od rodziny, aby głosić swe posłannictwo. Nie wahał się krytykować faryzeuszy. Trudno taką postawę nazwać cichością. Z drugiej strony nie przeciwstawił się złu, ale pokornie przyjął cierpienie i w tym sensie był cichy.

Pamiętajmy też, że Jezus kazał widzieć Boga w każdym człowieku. Cóż to byłaby za miłość Boga, gdyby gasiła miłość do ludzi? Kochając konkretnego człowieka świadczymy o naszej miłości do Boga. Natura miłości do Boga i do człowieka jest jednakowa. Największe przykazanie to przykazanie miłości: będziesz miłował Boga i bliźniego. Miłość Boga nie może zabijać miłości człowieka.

Dalej argumentuje Klimak: „Przywiązanie do kogoś z bliskich czy też obcych jest bardzo niebezpieczne, może ono pomału przyciągnąć nas do świata i całkiem zgasić ogień naszej skruchy. Jak niemożliwe jest, aby jedno oko kierować na niebo, a drugie na ziemię, tak niemożliwe jest, by nie naraził duszy na niebezpieczeństwo ten, kto myślami i ciałem całkiem nie odszedł od wszystkich swoich krewnych i niekrewnych”. [668 D]

Rzeczywiście, żeby nie narazić się na zeza, należałoby raz spoglądać na ziemię dwojgiem oczu, a raz na niebo także dwojgiem oczu. Takie proste rozwiązanie nie przyszło Klimakowi do głowy. On bowiem chce non stop spoglądać w niebo, wzdychając. Spoglądanie na ziemię grozi niebezpieczeństwem zejścia z wąskiej ścieżki i utracenia nagród w trudzie zdobywanych. Jeśli jednak te nagrody tak wspaniałe, dlaczego mnisi mieliby je porzucać na widok człowieka? Czy człowiek jest taką pokusą, bo mnichowi wydaje się, że jest wart więcej, niż wszystkie te zdobyte w pocie czoła nagrody? Mnisi zdaje się nie do końca odczuwali wartość tych nagród, skoro byle rozmowa czy widok człowieka miałby ich odwieść od życia gwarantującego tak fantastyczne nagrody.

„U neurotyka potrzeba ucieczki od rzeczywistości jest wyjątkowo silna i występuje często. Przypomina nieco chęć schowania głowy w piasek. Różne są formy ucieczki od trudnej rzeczywistości i różnie manifestuje się neurotyczna potrzeba ukrycia się przed światem”. (op. cit., str. 160)

Nieufność wobec intuicji

Klimak zakazuje przypisywania jakiejkolwiek wartości snom będącym  jakoby dziełem demonów, które „próbują niepokoić nas widzeniami sennymi, pokazując nam naszych krewnych: albo płaczących, albo umierających, albo za nas więzionych czy krzywdzonych” [669 C]

Demony wywołują sny przyjemne i pozytywne. Takim nie wolno ufać nigdy. Aniołowie dają nam sny o Sądzie, karaniu i oddzieleniu. Po takich snach budzimy się drżący i smutni. Takim snom można jak najbardziej zaufać. Strach oznacza, że to właśnie Bóg chciał nas postraszyć. Zadowolenie oznacza, że to niecne demony znów szykują na nas zasadzkę. Wiemy już zatem dokładnie, co sądzić o snach. Sen faraona o siedmiu krowach  chudych zapewne zesłał mu anioł. Sen o krowach tłustych – demon. Czemu zatem sen zesłany przez demona się ziścił? Czy to demony pragnęły ocalić Egipcjan przed głodem? Klimak nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Postanowił bowiem poddać swe życie wewnętrzne totalnej dyscyplinie i przymusowi. Jeśli już raz na coś się uparł, nie ma zmiłuj… Sny to zjawiska niepokojące, które mogłyby podważyć jego teorie, więc lepiej je lekceważyć. Klimak zupełnie nie ufał swej intuicji, ignorował ją jako zewnętrzną wobec siebie siłę.  Nie traktował jej bowiem jako czegoś wenętrznego, ale jako działanie zewnętrznych wobec siebie demnonów. Sny o porzuconych bliskich uświadamiają mnichom ich w pełni uzasadniony smutek i żal z powodu rozstania, co jest zwykłymi ludzkimi emocjami. Ich płacz uświadamiać ma mnichom ich poczucie krzywdy i opuszczenia. Jednak mnisi nie mogliby przyjąć tego do wiadomości, bo musieliby zmierzyć się z bólem swoim i krewnych. Lepiej zatem ten ból wyprzeć. Jeszcze lepiej uznać niższość krewnych jako istot cielesnych oraz cieszyć się swą wyższością jako istoty duchowe. Zaprzeczenie i zrzucenie odpowiedzialności na demony – to typowe sposoby Klimaka na uciszenie wyrzutów sumienia. A przecież nadarzyła się taka wspaniała okazja do usychania z żalu, wznoszenia oczu do nieba i wzdychania ze smutku! Okazja ta jest jednak utracona, ponieważ Klimak każe nam o takich snach zapomnieć. Tyle bólu można by wycisnąć przecież z tej sytuacji!

Klimak zapomina też przy tym, albo udaje że zapomina o drabinie Jakubowej, która stała się metaforą jego drogi do Boga. Drabina ta ukazała się Jakubowi we śnie! Chodziły po niej w górę i w dół anioły. Jakub odczytał ten sen pozytywnie a jego miejsce oznaczył kamieniem na znak, że to miejsce Boga. Zgodnie z zasadą Klimaka tak dobry sen nie mógł pochodzić od Boga. Czyli pochodził od demonów. Jak to się więc stało, że drabina ze snu Jakuba stała się tytułem jego dzieła? Jego przydomek „Klimak” oznacza po grecku drabinę. Niekonsekwencje Klimaka wynikają z tego, że nie łączy on w swojej świadomości różnych wątków. Jest przekonany o słuszności swoich tez. Argumenty z nimi sprzeczne po prostu ignoruje.

 Gnostycki podział na cielesnych i duchowych

Klimak sugeruje, że Jezus przyszedł, aby oddzielić „miłujących Boga od miłujących świat, materialnych (cielesnych) od niematerialnych (duchowych)”. Chyba nie mamy wątpliwości, do której grupy zaliczył siebie Klimak. Uważa on ponadto, że Bóg cieszy się „z obustronnego atakowania się i podziału, zdarzających się z miłości do Niego”. Podział i walka są tu słowami kluczowymi. Bóg jakoby dąży do tego, aby ludzi podzielić na dwie grupy: cielesnych i duchowych. W jakim celu miałby to czynić? Czy może jest to jakieś przygotowanie do Sądu, którego wizja prześladuje Klimaka? Sąd miałby się rozpoczynać już tutaj i teraz. Bóg zacząłby już teraz separować nadających się do zbawienia od przeznaczonych do potępienia. Dlaczego jednak cieleśni mieliby z miłości do Boga atakować duchowych i na odwrót? I dlaczego Bogu sprawiałoby to radość? Doprawdy bardzo trudno to pojąć. Czy „duchowym” nie powinno raczej zależeć na doprowadzeniu „cielesnych” do Boga? Dlaczego zamiast tego wdają się z nimi w walkę? I jak to świadczy o ich rzekomej duchowości? Klimak wierzy w Boga sądzącego, karzącego, dzielącego, odrzucającego od siebie grzeszników. Mija się tutaj zupełnie z przesłaniem Jezusa, który przyszedł ogłosić czas łaski Pana, czas odpuszczenia grzechów i zbawienia.

Podział Klimaka na cielesnych i duchowych ma swoje korzenie w gnostycyzmie. Na czym polegał gnostycyzm? Na przeciwstawieniu ciała duchowi, materii  Bogu. Gnostycy odrzucali Stary Testament, uważając, że stwórcą świata materialnego był zły Demiurg. Pozostały w niektórych ludziach tylko cząstki boskie, które muszą oddzielić się od ciała i wrócić do raju. Gnostycy uważali, że jedni ludzie, pneumatycy, są przeznaczeni do zbawienia, natomiast inni, hylicy, nieuchronnie będą potępieni. Świat materii i wszystko, co z nim związane, w tym seks, był dla gnostyków godzien pogardy. Należało czym prędzej uwolnić swoją duszę z niewoli ciała i unieść się do nieba. Jednak wiemy, że gnostycyzm jest uznany przez katolików za herezję. Stary Testament jest afirmacją życia, pochwałą dobrego Stwórcy świata, którego dzieło także jest dobre.

Podział na cielesnych i duchowych jest sztuczny. To tak, jak powiedzieć, że są ludzie dobrzy i źli, widzieć świat w kolorach czarno-białych, bez szarości. Dojrzały człowiek wie, że świat nie dzieli się na dobrych i złych. Podobnie nie ma nikogo w 100 procentach cielesnego ani w 100 procentach duchowego. Duchowość jest potrzebą każdego człowieka, mniej lub bardziej uświadomioną i realizowaną. Jednak uważanie się za świętego i bezgrzesznego świadczy raczej o wybujałym ego niż rzeczywistej duchowości. Św. Paweł mówił, że nikt nie jest wolny od grzechu. Jesteśmy wszyscy zanurzeni w tym świecie, który skazany jest na zło i grzech. Do każdego z nas przyczepiają się okruchy tego zła. Jednak dobra nowina polega na tym, że mimo to mieszka w nas Bóg, że jesteśmy Jego łaską uniewinnieni i godni miana synów i córek Bożych.

Posłuszeństwo nade wszystko

Kolejnym przeciwnikiem mnicha obok ciała i namiętności jest własna wola. Oto dzielni wojownicy „wciąż podnosząc miecz Ducha, zabijają wszelką zbliżającą się do nich własną wolę”. [677 D] „Posłuszeństwo jest grobem własnej woli i zmartwychwstaniem pokory. [680 A] „Błogosławiony żywy umarły, który doznaje cierpień i jest przygnębiony, wtedy gdy widząc siebie czyniącego własną wolę, boi się ciężaru Sądu nad sobą”. [680 B] „jedna jest ścieżka prowadząca na manowce, a ta właśnie nazwana jest samowolą” [680 C] „Posłuszeństwo jest niedowierzaniem samemu sobie we wszystkim, co dotyczy dobra, aż do końca życia” [680 C]

Wola mnicha musi być poddana woli przewodnika duchowego, sędziego. Podczas jego wyboru należy go dobrze wybadać, wystawić na próbę, aby zamiast lekarza nie trafić na chorego. „Ale po wejściu na bieżnię pobożności i posłuszeństwa, nie powinniśmy już badać sędziego, nawet jeśli zobaczymy w nim, jak w człowieku, jakieś niewielkie przewinienia. W przeciwnym razie ci badający nie będą mieli żadnej korzyści z posłuszeństwa”. [680 D] „Gdy nasunie ci się myśl, by badać i osądzić przełożonego, to odskocz od niej jak od nieczystości; i nie dawaj temu wężowi żadnego zezwolenia ani miejsca, ani dostępu ani przewodzenia. Krzycz do węża: „Ty oszuście! Nie ja jestem zwierzchnikiem, ale on nade mną wyznaczony jest na sędziego!” [681 A]

Niestety Klimak nie daje żadnej konkretnej wskazówki, jak prawidłowo ocenić, czy dana osoba nadaje się na duchowego przewodnika. Nasuwa się też pytanie, czy taki duchowy żółtodziób jest w stanie osądzić prawidłowo czyjąś przydatność. W końcu przez tego przewodnika ma być zdeterminowane całe jego życie, więc jest to decyzja bardzo istotna. Załóżmy, że w swej niewiedzy początkujący dokona niewłaściwego wyboru i odda się omyłkowo w ręce człowieka niezrównoważonego (duże prawdopodobieństwo biorąc pod uwagę typ psychiczny ludzi skłonnych do skrajnej ascezy). Nie ma już drogi odwrotu. Raz poddawszy się czyjemuś przewodnictwu, rezygnujemy z własnej woli, a demona, który zapragnie nas atakować odsyłamy z kwitkiem odżegnując się od wszelkiej odpowiedzialności: „Demonie, idź dręcz mego mistrza, w końcu on tu za wszystko odpowiada, ja tylko wykonuję rozkazy!” Wiemy dobrze chociażby z II wojny światowej, czym się kończy takie podejście. Zbytnie ufanie autorytetom i ucieczka od wolności prowadzą nieuchronnie do wynaturzeń, okrucieństwa, niemoralności. Co prawda Klimak daje pewną otwartą furtkę dla odejścia od mistrza, gdy pisze, że nie powinniśmy przejmować się małymi przewinieniami. Czy to znaczy, że jeśli byłyby one duże, to moglibyśmy kwestionować autorytet? Klimak jednak nigdzie dalej nie rozważa takiej możliwości.

„Ci, którzy w prostocie posłuszni są ze względu na Pana, piękny bieg odbywają, nie ściągając na siebie podstępności demonów przez subtelne dociekania” [681 B] Cóż to za subtelne dociekania miał Klimak na myśli i dlaczego ściągają one podstępność demonów? Może jest to tzw. szukanie dziury w całym? A może zwykłe wątpliwości co do metody i jej efektywności? Dalej zobaczymy, jakie to polecenia musieli wykonywać mnisi z rozkazów ich mistrzów. Mogły one wzbudzić co najmniej wątpliwości, jeśli nie bunt i sprzeciw. Zakaz myślenia i poddanie się bezmyślnie czyjemuś autorytetowi zawsze były dla mnie synonimem tchórzostwa. Ludzie poszukują bezpieczeństwa i uwolnienia od odpowiedzialności życiowej przez poddanie się autorytetowi. Samodzielność łączy sie z ryzykiem i narażeniem się na porażkę, trudami, błądzeniem. Taka jest cena wolności. Nie wolno z niej rezygnować, ponieważ mamy jej i tak w sumie bardzo niewiele. Oddawanie swej wolności daje tylko fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

Jakie były niezwykłe przejawy tego posłuszeństwa? Oto mamy historię, że Klimak odwiedzał jakiś klasztor, którego przełożony, igumen, chciał się pochwalić świętym usposobieniem jednego sędziwego micha. W tym celu zawezwał go do siebie przed obiadem i kazał mu stać, przyglądając się jedzącym mnichom. Był to siwy, 80-letni mnich. Stał tak godzinę albo dwie, i nie zjadłszy wcale obiadu poszedł z rozkazu igumena  recytować psalmy. Spotkało go zatem według mnie wielkie upokorzenie. Igumenowi chodziło ponoć o to, aby zademonstrować świętość, czyli niewzruszoność mnicha wobec pogardy i poniżeń. Ale może też chodziło mu o zademonstrowanie gościowi swej władzy? Stary mnich udowodnił, że jego ego prawdziwie umarło. Polecenie igumena potraktował jak słowa Boga. „Ze względu na moją ufność i miłość do pasterza nie miałem przeciw niemu żadnej złej myśli. Bo ktoś powiedział, że miłość nie liczy zła”. [692 C] Zaiste święty był ten mnich, ale jednak przyznał, że igumen dopuścił się wobec niego zła. Czyli był święty kosztem grzeszności igumena? Nikomu to jak widać nie przeszkadzało. Igumeni czynili zło, aby doprowadzać innych do świętości, taka to była ciekawa metoda.

Oto kolejny przykład metody upokorzeń. Pewnego razu wielki starzec (przełożony), udając gniew, kazał opuścić monaster jakiemuś skromnemu i łagodnemu mnichowi. Mimo, że wiedział o jego niewinności, przełożony postanowił dać mu w ten sposób „sposobność zdobycia wieńców, na które zasłużyć on może w każdej godzinie poprzez cierpliwe znoszenie bądź to samowoli innych, bądź zniewagi, wzgardy i szyderstwa”. [693 A]  Czy jednak zadawanie tej zniewagi, wzgardy i szyderstwa nie jest grzechem samo w sobie? A czy udawanie gniewu nie jest kłamstwem? Czy może mnisi przyjęli tu zasadę, że cel uświęca środki? Czy Jezus kiedykolwiek ćwiczył tak swoich uczniów? Nic na ten temat nie wiadomo.

Kolejna historia Klimaka: „Dla własnego zbudowania zagadnąłem jednego z braci, o imieniu Abbacyrus, od piętnastu lat żyjącego w tym klasztorze, którego, jak widziałem, niemal wszyscy krzywdzili, a pełniący służbę w jadalni omal nie każdego dnia wypędzali od stołu, bo brat ten z usposobienia nie panował trochę nad językiem. Zapytałem go: „Bracie Abbacyrusie, dlaczego wyganiają cię od stołu i często widzę, że kładziesz się do snu bez posiłku?” I odpowiedział mi: „Uwierz mi, ojcze, że ci moi ojcowie wypróbowują mnie, czy postępuję jak mnich, a ponieważ wyrządzają mi krzywdę nie naprawdę, to i ja, znając ich zamiar i zamiar tego wielkiego pasterza, znoszę wszystko bez przykrości; i oto 15 lat już tutaj przebywam, a licząc się z tym, jak i oni sami przy moim wstąpieniu do monasteru mówili, że aż przez lat 30 wypróbowywani są ci, którzy usunęli się ze świata: i to jest słuszne, ojcze Janie, bo bez próby złoto nie jest czyste”. [696 A] Czy naprawdę jest konieczne robienie komuś piekła na ziemi przez 30 lat, aby w końcu poczuł się w 100 procentach czysty jak złoto? Z pewnością 30 lat pogardy może kogoś wewnętrznie zabić. Mnich ten wytrzymywał to traktowanie, ponieważ wierzył, że nie jest krzywdzony naprawdę. To znaczy był krzywdzony na niby, jak w filmie czy teatrze, gdzie każdy odgrywa tylko rolę. Gdzie w takim razie szczerość i autentyczność relacji międzyludzkich? Gdzie współczucie dla głodującego brata? Naprawdę nikt ze świętych braci nie przynosił mu kolacji do celi? Jaka niewrażliwość, jakie zobojętnienie serca.  Wszystko w imię Metody. Klimak był z pewnością zbudowany tą historią. Metoda działa!

Wieczorny akt skruchy mnicha wymagał od niego położenia się twarzą na ziemi przed igumenem z prośbą o zadanie modlitw. Igumen razu pewnego zostawił tak mnicha leżącego do rana. Ten zapewniał potem, że całą  noc nie spał, ale recytował z pamięci cały Psałterz. Święty igumen upokorzył go dla zbudowania innych. Nasuwa się tu pytanie, czy bezwzględne posłuszeństwo nie było wielkim źródłem potencjalnych nadużyć władzy? Mogło tak być.

„Ktoś, kto w rozmowie chce trwać uporczywie przy swoim zdaniu, niech wie, że – choćby i mówił słusznie – zapadł na diabelską chorobę. [705 B] I jeśli postępuje tak rozmawiając z równymi, to może go uleczyć skarcenie przez znaczniejszych. Ale jeśli zachowuje się tak wobec znaczniejszych i rozsądniejszych, to ludzie nie są w stanie go uleczyć”.

Tak zostaje pogrzebana prawda i słuszność pod autorytetem wyższego w hierarchii. Tak uśmiercona zostaje wszelka dyskusja. Skoro rzekomo rozsądniejszy zwierzchnik nie potrafi przyjąć słusznego zdania oponenta, to gdzie jego rozsądek? I czy powinien być zwierzchnikiem? Nie można cenić zwierzchnika i posłuszeństwa bardziej niż dążenia do prawdy. W ten sposób rodzi się bowiem władza despotyczna, autorytarna i nieznosząca sprzeciwu. Tak rodzi się w ludziach lęk przed wypowiadaniem własnego zdania. Tędy właśnie droga do uciszania wszelkiej herezji i nieprawomyślności. Tędy droga do stosów, ekskomunik i potępień.

„Powinniśmy bez obawy zaufać tym, którzy podjęli się w Panu opieki nad nami, jeśli nawet ich nakazy wydają się sprzeczne z naszym zbawieniem: bo wtedy ta nasza wiara w nich wypróbowywana jest jakby w piecu hutniczym. A cechą prawdziwej wiary jest to, żeby bez wahania zaufać opiekunom, nawet wtedy, gdy widzimy, że ich nakazy sprzeczne są z naszymi oczekiwaniami”. [717 B]

Okazuje się więc, że nie wystarczy wierzyć w Boga, ale jeszcze trzeba wierzyć w przewodnika! Nawet takiego, tym bardziej takiego, który nas znieważa i nigdy nie chwali. Bowiem zniewaga i wzgarda usuwa wszelkie wewnętrzne nieczystości. A pochwały, zaszczyty i sława powiększają żółć. Czy Jezus znieważał swych uczniów i gardził nimi dla usunięcia ich nieczystości? Czy kiedykolwiek coś takiego nakazywał? Nie, ponieważ był dojrzałym emocjonalnie człowiekiem i wiedział, że okazywanie miłości, zrozumienia i współczucia jest najlepszą drogą naprawczą. Miał porywczy temperament i surowo osądzał hipokryzję faryzeuszy, ale nie traktował ich pogardliwie. Z szacunkiem, choć stanowczo odpowiadał na ich pytania.  Nawet tych, którzy próbowali ukamienować kobietę nie strofował, nie pouczał, nie gardził nimi, ale kazał im zastanowić się nas sobą, zajrzeć w swoje wnętrze. Uważał, że poznanie prawdy o sobie oraz przebaczającej miłości Boga jest najlepszym lekarstwem na grzech.

Czy kogoś chwalił? Może nie zawsze wprost, ale na pewno pośrednio, na przykład obiecał dobremu łotrowi, że będzie z Nim w raju, pochwalił Marię za wybranie lepszej cząstki.  A przede wszystkim chwalił ludzi za wiarę w Boga. Na przykład kobietę, która chciała karmić się okruchami ze stołu pańskiego, albo setnika, którego sługę uleczył na odległość. Pochwała wiary była u Jezusa częstą metodą uzdrawiania duszy. „Tej, która wiele umiłowała, będzie wiele wybaczone” –  czy to nie jest pochwała miłości? Tak, Jezus chwalił ludzi za wiarę i miłość.

Oto przykład, którego nie waha się podać sam Klimak, do czego może doprowadzić ślepe posłuszeństwo.

[720 B] W pewnym monasterze w Azji żył starzec „całkiem niedbały i nieopanowany”, Miał on ucznia imieniem Akakios, którego dręczył codziennie nie tylko obelgami i zniewagami, ale i biciem. Jednak Akakios znosił to traktowanie pokornie jak niewolnik. Święty starzec Jan Sabaita zauważał u niego na ciele ślady bicia, a mimo to zachęcał go do wytrzymałości i posłuszeństwa. Po  dziewięciu latach takich katuszy Akakios umiera. Na pytanie, czy naprawdę umarł, z grobu przemawia do starca w te słowa: „Jak może umrzeć ktoś praktykujący posłuszeństwo?” Wtedy okrutny zwierzchnik Akakiosa ogarnięty strachem płacze i przez resztę życia mieszka w celi oskarżając się (słusznie) o zabójstwo. Tak więc widać, że trzeba czyjejś śmierci, aby świętym starcom i zwierzchnikom otworzyły się oczy na czyjeś nieszczęście. Przewodnicy duchowi byli  czasem ludźmi pozbawionymi wrażliwości i okrutnymi. Ich porady duchowe nie były zbyt wyrafinowane. Ograniczały się zwykle do nakazu przyjmowania szyderstw i urągań od „najsurowszych gimnastów w Panu”. Albowiem „kto wytrwa do końca, będzie zbawiony” (Mt 10, 22) Nie zauważyli, że te słowa z Ewangelii Mateusza odnosiły się do czasów prześladowań apostołów. Nie oznaczały w żaden sposób zachęty do obrzucania się obelgami, wzajemnego szydzenia z siebie i upokarzania. Nie wydaje się, że zadanie duchowego przewodnictwa było zbyt trudne, wymagające szczególnej przenikliwości i mądrości. Równie dobrze można było nagrać te same słowa i puszczać je na okrągło adeptom duchowości.

Jeśli brat popełnił jakieś większe wykroczenie, pasterz mógł go w ramach pokuty wysłać do osobnego monasteru zwanego więzieniem. Mnisi żywili się tam wyłącznie chlebem i surowymi warzywami. Trzymano ich w pojedynczych celach bez możliwości ich opuszczenia. Życie ich polegało na nieustannej modlitwie i pracy. Tym razem nawet Klimak zauważa, że „naśladować ich tryb życia nierozsądne jest i niemożliwe” [704 C]

Jednak mimo to jest pełen uznania dla pokutujących tam mnichów. Praktykowali oni bowiem „czyny i słowa zdolne przebijać się do Boga”. Ich postawa „zdolna była nakłonić Boga szybko do miłości do ludzi” [765 A]. Posłuchajmy zatem, cóż to może mieć taką siłę, aby skłonić Boga do miłości ku nam (Klimak najwyraźniej zakładał, że Bóg nas nie kocha z racji swej miłującej natury, ale dla naszych wyczynów w kwestii cierpienia).

„Oto jedni z tych niewinnych grzeszników, którzy przez całą noc, aż do rana, stali pod gołym niebem trwając na nieruchomych nogach, potęgą natury żałośnie łamani przez sen, wcale nie pozwalali sobie na wypoczynek, ale cucili się ganiąc siebie i znieważając, i sobie ubliżając” [765 A] „Inni oddawali się modlitwie skrępowawszy sobie ręce z tyłu, tak jak skazańcy, a mroczne ich oblicza pochylone były do ziemi, bo uznawali się za niegodnych, aby spoglądać w niebo”. [765 B] „Jeszcze inni siedzieli na klepisku we włosienicach i w popiele, twarz skrywali między kolanami i czołem uderzali o ziemię. … Niektórzy z nich rosili ziemię łzami, a ci, którym brakło łez, bili samych siebie. Jacyś krzyczeli boleśnie nad swoimi duszami, nie mogąc znieść ucisku serca, a drudzy, płacząc w sercu, wstrzymywali dźwięk skargi na ustach. A niekiedy bywało, że gdy nie mogli już dłużej się powstrzymać, nagle wykrzykiwali” [765 C] „Inni siedzieli zadumani, pochyleni do ziemi i nieustannie poruszając głowami, jak lwy, ryczeli i ciężko wzdychali z głębi trzewi” [765 D]

Zaiste dom wariatów! Mamy tu pokutujących niewinnych grzeszników, którą to sprzeczność można wyjaśnić chyba tylko tak, że mnisi jak zwykle zrzucali winę na demony. Tylko dlaczego niewinni musieli pokutować? Mimo rzekomej niewinności dręczyło mnichów ogromne poczucie winy, prawie że nie do zniesienia. Błagali słowami Psalmu: „Nie karć nas, Panie w swym gniewie i nie karz w swej zapalczywości” (Ps 6, 2). „Tylko nas oszczędź, a dość dla nas będzie uwolnić się od Twojej potężnej groźby i trudnych do nazwania i niepojętych męczarni. O zupełne zaś odpuszczenie nie śmiemy prosić.” [768 B] Ale tutaj zupełnie mijali się z dobrą nowiną o przebaczeniu. Cóż to za dramatyczne grzechy kazały im wierzyć, że zasługują na trudne do nazwania i niepojęte męczarnie? Jakie mniemanie mieli o Bogu, który potężnie im grozi i jest tak trudny do przebłagania? Przebłaganie to według Klimaka następuje przez uczynki ascetyczne. Tymczasem św. Paweł wyraźnie ostrzega przed takim rozumieniem usprawiedliwienia. Izrael zabiegał według Pawła o usprawiedliwienie z uczynków, co jest niemożliwością. (Rz 9, 30) Chrześcijanom dane jest zaś usprawiedliwienie z wiary. „A jest to słowo wiary, którą głosimy. Jeśli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami – do zbawienia” (Rz 10, 8-10) Jak widać, Paweł dawał inną receptę na zbawienie niż Klimak. Paweł, w przeciwieństwie do Klimaka, ufał Bożej miłości i hojności. Bóg był w oczach Pawła nieskończenie łaskawy dla człowieka: „On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować?” (Rz 8, 32)

Aby dokończyć opis mąk, zadawanych sobie dobrowolnie przez szalonych mnichów, dodam jeszcze kilka co pikantniejszych cytatów. „U tych i owych widoczne były zaognione języki, wysunięte z ust jak u psów. Jedni karali siebie upałem, drudzy dręczyli siebie chłodem” [768 C] „Widać było u nich kolana stwardniałe od długiej pokuty, oczy pomierzchłe i głęboko wpadłe, powieki pozbawione rzęs; policzki mieli podrażnione i poparzone od gorąca częstych łez, oblicza zmarniałe i blade, przy porównaniu nie różniące się wcale od trupich, piersi obolałe od uderzeń pięścią i wydalające krwawą ślinę”. [772 A] „Nieraz nalegali na tego wielkiego sędziego – mam tu na myśli pasterza – tego anioła wśród ludzi, i błagali, by nałożyć żelaza na ich ręce i obrożę na szyję, a nogi jak skazańcom skrępować w dybach, i już z nich nie uwalniać, dopóki ich nie przejmie grób, a nawet i później w grobie”. [772 B]

Mnisi odczuwali dojmujący strach i niepewność. Dręczył ich nieustannie niepokój o to, czy dość zrobili dla swego zbawienia. Widmo potępienia napełniało ich przerażeniem i pogrążało w histerii. Żyli w takim to przygnębiającym i beznadziejnym stanie ducha bez chwili wytchnienia, szarpani namiętnościami, obarczając się winą nie do odpokutowania, nawet nie dopuściwszy do siebie myśli, że przebaczający Bóg odpuszcza im winy w jednej chwili. Zapominali, że Bóg wybiega im naprzeciw, gdy tylko zechcą powrócić do Niego jak syn marnotrawny. Nie wierzyli, że Bóg czeka na nich z otwartymi ramionami i przygotowuje dla nich ucztę. Nie wiedzieli, że Bóg szuka każdego z nich na tej pustyni jak zagubionej owcy, płacząc nad ich cierpieniem i zastanawiając się, co jeszcze mógł zrobić, oprócz posłania ludziom Swego Syna, by wreszcie zrozumieli, że im przebacza.

Klimak reaguje na pobyt w „więzieniu” (jako odwiedzający) zachwytem. „Ja zaś, przyjaciele, przebywając chętnie pośród ich boleści, zapomniałem o sobie i cały się zachwycając, nie zdołałem nad sobą panować” [776 B] To chyba znaczy, że nie mógł się powstrzymać od zachwytu nad błogosławionymi grzesznikami. Co prawda przy okazji obwiniał się o własną obojętność w porównaniu z cierpieniami pokutników. [773 B] Każda okazja jest dobra, by o coś się obwinić. Ale zachwycać się? To uczucie dość dziwne i niespotykane w życiu mnicha. Na miejscu Klimaka zaraz bym się zaczęła obwiniać o zbytnią wesołość. Może właśnie z tego poczucia winy Klimak nie wdaje się w szczegóły, opisując swój zachwyt dość lakonicznie, natomiast raczy czytelnika wyjątkowo obficie opisami wymyślnych mąk i udręk.

Klimak ostrzega wszystkich, „a zwłaszcza tych, którzy upadli, by nie dopuścić do serca zarazy bezbożnego Orygenesa, bo ta, wstrętna, zasłaniając się miłością Boga do ludzi, staje się łatwa do przyjęcia przez tych, co lubią przyjemności”. [780 D] Chodzi tu o „wstrętną” apokatastazę, czyli powszechne zbawienie. Właśnie tak jest, zasłania nas, osłania miłość Boga. Dzięki niej jesteśmy bezpieczni, ona jest nam tarczą i schronieniem. Takiej osłony w postaci miłości Bożej nie miał Klimak. Argumentując za efektywnością swej metody zbawienia, zasłaniał się Bożym nieugaszonym gniewem i zapalczywością.

A my, lubiący przyjemności i wszelkie Boże dary, zasłońmy się bezpiecznie miłością Boga: „Ty jesteś dla mnie schronieniem, od ucisku mnie zachowasz, hymnem zbawienia ogarniesz mnie” (Ps 32) „Dusza nasza oczekuje Pana, On jest naszą obroną i tarczą”. (Ps 33) „Pan odkupia duszę sług swoich i nie zazna kary, ktokolwiek w nim szuka schronienia” (Ps 34) „Jak drogocenna jest łaska Twoja, Boże! Synowie ludzcy chronią się pod cień Twoich skrzydeł, nasycają się obfitością Twego domu i poisz ich strumieniem rozkoszy Twoich” (Ps 36) „Ty, Panie miłosierdzia Twego nie poskąp dla mnie. Twoja łaska i prawda niech zawsze mnie chronią” (Ps 40) „A ja biedny jestem i nędzny, ale Pan pomyśli o mnie. Ty jesteś moja moc i mój wybawiciel. Boże mój, nie zwlekaj!” (Ps 40)

Doprawdy dziwne jest to, że mnisi znając na pamięć wszystkie psalmy i deklamując je wielokrotnie, nie zwracali prawie uwagi na takie właśnie słowa. Zwłaszcza powinien im dać do myślenia Psalm 103, którego fragment tu zacytuję:

Miłosierny i litościwy jest Pan, nieskory do gniewu i wielce łaskawy.

Nie na zawsze jest nam przeciwny, nie na wieki chowa urazę.

Nie wedle grzechów naszych świadczy nam i nie wedle win naszych nam odpłaca.

Albowiem jak niebiosa wysoko nad ziemią, tak mocne jest Jego miłosierdzie nad tymi, którzy się Go boją.

Jak daleko wschód od zachodu, tak oddalił od nas występki nasze.

Jak lituje się ojciec nad dziećmi, tak lituje się Pan nad tymi, którzy się Go boją.

Ale skoro myślenie było zakazane, a subtelne rozważania prowadzą na manowce…

Znalazłam jeden Psalm, który mógł być wspaniałą inspiracją dla mnichów. Psalm 102. Oto jego inspirujące ascezę fragmenty:

Panie, wysłuchaj modlitwę moją, a wołanie moje niech do Ciebie przyjdzie.

Nie kryj oblicza Twego przede mną. W dzień mego utrapienia nakłoń ku mnie Twego ucha. Ozwij się zaraz, w dzień, kiedy Cię wzywam.

Bo niszczeją jak dym dni moje, a kości moje są jak rozpalona głownia.

Zdeptane jest jak trawa serce moje i usycha, że zapomniałem nawet pożywać chleb mój.

Od głosu wzdychania mego przywarły do skóry kości moje.

Podobny jestem puchaczowi na puszczy, stałem się jak sowa w ruinach.

Nie śpię i jestem jak ptak samotny na dachu.

Cały dzień urągają mi wrogowie moi, a wyśmiewjający mnie przeklinają moim imieniem.

Popiół jak chleb jadam, a mój napój mieszam ze łzami.

Dla gniewu Twego i zapalczywości Twojej, bo Ty podniosłeś mnie i w dół rzuciłeś.

Dni moje są jak chylący się cień, jak trawa usycham.

A ty, Panie na wieki zostajesz i pamięć o Tobie z pokolenia w pokolenie.

Ty powstajesz i ulitujesz się nad Syjonem, bo czas już na zmiłowanie, nadeszła pora. …

Albowiem pan zbudował Syjon, ukazał się w chwale swojej.

Zwróci się ku modlitwie opuszczonych i nie wzgardzi modlitwą ich.

Będzie to zapisane dla późnego pokolenia i lud jeszcze nie urodzony będzie chwalił Pana. Gdyż wejrzy z wysokości swojej świętej, Pan z niebios na ziemię spojrzy.

Aby usłyszeć jęk więźnia i wyswobodzić na śmierć skazanych.

Asceci zinterpretowali ten psalm w sobie właściwy sposób. Widzimy tu wiele wątków charakteryzujących życie ascetyczne: wołanie do Boga, utrapienie, niszczenie dni i kości, zdeptane serce, brak pożywienia, wzdychanie, samotność, urąganie, wyśmiewanie, przeklinanie, łzy, usychanie, gniew Boży, jęk więźniów, skazanie na śmierć. Mnisi odczytali ten Psalm jako wezwanie do takiego właśnie życia. Tymczasem psalmista wcale nie chce przeżywać tych wszystkich nieszczęść. Błaga Boga o przywrócenie radości, szczęścia i przedłużenie życia. Ufa, że będzie mu to dane. Psalm ten jest skargą utrapionego złem człowieka. Asceci odwrócili jego sens, aby udowodnić słuszność swej drogi.

W ogóle z lektury Drabiny można odnieść wrażenie, że wśród mnichów Psalmy były najczęściej deklamowanymi, często znanymi na pamięć słowami Biblii. W nich zatem należy przede wszystkim szukać źródeł asecezy. Należy przypatrzeć się, jak widzi świat, ludzi i Boga autor (czy może autorzy) Psalmów. Psalmy ukazują człowieka w tragicznej sytuacji egzystencjalnej, której to tragizm może być pokonany jedynie przez wiarę i zaufanie do Boga. Bóg jest ukazany jako wszechmogący stwórca świata i ludzi, odpowiedzialny całkowicie za swoje stworzenie. Psalmista przypisuje Bogu zarówno zło jak i dobro spotykające człowieka. Jest to Bóg osobowy, podobny do człowieka pod względem odczuwania emocji: gniewu, miłości, troski, mściwości. „Strąciłeś mnie w dół głęboki, w ciemnice, w przepaści. Położył się ciężko na mnie Twój gniew i wszystkimi nawałnościami Twymi mnie przygniatasz” (Ps 88) Ta skarga powtarza się w Psalmach wielokrotnie. Człowiek obciąża Boga odpowiedzialnością za swe niedole i cierpienia, choroby i opuszczenie. Trudno się z tym nie zgodzić: Bóg stwarzając świat w takiej postaci przyjął za niego całkowitą odpowiedzialność, pozwalając na zło dopuszcza do siebie możliwość, że będzie za nie obwiniany. Psalmista błaga Boga jednocześnie o wybawienie, o pomoc, o łaskę oglądania Jego oblicza. Ufa Jego miłosierdziu i łasce, która trwa na wieki. Psalmista raczej nie wierzy w życie wieczne. Przeważa pogląd, że Bóg nie pamięta o „zabitych, leżących w mogile, którzy odłączeni są od Jego ręki”. Dlatego to życie na ziemi stanowi tak wielką wartość, dlatego psalmista dąży do szczęścia na tym świecie. Przemawia w swojej sprawie do Boga niby wytrawny negocjator: spójrz Boże, stworzyłeś mnie marnego, żyjącego tak krótko w porównwniu z Twoją wiecznością, zważ na mój godny pożałowania los i odmień me dni pełne cierpień i zmagań z wrogiem. Innymi słowy: Spójrz, Ty masz wszystkiego pod dostatkiem, nie wstyd Ci że Ty możesz się cieszyć na wieki, a my tu nędzarze marnie giniemy? Nie żałuj nam więc swej łaski, pamiętaj o nas, biedakach. Metoda negocjacji na współczucie. Psalmiści odwołują się do współczucia Boga. Druga metoda negocjacji: na kontrakt. Bóg zawarł przymierze z Abrahamem i Mojżeszem. Oznacza to, że nie może odwołać swej wierności wobec ludu wybranego, nawet jeśli on dopuści się niewierności wobec Boga. Boże, mówi Psalmista, wspomnij na swoje przymierze, obiecałeś nas nie zostawiać w kłopotach, przybądź nam z pomocą, udowodnij, że Twe przymierze coś znaczy, że Twe słowo jest mocne. Inna taktyka: na pochlebstwo. „Czyż znane będą w ciemnościach cuda Twoje i sprawiedliwość Twoja w krainie zapomnienia?” tak pyta Psalmista błagając o uzdrowienie. Jeśli Boże wtrącisz mnie do szeolu, kto Cię będzie wysławiał? Bez ludzi, kto będzie oglądał Twe wspaniałości?

Jednocześnie, używając tych taktyk negocjacyjnych, psalmista jest do głębi przekonany, że Bóg jest wierny i miłosierny, wspaniały i zachwycający. On rzeczywiście jest współczujący i miłosierny, On rzeczywiście jest wierny i rzeczywiście godny wszelkiego podziwu i miłości. Psalmy przesiąknięte są żarliwą wiarą, że Bóg słucha człowieka, że Bóg rozumie jego los, że Bóg nie jest obojętny na jego skargi, że wysłuchuje jego błagań, wyzwala go z ciemności, niedoli, strachu i przygnębienia. Bóg jest z jednej strony nieskończony i wieczny, ukryty i oddalony, ale z drugiej strony stoi tak blisko człowieka, że ten może mu wyjawić swe najskrytsze myśli, swą słabość, swoje pragnienie zemsty, swe oskarżenia wobec Boga.

Piekielne wyobrażenia

Klimak poleca niezawodny sposób na unicestwienie namiętności i oczyszczenie duszy: wyobrażanie sobie piekła budzącego straszliwy lęk. „Nie przestawaj przedstawiać sobie i badać obrazów otchłani ciemnego ognia, bezlitosnych sług, niewybaczającego Sędziego, chaosu i bezmiaru gnębiącego płomienia, podziemi, strasznych miejsc, ciasnych i stromych przepaści, i wszelkich tym podobnych, żeby wrodzona naszej naturze lubieżność zdrętwiała od wielkiego strachu, a dusza połączyła się z nieulegającą skalaniu czystością i przyjęła w siebie światło niematerialne, jaśniejące bardziej niż wszelki ogień”. [804 C]

Lubieżność drętwieje ze strachu, naturalne funkcje ciała są zatrzymane i tylko wtedy dusza łączy się z Bogiem. Mamy tu znowu platońskie oddzielenie boskiej duszy od zbrukanego materią ciała. Oddzielenie to jest herezją dla chrześcijan, którzy wierzą w ciała zmartwychwstanie, w to, że człowiek będzie zbawiony cały, duch razem z materią. Materia jest podstawą naszego istnienia, tworem Boga. Wcielenie – dowodem na wielką wartość materialnego świata w oczach Boga.

Także niewybaczający Sędzia i Jego bezlitośni słudzy zupełnie nie wpisują się w chrześcijańską wiarę. Przebaczenie wszelkiego grzechu w Chrystusie oraz niewyczerpane miłosierdzie Boga są podstawą dobrej nowiny. Klimak zatem w tym jednym zdaniu zaprzecza kilku fundamentom chrześcijaństwa. Jego metoda motywacyjna budzi też wielkie psychologiczne wątpliwości. Lęk jest przyczyną i główną cechą wszelkich nerwic i innych zaburzeń psychicznych. Nakłanianie do jego celowego potęgowania mogło zatem wciągać mnichów w neurotyczną spiralę.

Lęk i konflikt emocjonalny – nerwicowe błędne koło

Każda nerwica rozwija się na gruncie lęku. Z kolei na podłożu lęku rodzi się konflikt emocjonalny. Jego następstwem jest znów lęk. Powstaje błędne koło. „Z konfliktem emocjonalnym mamy do czynienia wówczas, gdy u danej osoby istnieją jakieś dwie, niekoniecznie świadome, silne, niezgodne z sobą tendencje, dążenia, potrzeby, uczucia itp. … Jeżeli nie ma sposobu na satysfakcjonujące rozwiązanie takiego konfliktu, na przykład poprzez wybór jednej z ewentualności i porzucenie drugiej, to osoba będąca w konflikcie reaguje lękiem”. (op.cit., s. 138-139)

Jak to błędne koło działa u Klimaka? Lęk przed karzącym Bogiem odgrywa tu na pewno wielką rolę. Klimak czując na przykład pożądanie seksualne, a z drugiej strony będąc świadomy surowego wzroku Boga, przeżywa konflikt emocjonalny. Nie może dać upustu pożądaniu, aby nie zagniewać Boga i nie utracić jego łaski. A wydaje mu się, że seks jest przez Niego zawsze źle widziany. Mając do wyboru: seks czy Bóg, wybiera Boga. Jednak nie jest świadomy tego, że ten konflikt w nim trwa, powodując dalszą spiralę lęku. Nerwica gotowa.

Wielkie zalety łez

Należy starać się jak najwięcej płakać. Jak się do tego zmusić? Kładąc się spać, należy sobie wyobrażać leżenie w grobie i myśleć o strasznym wyroku Sędziego. Odziewać należy się na czarno, co bardzo skłania do płaczu. „Teologia nie jest stosowna dla płaczących: osłabia ich usposobienie do płaczu”. [805 C] Tak, to prawda. Gdyby mnisi zajęli się choć na moment teologią odkryliby pułapki metody Klimaka i liczne sprzeczności z wiarą chrześcijańską. Na przykład taką: „Pan podarował nam gąbkę smutku, który kocha Boga i orzeźwiającą wodę pobożnych łez do starcia zapisu upadków”. [808 A] Znów mamy tu receptę Klimaka na ścieranie zapisów upadku, zupełnie inną niż recepta Nowego Testamentu, o której już pisałam. Oto łzy mają magiczną zdolność ścierania win, zwłaszcza jeśli leją się jak z wyciśniętej gąbki. Im więcej litrów łez wylejesz, tym większa szansa na zbawienie?

Płacz ma wielkie zalety, prowadzi do pocieszenia i oświecenia.  „Oświecenie jest niewysłowionym działaniem, rozumieniem niepoznawalnego i widzeniem niewidzialnego; pocieszenie jest ukojeniem bolejącej duszy, która, tak jak niemowlę, równocześnie sobie kwili i radośnie się uśmiecha. Pomoc jest odnowieniem trawionej udręką duszy, która cudownie przemienia łzy boleści w łzy uśmierzające ból” [813 B] – tutaj wyjątkowo daje nam Klimak jakiś optymistyczny akcent tylko po to, aby w następnych wersach dalej nas przygnębiać. Kiedy już doznamy we łzach pocieszenia i radości, należy odsunąć przybywającą radość z obawy, żeby „nie wpuścić wilka zamiast pasterza”. Widać, że nawet radość wynikła z nabożnych łez jest odrzucana ze strachu i poczucia niegodności. W efekcie pozytywne efekty łez nie mają szansy urzeczywistnić się w życiu mnicha. Nie neguję faktu, że pewien rodzaj oczyszczających łez jest błogosławieństwem. Jednak według mnie na nic przyda się zmuszanie się do płaczu. A jeśli już łzy przynoszą nam ulgę, to czy nie warto tej ulgi zaakceptować jako przejawu Bożej czułości?

Jak ważny był płacz dla mnicha niech świadczy ten oto końcowy akapit z rozdziału o płaczu: „W chwili wyjścia duszy z ciała nie będziemy oskarżani o to, że nie czyniliśmy cudów, że nie zajmowaliśmy się teologią i że zaniedbywaliśmy kontemplację, ale niewątpliwie zdamy Bogu rachunek z tego, żeśmy nieustannie nie płakali”. [816 D]

Czy Jezus w przypowieści o sądzie uczył czegoś podobnego? Niczego takiego nie znajdziemy w Ewangeliach. Według Jezusa będziemy raczej zdawać sprawę z tego, czy rozpoznaliśmy Boga w każdym człowieku i z tego, jak postępowaliśmy wobec najmniejszych.

 Metoda na pozbycie się gniewu i zdobycie łagodności

Do gniewu i złości należy podchodzić stoicko, niewzruszenie. Niepokoju serca nie należy uzewnętrzniać w słowach. Niepokojowi duszy najlepiej przeciwstawić milczenie myśli. Jan zaleca tutaj odcięcie się od swoich emocji, niewyrażanie ich, ignorowanie niepokojących stanów psychicznych. Uciszyć, zatamować, postawić barierę, nie wchodzić w kontakt, zamknąć się na to, co uważamy za złe i godne potępienia. Dziś wiemy z psychologii, że gniew i złość służą także naszemu zdrowiu psychicznemu, są ważnymi sygnałami, których ignorowanie prowadzi do pogłębiania cierpienia psychicznego. Jeśli nie dotrzemy do źródeł tych „złych” emocji, nie zrozumiemy siebie, będziemy pozostawać w stanie psychicznej niedojrzałości. Co w życiu mnichów mogło powodować gniew i złość? Może łamanie ich woli przez zwierzchników, poczucie braku jakiegokolwiek wpływu na swoje życie, doznawane poniżenie i agresja. Tymczasem zamiast dotarcia do źródeł gniewu, Klimak radzi go zwalczać śpiewem, byle tylko niewywołującym za dużo przyjemności. Klimak zabrania też „wyrażania gniewu rękami”, co zapewne oznacza przemoc fizyczną. Bicie jednak uważa za dozwolone w wyjątkowych sytuacjach, trzeba to mianowicie robić „rzadko i nie samemu”.  Ale nie jest jasne z tekstu, czy należałoby bić samego siebie czy też współbraci. Jednak najlepszą metodą na gniew jest celowe poszukiwanie i poddanie się lżeniu i agresji. Kto chce zdobyć łagodność i cierpliwość „niech idzie do braci, i to tych najbardziej srogich, by pośród krzywd i zniewag i kłopotów czynionych przez braci, gnębiony zarówno duchowo, jak i – w pewnej mierze – raniony cieleśnie, deptany i kopany – mógł tam zmyć brud, co tkwi w odczuciu duszy; samo pospolite powiedzenie przekona cię, że lżenie jest praniem namiętności duszy: bo powiadają, że niektórzy w świecie, gdy tylko komuś w twarz rzucą obelgę, chełpią się przed innymi, że „zmyli takiego to a takiego”. I poniekąd jest to prawdziwe” [833 B]

Jeśli idziemy z prośbą o pomoc do najbardziej srogich braci, to są to tacy bracia, którzy też nie mogą sobie poradzić z gniewem. Idzie chory do chorego i leczy go chorobą. Mnisi powinni byli raczej uczyć się łagodności od łagodnych. Po drugie, rozumowanie Klimaka prowadzi do wniosku, że lżący i srodzy mają dla nas niejakie zasługi. Gniewem gniew zniszczyć – oto streszczenie pomysłu Klimaka.

 Niebezpieczeństwo słuchania kłamliwych dowcipów

Gadatliwość i błazeńska wesołość, błazenada i błyskotliwe słówka, opowiadanie dowcipów – wszystko to straszliwie drażni Klimaka, albowiem prowadzi do niweczenia płaczu i pamięci o Sądzie. Klimak traktuje te wesołości jak szkodliwe kłamstwo, przez które zapominamy, jaka jest nasza prawdziwa sytuacja (godna pożałowania) i co nas czeka (straszliwy Sąd). Takie zakłamanie jest „zagładą miłości i zaparciem się Boga”. Należy od wesołków „uciekać jak od zarazy”, bowiem wesołość może być tylko fałszywa. Prawdę powiedzą nam tylko łzy i żal. Musimy tu jednak zauważyć, że Klimakowi chodziło o jego prawdę, nie żadną inną. Jego prawda, jak już zdołaliśmy się przekonać, była prawdą o groźnym i zagniewanym Bogu, któremu nigdy dość cierpień ludzkich. Ta wielka prawda przesłaniała mu prawdę o sobie samym, o tym, co mówi jego umęczone ciało i psychika. Te prawdy ignoruje, traktując je jako podszepty demona. Nie akceptuje swych słabości i swej grzeszności. Zasłania się demonami, żeby przyjąć za nie jak najmniej odpowiedzialności. Strategia Klimaka jest jednym wielkim zakłamaniem. Kiedy się zaszło tak daleko, trzeba brnąć w kłamstwo dalej, aby całe życie nie okazało się na koniec pomyłką i wielką porażką. Taką prawdę o sobie mógłby Klimak wydedukować na przykład z trapiącej mnichów akedii, o której za chwilę, gdyby z pokorą wsłuchał się w sygnały ze swego ciała i w swoje emocje.

 Akedia czyli wypalenie mnicha

Akedia to rodzaj zniechęcenia, ociężałości, niemocy duchowej, skłaniająca do wychodzenia „na zewnątrz”, poszukiwania towarzystwa i uroków życia poza celą. Akedia załamuje wiarę w kochającego Boga, powoduje nieposłuszeństwo, niechęć wobec modlitwy i pracy. Powoduje też reakcje somatyczne: dreszcze, bóle głowy, skręt kiszek, senność. „Akedia jest dla mnicha wszechogarniającą śmiercią”. [860 C]

Jednak nie ma powodu do załamania, lekarstwo płaczu działa! – „Kto płacze nad sobą, nie doznaje akedii” [860 D] Oprócz płaczu należy (jak już możemy zapewne bezbłędnie zgadnąć), pamiętać o potknięciach, myśleć o przyszłych dobrach, odmawiać psalmy oraz modlić się. Gdyby jednak Klimak chciał wyjść poza swoje uniwersalne schematyczne porady dostrzegłby w przejawach akedii prawdę o ludziach, którzy jej doświadczają. I tak na przykład przenosiny z miejsca na miejsce świadczą o chęci zmiany, znudzeniu monotonią, nieposłuszeństwo wobec ojca duchowego oznacza chęć korzystania z własnej woli, zapominanie o sądzie oznacza radość i zmęczenie okrutną wizją Boga, chęć wytworzenia w sobie nowego obrazu Boga i uwierzenia w Boga miłości, zaniedbywanie posłannictwa oznacza wątpliwości co do sensu ascezy. Gdyby mnisi byli otwarci na te sygnały płynące z akedii, zrozumieliby, że mówi im ona o konieczności zmian w ich życiu. Jest zatem czymś pozytywnym. Przypomina o pogrążonych w podświadomości, zagłuszonych i niezrealizowanych naturalnych pragnieniach. Niezagłuszana akedia mogłaby być dla mnicha przebudzeniem, być może bolesnym, ale przemieniającym.

 Niegodziwy brzuch (i genitalia)

Wiele stron poświęca Klimak opisom głodu i pożądania seksualnego, które widocznie dręczyły mnichów w sposób szczególny. Nie nazywa tego głodem i pożądaniem, ale obżarstwem i rozpustą. Wszelkie nasycenie cielesnych pragnień uważa Klimak za niegodziwe i skutkujące niebezpieczeństwem nadużywania, nienasycenia, nieumiarkowania.

U Klimaka nie ma zwykłego zaspokajania potrzeb cielesnych i emocjonalnych, każda potrzeba podnoszona jest do potęgi grzechu. I tak, jeśli cieszysz się na widok potraw, to jesteś obżaruchem, jeśli ogarnia cię erotyczne podniecenie, to jesteś rozpustnikiem, jeśli chcesz się wyspać, to jesteś leniem, jeśli chcesz porozmawiać z kimś, jesteś gadułą, i tak dalej.

Zaspokojenie głodu prowadzi według Klimaka do pożądania seksualnego. Zwykła wizyta znajomego mnicha połączona ze skromnym poczęstnkiem nosi w oczach Klimaka znamiona niewolnictwa wobec namiętności. Klimak wyolbrzymia skutki jedzenia. Dlaczego? Być może ciało umęczone głodem tak bardzo pragnie pożywienia, że rzuca się na nie szaleńczo, jeśli tylko nadarza się okazja? Nie jest mi znana taka reakcja z racji tego, że nigdy się nie głodziłam, ale być może tak się dzieje. Może też być tak, że standardy przejadania się są inne w przypadku mnichów i ludzi współczesnych. To, co dla mnie jest normalną porcją obiadową może być obżarstwem dla mnicha z racji innych przyjętych przez niego standardów normalności. Stąd ten paniczny lęk przed objadaniem się.

Zasada wąskiej ścieżki zbawienia znajduje zastosowanie w temacie obżarstwa: oto wąski, czyli skurczony powinien być żołądek! „Jeśli przyrzekłeś Chrystusowi podążać drogą ciasną i wąską, to ściskaj żołądek, bo służąc mu i rozszerzając go, czynisz niewykonalnym to przyrzeczenie. Bacz, a usłyszysz mówiącego: „Szeroka jest i przestronna ta droga obżarstwa prowadząca do zgubnej rozpusty, a wielu jest takich, którzy po niej idą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga postu prowadząca do życia w czystości, a mało jest takich, którzy przez nią wchodzą” [868 D] Jest to parafraza słów z Ewangelii według Mateusza (Mt 7, 13-14) na temat wąskiej drogi zbawienia.

Chciałabym zaproponować inną interpretację tych słów, nie dość że unieważniającą metodę postu i ściskania brzucha, to na dodatek niejako odwracającą ich utartą interpretację. Otóż wąska może być ścieżka zaufania Bogu, ścieżka Abrahama, ścieżka Hioba.  Większości ludzi bardzo trudno przychodzi zaufać w obliczu nieubłaganych praw natury, śmierci, zła i cierpienia. Wąska ścieżka to rozumowo najmniej prawdopodobna opcja rzeczywistości. Fakty są takie: cierpimy, spada na nas zło. Jednak ufamy Bogu. Wybieramy mało prawdopodobną opcję, że jednak Bóg nas otacza opieką. Fakty są takie, że nie mamy pojęcia o życiu wiecznym i zmartwychwstaniu. Jednak wierzymy. Wybieramy mało prawdopodobną opcję, że Bóg nas wskrzesi w dniu ostatecznym, że zasiądziemy z Nim do uczty. Fakty są takie, że niczym nie możemy zasłużyć na nieskończone dobro Boga. Ale wierzymy, że Bóg nieskończenie nas kocha. Jakże ta wiara może wydawać się złudna i nieprawdopodobnie naiwna. Ta wiara jest naszą wąską ścieżką, która wiedzie do Boga. Ścieżka taka może wydawać się mało wiarygodna, nawet niewygodna, bo zmusza nas do przeciwstawienia się zdrowemu rozsądkowi, do pewnego rodzaju szaleństwa. Jest to ścieżka za wiele sobie obiecująca, za dobra aby była prawdziwa. Nie ma jednak powodów wątpić, że tak samo jak w ulicznym korku wszystkie samochody w końcu przebrną przez zwężenie drogi, tak samo każdy człowiek znajdzie się prędzej czy później na wąskiej drodze do Królestwa.

Ścieżka do Boga może nam się też wydawać wąska z powodu jej przytłoczenia codziennością. Jest ściśnięta przez nasze myśli, emocje i zajęcia. Jeśli nawet jest wąska i cienka jak nitka, to jest silna i nie do przerwania. Wąska droga wiedzie od naszego serca do Boga niby nić. Jest ona „drabiną Jakubową”, po której idziemy ku Bogu, a Bóg ku nam. Pośród zgiełku tego świata tak idziemy ku sobie. Odnaleźć tę nić to skarb prawdziwy.

Oczywiście należy według Klimaka zarówno się głodzić, jak i wystrzegać wszelkich podniet seksualnych. Ideałem jest „zupełna niewrażliwość na wszelkie ciało, upiększenie i wdzięk”. Nawet zmazy nocne są postrzegane jako wina mnicha. Nie mówiąc rzecz jasna o fantazjach erotycznych i masturbacji. Jeśli tylko przychodzi mnichowi na myśl, że Bóg mógłby traktować te potrzeby jako naturalne, należy tę myśl natychmiast odrzucić jako pochodzącą od demona. W mniemaniu Klimaka wszelkie przejawy ludzkiej zmysłowości są grzeszne. Radość, którą przynosi orgazm, należy uważać za zwodniczą: „Kuszony, poczułem, że ten szakal zwodniczo wywołał niewyrażalną radość, łzy i pocieszenie w duszy, i wydawało mi się w dziecinnej duszy, że wziąłem owoc, a nie zniszczenie”. [888 D] Szkoda, że nie zaufał swej dziecinnej duszy. On ufa tylko surowemu i bezwzględnemu głosowi w swojej głowie, podpowiadającemu mu zakazy i powstrzymywanie się. Podaje przy tym dość dziwną i dla mnie niezrozumiałą przyczynę grzeszności seksu i orgazmów: „wytryskiem kala się samą istotę ciała, co właśnie jest niemożliwe przy innych grzechach”. [889 A] Zastanawiałam się, dlaczego powstrzymywanie się od seksu nazwane zostało w chrześcijaństwie czystością. Teraz rozumiem – tym brudem seksu ma być jakoby wytrysk i pomazanie ciał spermą. Widocznie traktowano spermę tak samo jak mocz czy kał, czyli coś brudnego, czego należy się z ciał pozbyć. Ale z drugiej strony, pozbyć się czegoś brudnego to chyba dobrze? Powstają tutaj zatem pewne sprzeczności. Na przykład, gdyby sperma była tym czynnikiem brudzącym, to masturbacja kobieca byłaby bezgrzeszna? Klimak nie przemyślał sprawy do końca.

Dodaje jednak przy tym: „Ci, którzy skłonni są do szukania rozkoszy, często bywają współczujący, miłosierni, wspólnie płaczący i usposobieni do pochlebstw, a ci, którzy ćwiczą się w czystości, tak bardzo tacy się nie stają”. [889 A] Jednak ta obserwacja nie zastanowiła Klimaka. Czyści zatem nie byli zbyt współczujący i miłosierni? Może byli oschli i surowi dla innych, podobnie jak i dla siebie. Jeśli nie kochasz siebie, nie możesz pokochać innych. Czułość dla siebie przeradza się w czułość dla bliźniego. Ktoś, kto nie zaznał czułości, nie będzie czuły ani dla siebie, ani dla nikogo innego. Dlatego można zaryzykować wniosek, że mnisi musieli pochodzić z oschłych emocjonalnie rodzin, w których nie wyrażano pozytywnych uczuć wobec dzieci. Nie nauczywszy się miłości, trafili z deszczu pod rynnę, czyli pod skrzydła zimnych mnichów, podobnie zimnych jak ich rodzice. Gdyby poddali się rozkoszy orgazmu, może nauczyliby się odrobiny czułości dla siebie. Ale szansa ta nie została im dana przez Klimaka.

Należy mu jednak oddać sprawiedliwość w tym, że nie uważał dziewiczości za warunek przyjęcia do Królestwa. Podawał przy tym przykład św. Piotra, który był żonaty. Jednak mówi o Piotrze „był czysty”. Czyżby Klimak uważał, że Piotr nie uprawiał seksu z żoną? Tak jakby mówił: OK, można zbłądzić i seks uprawiać do pewnego czasu, ale w pewnym momencie trzeba przestać grzeszyć. OK, można nie być dziewiczym, ale trzeba być czystym (w znaczeniu: wstrzemięźliwym).

Tradycja unikania kobiet w naszym Kościele ma swe źródła także w opiniach Klimaka. Otóż aby uniknąć zgrozy rozpusty należy powstrzymywać się nawet od rozmów z kobietami. Od takich rozmów do upadku prosta droga. Kościół przyjął tą strategię i skutecznie ją stosuje do dziś. Kobieta jest niebezpieczna, lepiej o niej nic nie wiedzieć i jej nie słuchać. A nie daj Boże zrównać w hierarchii z mężczyzną!

Ciekawy fragment świadczący o opinii Klimaka na temat kobiet: „Wielką o nas troskę okazuje dobry Pan i przez to, że bezwstyd płci niewieściej, jak jakąś uzdą, powstrzymuje wstydem. Bo jeśliby owa ośmieliła się wobec płci męskiej, to nie zbawiłoby się żadne ciało”. [896 C] To doprawdy interesujące: władza kobiet nad mężczyznami jest tak wielka, że pokonałaby siłę zbawienia Chrystusa! Kobiety, Klimak przypisuje nam zaiste wielkie moce, chyba nawet szatańskie, bo uniemożliwiające zbawienie! Stąd tylko krok do stosów, na których palono czarownice. Uwodzicielska siła kobiet, którą nazywa Klimak bezwstydem, skutecznie zwalcza zbawczy plan Boga. Utożsamianie kobiet z niebezpieczeństwem duchowym dla mężczyzn ma swe źródła u Klimaka. Przypomnijmy, że Jezus nie bał się żadnych kobiet, także prostytutek, nawet takich, co łzami obmywały Mu nogi i olejkiem oblewały jego włosy.

 Ignorować wątpliwości

Klimak miewa także uzasadnione wątpliwości, które jednak nie mają dla jego życia i poglądów żadnych konsekwencji. Oto nazywa ciało swoim przyjacielem i zaczyna zauważać pewne sprzeczności: jak związać ciało, które jest przyjacielem? Jak karać ciało, które przywykł kochać? Jak oswobodzić się od tego, z czym jest się na zawsze połączonym? Jak zaniedbywać to, co wszak zmartwychwstanie? Jak bronić się przed ciałem, które z natury posiada słuszne racje? Klimak postrzega ciało jako mieszankę dobra i zła. Jest zaniepokojony, bo nie może przecież wyniszczać czegoś, co ma też dobre strony. Uśmiercenie ciała nagle nie wydaje mu się trafionym w 100% pomysłem. Ciało jest zarówno przyjacielem, jak i wrogiem. Dręczy Klimaka bezwzględne panowanie natury nad ciałem, natury, która często prowadzi do grzechu. Widzi też jednak nieskuteczność swej metody niszczenia ciała i namiętności: „Bo rzeczywiście jest ono (ciało) zarówno współpracownikiem, jak i wrogiem, zarówno pomocnikiem, jak i przeciwnikiem, zarówno opiekunem, jak i zdrajcą. Gdy troszczę się o nie – ono ze mną wojuje; gdy je wyniszczam – słabnie; gdy daję mu wytchnienie – zaniedbuje się; a gdy je niepokoję – nie wytrzymuje; jeślibym je zasmucił – jestem zagrożony; jeślibym je uderzył – nie będzie z kim zdobywać cnót: i odwracam się od niego, i je obejmuję. Co to za tajemnica jest we mnie? Na jakiej podstawie to się we mnie zmieszało? Jak mogę być dla siebie i wrogiem, i przyjacielem?” [901 D]

Jest w tych rozważaniach Klimak bardzo ludzki nareszcie. Niestety, jego konkluzje są do przewidzenia: trzeba unikać miłości własnej, rozluźnienia i odpoczynku, trzeba poznać swą słabość, dręczyć gardło (domyślam się, że chodzi o to, aby nie pić i nie mówić), być posłusznym i pokornym. Tak, zapewne wtedy wszystkie te wątpliwości prysną i żadnymi dylematami nie będzie sobie trzeba zawracać głowy. Lepiej się dręczyć niż mieć wątpliwości. Wątpliwości są niebezpieczne dla zbawienia. Należy je uśmiercić podanymi wcześniej metodami. Klimak nie widzi, że trzeba mieć sporo odwagi, by stawić czoła swoim wątpliwościom, zwłaszcza jeśli skrywało się je przed sobą przez długi czas. Właśnie nie odcinać się od nich świadczy o odwadze przyjęcia swego niepewnego losu i umiejętności pozostawienia pewnych pytań bez odpowiedzi.

 Mnisi survival

Wadą mnicha jest tchórzliwość. Klimak wychodzi z założenia, że ten, kto boi się Pana, nie zna innego strachu, a kto nie czuje przed Nim bojaźni, ten boi się własnego cienia. Zatem należy ćwiczyć się w przezwyciężaniu tchórzostwa. Polega to na czymś, co dziś nazwalibyśmy wyprawami survivalowymi. Należy ciemną nocą udać się na groby i w miejsca pustynne. Należy uzbroić się w modlitwę, rozłożyć ręce i bić wrogów (domyślam się, że chodzi o demony) Imieniem Jezus. Należy też płakać, jako że w miarę płaczu tchórzostwo ustaje! Wyprawami tymi mnisi udowadniali sobie swoją odwagę i siłę. W ich monotonnym życiu wyprawa nocą na cmentarz była swego rodzaju ekscytującą przygodą. Pokonując strach osiągali zapewne jakąś satyfakcję z sukcesu. Dzisiaj, zamiast chodzić na cmentarz, ludzie skaczą ze spadochronem i pływają z rekinami, ewentualnie decydują się na lądowanie w gęstej mgle.

 Paradoksy pychy

Próżność musiała bardzo prześladować mnichów, ponieważ Klimak poświęca jej wiele stron. Na próżność tak naprawdę nie ma rady: cokolwiek zrobisz, ona cię dopada. „Poszczę – chełpię się, przestaję pościć, żeby nie być wychwalanym – znowu się chełpię, jako roztropny. Odzieję się wystawnie – jestem przez nią pokonany, a zmienię odzież na lichą – znowu jestem próżny; w gadulstwie jej ulegam, a gdy zamilknę, znowu ponoszę porażkę. Jak bym nie rzucił tym ostem, znowu kolec nastawi”. [949 C] Widać tu dokładnie, na jakie paradoksy naraża się człowiek dążący do świętości. Cała strategia Klimaka dążenia do świętości i doskonałości narażona jest na ryzyko próżności i pychy. Jeśli nawet mnich nie miał widzów, którzy by go podziwiali, podziwiało go jego własne ego. Spójrz, nie jestem taki jak inni, grzesznicy i ludzie światowi, ja się umartwiam i dążę do doskonałości, jestem lepszy! Należy jednak mieć wyrozumiałość dla ich próżności i pychy, bowiem potrzebowali oni po prostu jakiejś akceptacji, jakiegoś potwierdzenia swojej wartości, jakiegoś dobrego i łagodnego spojrzenia, pochwały. Sami się tego wszystkiego wyrzekli, pozwalając hulać demonom próżności.

Pycha jest przyczyną bluźnierstw. Są to obelżywe i niestosowne słowa, nieczyste i straszne myśli podsuwane mnichom przez demony w celu pogrążenia ich w rozpaczy. Klimak jednak nie wyjawia, o jakie to słowa i myśli chodzi. Szkoda. Co takiego ohydnego i plugawego słyszeli mnisi w swoich głowach?

 Dążenie do pokory, królowej cnót jest szczytne, choć jak zwykle u Klimaka bezskuteczne. To, co dobre, nieuchronnie zamienia się w zło. „Gdy zaś ta królowa cnót, poprzez duchowy wzrost w duszy, zacznie już czynić postępy, wtedy za nic, a raczej za przedmiot odrazy uważać będziemy wszelkie spełnione przez nas dobre czyny, rozumiejąc, że z nieświadomą rozrzutnością każdego dnia dokładamy raczej do brzemienia grzechów, a na dodatek podejrzewamy, że ten nadmiar obecnych w nas Bożych darów, ponieważ nie staliśmy się ich godni, powiększy karę”. [989 B] Należy zatem jak najszybciej odrzucić te Boże dary, które powiekszają karę! Co za przewrotna logika! Bądź pokorny, wtedy zyskasz Boże dary i będziesz postępował dobrze i szlachetnie.  Czuj jednak odrazę do dobrych czynów i bądź pewny, że tak czy inaczej grzeszysz. Niezasłużone dary Boże odrzuć czym prędzej, by nie powiększać kary. Koło się zamyka, co dalej? Pokutuj, poniżaj się, płacz, aż znów uzyskasz pokorę i dary Boże, itd, itd. Dlaczego Klimak nie zaleca dalszych szlachetnych czynów po uzyskaniu Bożych darów? Dlaczego wplątuje mnicha w błędne koło winy i beznadziei? Dlaczego czyni sytuację mnicha nie do naprawienia? Dlaczego nigdy nie może on mieć powodu do satysfakcji? Dlaczego każde osiągnięte dobro musi być zakwestionowane i nietrwałe? Mnich to wieczny malkontent. Wiecznie w poczuciu winy, nieadekwatności, niezadowolony i sfrustrowany. Cóż to musiało być za irytujące indywiduum!

 Niewątpliwym pocieszeniem mnichów musiało być to, że mogli się uznawać za wybrańców Boga. Paradoksalnie dowiadujemy się o tym z rozdziału o pokorze. Zatem według Klimaka pokora jest „duchowym nauczaniem Chrystusa dla tych, którzy godni są duchowo, by przebywać w izdebce duszy jak w małżeńskiej komnacie”. [997 B] Gradacja ludzi pod względem stopnia pokory jest następujaca: być pokornym jest dla doskonałych, walczyć o pokorę  – dla prawdziwych posłusznych, wychwalać pokornego – dla wszystkich wierzących. [993 B] Można przypuszczać, że Klimak zaliczał siebie do grupy pierwszej, pozostałych mnichów – do drugiej, a od całej reszty świata oczekiwał wychwalania. Przynajmniej tutaj pozwolił sobie na doznanie pewnej satysfakcji. Choć zapłacił za to cenę popadnięcia w sprzeczność – uważanie się za doskonałego i oczekiwanie pochwał trudno nazwać prawdziwą pokorą. „Światłem mnichów są aniołowie, a światłem wszystkich ludzi jest życie mnichów” [1020 D] – znów ta wspaniała i pochwał godna pokora! Ludzie zasadniczo dzielą się na mnichów i nie-mnichów, z zauważalną wyższością mnichów. Ludzie są mali bądź wielcy: „Małe zalety u wielkich ludzi może wcale nie są małe. Natomiast u małych ludzi nawet wielkie zalety nie są całkiem doskonałe” [1033 B] Tylko po czym rozpoznać człowieka małego od wielkiego? Może po tym, czy nosi habit? Są ludzie o słabych duszach i są ludzie doskonali. „Ludzie o słabych duszach poznają nadzór Pana nad sobą na podstawie swych cielesnych przypadłości, niebezpieczeństw i zewnętrznych przeszkód. Doskonali będą poznawać ją na podstawie obecności Ducha i otrzymania kolejnych charyzmatów”. [1036 A]

Jakże te podziały przypominają ludzi cielesnych i duchowych z ideologii gnostyckich. Także wspólna Klimakowi i gnostykom jest pogarda dla ciała i obsesja na temat czystości duchowej, która nie znosi „zanieczyszczenia gliną (ciałem)”.

 A oto ciekawa definicja pychy i pokory: „Jeśli kresem, miarą i sposobem krańcowej pychy jest, gdy ktoś przez wzgląd na chwałę udaje, że ma cnoty, których nie posiada, to w takim razie dowodem najgłębszej pokory jest, gdy ktoś ze względu na poniżenie udaje, że ma winy, których w nim nie ma”. [997 C] Jeśli w pierwszej części definicji jest ziarno prawdy, to poniżanie się za niepopełnione grzechy jest być może oznaką szaleństwa, okłamywaniem siebie, ukrytą pychą, świętoszkowatością i hipokryzją, ale na pewno nie pokorą.

 Gdzie dużo udręki, tam szczypta ekstazy

„Mnich to ciągła ekstaza, ale i udręka życia” [969 A] Klimak pokazuje więc drogę od udręki do ekstazy. Jednak zadziwia fakt, że cała niemal książka poświęcona jest udręce. Ekstaza zaś nie jest nigdzie opisana. Zastanawiam się, czy wynika to z prawdziwej skromności Klimaka, że nie chce popisywać się swoimi ekstazami, aby uniknąć pychy. Dla mnie jednak jego książka byłaby bardziej wiarygodna, a udręki lżejsze do zniesienia (także podczas lektury), gdyby tą ekstazę można było łatwiej zauważyć wśród posępnych akapitów o mękach i udrękach. Rzeczywiście w kilku miejscach Klimak opisuje doznania oświecenia światłem Chrystusa, zatopienia w Bożej miłości, widzenia Boskiego światła, radosnego uniesienia. Z pewnością te mocne doświadczenia musiały go utwierdzać w słuszności obranej drogi.

Jedno ważne ostrzeżenie, które przekazuje Klimak swym uczniom co do ekstaz i z którym wyjątkowo się zgadzam, brzmi: „Kiedy demon zajmie miejsce przy swoich robotnikach, wtedy ukazuje się im podczas snów lub na jawie w postaci niby to świętego anioła lub męczennika, objawia im tajemnice, darowuje charyzmaty, żeby całkiem potracili rozum, ci oszukani nieszczęśnicy”. [968 D] Wielka przestroga dla mistyków: wiara w swoje objawienia może być przejawem niezwykłej pychy!

 Czy istnieje idealny hezychasta?

W jednym z ostatnich rozdziałów okazuje się, jakie są rezultaty końcowe straszliwych praktyk ascetycznych. Celem mnicha jest osiągnięcie hezychii, czyli pokoju ducha. Hezychasta pozostaje zawsze łagodny, będąc świątynią miłości. Raczej milczy niż mówi. Potrzebuje samotności i skupienia. Trudno go sprowokować do gniewu. Jest ziemskim obrazem anioła. Jego serce jest gotowe na przyjęcie Boga. Rozmawia z Bogiem twarzą w twarz. Poznał głębię Bożych tajemnic. Cieszy się słodyczą Boga. Idealny hezychasta jest dowodem na skuteczność metod Klimaka. Czy taki ideał istnieje? I jaki procent mnichów osiągał ten poziom doskonałości?

Oto jakie dowody prawdziwej hezychii wymienia Klimak: „niewzburzony umysł, uświęcony intelekt, porwanie do Pana, gotowość poniesienia kar naprawczych, pośpiech do śmierci, wieczny głód modlitwy, stałe czuwanie, uśmiercenie rozwiązłości, stłamszenie naturalnych skłonności, śmierć doczesności, brak apetytu i koniec obżarstwa, bezbłędność teologii, źródło zdolności rozróżniania, łzy po walce, zagłada gadulstwa, a ponadto wiele takich cech, których tłum nie lubi”. [1108 B]

Zapewne sam Klimak miał szczęście spotkać prawdziwych hezychastów i sam się do nich zaliczał. Jeśli jednak hezychazm to spokój ducha, dlaczego tak mało tego spokoju i miłości na kartach jego książki? Dlaczego samo jej czytanie jest walką i zmaganiem? Dlaczego portret psychologiczny autora wynikający z jego twórczości tak niewiele ma wspólnego z dojrzałą i szczęśliwą osobowością? Może aby dostrzec prawdziwą hezychię trzeba samemu jej doświadczyć? Zatem zamilknę tutaj, bo hezychastką nie jestem.

 Portret psychologiczny mnicha

Opierając się na powyższej analizie można pokusić się o nakreślenie portretu psychologicznego typowego mnicha. Charakteryzował się on niską samooceną i wielkim pragnieniem przezwyciężania jej, poprzez co popadał niestety w poczucie wyższości. Odrzucał zwykłe cele życiowe jako przeszkodę na drodze do Boga. W zamian wyznaczał sobie inne, wyższe cele, takie jak osiągnięcie doskonałej świętości. Być może były one ucieczką od niepowodzeń życiowych, nieprzystosowania społecznego, kłopotów w kontaktach osobistych. Odrzucenie ludzi i świata stawało się wtedy powodem do chwały zamiast do przyznania się do swej porażki.

Mnich doświadczał głębokiego poczucia winy z powodu popełnianych grzechów. Ta wina była praktycznie nie do zmycia, ponieważ mnich był dla siebie bardzo surowy. Cierpiał na obsesję czystości i nigdy nie czuł się dość godny przebaczenia. Mnichowi towarzyszył często lęk i poczucie słabości, które to odczucia w heroiczny sposób próbował on przekształcać w odwagę i siłę. Doświadczany lęk miał swe źródło w obrazie Boga, który prześladował mnichów. Był to Bóg surowy, karzący i niemiłosierny. Dlatego też mnich czuł się często zagrożony, osaczony i zmuszony do obrony i walki. Powodowało to konieczność ciągłego pozostawania w stanie czujności i niemożność rozluźnienia się. Nawet w chwilach, gdy mnich dobroci i łagodności, nie był w stanie tych uczuć znieść i przyjąć.

Lęk i poczucie winy kazały mnichom karać się i wyniszczać. Przybierało to postać autodestrukcji ciała, woli, emocji, myśli.

Mnich z powodu swej niskiej samooceny bał się wziąć odpowiedzialność za swe życie. Wolał złożyć ją na barkach przewodnika duchowego, który wiedział lepiej. Mnich składał swą wolność na ołtarzu pewności. Nie znosił bowiem niepokoju wewnętrznego w postaci wątpliwości.

W życiu wykazywał się sztywną postawą, co oznacza, że jego postępowanie nie było zależne od zmiennych sytuacji, ale bardzo przewidywalne i schematyczne.

Mnich czuł także strach przed ludźmi, zwłaszcza kobietami. Traktował ludzi jako przeszkody na drodze do raju. Nie nawiązywał z nikim głębokich osobistych związków. Wystrzegał się nawet rozmów i przyjmowania gości.

Mnich tkwił w błędnym kole usiłowań i klęsk. Żadne zwycięstwo nie było trwałe i zadowalające. Mnich był malkontentem i wiecznym nieszczęśnikiem. Radość i śmiech miał w pogardzie.

Na dowód moich wniosków poczytajmy sobie zestaw ulubionych wyrażeń Klimaka: powstrzymać, wypędzić, walczyć zaciekle, uzbroić się, bronić się w potach i trudach, umartwić, zniweczyć, wyrzekać się, wytrzebić rozpalenie, wykorzenić niegodziwe myśli, strzec umysł, przejąć się żalem, uwolnić od namiętności, karać, zwyciężyć demony, pamiętać o upadkach, myśleć o śmierci i sądzie, stawiać opór, oswobodzić się, uciec, odciąć się od czegoś, trwożliwie stać, zmusić do odwrotu, przerazić się hańby, wspominać występki, strzec języka, nieustannie się wysilać, poniżać się.

 Konsekwencje metody Klimaka dla chrześcijańskiej duchowości

Najgorszą konsekwencją bezkrytycznego przyjęcia metody Klimaka było zniekształcenie chrześcijańskiego obrazu miłosiernego i przebaczającego Boga i przesunięcie akcentu z Dobrej Nowiny na Sąd i perspektywę Bożego gniewu. Chrześcijaństwo stawało się religią lęku, zamiast religią nadziei i zaufania do Boga. Obraz gniewnego Boga powodował szerzenie się lęku i przerażenia, nacisk na konieczność pokuty i cierpień. Cierpienie zaczęto traktować jako walutę wymienialną na zbawienie. Cierpienie stawało się pożądane i otaczane chwałą. Ideałem chrześcijanina był człowiek zbolały i udręczony, a jeszcze lepiej dręczący samego siebie. Chrześcijaństwo zaczęto traktować jako wroga ciała i szczęścia doczesnego. Walka z ciałem odzwierciedlała się też w rosnącej niechęci do seksu i kobiet. Pogarda dla świata wiązała się z przypisywaniem duchownym większej świętości niż świeckim. I na koniec, gloryfikacja bezwarunkowego posłuszeństwa autorytetom spowodowała lęk przed samodzielnym myśleniem i była i jest przyczyną braku dialogu i wielkiego oddalenia hierarchów kościelnych od zwykłego ludu Bożego.


[1] Jan Klimak, „Drabina raju”, wyd. Marek Derewiecki, tł. W. Polanowski.

Trójca Święta jako dialog

Podłożem wszelkiej teologii jest spotkanie z Bogiem. Ogromną rolę odgrywa w nim jednak język, co zresztą nie jest niczym dziwnym, gdy weźmie się pod uwagę rolę Pisma Świętego w chrześcijaństwie.

Problem jednak w tym, że w Biblii wielokrotnie pojawiają się wersety podobne do tych znanych z księgi Izajasza: „Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela, Izrael na niczym się nie zna, lud mój niczego nie rozumie” (Iz 1,3); „Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami waszymi” (Iz 55, 8–9). Piotr usłyszał zaś słowa: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki” (Mt 16,23; por. Mk 8,33)

A zatem człowiek Boga nie rozumie, nie jest w stanie pojąć Jego dróg. Jak jednak może je pojąć, skoro Bóg i człowiek tak bardzo różnią się od siebie? Ba, często także ludzie, zwłaszcza pochodzący z odległych kultur, nie potrafią się porozumieć, nawet jeśli władają tym samym językiem. O ile większa musi więc być rozbieżność między nieskończonym Bogiem i skończonym człowiekiem. Zrozumienie tej rozbieżności i znalezienie sposobu na ewentualne jej zniwelowanie w jakimś stopniu umożliwiają rozwijane w ostatnich latach filozofia języka i teoria komunikacji. Być może pozwalają one również na zrozumienie i wyrażenie w pewnej mierze na nowo nauki o Trójcy Świętej.

Znak zamyka?

W naszych rozważaniach wyjdźmy od hipotezy Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa (hipoteza Sapira-Whorfa). Opiera się ona na dwóch głównych założeniach: po pierwsze, język, będący tworem społecznym, jako system, w którym wychowujemy się i myślimy od dzieciństwa, kształtuje nasz sposób postrzegania otaczającego nas świata; po drugie, wobec różnic między systemami językowymi, które są odbiciem tworzących je odmiennych środowisk, ludzie myślący w tych językach rozmaicie postrzegają świat. Hipoteza Sapira-Whorfa pozostaje hipotezą, zwłaszcza w swojej twardej postaci (język, jakim się posługujemy, determinuje widzenie świata i myślenie o nim) mającą zwolenników i przeciwników, ale w swojej miękkiej odmianie (język, jakim się posługujemy, wpływa na widzenie świata i myślenie o nim) jest akceptowana, zwłaszcza w translantologii, w której zauważa się, że literatura piękna jest właściwie nieprzekładalna właśnie dlatego, że to, w jaki sposób postrzegamy i rozumiemy nasz świat, uzależnione jest od języka, w jakim myślimy. Michał Wendland słusznie pisze:

Jak zauważa Humboldt, każda kultura, każde społeczeństwo jest ze swym językiem związane na dobre i na złe, toteż nie jesteśmy w stanie wydostać się z sieci tych semiotycznych relacji, z jakich składa się nasza kultura. Zdajemy sobie sprawę, że wiele takich znaków jest i pozostaje nieprzekładalnymi. Z jednej strony dawne, nieistniejące już cywilizacje stają się dla nas nieco bardziej poznawczo dostępne, gdy poznajemy ich język. Zarazem jednak nawet najlepsza znajomość obcego języka nie gwarantuje, że wciąż nie znajdą się w nim obecne znaki, których poprawne dla danej kultury użycie wciąż będzie nam niedostępne. Zawsze bowiem, a na tym polega koło hermeneutyczne, do analizy jakiegoś fenomenu kulturowego przystępujemy wyposażeni w nasze własne narzędzia znakowe i kulturowe, a także zapośredniczeni w wielu wcześniejszych próbach interpretacji. Nasze rozumienie Iliady zawsze będzie tylko naszym jej rozumieniem, od tego bowiem sposobu, w jaki rozumieli ją ówcześni Grecy, oddziela nas odmienny sposób posługiwania się (choćby i pozornie tymi samymi) znakami oraz wszelkie dotychczasowe próby jej zinterpretowania. Każda kultura, która zapoznała się z Iliadą, zna swoją Iliadę, tzn. ma swój indywidualny sposób jej rozumienia i niemożliwym wydaje się jakieś jej „obiektywne”, uniwersalne rozumienie[1].

Czy jednak da się odnieść te stwierdzenia do osób posługujących się tym samym językiem etnicznym? Nie jest bezpodstawne stwierdzenie, że doświadczają one podobnych trudności. Różnice w widzeniu świata są w tym przypadku na pewno mniejsze niż w przypadku osób posługujących się różnymi językami etnicznymi, ale też da się je zauważyć. Dlaczego tak się dzieje?

Warto zwrócić uwagę na to, jak współcześni filozofowie rozumieją rolę znaku w poznaniu. Otóż bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe, jest odniesienie się do dowolnego przedmiotu, procesu lub wartości inaczej niż za pośrednictwem jakiegoś znaku, czyli słowa, obrazu, symbolu, gestu. Niektórzy filozofowie pojmują znak w ten sposób, że z jednej strony udostępnia on rzeczywistość podmiotowi, a z drugiej strony tę rzeczywistość przed nim zamyka, jako narzędzie, które jest konstruktem kulturowym, ale jest to jednocześnie narzędzie tworzące kulturę. Jest on narzędziem konstytuowania i konstruowania świata przedmiotowego, a nie tylko jego biernym zwierciadłem. Pojęcie znaku wiąże się z pojęciem relacji, gdyż znak zawsze występuje w relacji pomiędzy nim samym a przedmiotem, pomiędzy nim samym a innym znakiem oraz pomiędzy nim samym a jego użytkownikiem. Wspólnota kulturowa to sieć relacji pomiędzy znakami a członkami tej kultury. Znak, prócz tego, że charakteryzuje go relacyjność, jest czynnikiem konstruującym rzeczywistość przedmiotową, a przy tym czynnikiem kreślącym granice pomiędzy podmiotem a przedmiotem oraz pomiędzy samymi podmiotami. Można powiedzieć, że tam, gdzie nie ma znaku, nie ma dla nas przedmiotu. Dopiero znak nam go udostępnia. Jak powtarza Martin Heidegger za poetą Stefanem George: „nie ma tam rzeczy, gdzie brakuje słowa”. A jednak znak ma naturę dialektyczną, ambiwalentną: zarazem udostępnia nam przedmiot, ale też zamyka go przed nami, udostępnia go nam tylko w pewnym sensie, pod pewnym względem (np. interpretacyjnym), oddzielając nas od innych sensów i aspektów. Znak otwiera nas ku przedmiotowi i ku sobie nawzajem – znakami przecież posługujemy się w każdym akcie komunikacji – ale też znak nas przed przedmiotem i przed sobą nawzajem zamyka[2].

Hipoteza Sapira-Whorfa, mimo wszystkich zastrzeżeń, a także przedstawiony sposób widzenia znaku dość dobrze pokazują, że świat języka i kultury danego człowieka jest w pewnej mierze nieprzekładalny na język innego człowieka, że ten język warunkuje w pewnym stopniu nasze widzenie rzeczywistości, że znak zamyka nas w jakiejś mierze przed sobą nawzajem. Jak mówił Blaise Pascal: „Każdy jest dla siebie całym Światem, gdy umrze, jego cały Świat umiera wraz z nim”.

Wspomniana wcześniej filozofia komunikacji wskazuje drogę wyjścia z tego impasu. M. Wendland nie bez racji zwraca uwagę na potrzebę dialogu w sytuacji nieprzekładalności naszych światów. Wskazuje, że za powszechnik kulturowy uchodzić może przede wszystkim fakt posługiwania się językiem przez każdą kulturę, jednak z tego faktu jednocześnie wypływa oczywista konstatacja wielości języków i wielości kultur. To więc, co wszystkim ludziom wspólne, czyni ich zarazem różnymi. Nasza praktyka komunikacyjna powinna więc podążać w kierunku swego rodzaju językowego i kulturowego kompromisu, dialogu, dzięki któremu nastawimy się na wzajemne rozumienie i zrozumienie, zachowując przy tym indywidualność naszych różnych sposobów ujmowania rzeczywistości. Jak zauważa Humboldt, każda kultura, każde społeczeństwo jest ze swym językiem związane na dobre i na złe, toteż nie jesteśmy w stanie wydostać się z sieci tych semiotycznych relacji, z jakich składa się nasza kultura. Zdajemy sobie sprawę, że wiele takich znaków jest i pozostaje nieprzekładalnymi. Te same znaki, te same języki, które tak bardzo różnicują nasze światy, stanowią zarazem drogę do porozumienia. Nieprzypadkowo Karl-Otto Apel, klasyk współczesnej filozofii komunikacji, łączy tę dziedzinę z etyką: jednym z wielkich wyznań współczesności jest bowiem budowanie umiejętności porozumiewania się opartego na dialogu, na próbie uzgodnienia i uwspólnienia odmiennych systemów komunikacyjno-kulturowych, którymi się posługujemy. Szansą na przejście od relatywizmu do uniwersalizmu kulturowego jest taka wspólna płaszczyzna interpretacji wzajemnych zachowań językowych, by świadomość różnic pomiędzy językowo i kulturowo zdeterminowanymi obrazami rzeczywistości nie wywoływała wrogości, obojętności i zniechęcenia, ale chęć poznania, zrozumienia i porozumienia[3].

Nieuchronna różnica

Można postawić pytanie, czy trudności w relacjach ludzi i Boga nie biorą się też z tego, że światy człowieka i Boga to światy zupełnie inne, że Bóg i człowiek zupełnie inaczej widzą rzeczywistość, posługują się innymi językami. Że znaki, za pośrednictwem których Bóg się z nami kontaktuje, w pewnym stopniu zamykają na rzeczywistość Boga, sprawiają że Go nie rozumiemy. Stąd swoiste trudności komunikacyjne między Bogiem a człowiekiem.

Pytanie, czy przyczyną Wcielenia nie było to, że Bóg „musi” doświadczyć, co prawda w inny sposób, tego nierozumienia dróg Bożych przez człowieka i dlatego wciela się w człowieka. „Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 15). Może więc również doświadczonego w pewnym nierozumieniu dróg Bożych. Może świadczą o tym słowa „I mówił: «Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty [niech się stanie]!»” (Mk 14, 36). Przychodzi tu na myśl podobieństwo do Hioba, który też nie potrafił pojąć dróg Bożych.

Jednak Bóg doświadcza tego niezrozumienia świata innej osoby – paradoksalnie niezrozumienia siebie samego! – po to, by je przełamać. A jedyną receptą na przezwyciężenie barier jest rozmowa (na to zresztą wskazuje współczesna filozofia komunikacji). Warto zwrócić uwagę na intensywność dialogu Jezusa z Ojcem. Jezus właściwie ciągle rozmawia ze swoim Ojcem w modlitwie, a najbardziej intensywnie w Ogrodzie Oliwnym przed swoją śmiercią. Oczywiście nie dlatego, że ten świat Boga jest mu tak „obcy” jak nam, ale dlatego, że osoby i ludzkie, i Boskie potrzebują rozmowy.

Teraz teza może nazbyt śmiała: być może właśnie dlatego Bóg uczynił różnice w widzeniu świata, by był potrzebny dialog, by były powody do niego. Właśnie dlatego, że różnie widzimy rzeczywistość, dialog jest w ogóle możliwy i potrzebny. W świecie maszyn wystarczy komunikat, który dla maszyny jest albo zrozumiały, albo nie, nie ma tam jednak miejsca na dialog. Co więcej, można pokusić się o tezę, że Bożym zamiarem było ustanowienie pewnej nieprzekładalności świata jednej osoby na świat innej osoby, żeby dialog był możliwy i konieczny. Bo gdy nie ma tego niezrozumienia, rozmowa nie jest w ogóle potrzebna – wszak komputery ze sobą nie rozmawiają. Może więc Wcielenie ma pokazać Boże pragnienie przełamania trudności komunikacyjnych między Bogiem a człowiekiem, najpierw doświadczenie ich do pewnego stopnia, przekonać, że konieczna jest rozmowa, żeby się zrozumieć. Pokazuje ono również, że rozmowa jest możliwa i że człowiek nie jest w sytuacji beznadziejnej, jeśli chodzi o zrozumienie dróg Bożych.

Wydaje się jednak, że te różnice w widzeniu świata przez różne osoby, Wcielenie i dialog Chrystusa z Ojcem wskazują na istotę życia trynitarnego. Jezus Chrystus jest najpełniejszym objawieniem Boga, a więc On i Wcielenie wskazują na istotę Boga. B. Forte za E. Jüngelem mówi, że pojęcie trynitarnego Boga, który jest Miłością, zakłada wieczną nowość. Znaczy to, że wiekuisty Bóg jest przeszłością siebie samego. Bóg i Miłość nigdy się nie zestarzeją. Ich byt jest i pozostaje w stawaniu się[4]. Co oznacza to stawanie się? Nie można zakładać, że rozmowa Jezusa z Ojcem mająca miejsce po Wcieleniu jest jednorazowym epizodem, który nie miał miejsca wcześniej i nie trwa po Zmartwychwstaniu. Wcielenie pozwala przypuszczać, że stawanie się Boga dokonuje się nie tylko w Miłości, ale także w rozmowie.

Dialogiczne rozumienie Trójcy

Ciągle trwają poszukiwania nowego sposobu wyrażenia nauki o Trójcy Świętej. Karl Barth mówił o „jednym w trzech sposobach bycia” jako Objawiciel, Objawiony i Objawiany, Karl Rahner zalecał mówienie o trzech „różnych sposobach subsystencji”. Bruno Forte proponował, by jedność Boga pojmować jako jedną i jedyną Miłość rozumianą dynamicznie. Miłość ta jest Bogiem jedynym, choć w Trójcy rozróżniającym się na Kochającego, Kochanego i Miłość osobową. W trynitologii istotnym problemem jest uchronienie się przed skrajnym monoteizmem czy modalizmem (wykluczanie w gruncie rzeczy nauki o Trójcy), a z drugiej strony tryteizmem (traktowanie Osób Boskich jako trzech bogów). Zaproponowane rozwiązania mają przed takim niebezpieczeństwem chronić.

Skoro jednak druga osoba Trójcy w Piśmie Świętym nazywana jest Słowem (J 1,1–18), to jest to wskazówka, że do Boga można odnosić kategorie dialogiczne. Ojciec jest Wypowiadającym Słowo, które staje się Wypowiedzianym (Syn), a relacja, jaka powstaje w wyniku dialogu między Ojcem a Synem, znak, który znajduje się między nimi, jest Duchem Świętym. Bóg w Trójcy jedyny jest więc Rozmową, idealnym porozumieniem, a ostatecznie Miłością. Miłością dynamiczną, bo ciągle stającą się w nieustannym dialogu. Znak (Duch Święty) nie jest w tym dialogu czymś, co odkrywa i zamyka jednocześnie rzeczywistość osób Ojca i Syna, ale co idealnie je wyraża. Jest on przestrzenią rozmowy Ojca i Syna. To, że Bóg jest też miłością, powoduje, że jest On rozmową równych sobie Osób, które chociaż są odrębne od siebie, bo Wypowiadający nie jest Wypowiadanym ani Znakiem, ale razem są jedną Rozmową, jednością. Dialog między nimi jest potrzebny, możliwy i niezbędny właśnie dlatego, że są to osoby, a więc niejako odrębne światy z właściwym sobie bogactwem. Jednakże ich zjednoczenie w miłości jest tak wielkie, że są to światy wzajemnie się przenikające, nie dzieli ich mur niezrozumienia.

Bóg jako Rozmowa nie ogranicza się w tym dialogu do samego siebie. Dialog toczy się również z osobami stworzonymi. Jak wskazuje Robert J. Woźniak, chrystologia Jana przedstawia Chrystusa wychylonego ku Ojcu, dialogującego z Ojcem, będącym powierzeniem siebie, zwróceniem siebie ku drugiemu, dialogiem. Jan przedstawia Jezusa jako Słowo wypowiedziane przez Ojca, które powraca do swego początku. Istotne znaczenie ma krzyż. Jest on miejscem przechodzenia Jezusa z tego świata do Ojca i jako taki jest dialogiem. Krzyż jest słowem o słowie, które w Bogu jest zawsze pomiędzy, które jest odwiecznym fundamentem Boskiego communio, odnajdywania siebie w drugim i drugiego w sobie. Krzyż wskazuje, że w Bogu jest dialog. Chrześcijaństwo narodziło się z Krzyża Jezusa. Ostatecznie narodziło się ono więc z dialogu Jezusa z Ojcem, z miłosnego dialogu, który od zawsze toczy się pomiędzy Ojcem i Synem, Synem i Ojcem. Również świat jest owocem tego dialogu. To Słowo odsłoniło się w godzinie Jezusa jako miłość i dialog, jako wszystko fundująca wymiana miłości i słowa, jako communio i fundament bycia i bytu. Jeśli Bóg jest trynitarnym dialogiem, z którego rodzi się chrześcijaństwo, to istnienie dialogu w Bogu oznacza, że Bóg ma prawdę i jest nią tylko w ów trynitarno-dialogiczny sposób. Prawda Boga to dialog miłości Ojca, Syna i Ducha Świętego. Ciało Jezusa, przyjęte do jedności z osobą przedwiecznego Słowa, staje się widzialną w świecie ekspresją dialogu, jakim Bóg jest w sobie. Staje się znakiem Boskiego absolutnego dialogu nie wbrew i nie na marginesie swojej naturalnej słabości, lecz właśnie w niej. Wcielenie – jako fundament chrześcijaństwa, jako droga na Krzyż i do chwały, jako podstawa Kościoła – jest wsączeniem się trójdialogicznej prawdy Boga w dialogu ze światem[5].

*

Powyżej przedstawiłem jedynie zarys dialogicznego rozumienia nauki o Trójcy Świętej, które domaga się dalszych badań i rozwinięcia, a także bez wątpienia mocnego osadzenia w szerszej wizji teologicznej. Czy Boga można określać jako Rozmowę, a poszczególne Osoby Boskie jako Wypowiadającego, Wypowiedzianego i Znak? I czy takie ujęcie nauki o Trójcy Świętej pomaga zrozumieć tę naukę? To niektóre pytania, które chcę zadać czytelnikom niniejszego tekstu.



[1] M. Wendland, Relatywizm komunikacyjny a problem międzykulturowego porozumienia, w: „Homo communicativus” 2 (2007) nr 1, s. 57.

[2] M. Wendland, Relatywizm komunikacyjny a problem międzykulturowego porozumienia, „Homo Communicativus” 1 (2)/2007, s. 54n.

[3] M. Wendland, dz. cyt., s. 57n.

[4] B. Forte, Trójca Święta jako historia. Esej o Bogu chrześcijan, Kraków 2005, s. 197–199.

[5]R.J. Woźniak, Różnica i tajemnic. Objawienie jako teologiczne źródło ludzkiej sobości, Poznań 2012, s. 492–497.

Lektura, która jest wyzwaniem

„Teologia zwierząt” autorstwa anglikańskiego duchownego ks. Andrew Linzeya to − moim zdaniem − jedna z ważniejszych książek teologicznych, jakie ostatnio (w tym wypadku w roku 2010) ukazały się w Polsce. Po jej lekturze publicysta „The Tablet” napisał, że stanowi ona wyzwanie dla naszego sposobu życia i myślenia. Zwłaszcza dla teologii chrześcijańskiej, której przedstawiciele zbyt prosto, jak dotąd, interpretowali przykazanie „czynienia sobie ziemi poddaną”. Teologia ta (szczególnie tradycja zachodnia, bo prawosławie wykazuje tu o wiele większą wrażliwość) powinna również gruntownie przemyśleć rozważania angielskiego myśliciela na temat cierpienia Boga, solidarnego ze wszystkimi istotami zdolnymi do odczuwania bólu. Oraz na temat cierpienia Jezusa − jako Tego, który wziął na siebie ból świata całego.

Wbrew pozorom autor − snując takie właśnie rozważania chrystologiczne − nie jest szczególnie oryginalny. On sam zresztą doskonale zdaje sobie z tego sprawę, wspominając na przykład Juliannę z Norwich, która pisała, że „kiedy On [Chrystus] czuł ból, wszelkie istoty zdolne do cierpienia cierpiały wraz z Nim”. Albo też – w Polsce, niestety, zupełnie nieznaną – średniowieczną wizjonerkę Margery Kempe, o której opowiadano, że „gdy widziała, iż człowiek bądź zwierzę zostało zranione, gdy ktoś bił dziecko na jej oczach lub okładał konia czy inne zwierzę batem – wydawało jej się, że widzi naszego Pana, bitego i ranionego”.

W tym miejscu otwiera się szerokie pole dla – prowadzonych w duchu Teilharda de Chardin – spekulacji na temat Jezusa Chrystusa jako „Arcykapłana całego stworzenia” i dla rozważań o gatunku ludzkim jako „ludzie kapłańskim”, mającym szczególną misję w obliczu wszystkiego, co żyje.

Co tu kryć, dzieło Linzeya jest (przynajmniej dla mnie) niezwykle inspirujące. Autor pisze bowiem – i trudno się nad tym nie zastanowić – że „potrzeba nam trzech zmian w myśleniu. Pierwszą zmianą jest odejście od idei głoszącej, że Bóg – o ile cierpi w ogóle – cierpi jedynie w obrębie gatunku ludzkiego, i podjęcie idei Boga cierpiącego we wszystkich istotach żywych. Drugą jest zmiana koncepcji kapłaństwa (…) na pogląd mówiący, iż jest ono uczestnictwem w odkupiającej Bożej obecności w świecie. Trzecią zmianą jest odejście od poglądu mówiącego, że cechy kapłaństwa – reprezentowanie i poświęcenie – mogą być opisane poprzez całkowite skupienie się na człowieku, bez powiązania ich z Chrystusową mocą i służbą całemu stworzeniu” (podkreślenia moje – J.P.).

Interesujace, prawda? A to tylko maleńki fragment (zaledwie kilka wierszy) książki liczącej ponad 300 stron.     

Kiedy po nią sięgałem, wydawało mi się, że autor odwoływać się będzie przede wszystkim do praw zwierząt wynikających ze wspólnoty stworzenia (tzw. paradygmat równości). Tymczasem on sięgnął dużo głębiej: do zobowiązania nałożonego, jego zdaniem, na ludzkość przez fakt Wcielenia Boga, który „uniżył samego siebie” (Flp 2, 8). To zaś według Linzeya oznacza, że człowiek ma być „gatunkiem służącym”, współpracownikiem Chrystusa „w leczeniu i wyzwalaniu tego, co stworzone”. Innymi słowy: „«wyższy» [tj. człowiek] ma poświęcać się dla «niższego»” (tzw. paradygmat hojności). Tego bowiem – jak twierdzi autor „Teologii zwierząt” – wymaga od nas chrześcijaństwo.

Warto przeczytać książkę Andrew Linzeya, choć to, co dotąd napisałem, nie powinno nikogo zwalniać od obowiązku jej krytycznej lektury, bo nie jest ona, niestety, wolna także i od pewnych uproszczeń (chodzi mi zwłaszcza o część drugą, poświęconą już nie tyle teologii, ile raczej „praktyce etycznej”). To może być nawet dobre ćwiczenie: dyskusja z tezami, które nie są nam dane do wierzenia, ale do przemyślenia (i ich przyjęcia bądź odrzucenia)      

Dodatkową, trudną do przecenienia wartością „Teologii zwierząt” jest dołączony do niej „przewodnik po literaturze”. Niestety, samo jego przejrzenie napełniło mnie frustracją. Uświadomiłem sobie bowiem, jak wielu ważnych książek z szeroko pojętej „teologii stworzenia” nie przetłumaczono jeszcze na język polski. Pozostaje nadzieja, że publikacja dzieła Andrew Linzeya zapowiada w tym względzie jakąś zmianę.

Wierzyć w Trójcę Świętą

Mówimy: „Jestem wierzący. Wierzę w Boga”. Tak! Ale w jakiego Boga wierzymy? Czy rzeczywiście w Boga objawionego nam przez Jezusa Chrystusa, czyli w Boga w Trójcy Jedynego? 50 lat temu niemiecki jezuita, Karl Rahner, ubolewał, że chrześcijanie, choć wyznają Trójcę Świętą, to w gruncie rzeczy są „monoteistami” takimi, jaki np. muzułmanie. Modlą się do Boga, ale zapominają, że Bóg to nie jakiś monolit bez imienia, ale Ojciec, Syn i Duch Święty. A jak jest dziś z praktyczną wiarą w Trójjedynego Boga? Czy np. w naszej osobistej modlitwie zwracamy się świadomie do trzech Osób: Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego? Uroczystość Trójcy Świętej jest dla nas zaproszeniem do udzielenia sobie odpowiedzi na to pytanie.

 Kacper, Melchior i Baltasar

Ciekawe, jakie byśmy otrzymali dziś wyniki, gdyby ktoś zrobił fachowy sondaż na temat znajomości Osób Boskich.  W czasie, kiedy wspomniany Rahner wypowiadał swą gorzką opinię, w Polsce dogłębne badania religijności miejskiej i wiejskiej zrobił ks. prof. Władysław Piwowarski. Uogólniając jego socjologiczne dociekania w odniesieniu do wiary w Trójcę Świętą, można stwierdzić, że w tamtym okresie prawie 80 procent respondentów potrafiło wymienić wszystkie Osoby Trójcy. Kilka procent potrafiło wymienić jedną lub dwie Osoby. Reszta (od 15 do 20 procent) natomiast udzielała odpowiedzi całkowicie błędnych lub żadnych. Wśród tej ostatniej grupy jako Osoby Boskie wymieniano najczęściej Matkę Boską i św. Józefa. Czy dziś byłoby lepiej? Pamiętam jak kilkanaście lat temu w jakimś teleturnieju ktoś dostał zadanie właśnie wymienienia osób Trójcy Świętej. Padła odpowiedź: Kacper, Melchior i Baltasar.

Problem jest jednak głębszy. Nie brakuje bowiem chrześcijan, którym nauka o Trójcy wydaje się jedynie jakimś niepotrzebnym komplikowaniem wiary w Boga. No bo jak zrozumieć, że jest jeden Bóg, ale w trzech Osobach? Nie dziwi taka postawa, skoro sam wielki poeta Goethe stwierdził: „Wierzyłem w Boga, w naturę i w zwycięstwo dobra nad złem, ale to nie wystarczyło pobożnym duszom; musiałem także wierzyć, że trzy równa się jeden, a jeden równa się trzy. A to sprzeciwiało się mojemu poczuciu prawdy, a ponadto nie widziałem w najmniejszym stopniu jakiegoś praktycznego pożytku z tej nauki”. Podobnie wypowiedział się filozof Kant: „Z wziętej dosłownie doktryny trynitarnej nie sposób wydobyć jakiegoś praktycznego znaczenia”.

Zdarzało mi się, że jakiś ksiądz pytał mnie, co konkretnie wykładam na Uniwersytecie Gregoriańskim, a kiedy odpowiadałem, że przede wszystkim traktat o Trójcy Świętej, to słyszałem: „Ojej! O Trójcy! To skomplikowane rzeczy!”. Tak jakby nauka o Bogu Trójjedynym istniała głównie po to, by uprzykrzać życie studentom teologii. Tymczasem nie o utrudnianie wiary tutaj chodzi, ale o podstawową i piękną prawdę o Bogu, która wiele tłumaczy. Jesteśmy chrześcijanami, bo zostaliśmy ochrzczeni w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, i wierzymy, że ci Trzej są różni, ale pomimo tego nie są trzema Bogami, lecz jednym Bogiem, Jedną wspólnotą miłości Trzech, doskonałym zjednoczeniem w doskonałej różnorodności.

 Bóg jest miłością

 W jednej ze swych katechez Jan Paweł II powiedział: „«Bóg jest miłością». Te słowa, wypowiedziane w jednej z ostatnich ksiąg Nowego Testamentu, w Pierwszym Liście św. Jana ewangelisty (4,16), stanowią ostateczny zwornik tej prawdy o Bogu, która torowała sobie drogę poprzez wiele słów i wiele wydarzeń, aby stać się oczywistością wiary wraz z przyjściem Chrystusa, a przede wszystkim wraz z Jego Krzyżem i zmartwychwstaniem. […] Wiara Kościoła osiąga swój szczyt w tej prawdzie o Bogu: jest Miłością”. Bóg objawił się nam w Jezusie jako Bóg kochający i przebaczający, Bóg miłosierny. Jednak sformułowanie św. Jana „Bóg jest miłością” nie może być ograniczone do relacji Boga z człowiekiem. Bóg bowiem jest miłością od zawsze, od wieczności – nigdy nie było Boga, który nie byłby miłością. Bóg jest miłością w sobie samym. A zatem Odwieczny nie potrzebował stwarzać świata, aby móc kochać innego, a nie tylko siebie samego. Objawiony przez Jezusa Bóg nie jest samotnym Absolutem, ale jest Boską Wspólnotą, która od zawsze ma w sobie inność i wzajemność, czyli to, co jest warunkiem miłości doskonałej. W zacytowanej już katechezie Jan Paweł II stwierdził, że w objawieniu „prawda o Bogu, który jest miłością, odsłania się w swym najgłębszym źródle: Bóg jest miłością w samym wewnętrznym życiu Jedynego Bóstwa. Miłość ta objawia się jako niewysłowiona Komunia Osób”.

Gdyby Bóg nie był Wspólnotą, ale wszechmocną, wieczną Monadą, nie byłby miłością w sobie samym, ale raczej samotnością. Jak Płaczybóg z wiersza Bolesława Leśmiana „Dwaj Macieje”: „…sam jestem – samiustek / Wpośród ziemskiej niedoli i zaziemskich pustek”. Orygenes, geniusz chrześcijaństwa z przełomu II i III wieku, argumentował, że Syn Boży jest współwieczny z Bogiem Ojcem, gdyż w przeciwnym razie Bóg nie byłby odwieczną radością. Wszak nie można radować się, kiedy jest się samotnym. Bóg samotny nie byłby w gruncie rzeczy doskonały, a zatem nie byłby prawdziwym Bogiem. Św. Jan z Avila (zm. 1569), który ma być ogłoszony doktorem Kościoła, zauważył, że w takim przypadku Bóg nie przestałby być Bogiem samotnym nawet wobec wielości stworzenia. Między Bogiem a stworzeniem jest bowiem nieskończony dystans. Ale Bóg nie jest samotnikiem, ponieważ jest jednością trzech różnych Osób.

Ryszard od św. Wiktora (XII wiek) udowadniał, że Bóg nie potrzebuje stworzenia, by kochać, bo sam w sobie posiada Miłość doskonałą. I wyciąga z tego wniosek, że Bóg nie może istnieć jako jedna Osoba, gdyż wówczas Jego miłość byłaby jedynie miłością samego siebie, odwiecznego „Ja”, a zatem byłaby niedoskonała. Ryszard od św. Wiktora podkreślał, że miłość wymaga przynajmniej dwóch osób, ponieważ istotą miłości jest dawanie (komunikowanie) siebie innemu. Jeśli więc Bóg jest Miłością, to musi być wspólnotą przynajmniej dwóch Osób: kochającego i kochanego. Ale „dwójca” nie jest jeszcze pełnią. Dlaczego? Otóż miłość ze swej natury nie zamyka się w kręgu kochającego i kochanego, ale otwiera się na zewnątrz, chce wyrażać się w wspólnym umiłowaniu trzeciego. Co więcej, miłość we dwoje mogłaby się zdegenerować do egoizmu we dwoje, albo do relacji podporządkowania jednej osoby przez drugą. Takie sytuacje znamy ze świata ludzkich relacji. Tymczasem trzecia osoba czyni krąg miłości pełnym. W Bogu mamy zatem odwieczną wspólnotę kochającego (Ojca), kochanego (Syna) i współ-kochanego (Ducha). W tradycji Kościoła mówi się też, że Duch Święty jest osobową miłością Ojca i Syna, to znaczy, że miłość, która jest między Ojcem i Synem, nie jest jedynie relacją, jak pomiędzy osobami ludzkim, ale sama w sobie jest Osobą, trzecią Osobą Boską. Czy jednak takie mówienie o Bogu jako wspólnocie Trzech nie osłabia monoteizmu, czyli wiary, że Bóg jest jeden jedyny?

 Monoteizm wzmocniony

 Prawda o Trójcy Świętej nie tylko nie osłabia wiary w jednego Boga (monoteizmu), ale ją w praktyczny sposób pogłębia i umacnia. Nie mówimy jednak o jakimś monoteizmie abstrakcyjnym, filozoficznym, ale o żywej relacji człowieka z Bogiem Jedynym. Interesuje nas bowiem wiara w jednego Boga, która ma konkretne znaczenia dla naszego życia. W tej perspektywie możemy dostrzec w nauce o Trójcy Świętej radykalizację wiary, że Jedyny Bóg nie jest tylko Stwórcą, ale także Zbawiciele, który wszedł z człowiekiem w relację i zaprasza go do wiecznej wspólnoty.

Wyobraźmy sobie, że Bóg jest jednoosobowym, doskonałym „monolitem”. Pomiędzy tak rozumianym Bogiem, a człowiekiem byłaby nieskończona przepaść. A jeśli Bóg chciałby ją pokonać, aby wejść z nami w rzeczywistą relację, to musiałby się „umniejszyć”, abyśmy mogli Go doświadczyć. Jak jednak moglibyśmy wyobrazić sobie takiego Boga, który będąc jedną Osobą (Boską Monadą) pozostaje w swej nieogarnionej Boskości, a jednocześnie schodzi pomiędzy ludzi? Jak jedna Osoba mogłaby dać się człowiekowi, a jednocześnie pozostać Bogiem. A z drugiej strony patrząc, jak człowiek mógłby wejść w realną wspólnotę z takim jednoosobowym Boskim monolitem? Gdybyśmy chcieli jakoś graficznie (przy świadomości wszystkich ograniczeń) przedstawić takiego Boga, to moglibyśmy narysować jakąś doskonałą bryłę, do której człowiek nie ma dostępu, na którą może patrzeć jedynie z zewnątrz.  Tymczasem Trójca Święta to nie jeden doskonały monolit, ale doskonała przestrzeń miłości, w której jest miejsce dla stworzeń. Mówiąc obrazowo, jeśli Bóg byłby doskonałym monolitem, to nie moglibyśmy w niego wejść, ale jeśli Bóg jest sam w sobie relacja Trzech, to w tej relacyjności jest dla nas miejsce.

Ponadto jeśli Bóg jest Trójcą, wspólnotą Trzech, to znaczy, że może być jednocześnie daleki i bliski, nieogarniony w swej nieskończoności, a zarazem jednym z nas, solidarny z człowiekiem. Bóg Ojciec posyła swego Syna, równemu Mu w Bóstwie, aby ten stał się prawdziwym człowiekiem objawiając w ten sposób stosunek Boga do człowieka. Posyła też Ducha, równego w Bóstwie Ojcu i Synowi, który przenika wszystko i działa od wewnątrz. W ten oto sposób jedyny Bóg pozostaje w swej Boskiej nieskończoności, a jednocześnie wchodzi w konkretną ludzką historię jako Jezus z Nazaretu i daje się poznać od wewnątrz w naszym sercu, jako Duch Święty. Można by powiedzieć, że jesteśmy otoczeni Bogiem i dlatego możemy kierować spojrzenie ku Bogu nieskończenie dalekiemu na zewnątrz, jednocześnie znajdować Go w naszym wnętrzu jako bliższego nam niż my sami sobie, a także doświadczać Boga wcielonego w naszą historię. W ten oto sposób monoteizm trynitarny, czyli wiara w jednego Boga w trzech Osobach, jest monoteizmem praktycznym, który pozwala utrzymać napięcie pomiędzy doświadczeniem Boga dalekiego (Innego) i zarazem Boga bliskiego.

Monoteizm „jednoosobowy” narażony jest na podwójne niebezpieczeństwo. Z jednej strony, by bronić Bożej transcendencji (całkowitej inności), moglibyśmy zacząć mówić o Nim w taki sposób, iż będzie się On stawał coraz bardziej daleki i niedostępny, a w konsekwencji religijność będzie się redukować do prawa i filozofii. Z drugiej strony, może być tak, że szukając jakiegoś sposobu wytłumaczenia, jak ów daleki Bóg kontaktuje się z człowiekiem, będziemy tworzyć coraz to nowych pośredników między Bogiem a człowiekiem. Natomiast Bóg w Trójcy Jedyny nie potrzebuje żadnych pośredników, by się objawić, gdyż jest pośrednikiem dla samego siebie: Bóg Ojciec objawia się w Duchu przez Jezusa Chrystusa, a z kolei Duch Święty poprzez Syna prowadzi nas do Ojca w niebie. Z tego oczywiście nie wynika, że Bóg nie zaprasza różnych ludzi do współpracy. Wręcz przeciwnie, czego przykładem jest Maryja. Nie robi jednak tego dlatego, że bez stworzonych pośredników nie mógłby wejść w relację z człowiekiem, ale dlatego, że traktuje nas jak przyjaciół, a nie niewolników.

 Genialna synteza, która uschła

 Teologia chrześcijańska czyniła przez wieki wysiłki, by opisać jedność i troistość Boga. Kluczowymi w tym procesie pojęciami okazały się „osoba” i „relacja”. Starożytno-średniowieczna refleksja trynitarna znalazła swe apogeum w teologii św. Tomasza z Akwinu, który definiuje Osobę w Bogu jako relacje samoistną (relatio subsistens). Tak rozumiana relacja jest tym, co stanowi o rozróżnieniu Trzech, a jednocześnie o Ich jedności. Nie jest tak, że najpierw są trzy Osoby, a potem relacje między nimi. Osoby istnieją właśnie jako relacje. Nie jest też tak, że najpierw jest jedna Boska natura, z której wyłaniają się Osoby, które wchodzą relacje. Boska esencja nie istnieje bez Osób, a te nie istnieją bez relacji, gdyż są właśnie relacjami.  Innymi słowy, w Bogu „być” relacji i „być” istoty stanowią jedno i to samo.

Prof. Lonergan, który swego czasu wykładał teologię na Uniwersytecie Gregoriańskim, idąc za świętym Tomaszem stwierdzał: „W Bogu jest 5 właściwości (proprietates), 4 relacje, 3 Osoby, 2 pochodzenia, 1 natura i… – tu zapewne teolog uśmiechał się po nosem – można powiedzieć, że nie ma żadnego problemu”. Powyższa formuła rzeczywiście porządkuje refleksję trynitarną wielu wieków i rozwiązuje wiele problemów, ale Bóg w Trójcy Jedyny z całą pewnością pozostaje Tajemnicą (Misterium), nie w sensie jakiejś „czarnej dziury”, która jest zupełnie nie do pojęcie, ale w sensie tajemnicy Nieskończonego, który, jako że jest Bogiem, przewyższa wszelkie możliwe zrozumienia i terminologie.

Bóg Ojciec posyła swego Syna i Ducha, aby objawić się światu i zbawić człowieka. Ale skoro Bóg objawia samego siebie, a nie robi jakiegoś teatrzyku na ziemi, to znaczy, że tym dwóm posłaniom w historii zbawienia odpowiada wieczny, wewnątrztrynitarny ruch: Ojciec odwiecznie rodzi Syna oraz wraz z Synem odwiecznie tchnie Ducha. Mówimy zatem o dwóch pochodzeniach w Bogu: jedno pochodzenie nazywamy rodzeniem, a drugie tchnieniem. To pierwsze św. Tomasz opisywał jako akcją rozumu, a to drugie jako akcję woli. Te dwa pochodzenia owocują 4 relacjami: Ojciec rodzi Syna (rodzenie aktywne), Syn jest rodzony przez Ojca (rodzenie pasywne), Ojciec i Syn tchną Ducha (tchnienie aktywne), Duch pochodzi od Ojca i Syna (tchnienie pasywne). Z tych 4 relacji trzy są samoistne, to znaczy są Osobami: Ojciec jest samoistną relacją rodzenia aktywnego (ojcostwo), Syn jest samoistną relacją rodzenia pasywnego (synostwo), Duch jest samoistną relacją tchnienia pasywnego. Relacja tchnienia aktywnego natomiast nie jest samoistna i nie stanowi czwartej Osoby, gdyż Ojciec i Syn, którzy tchną, istnieją odwiecznie jako relacje ojcostwa i synostwa, i jako tacy nie tworzą razem czwartej Osoby w stosunku do Ducha. Z tego wszystkiego wynikają następujące właściwości poszczególnych Osób: Ojciec jest bez początku (w sensie zasady), rodzi i tchnie Ducha; Syn jest rodzony i tchnie Ducha, Duch jest tchniony. Jako że tchnienie Ojca i tchnienie Syna stanowi jeden i ten sam akt pochodzenia Ducha, dlatego w sumie mamy pięć właściwości poszczególnych Osób Boskich. Wyjaśnijmy jeszcze, że mówienie o Ojcu jako Osobie bez początku (zasady) nie oznacza żadną miarą, że Syn i Duch nie są współwieczni Ojcu. Chodzi tutaj o to, że Syn i Duch pochodzą (nie w sensie czasowym!) odwiecznie od Ojca jako od Zasady, która sama nie pochodzi od nikogo.

Tę – tutaj bardzo syntetycznie przedstawioną doktrynę – św. Tomasz precyzuje i rozwija w różnych kierunkach, dając nam zadziwiająco spójną naukę o Trójcy Świętej. Niestety, kolejne pokolenia tomistów zaczęły absolutyzować ten język i gubić się w coraz to nowych subtelnościach terminologicznych, jakby nie chodziło już o zgłębianie tajemnicy Trójcy, lecz o zgłębianie tego, co św. Tomasz o Trójcy napisał. Jednym z negatywnych owoców tego stanu rzeczy było oddalanie się do historii zbawienia w Jezusie, która jest fundamentem wiary w Trójcę.  Doktryna trynitarna stawała się jakimś suchym, abstrakcyjnym systemem coraz bardziej pozbawionym związku z życiem wiernych. Ożywienie doktryny o Trójcy Świętej przyszło po Soborze Watykańskim II. Ale już wcześniej wobec suchego tomizmu świeży powiew płynął z doświadczenia świętych.

 Trójca w życiu świętych mistyków

 

Niektórzy święci mieli głębokie, mistyczne doświadczenie Trójcy Świętej. I nawet jeśli takie doświadczenie nigdy nie jest do końca przekazywalne, to jest ono zaproszeniem dla nas do wchodzenia w modlitewną relację z trzema Boskimi Osobami.

Zaskakujące wizje Trójcy Świętej miał założyciel jezuitów, św. Ignacy z Loyoli. W zapiskach ojca Nadala, bliskiego współpracownika  o. Ignacego, znajdujemy następujące zdanie: „Nasz Ojciec Ignacy otrzymał szczególną łaskę modlitwy i odpoczywania w kontemplacji Przenajświętszej Trójcy […], otrzymał tę łaskę wcześniej w swoim życiu, ale w stopniu najwyższym w ostatnich latach jego ziemskiego pielgrzymowania”. Rzeczywiście, „Dziennik Duchowy”, pisany przez Ignacego w ostatnim okresie jego życia, jest świadectwem mistyki trynitarnej najwyższych lotów. U Nadala znajdujemy także takie oto świadectwo: „Słyszałem od samego Ignacego, że był on nieustannie w łączności z Osobami Boskimi, i że otrzymywał od każdej z nich łaski zróżnicowane wedle wewnętrznego zróżnicowania każdej z Osób”.  Sam Ignacy Loyola w swym „Dzienniku” zanotował m.in.: „Doznawałem też takich oświeceń duchowych, iż mi się zdawało, że tak [wszystko] pojmuję, jakby nie było nic więcej do poznania w przedmiocie Trójcy Przenajświętszej”. O. Ignacy miał zwyczaj zwracania się podczas porannej modlitwy do Ojca, Syna i Ducha z osobna, a potem do wszystkich razem, to znaczy do Boga w jego jedności.

Święta Teresa Wielka (zm. 1582) w „Twierdzy wewnętrznej” pisze o trzech Osobach Boskich, które komunikują się z duszą, mówią do niej i pozwalają jej zrozumieć słowa Jezusa, jakie znajdujemy w ewangelii, że chce on wraz z Bogiem Ojcem i Duchem Świętym zamieszkać w duszy człowieka, który Go kocha i zachowuje jego przykazania. Niezwykłą mistyczką zamieszkiwania Osób Boskich w człowieku, była bł. Elżbieta od Świętej Trójcy (zm. 1906). Ta młoda karmelitanka, tak jak jej słynna poprzedniczka,  św. Teresa, wzięła na serio słowa Pan Jezusa z ewangelii św. Jana: „Jeśli kto mnie miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy u niego przebywać” (14,23).  Przy czym siostra Elżbieta podkreślała, że nie chodzi tutaj o jakieś nadzwyczajne wizje, ale o proste życie wiarą w otwarciu na Trójce Świętą, która chce dać nam siebie samą. Pod koniec swego krótkiego życia, na dwa lata przed śmiercią, Elżbieta zanotowała pełną pasji modlitwę: „O moi Trzej, moje Wszystko, moja szczęśliwości, nieskończona Samotności, Niezmierzoności, w której się gubię, oddaje się Wam jako ofiara. Ukryjcie się we mnie, abym ja mogła się ukryć w Was, w oczekiwaniu na kontemplowanie w Waszym świetle przepaści Waszej wielkości”. Pomyślmy, że „Trzej” są także naszą przyszłością, przyszłością absolutna, bo wieczną.

Biorąc pod uwagę, jak wiele jest w Nowym Testamencie fragmentów, dotyczących zamieszkania Osób Boskich, a szczególnie Ducha Świętego, w człowieku, można odnieść wrażenie, że za mało mówimy w Kościele o tej nauce samego Jezusa i Apostołów. Warto zatem na modlitwie uświadamiać sobie, że jeśli jestem w łasce uświęcającej i z miłości zapraszam Trójcę Świętą do swej duszy, to Ojciec, Syn i Duch przychodzą do nas i zamieszkują. Można by powiedzieć, że w pewnym sensie dusza ludzka jest nieskończona, skoro jest zdolna przyjąć takich gości. Zwracajmy się zatem do „naszych Trzech”, którzy w nas zamieszkują. Rozmawiajmy modlitewnie z Bogiem w Trójcy Jedynym, z każdą Osobą po kolei i ze wszystkim razem. Możemy też skorzystać z doświadczenia ojca Raniero Cantalamessy, kaznodziei Domu papieskiego, który tak opisuje swoje modlitewne „konszachty” z trzema Boskimi Osobami:  „Jako kaznodzieja znajduję się w sytuacji, że muszę porozmawiać już to z Synem, już to z Duchem Świętym, już to z Ojcem. Odkryłem pewną sztuczkę, aby otrzymać pomoc. Jeśli mam przepowiadać o Synu, mówię Ojcu, że nie może pozostawić mnie bez namaszczenia Duchem, skoro Jezus tyle razy mi go udzielił, aby mówić o Nim. I to samo czynię po kolei z innymi Osobami. Muszę powiedzieć ze zdziwieniem, że sztuczka działa… Możemy zawierać przymierze z Duchem – prawie prosić o bycie Jego wspólnikiem – by przygotować świętowanie Ojcu, tak jak to robią dzieci, kiedy sprzymierzają się w tym celu z mamą; potem możemy zmieniać przymierze i sprzymierzyć się z Ojcem, aby uczcić Syna itd.”.

 Rublow i Masaccio

 Głęboka wiara w Trójcę Świętą zaowocowała genialnymi działami sztuki, obrazami. Z drugiej strony dzieła te mogą nas prowadzić do doświadczenia obecności Boga w trzech Osobach. Jednym z najsłynniejszych przedstawień Trójcy jest ikona Andrieja Rublowa, o której symbolice napisano wiele książek. Niektórzy teolodzy uznają tę, namalowaną na początku XV wieku ikonę, za najdoskonalszą syntezę nauki o Trójcy Świętej. Dziś oryginał można oglądać w moskiewskiej Galerii Tretiakowskiej.

Ikona Rublowa nazywana jest niekiedy „Gościnnością Abrahama”, gdyż nawiązuje do słynnej sceny z Księgi Rodzaju, kiedy to do Abrahama przychodzi trzech tajemniczych wędrowców (aniołów) w gościnę. Tradycja Ojców Kościoła dostrzegła w tej scenie symbol Trójcy Świętej. W tę tradycje wpisał się Rublow ze swoim malarskim geniuszem. Na jego ikonie widzimy trzy piękne postaci siedzące w kręgu przy stole, na którym stoi kielich – symbol Eucharystii. Jan Paweł II w swym liście „Mane nobiscum Domine” odnotował ten fakt w retorycznym pytaniu: „Czy nie za sprawą znamiennej intuicji słynna ikona Trójcy Rublowa stawia w znaczący sposób Eucharystię w centrum życia trynitarnego?”.  Trójca Rublowa tworzy dynamiczną jedność – jest w tym obrazie ruch, a zarazem głęboki pokój. Żadna z przedstawionych Osób Boskich nie wysuwa się na plan pierwszy. Wszystkie są tak samo ważne tworząc doskonałą wspólnotę miłości, do której czujemy się zaproszeni. Ktoś, kontemplując ten obraz, powiedział w pewnym uniesieniu: „Skoro istnieje Trójca Rublowa, to znaczy, że istnieje Bóg”. Kopia ikony, wykonana przez znajomą ikonopisarkę, wisi nad moim łóżkiem. Każdego ranka staję przed nią i zwracam się do „moich Trzech”: Ojca, Syna i Ducha, prosząc, by mnie otaczali od wewnątrz i od zewnątrz…

Na innej ścianie w moim pokoju wisi zdjęcie tzw. Trójcy Masaccia. Jest to fresk, namalowany w tym samym czasie, co ikona Rublowa, który znajduje się w kościele Santa Maria Novella we Florencji. Obraz Masaccia przedstawia Trójcę Świętą w kluczowym momencie historii zbawienia, czyli w wydarzeniu ukrzyżowania. W centrum widzimy Chrystusa na krzyżu. Nad Nim obecny jest Bóg Ojciec, który podtrzymuje ramiona krzyża. Pomiędzy Ojcem i Synem znajduje się Duch Święty przedstawiony w postaci gołębicy. Pod krzyżem  stoi Maryja i uczeń Jan. Fresk wyraża prawdę, o której niekiedy zapominamy – w wydarzeniu krzyża uczestniczy cała Trójca Święta, a nie tylko Jezus, Bóg wcielony. Nie znaczy to, oczywiście, że także Ojciec i Duch umierają na krzyżu. Umiera Syn Boży, który stał się człowiekiem, ale pozostałe dwie Osoby Boskie uczestniczą w pełni, w sposób sobie właściwy, w tym zbawczym dramacie. Trzeba szczególnie zauważyć, że w przedstawieniu Masaccia Bóg Ojciec nie jest kimś dalekim i srogim, kto domaga się zadośćuczynienia za grzechy, ale jest Ojcem współcierpiącym z miłości do człowieka. Patrząc na krzyż możemy zatem dostrzec oczyma wiary nie tylko Jezusa, ale wszystkie trzy Osoby Boskie. Wszak czynimy znak krzyża nie tylko w imię Jezusa, ale w imię Boga Trójjedynego, Ojca, Syna i Ducha Świętego. Odkryjmy zatem – w czas Uroczystości Trójcy Przenajświętszej – głębię tego znaku.

Teoria komunikacyjnego działania w nauce o Trójcy Świętej

Artykuł opublikowany w: „Studia Koszalińsko-Kołobrzeskie” 15 (2010), 47-69.

 Systematycznego omówienia zastosowania teorii komunikacyjnego działania w trynitologii podjął się Markus Knapp, który stwierdził krótko – „Teorie komunikacji mają koniunkturę”[1] – i zajął się najpierw kwestią zastosowania teorii komunikacyjnego działania jako modelu myślowego pomagającego wyjaśnić pojęcie Trójjedynego Boga[2], a później poszerzył to spojrzenie o perspektywę działania Boga i skutków tego działania[3]. Koniunktura na teorie komunikacji nie pozostała bowiem bez wpływu na teologię. Z tej perspektywy podjęto w teologii fundamentalnej problematykę dostępu do rzeczywistości Boga[4] oraz możliwości i sensu objawienia się Boga[5], teologii religii[6], w teologii dogmatycznej kwestie chrystologiczne[7], eklezjologiczne[8], sakramentologiczne[9] i eschatologiczne[10], a włączono w tę refleksję także teologię moralną[11].

1. Kontekst dyskusji we współczesnej teologii trynitarnej

W  trynitologii podstawowe znaczenie ma oczywiście problem poprawnego mówienia o trzech Osobach w Bogu.[12] Problem ten znany był już Ojcom Kościoła, towarzyszył wszystkim debatom trynitologicznym w historii, a w nowożytnych czasach szczególną dyskusję w tej dziedzinie sprowokował J.G. Fichte twierdząc, że Absolut nie może być osobą, jako że osoba oznacza ograniczenie.[13]

Trynitologiczna dyskusja w XX w.[14] naznaczona była przede wszystkim wpływem K. Rahnera,  który zauważył, że chrześcijanie wyznający wiarę w Trójcę Świętą pozostają właściwie w istocie prawie „monoteistami”[15], a także zaproponował nowe sformułowania w dziedzinie pojęcia osoby i problematyki trynitarnej. Przed Rahnerem K. Barth unikał mówienia o trzech boskich Osobach i mówił o trzech boskich widzeniach[16], rezerwując termin „osoba” dla jednego Boga będącego raczej „jednym w trzech sposobach bycia” jako Objawiciel, Objawiony i Objawiany.[17] Wbrew dotychczasowej teologii Rahner podkreślał konieczność wychodzenia od wydarzenia Chrystusa, gdyż tylko on otwiera właściwy dostęp do trynitarnej tajemnicy Boga. Z tej pozycji głosił swoją słynną tezę, że „Trójca ekonomiczna” jest „Trójcą immanentną” i odwrotnie.[18] W ramach własnej koncepcji samoobjawienia Bożego Rahner podjął także problem pojęcia osoby w trynitologii. Uważał, że mówienie o trzech Osobach w Bogu prowadzi w prawie nieunikniony sposób do niebezpieczeństwa myślenia, jakoby w Bogu istniały trzy różne świadomości, trzy duchowe subiektywności pojmowane zgodnie z nowożytnym pojęciem osoby.[19] Dlatego zalecał zamiast mówienia o „trzech osobach” mówienie o trzech „różnych sposobach subsystencji”, żeby przeciwstawić się „wulgarnemu tryteizmowi”, który jego zdaniem jest groźniejszy od sabeliańskiego modalizmu.[20]

J. Moltmann tymczasem podejrzewał propozycje Bartha i Rahnera podejrzeniem o modalizm, a w sprawie pojęcia osoby zarzutem skrajnego indywidualizmu. Uważał, że „ja” może być rozumiane tylko dzięki „ty”, to znaczy relacyjnie, wobec czego nie ma osobowości bez społeczności.[21]  Rozwinął więc własną propozycję ujmującą jedność Trójcy Świętej nie numerycznie, lecz wspólnotowo: Bóg jest jeden w potrójnym odniesieniu – jest w swej istocie całkowicie relacyjny.[22] Wyjaśniając tę tajemnicę Moltmann posłużył się terminem perychorezy, ukazując jedność Trójcy jako jedność udzielającą się, otwartą, zapraszającą i zdolną do integracji. Propozycji tej z kolei zarzucano zbytnią bliskość z tryteizmem[23]

W. Pannenberg zaproponował jeszcze inne ujęcie odniesienia między troistością a jednością Boga, oparte na koncepcji nawiązującej do filozofii dialogu F. Ebnera i M. Bubera, która ukazywała osobę jako rzeczywistość konstytuującą się w odniesieniach między „ja” i „ty”, przy czym odniesienia te wskazują na coś, co obejmuje obie te strony relacji i równocześnie jest podstawowe dla nich.[24] Zgodnie z tym każda Osoba Boża  trwa w odniesieniu do jedności Bożej istoty – i to ujawnia się w każdej z nich. Boże Osoby odnoszą się więc do „czegoś”, co Je „przewyższa”, ale w odróżnieniu od ludzkich osób, które zawsze zmierzają tylko do realizacji pełni siebie, Boskie Osoby mają od zawsze tę pełnię w sobie. Bycie sobą osób konstytuuje się w Bogu w odniesieniu Osób Bożych do siebie. Dlatego jedność w Bogu musi być pojmowana jako Boża istota, która subsystuje w trzech Osobach i w której to jedności każda Osoba otrzymuje udział dzięki swojej relacji do pozostałych Osób.[25] Jedność Boga przewyższa więc poszczególne Boskie Osoby, ale nie jest im podporządkowana. Koncepcja Pannenberga w kwestii jedności Boga wydaje się być lepsza w porównaniu z propozycją Moltmanna, ale jego ujęcie Bożej istoty jest bardzo abstrakcyjne i zmusza do stawiania dalszych pytań.[26]

W kwestii relacji między tradycyjnym rozumieniem osoby a nowożytną antropologią H. Wagner zauważa, że istnieją propozycje postrzegające ją nie tyle z perspektywy odniesienia substancjalnego, co raczej komunikacji. Zwraca przy tym uwagę na koncepcję J. Auera, który rozumie osobę jako substancję, egzystencję i komunikację.[27] Wagner przytacza poza tym ideę perychoretycznej wspólnoty Boga według L. Boffa[28] – ta społeczna nauka o Trójcy Świętej ma pełnić funkcję modelową tak dla Kościoła, jak i dla całej społeczności ludzkiej.[29]

2. Eksplikacja założeń teorii komunikatywnego działania

Pytanie o możliwość zastosowania w trynitologii teorii komunikacyjnego działania J. Habermasa[30] zmusza do ukazania przynajmniej jej podstawowych idei dotyczących tego zakresu.[31] Habermas uznał konieczność pożegnania się z dominującym w nowożytności paradygmatem filozofii świadomości, opartym na zasadzie podmiotowości. Paradygmat ten oznaczał, że odnoszący się do czegoś podmiot traktuje siebie jako motor i ośrodek tego ruchu. Tak zaczyna się proces postępującej świadomości, w którym podmiot buduje siebie i swój świat, co umożliwia także zaistnienie wolności (autonomii) i urzeczywistnienia siebie. Ten proces jest jednak głęboko sprzeczny w sobie, gdyż dokonuje się za cenę uprzedmiotowienia świata zewnętrznego i wewnętrznego, przez co też staje się nieprzejrzysty i zależny.[32] Podmiot nie zauważa przy tym, że nie wszystko daje się wnieść do jego świata, ponieważ zewnętrzny i wewnętrzny świat zachowuje nadal swoją uprzednią wobec niego obiektywność. Usiłowanie skoncentrowania wszystkiego na sobie pozostawia jednak ślady na przedmiotach tego odniesienia – wyrywane są one z zastanych powiązań i podporządkowane suwerennemu na pozór podmiotowi, stają się obce sobie i innym. Podmiotowość jest więc jednostronną zasadą. Ponieważ absolutyzuje sama siebie, nie powinna „na siłę” zestawiać ze sobą różnych momentów rzeczywistości, co da się przekonująco zaprojektować dzięki nowemu paradygmatowi filozofii, nie skoncentrowanemu na podmiocie. Trzeba skupić się nie na poznaniu i wykorzystywaniu zobiektywizowanej natury, lecz na intersubiektywności możliwego porozumienia (w zakresie międzyosobowym i wewnątrzpsychicznym). Badawcze poszukiwania przesuwają się więc z racjonalności poznawczo-instrumentalnej na racjonalność komunikacyjną.[33]

Nową perspektywę Habermas podbudowuje analizą mówienia (działania) nakierowanego na porozumienie[34], w którym dla osiągnięcia komunikacyjnej zgody  konieczne jest zachowanie przez mówiącego trzech warunków (poza zrozumiałością – kompetencją językową i znajomością wspólnego języka partnerów komunikacji): prawdy (kompetencji poznawczej i znajomości prawdy), poprawności (zachowywania ustalonych norm i reguł) oraz prawdziwości (nie wprowadzania w błąd siebie i innych).[35] Adresat może za każdym razem sprawdzić, czy te kryteria są zachowane, dzięki czemu jego zgoda może być motywowana racjonalnie.[36]

W oparciu o tę analizę Habermas buduje swoją teorię dyskursu, posługując się służącą rekonstrukcji jego uwarunkowań metodą „transcendentalno-pragmatyczną”.[37] Gdy ludzie włączają się do komunikacji, wspomniane założenia i oczekiwania zakładane są jako uprzednie normy. Zakłada się w ten sposób także istnienie idealnej sytuacji językowej i komunikacyjnej. Jeśli powstaje spór w odniesieniu do któregoś oczekiwania, pojawia się dyskurs zmierzający do osiągnięcia konsensu.[38] Celem porozumiewania się jest osiągnięcie komunikacyjnej zgody. Do tego zaś konieczna jest wolność nastawiona na wspólne poszukiwanie prawdy i podlegająca jedynie sile argumentacji.[39] Zarówno dyskurs, jak i wszystkie zabiegi zmierzające do porozumienia się, nacechowane są w dalszym ciągu wspomnianymi oczekiwaniami i dlatego również w czasie prowadzenia dyskursu zakładane jest również istnienie idealnej sytuacji komunikacji, która staje się również celem dyskursu.[40] Teoria dyskursu jest dla Habermasa podstawą komunikacyjnego ujęcia społeczeństwa, w którym chodzi o zawarty w języku cel obejmującego wszystkich porozumienia jako mechanizmu umożliwiającego wolne i solidarne współżycie ludzi.[41]

3. Zastosowanie teorii komunikacyjnego działania w trynitologii

Można stwierdzić istnienie jakiejś analogii między postulowaną przez Habermasa zamianą filozoficznego paradygmatu koncentracji na podmiocie na paradygmat intersubiektywności a reakcjami teologów na trynitarne projekty K. Rahnera i K. Bartha. Ta sytuacja posłużyła odkryciu trójosobowości Boga w kontekście zasadniczo nowego rozumienia rzeczywistości.[42] W ramach tego współczesnego odkrycia na nowo trynitarnego mówienia o Bogu rozwinięto nową ontologię – metafizyka substancyjna została zastąpiona ontologią relacji. Przesunięcie perspektywy, stawiające w centrum różność Osób i ich relacje, ukazało społeczne wymiary trynitologii i pozwoliło mówić o trynitologii społecznej.[43] Nowe myślenie trynitarne wychodzi od międzyosobowego i komunikacyjnego działania Osób Bożych, o którym mówi Pismo Święte.[44] Żeby osiągnąć jasny ogląd w tej sprawie, należy zbadać, na ile komunikacyjne relacje odkrywane w rzeczywistości świata zgadzają się z chrześcijańskim rozumieniem Boga.[45] Komunikacyjno-teoretyczny model myślowy może być bowiem tylko analogią, której zastosowanie z konieczności ma swoje granice i brak uwzględnienia tego prowadziłoby do błędnych interpretacji teologicznych. Knapp przyznaje, że istnieje niebezpieczeństwo polegające na tym, że mówienie o wspólnocie komunikacji w Bogu mogłoby prowadzić do przyjęcia istnienia trzech boskości, a więc i rezygnacji z monoteizmu[46]. Dlatego trzeba zapytać, na ile rzeczywistość Boga „rozsadza” model komunikacyjno-społeczny i w związku z tym nie da się z niego wyprowadzić.[47]

3.1. Trójjedyny Bóg jako międzypodmiotowa rzeczywistość życia

M. Knapp stawia pytanie o możliwość zastosowania teorii komunikacyjnego działania jako modelu myślowego służącego ukazaniu trynitarnego pojęcia Boga[48], jako że istnieją punkty styczne między teologią a wypracowaną przez Habermasa postacią komunikacyjnej teorii porozumiewania się między zdolnymi do mówienia i działania podmiotami. Konstytutywne dla teorii Habermasa jest odniesienie ego do jednakowo pierwotnego alter ego. Między tymi biegunami otwiera się przestrzeń intersubiektywnie podzielanego „świata życia”, w której horyzont wpisują się uczestnicy komunikacji.[49] Knapp uważa, że wyjaśnianie pochodzącego z tradycji chrześcijańskiej pojęcia Boga przy użyciu tej teorii komunikacyjnej mieści się całkowicie w granicach interpretacji. Trzeba jedynie pamiętać – dodaje – że jeśli chodzi o tzw. vestigia trinitatis, nie mogą być one traktowane jako uzasadnienie nauki o Trójcy Świętej, ponieważ jest ona dostępna tylko dzięki objawieniu dokonanemu w Chrystusie. Dostrzeganie tych śladów może pomóc w wyjaśnianiu trynitarnego wyznania wiary, ale dokonuje się to zawsze tylko na sposób analogii, na miarę ludzkich pojęć i modeli  myślowych.[50] Z kolei prawda trynitarna wskazuje ponad doświadczenie rzeczywistości świata i jako model myślowy może ponadto wskazywać na ambiwalencje konkretnej teorii komunikacji[51], w ramach której nie tylko powinno się próbować ukazywać odnowioną naukę o Trójcy Świętej, lecz także ukazywać tę naukę jako właściwe wypełnienie i warunek funkcjonowania teorii komunikacji[52].

 Trynitarnego Boga można rozumieć jako konstytuującą się intersubiektywnie rzeczywistość życia: Nie jest On samotnym podmiotem, który dodatkowo wchodzi w relacje – jest On raczej sam w sobie komunikacją, wzajemnym udzielaniem i przyjmowaniem różniących się od siebie podmiotów. Osoby Boże to nie zamknięte i istniejące w sobie subsystencje, lecz raczej boskie podmioty konstytuujące się w komunikacyjnych relacjach – i dlatego też odróżniające się od siebie nawzajem. Tak więc – jak w przypadku habermasowskiej zasady komunikacyjnej – można w odniesieniu do Osób Bożych mówić o ich jednakowej pierwotności i nie przeczy temu prawda o tym, że Ojciec jest „początkiem bez początku”. Prawda ta określa jedynie osobową właściwość Ojca, Jego sposób udziału w jednym bóstwie. Jednakowa pierwotność dotyczy komunikacyjnego współbycia Osób wiecznie koegzystujących we wspólnocie i przenikaniu. Ojciec jest „początkiem bez początku” Syna  i żadna Boska Osoba nie jest możliwa do pomyślenia bez pozostałych (o tym świadczy nauka o perychorezie).[53] Mówienie zaś o „jednakowej pierwotności” Osób Bożych wyklucza przy okazji subordynacjonistyczne rozumienie ich wewnątrztrynitarnego współbycia. Knapp uważa, że model trynitarno-teoretyczny dostarcza odpowiedniejszego dostępu do trynitarnego rozumienia Boga niż model zwróconego ku sobie absolutnego podmiotu, z którym związana jest np. myśl K. Bartha i K. Rahnera.[54]

3.2. Trójjedyny Bóg jako doskonała miłość

„Bóg jest miłością” (por. J 4,8.16). Ta wypowiedź mówi o samej istocie Boga, a nie o jednej z Jego właściwości. Z jednej strony Bóg jest więc sam w sobie wydarzeniem zakładającym rozróżnienie w Nim podmiotów, jako że miłość może zaistnieć tylko w relacji pomiędzy różnymi podmiotami. Trójjedyny Bóg jest wspólnotowym Bogiem, bogatym w odniesienia wewnętrzne i zewnętrzne.[55] Z drugiej strony rozróżnienie podmiotów w Bogu staje się możliwe tutaj pod warunkiem, że rozumieć się je będzie jako doskonałe postacie urzeczywistnienia tej miłości, którą jest Bóg.[56] Ojciec jest „początkiem bez początku” (principium sine principio)[57] Boskiego wydarzenia miłości i zawsze w relacji do Syna – jest początkiem bez początku jako początek Syna. Syn jest jednakowo pierwotny z Ojcem – nie będąc jednak początkiem bez początku, jest „początkiem z początku” (principium de principio)[58]. Zgodnie z wypowiedzią J 17,10: „Wszystko bowiem moje jest Twoje, a Twoje jest moje”, Syn jest czystym zawdzięczaniem siebie, a relacja Ojca do Syna musi być rozumiana jako czyste ofiarowanie siebie. Ojciec – jako początek bez początku Boskiego życia – odbiera jednocześnie to życie na powrót, ponieważ Syn nie zatrzymuje niczego dla siebie. Obaj – nakierowani na siebie w nieograniczonym dawaniu i przyjmowaniu siebie – podzielają bez reszty Boskie życie w taki sposób, że relacje między Nimi można rozumieć tylko jako wydarzenie miłości.[59]

Ponieważ Bóg jest doskonałą miłością, Duch Święty jest środowiskiem (medium) miłości Ojca i Syna, łączących Ich węzłem, nazywanym za św. Augustynem „Komunią w Bogu” pośredniczącą w Ich jedności i różności. Dlaczego Duch Święty jest Osobą w Bogu, dlaczego nie może być pojmowany jako bezosobowe medium komunikacji między Ojcem i Synem? Knapp uważa, że nie odpowiada na to pytanie koncepcja H. Mühlena traktująca Ducha Świętego jako więź Ojca i Syna i będącego „My w osobie”, zgadza się natomiast z W. Pannenbergiem, że w przypadku pojmowania tego „My” jako wspólnoty Ojca i Syna zanika ich różność. Knapp wskazuje natomiast na propozycję Ryszarda ze Św. Wiktora, ukazującego Trzecią Osobę jako konieczną konsekwencję pojmowania Trójcy Świętej jako wydarzenia wewnętrznej miłości Boga. Miłość bowiem jest nie tylko czystym  darowaniem siebie (Ojcem) i odpowiadającym zwrotnym darowaniem siebie (Synem), lecz urzeczywistnia się także w konieczny sposób w czystym otrzymywaniu – w otwarciu i pozwoleniu na obdarowanie siebie. Stąd urzeczywistnienie doskonałej miłości wymaga Trzeciego – Współmiłującego i Współmiłowanego (Condilectus). W Osobie Ducha Świętego Bóg jest doskonałą miłością jako otrzymujący – ale bez żadnej zależności, a równocześnie miłość ta otwiera się poza siebie. Istotą Boga jest więc miłość, która sprawia jedność Osób w ich komunikacyjnym odniesieniu wzajemnym. Ta istota „przerasta” Osoby nie będąc jednocześnie im podporządkowaną, a – mówiąc językiem bliskim teorii komunikacyjnego działania – urzeczywistnia się w „Nieograniczonej Wspólnocie Komunikacji”.[60]

Boska rzeczywistość jest więc strukturą relacji, dającą się pojąć jedynie w kategoriach doskonałej miłości, a najlepszym określeniem trzech Boskich podmiotów jest nazwanie ich „relacjami subsystującymi”. Knapp podkreśla, że sporne w dzisiejszej teologii pojęcie „osoby” staje się prawomocne tylko wtedy, gdy osobę rozumie się tu jako byt czysto relacjonalny.[61] Mówienie o Osobach w Bogu nie może bowiem posługiwać się indywidualistycznie zawężonym pojęciem osoby. Ojciec, Syn i Duch Święty są bowiem wiecznym aktem wzajemnego odpowiadania sobie, a trytnitarny proces życia jako doskonałej miłości realizuje się jako wydarzenie, w którym każda Osoba „jest w innych u siebie”. Na takie wzajemne przenikanie się (circumincessio) i zamieszkiwanie w sobie (circuminsessio) nakierowane jest właśnie tradycyjne pojęcie perychorezy.[62] Doświadczenie perychoretycznej jedności prowadzi w końcu do nowego ujęcia trynitarnego pojęcia osoby. Tradycyjna definicja Boecjusza nie jest tu użyteczna, ponieważ trytnitarne Osoby nie są w perychorezie indywidualnymi substancjami, egzystującymi i spoczywającymi w sobie jednostkami. Ponieważ należy je pojmować raczej jako ekstatycznie wychylone ku sobie Hipostazy, potrzebujemy tu perychoretycznego pojęcia osoby.[63]

Jeśli Osoby w Bogu mają być rozumiane jako sposoby doskonałego urzeczywistniania jednej rzeczywistości bytowej w postaci doskonałej miłości – trzeba je rozumieć jako odniesienie do jednej natury Bożej, która staje się rzeczywistością w wewnątrzboskiej strukturze odniesień. Ta istota Boga nie jest ani niezależna od relacji trzech Osób, ani też nie jest dodatkowym rezultatem ich współdziałania; jej jedność jest zróżnicowaną w sobie rzeczywistością życia, którą można pojmować – znowu w nawiązaniu do teorii komunikacyjnego działania – w sposób „komunikatywny”: Realizuje się w wydarzeniu komunikacji między trzema jednakowo pierwotnymi Osobami i nie istnieje w oderwaniu od tego wydarzenia. Ten sposób rozumienia pozwala jednocześnie na uniknięcie (wspomnianego wcześniej) niebezpieczeństwa popadania – przy mówieniu o wspólnocie komunikacji w Bogu – w tryteizm, a także wyklucza myślenie o jakimkolwiek  samozamknięciu wewnątrztrynitarnego wydarzenia komunikacji (z definicji znowu „komunikatywne działanie” nastawione jest na absolutnie nieograniczoną komunikację).[64]

3.3. Działanie Trójjedynego Boga

            Nie każde pojęcie działania nadaje się jednakowo do objaśniania treści trynitarnych. Knapp odnotowuje tu słuszne zastrzeżenia W. Pannenberga, odnoszące się do działania (monologicznego podmiotu) rozumianego instrumentalnie.[65] Inaczej jest jednak w przypadku działania rozumianego międzyosobowo – komunikacyjnie.[66] Takie działanie wydaje się szczególnie przydatne w wyjaśnianiu relacji między Trójcą immanentną i ekonomiczną, jako że działający ukazuje zawsze w działaniu samego siebie.[67]

Jeśli trynitarnego Boga pojmuje się jako osobową jedność komunikacji, trzeba także całe Jego działanie uznawać – zgodnie z aksjomatem zwrotnej tożsamości ekonomicznej i immanentnej Trójcy Świętej – za działanie komunikacyjne. Jest to zaś możliwe tylko wtedy, gdy będzie to „działanie komunikatywne” w rozumieniu teorii Habermasa, ponieważ tylko w takim przypadku można je rozumieć jako wspólne trzem Osobom i jednocześnie jako podmiotowe działanie poszczególnych Osób w historii.[68] Tak jak Osoby te trwają w pełnej relacji wzajemnej do siebie na płaszczyźnie wewnątrztrynitarnej i przenikają się wzajemnie, tak również jest w ich działaniu – przy czym to działanie opiera się ono nie na jakimś tworzonym dla tego celu nowym porozumieniu, lecz na komunikacyjnym zjednoczeniu istniejącym od zawsze. Takie też zawsze tradycyjnie ujmowano kwestię działania poszczególnych Osób ad extra i nie przeczy temu także mówienie o apropriacjach, które w kontekście wzajemnych odniesień Osób Bożych ukazują się jako konsekwencje wypływające z aksjomatycznej zwrotnej tożsamości Trójcy immanentnej i historiozbawczej.[69]

Knapp twierdzi, że aksjomat rahnerowski dotyczy także struktury komunikacyjnego działania Boga. Już wewnątrztrynitarne odniesienia Osób Bożych rozsadzają strukturę symetryczną i temu w działaniu historiozbawczym odpowiada wcielenie Syna pojmowane jako uniżenie samego siebie (por. Flp 2,6n). Struktura wewnątrztrynitarnych odniesień kontynuowana jest także w działaniu objawiającym i zbawczym jako radykalna kenoza. Działający Bóg jest całkowicie zaangażowany w to działanie na sposób radykalnego daru z siebie w miłości. To działanie jest niezasłużone, nieobliczalne, jest czystą łaską.[70]

Bóg jest sobą tylko w tym przekraczaniu siebie i „musi” to czynić, aby „być sobą w innym”. Ta prawda otwiera także zasadniczy wgląd w relację między Bogiem a światem:  On nie potrzebuje tego „innego” świata dla siebie – sam w sobie jest całkowicie niezależny. Stąd stworzenie świata i człowieka nie może być także pojmowane jako konieczny proces udzielania się lub stawania się Boga, lecz jako akt całkowicie wolny i suwerenny. Jest zaś to możliwe, ponieważ trytnitarny Bóg jest sam w sobie doskonałym wydarzeniem miłości i nie zamyka się w sobie – w Duchu Świętym jest zasadniczo otwarty na „inne” od siebie, chociaż nie potrzebuje tego dla siebie. Knapp powołuje się dla ilustracji tego procesu na E. Jüngela[71], który objaśnia akt stworzenia jako samoograniczenie się Boga „wycofującego się” na rzecz stworzenia w tym znaczeniu, że  obok swego boskiego bytu i istoty zapewnia bycie i istotę, czas i przestrzeń dla innego od siebie stworzenia.[72] Takie ograniczenie samego siebie nie sprzeciwia się w przy tym absolutnie Jego bóstwu, lecz odpowiada całkowicie Jego istocie będącej doskonałą i otwartą poza siebie miłością „w nadmiarze”.[73] Ta prawidłowość działania stwórczego rozciąga się także na objawiające i zbawcze działanie Boga, który daje stworzeniu czas i przestrzeń obok siebie po to, aby dać mu udział w swojej miłości. Jest to zaś możliwe znowu dlatego, że Bóg jest komunikacyjną rzeczywistością udzielającą siebie i nie rozpływającą się w tym udzielaniu.[74]

Czy jednak wobec tego przekraczania siebie Boga ku stworzeniu, w wyniku którego nie zachodzi rozpłynięcie się rzeczywistości stworzonej w Bogu, nie pojawia się alternatywne niebezpieczeństwo rozpłynięcia się trynitarnego Boga w procesie świata?  Z powodu tego pytania Knapp ze specjalną uwagą przygląda się odniesieniu między Trójcą immanentną a historiozbawczą.[75]

3.4. Relacja między Trójcą immanentną a Trójcą ekonomiczną

Rahnerowski aksjomat zwrotnej tożsamości Trójcy immanentnej i ekonomicznej może prowadzić do rozumienia, jakoby wieczna Trójca konstytuowała się w historii.[76] Jak już zostało wspomniane, relacje między Trójcą immanentną a ekonomiczną można wyjaśniać za pomocą kategorii działania, jako że działający ukazuje w działaniu samego siebie. Jeśli jednak działanie oznacza w konieczny sposób przekraczanie przez Boga samego siebie w kierunku czegoś „innego”, czy nie jest to w rzeczywistości utrata siebie w historii i rozpływanie się Trójcy immanentnej w historiozbawczej?

Knapp przywołuje podstawowe i wyjściowe zawsze dla trynitologii przekonanie wiary, iż w Jezusie Chrystusie sam Bóg wkroczył w historię nie przestając być transcendentnym Bogiem i Jego bóstwo nie rozpłynęło się w człowieczeństwie. Uczynił to, ponieważ chciał dać stworzeniu udział w swoim życiu. Przekroczenie wewnątrztrynitarnej rzeczywistości życia dokonuje się także w przypadku posłania Ducha Świętego. To kenotyczne działanie Boga musi być pojmowane jako „komunikacyjne” i dotyczy nie tylko tej Osoby, której jest szczególnie przypisywane, lecz wszystkich trzech. Przekraczając i udzielając siebie stworzeniu, Bóg trwa nadal w odniesieniu do siebie. Zbawcze wyrażenie się Syna następuje w „komunikacyjnym” powiązaniu z Ojcem i Duchem Świętym, i to nie oznacza w żadnym wypadku rozpłynięcia się komunikacyjnej wspólnoty trynitarnej rzeczywistości życia. Skoro tak, to przekraczanie siebie przez tę komunikacyjną jedność na korzyść stworzenia nie oznacza jej zatracenia się w procesie świata. Okazuje się więc, że „komunikacyjne” rozumienie działania Boga jeszcze raz potwierdza trynitarny aksjomat K. Rahnera.[77]

3.5. Relacja między Trójcą Świętą a Kościołem

Zapraszającą, integrującą i jednoczącą wspólnotę trójjedynego Boga J. Moltmann nazywa „Trójcą otwartą”. Nie otwiera się ona z powodu niedostatku i niedoskonałości, lecz z nadmiaru miłości, która daje stworzonemu światu przestrzeń życia dla jego żywotności i przestrzeń wolności dla jego rozwoju.[78] Uczestnicząc w tym otwarciu, Kościół powinien budować perychoretyczną jedność odpowiadającą perychoretycznej jedności Trójcy Świętej, która jest Boską przestrzenią Kościoła. Kościół jest więc nie tylko przestrzenią zamieszkiwania Ducha Świętego, lecz całej Trójcy Świętej.[79] Kościół jest urzeczywistnieniem wspólnoty komunikacyjnej Boga i człowieka. Nosi przecież w sobie archetypiczną Komunię – tajemnicę trynitarną – i powinien urzeczywistniać tę tajemnicę  w swej widzialnej postaci.[80]

Bóg udziela ludziom przez Chrystusa w Duchu Świętym uczestnictwa w swoim życiu i w tym udziale zawarte jest rzeczywiste misterium Kościoła – jego najgłębszy teologiczny sens. Jako „ikona” tej udzielającej się trójjedynej Komunii życia Bożego Kościół może sam być komunią i jako ta komunia przekazywać udział w życiu trójjedynego Boga.[81] Uzasadnione jest więc mówienie – i to na tle inspiracji płynącej z teorii komunikacyjnego działania – o wspólnocie Kościoła jako sakramencie trynitarnej Komunii Boga.[82]

Kościół jako komunikacyjna komunia ma więc podstawy trynitarne. Jest konkretną, historyczną „przestrzenią”, w której realizuje się działanie Ducha Świętego.[83] Zostaje „wciągnięty” w wiarę w Boga: „wierzymy, że – mimo swej całej grzeszności – Kościół jest jednak wyniesionym, niezniszczalnym miejscem jednoczącej (una), uświęcającej (sancta), obejmującej wszystkich (catholica) i zachowującej pierwotną prawdę (apostolica)  obecności (w Duchu Świętym) Boga w świecie”[84].

Istnienie jakiejkolwiek wspólnoty koniecznie powiązane z problematyką komunikacji.[85] Uwzględniając filozoficzne i teologiczne aspekty teorii komunikacji współczesna teologia twierdzi, że nie można mówić o teologicznej teorii komunikacji bez uwzględnienia Ducha Świętego. Uwzględnienie pneumatologicznego aspektu wspólnoty nie oznacza oczywiście porzucenia chrystocentrycznego punktu wyjścia – chodzi raczej o rozumienie poszerzone i pogłębione przez doświadczenie Ducha Świętego.[86] Teologia ukazuje transcendencję ludzkiej komunikacji polegającą na tym, że dzięki przyjściu Boga wspólnota ludzka przemienia się we wspólnotę z Bogiem. Ten rozpoczęty w Jezusie proces zachodzi jedynie tam, gdzie dokonuje się w imię Boga i tylko taka okoliczność może dostarczyć ostatecznego oparcia dla ludzkiej komunikacji. Zrealizowanie ludzkiej komunikacji na wzór Jezusa oznacza przekształcanie jej w komunikację z Bogiem – komunikację w Duchu Świętym.[87]

Trynitarna rzeczywistość Ducha Świętego może być pojmowana w kategoriach relacyjnych jako jedność, jako uosobione Unio i Communio jednocześnie udzielającej się i przyjmowanej miłości w Bogu. Duch Święty stanowi (analogicznie do swej roli umożliwiającej wiarę) intertrynitarne, odwieczne i pośredniczące „medium”, „przestrzeń” wzajemnej miłości Ojca i Syna. Bóg jest „Duchem” – Duchem miłości Ojca i Syna, i tylko w tym wspólnym Duchu, będącym zarazem „przestrzenią” i „matczynym łonem” (Y. Congar) miłości Boga. Duch Święty jednocześnie wyrasta z tego wzajemnego oddania, jako jego „rezultat” („który od Ojca i Syna pochodzi”). W Nim wzajemne odniesienie (oddanie) miłości między Ojcem i Synem znajduje inną od nich, obejmującą, łączącą i przekraczającą „formę” jedności; przyjmuje kształt „My”, które przy całej zależności od Ojca i Syna zachowuje przekraczającą ich relatywną samoistność („który z Ojcem i Synem wspólnie odbiera uwielbienie i chwałę”). Dlatego też Tradycja Kościoła określa specyficznie osobowy charakter Ducha Świętego słowem „Dar” – wzajemne oddanie Ojca i Syna kulminują w Nim, „konkretyzują się” i przyjmują postać wzajemnie darowanej wspólnoty i radości. Trójjedyny Bóg ofiarowuje siebie stworzeniu przychodząc do niego jako ten „Dar”, jako Moc Ducha Świętego, aby zapoczątkować wspólnotę z Bogiem i ze wszystkimi ludźmi. To wydarzenie przyjętego „Daru Bożego” nazywamy „Kościołem”. Trynitarny kontekst cechuje jeszcze jeden aspekt Ducha Świętego jako jednoczącej miłości Boga: Ojciec i Syn jako bieguny wzajemnego odniesienia nie nakładają się w Nim na siebie, lecz wprost przeciwnie, ukazują swoją niezamienną, osobową różność. Ten fakt stworzył podstawę zachodniego rozumienia osoby, wolności, miłości i jedności – im głębsza jest jedność między kochającymi się osobami, tym większa jest gwarancja wolności bycia innym. Trynitarny pramodel tego pozornego paradoksu umożliwia zachowanie w najściślejszym wzajemnym komunikowaniu jednocześnie najwyższego zróżnicowania osobowego, a ta prawidłowość jest jednocześnie podstawą kapitalnego znaczenia pneumatologii w eklezjologii.[88]

Pod względem poznawczym Duch Święty dostępny jest tylko poprzez historycznego i wywyższonego Jezusa. Z drugiej strony jest On równocześnie „transcendentalnym” warunkiem umożliwiającym wiarę w Jezusa Chrystusa – stąd chrystologia jako warunek implikuje pneumatologię jako warunek swojego istnienia (Duch Święty jest „przestrzenią” wiary). Wynika z tego, że Kościół – rozumiany jako wspólne odniesienie wiary do Boga – może zaistnieć i trwać tylko tam, gdzie człowiek pozwoli się objąć tą „przestrzenią” Ducha Świętego. Dzięki umożliwieniu osobowej i wspólnej wiary przez Ducha Świętego powstaje więc Kościół jako wewnątrzhistoryczne, sakramentalne odbicie uprzedniego Jego daru. Tak więc Kościół stanowi jej „przestrzeń życia” wiary człowieka, w której otrzymuje się ją i rozwija przez udział w życiu Kościoła. Ta perspektywa podkreśla nieograniczoną, przerastającą wszystkie konkretyzacje i relatywizującą wielkość Ducha Świętego. Taki obraz Ducha Świętego oznacza, że nie można traktować Go jako trwałej „części składowej” Kościoła, działającej jakby automatycznie za pomocą jego struktur, lecz jako Dar przerastający ramy instytucjonalno-sakramentalne i charyzmatyczne, o który trzeba nieustannie prosić i ciągle na nowo Go otrzymywać.[89] Powierzenie się Bogu jest wejściem w relację z trójjedynym Bogiem, ufnym „zanurzeniem się” w pełne miłości odniesienie Syna do Ojca i realnym udziałem w tym odniesieniu (jako braci i sióstr Jezusa, synów i córek Ojca, kochanych tą samą miłością, którą w wieczności Ojciec kocha Syna).[90]

Dla wyjaśnienia jedności i zróżnicowania trynitarnej „struktury odniesień”, Medard Kehl stosuje jako pomoc schemat zaczerpnięty z modelu komunikatywnego działania: „Ojciec” jest podmiotem i źródłem („Skąd”) nieskończenie ofiarującej się miłości, „Syn” jest pochodzącym od Ojca celem i partnerem („Dokąd”) nieskończenie otrzymywanej miłości. „Duch Święty” jest jednoczącym i pośredniczącym środowiskiem („W czym”) tej nieskończonej miłości. Miłość sama wreszcie jest treścią, zawartością („Co”) tego, co istnieje między Ojcem, Synem i Duchem Świętym i jest identyczna z boską „istotą”.[91]

 Tradycja nazywała często Ducha Świętego „Jednością” (unio) lub „Wspólnotą” (communio) w Bogu.[92] Ponieważ wspólnota między Ojcem i Synem jest relatywnie samodzielnym (jako Osoba) istnieniem Bożej Miłości – Duch Święty stanowi „My” w Bogu (H. Mühlen).[93] Boskiej Wspólnocie między Ojcem i Synem (równej Duchowi Świętemu) przysługuje w sposób pierwotny i wzorczy właściwość pośredniczącego „W czym”, ponieważ Bóg sam w sobie, w Duchu Świętym, jest wydarzeniem pośredniczenia. Z jednej strony jedność między Ojcem i Synem jest zawsze istniejącą uprzednio wspólną „Przestrzenią” (Duchem) ich odniesienia, z drugiej jednak strony wspólny Duch ustanawiany jest tylko dzięki wzajemnemu odniesieniu Ojca i Syna i bez tego odniesienia nie byłoby „My” wspólnoty. Duch Święty nie wchodzi jednak w te dwa „bieguny” i ich wzajemne odniesienie, lecz tworzy własny, odrębny sposób Boskiej miłości. Jeśli człowiek pozwoli na objęcie się tym wzajemnym odniesieniem Ojca i Syna – zostaje przyjęty „w” Ducha Świętego, do tej Wspólnoty: Dlatego Biblia mówi o darze Ducha Świętego jako o „otrzymaniu Ducha Świętego” i „byciu napełnionym przez Ducha Świętego”.[94]

Ponieważ Duch Święty jest pośredniczącą „wspólnotą” między Ojcem i Synem, przyjęcie do niej jest dokonuje się w oparciu o wspólnotę i jest wspólnototwórcze. Duch Święty jako Communio w Bogu jest właściwym, teologicznym fundamentem kościelnej communio i właśnie dzięki temu zasadniczo różni się ona od innych wspólnot. Uprzedni dar wspólnej „przestrzeni życia” wiary nie opiera się więc na ludzkiej woli wspólnoty, lecz na darze Ducha Świętego, na podarowaniu udziału we wspólnocie, która istnieje w Bogu a Kościół staje się historycznym znakiem wewnątrzboskiej Communio – „sakramentem Ducha Świętego”[95].

Duch Święty jest pośredniczącym „w czym“ historii zbawienia, pośredniczącą mocą, w której i przez którą Jezus Chrystus przychodzi wewnętrznie do człowieka. Pośredniczy jako udzielone uprzednio i na stałe, a jednocześnie dawane za każdym razem, łączące podmiot i przedmiot „środowisko sensu“[96]. On jest „środowiskiem sensu“ wzajemnej miłości Ojca i Syna oraz Ich ujawniającą się w Nim i łączącą Ich „formą społeczną“[97]. Przez Niego historia ludzkości zostaje włączona w wydarzenie tej miłości po to, by stała się doskonałą, historyczną postacią tożsamej z Nim communio – „społecznej formy“ miłości Boga. Ta pośrednicząca moc Ducha Świętego znajduje swój cel w rozszerzeniu miłości Ojca i Syna na powszechne communio ludzi z Bogiem i między ludźmi.[98]

Istnieje znacząca analogia między Słowem, które stało się Ciałem, a Duchem, który stał się Kościołem. Tak jak ludzka natura Jezusa z Nazaretu służyła Boskiemu Słowu za organ zbawienia, tak struktura Kościoła służy Duchowi Chrystusowemu do budowania Ciała Chrystusa. Trzeba koniecznie uwzględnić analogiczny charakter tej wypowiedzi, a bardzo powściągliwie formułowanie tego jakby „wcielenia” Ducha Świętego w Kościół uzmysławia, że wszystkie formy udziału Kościoła w wewnatrzboskiej wspólnocie trójjedynego Boga są możliwe tylko mocą tego Ducha.[99]

Na ile Kościół pojmuje i realizuje siebie jako „sakrament” Ducha[100] jednoczącego Ojca i Syna, zachodzi w nim dialogiczna „sztuka” jednoczenia, umożliwiająca i gwarantująca jedność zróżnicowanej wielości osobistych dróg wiary we wspólnej wierze. Oznacza to, że gdy ludzie pozwolą się objąć Duchowi Świętemu, napełnić się Nim i doprowadzić do osobistej wiary w Boga, zostają w tym samym momencie doprowadzeni przez Niego do jedności relacji wzajemnych i wspólnoty w wierze przy zachowaniu całkowitego i rozwiniętego osobowego wymiaru wiary człowieka. Odniesienie wiary (do Boga) i wzajemne wspólnotowe odniesienia w wierze mogą wzrastać tylko jednocześnie – w tej „przestrzeni” miłości Boga. Communio, które wyrasta z działania Ducha Świętego, zapewnia istnienie przestrzeni wolności, w której każdy może być sobą wobec Boga i wobec innych ludzi.[101]

Pneumatologicznie inspirowana zasada „równoczesnej pierwotności” jedności i wielości została zasadniczo zaakceptowana przez II Sobór Watykański, chociaż nie przeniknęła do wszystkich jego wypowiedzi. Recepcja tej zasady dotyczy przede wszystkim strukturalnego (ostrożnego) równoważenia relacji między Kościołem powszechnym a Kościołami lokalnymi, a także relacji między kolegialnością biskupów a prymatem papieskim, między wspólnotą a urzędami kościelnymi oraz między charyzmatami a Urzędem. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo polegające na tym, że wspólnota wierzących zamknie się przed Duchem Świętym i przestanie być historycznym odwzorowaniem Communio samego Boga. Jak wtedy Kościół może obronić swój charakter wspólnoty w wierze, historycznego znaku Bożego Ducha i Jego wspólnototwórczej mocy? Czy Kościół służy, czy raczej jest przeszkodą dla Ducha Świętego? Na ile w swojej społecznej formie jest on „sakramentem Ducha Świętego” – przedstawiającym i pośredniczącym znakiem budującego jedność, osobowego „środowiska” zbawienia? Dlaczego społeczna tkanka Kościoła jest wspomnianym sakramentem?[102] M. Kehl uważa, że służba pełniona przez element instytucjonalny Kościoła wobec Ducha Świętego w communio Kościoła wyraża się w specyficznych funkcjach zachowania tożsamości, integrowania i wyzwalania.[103]

Pneumatologiczna wizja Kościoła nie oznacza zaniedbania jego wymiaru chrystologicznego czy też traktowania go jako drugorzędny. Nie ma bowiem innego Ducha Świętego niż Duch historycznego Jezusa Chrystusa, który prowadzi ludzkość do jedności komunii w wierze.[104] Właśnie dlatego tworzona przez Ducha Świętego wspólnota wierzących realizuje się w głoszeniu Dobrej Nowiny Jezusa (martyria), sprawowaniu sakramentów jako uobecniających znaków zbawczej bliskości Boga (leiturgia) oraz w praktycznym naśladowaniu Jezusa na drodze służby (diakonia). Jako wspólnota naśladująca Jezusa, Kościół ma swoje chrystologiczne centrum — wyrasta z Jego życia, śmierci i zmartwychwstania, jednoczy go Jego Duch, Jego woli jest posłuszny, służy Jego zbawczej i wyzwalającej obecności wśród ludzi, trwa oczekując na Jego paruzję.[105]

Pneumatologiczna opcja wpłynęła na ponowne zastosowanie do Kościoła pojęcia „sakramentu”[106] w celu ukazania jego specyficznej relacji wobec zbawczego działania Boga na rzecz świata. Ponieważ po wywyższeniu Jezusa Bóg nie zaprzestał udzielania siebie światu, lecz pozostał obecny przez Ducha Świętego, całą zawartość zbawienia przez Jezusa Chrystusa uobecnił mocą Ducha Świętego w istotnych aktach realizowania się wspólnoty wierzących. Na mocy wcielenia Jezus stał się „Prasakramentem” Trójjedynego Boga, a po zesłaniu Ducha Świętego Kościół jako wspólnota wierzących stał się w analogiczny sposób „sakramentem podstawowym” zbawczego działania Boga w świecie.[107] Jednoczące Kościół w communio działanie Ducha Świętego nakierowane jest na to, by zgodnie z pierwotnym zamierzeniem Stwórcy cała rzeczywistość stała się na wzór „odblasku niewidzialnego Boga, Pierworodnego wobec całego stworzenia, w którym wszystko zostało stworzone” (por. Kol 1,1n). Pierwszy w tym odwzorowaniu jest Kościół osiągający kształt w swojej historyczno-społecznej przestrzeni. To pierwotne ukształtowanie na wzór Chrystusa, które czyni Kościół obrazem trynitarnej i historycznej relacji Syna do Ojca, zawiera się w jego zbawczym i wyzwalającym działaniu. W zasadzie chrystologicznego kształtowania kryje się najgłębsza podstawa ponownego odkrycia pierwotnie komunijnego charakteru Kościoła jako „Kościoła ubogich”.[108] Drugim elementem chrystologicznego odwzorowania jest całkowite oddanie się zbawczemu pośrednictwu.[109]

Oparcie Kościoła na trynitarnej tajemnicy Boga przejawia się już w stworzeniu świata, który w kontekście grzechu i powszechnej woli zbawczej Boga staje się także miejscem ofiarowanego i przyjętego zbawienia. Kościół jest więc dziełem Ojca, ponieważ stworzenie odnajduje swój ostateczny sens w Jego objawionej woli wyniesienia ludzi do udziału w życiu Bożym.[110]  Jeszcze wyraźniejsza jest perspektywa eschatologiczna Kościoła ustawiająca go w szczególnym związku z Ojcem – ostateczne spełnienie stworzenia nastąpi wtedy, gdy wszyscy sprawiedliwi „zostaną zgromadzeni w Kościele powszechnym u Ojca” (KK 2).[111]

3.6. Granice stosowalności teorii komunikacyjnego działania w trynitologii

Granice możliwości zastosowania teorii Habermasa jako modelu ukazywania rzeczywistości Trójcy Świętej ukazują się przy dokładniejszym przyjrzeniu się strukturom wydarzenia komunikacyjnego. Zakładany w teorii komunikacyjnego działania proces porozumienia ma służyć osiągnięciu racjonalnie motywowanej zgody w sprawie żądań i oczekiwań podnoszonych przez uczestników komunikacji. Jest to możliwe ostatecznie tylko w oparciu o symetryczne, wolne i wzajemne uznawanie się współdziałających osób, które w ten sposób są niejako zmuszone do postrzegania siebie z perspektywy innych.[112] W teorii komunikatywnego działania „jednakowa pierwotność” partnerów komunikacji oznacza bowiem przede wszystkim jednakowy podział szans w procesie komunikacyjnego porozumiewania się. [113] W przypadku Osób Boskich natomiast zgoda-porozumienie istnieje od zawsze, gdyż odnoszą się one do siebie nawzajem nie w symetrycznie wzajemnym uznawaniu siebie, lecz w postawie nieograniczonego dawania i przyjmowania siebie. Nic ich od siebie nie oddziela, przenikają się perychoretycznie i przebywają w sobie nawzajem. To przekraczanie siebie rozsadza stosunek symetrii i dlatego wewnątrztrynitarne wydarzenie komunikacji nie może być traktowane jako proces „komunikacyjnego” porozumiewania się, ponieważ w Bogu trwa odwieczne fundamentalne porozumienie wzajemne. Z tego  wynika, że trynitarnego Boga można pojmować tylko jako „osobową jedność komunikacji” – intersubiektywnie konstytuującą się Boską rzeczywistość doskonałej miłości.[114]

4. Trójca Święta a działanie ludzkie

Wspomniane odkrycie na nowo istotowego społecznego wymiaru Boga posłużyło w teologii do mocniejszego przedstawiania go jako prawzoru dla kształtowania społeczności ludzkiej.[115] Komunikacyjne włączenie stworzenia w trynitarną wspólnotę Boga możliwe jest oczywiście tylko przy współpracy tego stworzenia, gdyż wtedy możliwe jest komunikacyjne współbycie i komunikacyjne wzajemne odniesienia. Owocem tego włączenia jest komunia wyrastająca z odwzajemnianego „rytmu miłości” – rytmu bytu, rytmu dawania siebie – a jej realizowanie prowadzi do ukształtowania świata w sposób odpowiadający trynitarnemu rozumieniu rzeczywistości.[116]

Struktura tego „rytmu miłości” nie daje się całkowicie opisać w ramach teorii komunikacyjnego działania, zakładającej symetryczność relacji wolnego akceptowania uczestników interakcji. Działanie miłości trynitarnej wspólnoty życia zorientowane jest bowiem nie tyle na wytworzenie sprawiedliwej i rozumnej równowagi interesów w ramach swobodnego porozumiewania się, co raczej na wyrastające ponad taką równowagę potrzeby innych. Dzięki temu centrum komunii chrześcijańskiej stają się właśnie ludzie lekceważeni i zepchnięci na margines. Ta zasada nie może jednak być narzucana jako obowiązujące prawo, ponieważ jest uzależniona od osobistej gotowości do przekraczania samego siebie i wymaga postawy twórczej. Jej logika ukazuje się jednak wyraźnie w życiu chrześcijan, ponieważ dla nich jej miarą jest Jezus i Jego naśladowanie. Jezus jako prowadzony przez Ducha Świętego Syn Ojca jest prawzorem, stwórcą i celem całego stworzenia (por. Kol 1,16; J 1,3.10), Jego miłość jest miłością Boga (por. 1 J, 4,7), a „kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4,16). Oparte na Bogu przekraczanie samego siebie jest niepodważalnym prawem życia, ale narażającym ciągle na niepowodzenia, wykorzystywanie i prześladowanie. Nic więc dziwnego, że dla człowieka naśladowanie Jezusa jest zawsze naśladowaniem Ukrzyżowanego.[117]

Czy możliwe jest komunikacyjne porozumienie między ludźmi bez włączenia go w komunikacyjną miłość Boga? M. Knapp odpowiada: „Ponieważ Bóg jest miłością a my jesteśmy przyjęci w Duchu Świętym do tego wiecznego, trynitarnego Wydarzenia Miłości, ryzyko miłości nie trafia w próżnię. Tylko dlatego nadzieja na współżycie ludzi w sprawiedliwości i wolności nie jest – mimo wszystko – pozbawiona podstaw”.[118] Ta prawda – ukazana w kontekście teorii komunikacyjnego działania – ma ogromne znaczenie dla komunikacyjnego rozumienia świata[119] i dla wspólnoty komunikacji-komunii Kościoła, dla którego Trójca immanentna jest modelem otwartej wspólnoty komunikacji, a jednocześnie prawzorem i celem ludzkiej wspólnoty komunikacji.[120]

Ojciec jest czystym Komunikatorem, Syn i Duch Święty są komunikowani w procesie pochodzenia osobowego. Zamierzona przez Boga komunikacja z ludzkością może dokonać się tylko na sposób dwóch modalności samokomunikacji odbieranych od Ojca: Syna i Ducha Świętego.[121] Duch Święty jako wewnątrztrynitarna więź miłości jest także osobowym medium (środowiskiem) komunikacji miłości między chrześcijanami a Chrystusem – ku chwale Ojca.[122] Żeby komunikowanie się Boga mogło sięgać ludzi jako odbiorców, potrzebna jest „przyczyna formalna”, która implikuje udział w formie nie ulegającej redukcji w odbiorze do niższego poziomu odbiorcy i wznosi odbiorcę do sfery Komunikatora. Ponieważ osobowa komunikacja ma strukturę dialogiczną, potrzebuje także osobowej przyczynowości, a wtedy skutki tej komunikacji będą rezultatem przyczynowej aktywności komunikatora i odbiorcy. Wynika z tego, że komunikacja ludzi z Ojcem utrzymywana jest dzięki osobowemu odniesieniu ludzi do Chrystusa i dzięki formalnemu napełnieniu ich Duchem Świętym.[123]

Zawarte w ludzkim działaniu miłości nakierowanie na komunię ma w świecie swoją podstawę w Bogu i może zrealizować się tylko w Nim. Jeśli ludzie włączają się w budowanie komunii, muszą przełamywać zamknięty krąg egoizmu i przemocy oraz angażować się w tworzenie życia nacechowanego nieograniczoną solidarnością i sprawiedliwością – zgodnie z podstawowymi wymogami komunikacyjnego działania według teorii Habermasa. W ten sposób jednocześnie, trwając w wierze i nadziei, przyczyniają się do „trynitaryzacji” świata[124] w procesie podtrzymywanym przez Boga, który sam w sobie jest nieograniczoną, komunikacyjną rzeczywistością życia oraz chce włączyć i przemienić świat w komunię.[125]

5. Podsumowanie

Na tle współczesnej dyskusji trynitologicznej zastosowanie teorii komunikacyjnego działania przynosi pozytywne owoce. Przede wszystkim daje się stwierdzić jej przydatność do opartego na analogii ukazywania życia i działania Trójjedynego Boga, który jest w swej istocie komunikacyjną wspólnotą życia i działania, a poszczególne Osoby Boże są podmiotami konstytuującymi się w komunikacyjnych relacjach doskonałej miłości. Pojmowanie ich działania na sposób komunikacyjno-osobowy dobrze oddaje naturę relacji między Trójcą immanentną i historiozbawczą oraz gwarantuje poprawne ukazywanie relacji między Bogiem a światem. Komunikatywne włączenie stworzenia w trynitarną wspólnotę Boga prowadzi do komunii i trynitarnego kształtowania świata.


[1] M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell für den trinitarischen Gottesbegriff?, w: J. Schreiner – K. Wittstadt (Hrsg.), Communio Sanctorum. Einheit der Christen – Einheit der Kirche, Würzburg 1988, 323.

[2] Por. tamże, 323-337.

[3] Por. tenże, Trinitätslehre und Handlungstheorie, w: E. Arens (Hrsg.), Gottesrede – Glaubenspraxis. Perspektiven theologischer Handlungstheorie, Darmstadt 1994, 49-68.

[4] H. Peukert, Wissenschaftstheorie – Handlungstheorie – Fundamentale Theologie. Analysen zu Ansatz und Status theologischer Theoriebildung, Düsseldorf 1982, Frankfurt am Main 21988; E. Arens, Kommunikative Handlungen. Die paradigmatische Bedeutung der Gleichnisse Jesu für eine Handlungstheorie, Düsseldorf 1988.

[5] N. Copray, Kommunikation und Offenbarung. Philosophische und theologische Auseinandersetzungen auf dem Weg zu einer Fundamentaltheorie der menschlichen Kommunikation, Düsseldorf 1983.

[6] E. Arens, Gottesverständigung. Eine kommunikative Religionstheologie, Freiburg – Basel – Wien 2007.

[7] Tenże, Leitlinien einer handlungstheoretischen Christologie, w: tenże (Hrsg.), dz. cyt., 29-48; A. Jeż, Chrystus w kontekście ludzkiej komunikacji, Tarnów 2002.

[8] H.-J. Höhn, Kirche und kommunikatives Handeln. Studien zur Theologie und Praxis der Kirche in der Auseinandersetzung mit den Sozialtheorien Niklas Luhmanns und Jürgen Habermas’, Frankfurt am Main 1985; P. Hünermann – R. Schaeffler (Hrsg.), Theorie der Sprachhandlungen und heutige Ekklesiologie. Ein philosophisch-theologisches Gespräch, Freiburg – Basel – Wien 1987; M. Kehl, Die Kirche. Eine katholische Ekklesiologie, Würzburg 31994, 132-159; M. Jagodziński, Communio dzięki komunikacji. Teologiczny wymiar teorii komunikatywnego działania w eklezjologii Medarda Kehla SJ, Radom 2002.

[9] H.O. Meuffels, Kommunikative Sakramententheologie, Freiburg – Basel – Wien 1995; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio. Studium teologiczno-komunikacyjne, Warszawa 2008.

[10] M. Kehl, Eschatologie, Würzburg 31996, 32-33, 301-306.

[11] W. Lesch, Theologische Ethik als Handlungstheorie, w: E. Arens (Hrsg.), dz. cyt., 89-109.

[12] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 49-51; J.-P. Batut, Monarchia Ojca, porządek pochodzeń, perychoreza: Trzy klucze teologiczne do poprawnego wyznawania wiary trynitarnej, w. L. Balter i in. (red.), Tajemnica Trójcy Świętej, Poznań 200, 327n. Znamienne są słowa H. Wagnera: „Teologii pierwotnego Kościoła nie udało się całkowicie i bezbłędnie zespolić filozoficznego pojęcia Boga z biblijnym wyobrażeniem o nim. Dokonanie tego – połączenie biblijnego obrazu Boga z możliwościami i kategoriami myślowymi danego czasu – jest z pewnością zadaniem, wobec którego staje każda epoka.” (Dogmatyka, Kraków 2007, 325).

[13] Por. F. Courth,  Bóg trójjedynej miłości, Poznań 1997, 307.

[14] Por. U. Link-Wieczorek, Warum trinitarisch von Gott reden? Zur Neuentdeckung der Trinitätslehre in den heutigen Theologie, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott. Auf den Spuren neueren trinitarischen Denkens, Neukirchen – Vluyn 2005, 18n; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 138-140.

[15] Por. U. Link-Wieczorek, dz. cyt., 20.

[16] Por. Kirchliche Dogmatik I-1, Zürich 1964, 373nn; G. Greshake, Der dreieine Gott. Eine trinitarische Theologie, Freiburg – Basel – Wien 1997, 148-150.

[17] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 325-326.

[18] Por. Der dreifaltige Gott als transzendenter Ursprung der Heilsgeschichte, w: J. Feiner – M. Löhrer (Hrsg.), Mysterium Salutis. Grundriß heilgeschichtlicher Dogmatik, Bd. II, Einsiedeln 1965-1976, 328; H. Wagner, dz. cyt., 353n.

[19] K. Rahner, Podstawowy wykład wiary. Wprowadzenie do pojęcia chrześcijaństwa, Warszawa 1987, 115-120.

[20] Por. tamże, 389; F. Courth,  dz. cyt., 307; G. Greshake, dz. cyt., 141-147; U. Link-Wieczorek, dz. cyt., 27.

[21] Por. Trinität und Reich Gottes, München 1980, 163.

[22] Por. F. Courth,  dz. cyt., 307.

[23] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 326-328; G. Greshake, dz. cyt., 168-171.

[24] Na temat dialogicznego i trialogicznego rozumienia osoby por. G. Greshake, dz. cyt., 152-163.

[25] Por. Die Subjektivität Gottes und die Trinitätslehre. Ein Beitrag zur Beziehung zwischen Karl Barth und der Philosophie Hegels, w: tenże, Grundfragen systematischer Theologie. Gesammelte Aufsätze, Bd. II, Göttingen 1980, 111.

[26] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 328-329; M. Jagodziński, Communio dzięki komunikacji…, dz. cyt., 300.

[27] Por. J. Auer, Gott – Der Eine und Dreieine, Regensburg 1978, 332nn; H. Wagner, dz. cyt., 145.

[28] Der dreieinige Gott, Düsseldorf 1987.

[29] Por. H. Wagner, dz. cyt., 355.

[30] Teoria działania komunikacyjnego, t. I-II, Warszawa 1999-2002 (tłum. A.M. Kaniowski).

[31] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 329-333; tenże, Gottes Herrschaft als Zukunft der Welt. Biblische, theologiegeschichtliche und systematische Studien zur Grundlegung einer Reich-Gottes-Theologie in Auseinandersetzung mit Jürgen Habermas’ Theorie des kommunikativen Handelns, Würzburg 1993, 508-582; M. Jagodziński, Communio dzięki komunikacji…, dz. cyt., 86-99; tenże, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 104-108.

[32] Por. J. Habermas, Der philosophische Diskurs der Moderne. Zwölf Vorlesungen, Frankfurt am Main 21885, 70.

[33] Por. tenże, Teoria działania komunikacyjnego, t. I: Racjonalność działania a racjonalność społeczna, Warszawa 1999, 639-640.

[34] M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 51-53.

[35] Por. J. Habermas, Teoria działania komunikacyjnego, t. I, dz. cyt., 503-508; E. Arens, Was kann Kommunikation?, „Stimmen der Zeit“ 6 (2002), 413.

[36] Por. J. Habermas, Vorstudien und Ergänzungen zur Theorie des kommunikativen Handelns, Frankfurt am Main 1995, 548n.

[37] Por. tenże, Moralbewuβtsein und kommunikatives Handeln, Frankfurt am Main 71999, 140.

[38] Por. tenże, Teoria działania komunikacyjnego, t. I, dz. cyt., 640; H. Peukert, dz. cyt., 254.

[39] Por. J. Habermas, Legitimationsprobleme im Spätkapitalismus, Frankfurt am Main 1973, 148.

[40] Por. tenże, Vorbereitende Bemerkungen zu einer Theorie der kommunikativen Kompetenz, w: tenże – N. Luhmann, Theorie der Gesellschaft oder Sozialtechnologie, Frankfurt am Main 1972, 135.

[41] Por. tamże, 139.

[42] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 333-334.

[43] Por. U. Link-Wieczorek, dz. cyt., 22.

[44] J. Moltmann, Der dreieinige Gott, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 178.

[45] Por. M. Kanpp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 55-56; E. Arens, Was kann Kommunikation?, dz. cyt., 414-417; M. Jagodziński, Teologia a komunikacja, „Studia Theologica Varsaviensia” 41 (2003) nr 2, 76-80.

[46] Knapp cytuje tu H. Vorgrimlera, Jesus Christus – Bemühungen um eine heute angemessene Deutung der Person Jesu Christi, w: L. Honnefelder – M. Lutz-Bachmann (Hrsg.), Auslegungen des Glaubens, Berlin 1987, 59n.

[47] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 55; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 140.

[48] Knapp ostrzegawczo cytuje tu zdanie H.U. von Balthasara: „bei Heranziehung außerchristlicher Analogien zur Trinität größte Vorsicht geboten ist: ihnen fehlt die ökonomische Basis“ (Theodramatik, Bd. II-2, Einsiedeln 1978, 466) (por. Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 53).

[49] Por. J. Habermas, Entgegnung, w: A. Honneth – H. Joas (Hrsg.), Kommunikatives Handeln. Beiträge zu Jürgen Habermas’ „Theorie des kommunikativen Handelns“, Frankfurt am Main 1986, 332.

[50] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 53.

[51] Por. tenże, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 334.

[52] Por. B.J. Hilberath, Der Personbegriff der Trnitätstheologie in Rückfrage von Karl Rahner zu Tertullians „Adversus Praxean”, Innsbruck 1986, 319; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 140n.

[53] Por. M. Knapp, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 335.

[54] Por. tenże, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 54. Knapp powołuje się w tej ocenie na W. Kaspera (por. jego Bóg Jezusa Chrystusa, Wrocław 1996, 356-360). Por. M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 141.

[55] Por. J. Moltmann, Der dreieinige Gott, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 181.

[56] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 56.

[57] Sobór Florencki, Bulla unionis Coptorum (Cantate Domino) 6, 6, w: A. Baron – H. Piertas (red.), Dokumenty Soborów Powszechnych. Tekst łaciński, grecki, arabski, ormiański, polski, t. III: (1414-1445) Konstancja, Bazylea-Ferrara-Florencja-Rzym, Kraków 2003, 580.

[58] Tamże.

[59] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 56; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 141n.

[60] Por. tenże, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 336; tenże, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 57-58; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 142n.

[61] Por. Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 58.

[62] Por. tamże, 58-59; J. Moltmann, Der dreieinige Gott, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 182-186; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 143.

[63] Por. J. Moltmann, Der dreieinige Gott, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 185; M. Volf, Trinität und Gemeinschaft. Eine ökumenische Ekklesiologie, Mainz – Neukirchen-Vluyn 1996, 199-203.

[64] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 59; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 143.

[65] Por. W. Pannenberg, Metaphysik und Gottesgedanke, Göttingen 1988, 50.

[66] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 52-53.

[67] Por. tamże, 53-54.

[68] Por. tamże, 61.

[69] Por. tamże, 61-62; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 144.

[70] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 62.

[71] Por. Gottes ursprüngliches Anfangen als schöpferische Selbstbegrenzung, w: H. Deuser u. a. (Hrsg.), Gottes Zukunft – Zukunft der Welt, München 1986, 268.

[72] Na temat Trójcy Świętej jako przestrzeni świata zob. M. Frettlöh, Der trinitarische Gott als Raum der Welt. Zur Bedeutung des rabbinischen Gottesnamens māqōm für eine topologische Lehre von der immanenten Trinität, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 200-204.

[73] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 63.

[74] Por. M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 144n.

[75] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt.,, 63-64.

[76] Por. W. Kasper, dz. cyt., 341.

[77] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 64-65; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 145n.

[78] Por. J. Moltmann, Der dreieinige Gott, w: R. Weth (Hrsg.), Der lebendige Gott…, dz. cyt., 186; H. Wagner, dz. cyt., 286: „’Komunia’ w Bogu znajduje odzwierciedlenie w ‘komunijnym’ wymiarze całego zbawienia. (…) historia zbawienia jest Bożą wolą komunikacji.”

[79] Por. tamże, 189n. Moltmann analizuje także ponowoczesny indywidualizm i ukazuje płynące z jego strony niebezpieczeństwa: „Als Endprodukt von Teilungen hat ein Individuum keine Beziehungen, keine Eigenschaften, keine Erinnerungen und keinen Namen. (…) Eine Person ist im Gegensatz zu einem Individuum ein menschliches Dasein im Resonanzfeld seiner Sozialbeziehungen und seiner Geschichte. (…) Eine Person ist ein Gemeinschaftswesen. (…) Individualisierte Menschen sind von politischen und wirtschaftlichen Mächten leicht beherrschbar. Wiederstand und Schutz der persönlichen Menschenwürde gibt es nur, wenn sich Menschen zu Gemeinschaften schließen und ihr Leben sozial selbst bestimmen. Diese wenigen Hinweise mögen genügen, um die öffentliche Relevanz des trinitarischen Gottesbegriff für die Befreiung individualisierter Menschen und die Relevanz der trinitarischen Gemeinschaftserfahrung für die Ausbildung neurer Sozialität anzuzeigen.“ (tamże, 191n).

[80] Por. H. Wagner, dz. cyt., 286. Zob szerokie opracowanie tej kwestii w: M. Jagodziński, Komunijna wizja Kościoła według Medarda Kehla SJ, Kraków 2009.

[81] Por. H. Wagner, dz. cyt., 79.

[82] Por. M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 63-159; M. Jagodziński, Communio dzięki komunikacji…, dz. cyt., 114-252, 295-394; tenże, Trynitarne podstawy Kościoła jako komunii, „Studia Theologica Varsaviensia” 42 (2004) nr 1, 53-57.

[83] Por. H. Wagner, dz. cyt., 80.

[84] M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 68.

[85] Por. B. Nitsche, Die Analogie zwischen dem trinitarischen Gottesbild und der communialen Struktur von Kirche. Desiderat eines Forschungsprogramms zur Communio-Ekklesiologie, w: B.J. Hilberath (Hrsg.), Communio – Ideal oder Zerrbild von Kommunikation?, Freiburg – Basel – Wien 1999, 81-82.

[86] Por. N. Copray, Kommunikation und Offenbarung. Philosophische und theologische Auseinandersetzungen auf dem Weg zu einer Fundamentaltheorie der menschlichen Kommunikation, Düsseldorf 1983, 246-247.

[87] Por. tamże; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 58n.

[88] Por. M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 68-73; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 59n; H. Wagner, dz. cyt., 81.

[89] Por. M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 68-70.

[90] Por. M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 60. O życiu w Chrystusie i włączeniu chrześcijan w Trójcę Świętą zob. T.G. Weinandy, Czy Bóg cierpi?, Poznań 2003, 410n.

[91] Por. M. Kehl, Kirche als Institution – eine theologische Begründung, w: M. Kehl – N. Glatzel – N. Mette, Kirche als Institution, „Deutsches Institut für Fernstudien an der Universität Tübingen. Fernstudium Katholische Religionspädagogik”, Studienbrief II/1, Tübingen 1984, 121.

[92] Por. tenże, Die Kirche…, dz. cyt., 70-73.

[93] Por. tenże, Kirche als Institution – eine theologische Begründung, dz. cyt., 136.

[94] Por. tamże, 122; tenże Kirche – Sakrament des Geistes, w: W. Kasper (Hrsg.), Gegenwart des Geistes. Aspekte der Pneumatologie, Freiburg 1979, 158-159; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 61.

[95] Por. tenże, Kirche – Sakrament des Geistes, dz. cyt., 155-161; tenże, Kirche als Institution. w: W. Kern – H.J. Pottmeyer – M. Seckler (Hrsg.), Handbuch der Fundamentaltheologie 3, Traktat: Kirche, Freiburg 1986, 190-191; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 61n.

[96] Por. tenże, Kirche – Sakrament des Geistes, dz. cyt., 157.

[97] Por. tamże, 159.

[98] Por. M. Kehl, Kirche – Sakrament des Geistes, dz. cyt., 159-160; tenże, Kirche als Institution, dz. cyt., 190; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 62.

[99] Por. B. Nitsche, dz. cyt., 85; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 62n.

[100] Por. M. Kehl, Kirche – Sakrament des Geistes, dz. cyt., 155-180.

[101] Por. tenże, Die Kirche…, dz. cyt., 74-75; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 63.

[102] Por. M. Kehl, Kirche – Sakrament des Geistes, dz. cyt., 173.

[103] Por. tenże, Kirche als Institution – eine theologische Begründung, dz. cyt., 139; tenże, Die Kirche…, dz. cyt., 394-402; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 63-73; H. Wagner, dz. cyt., 81.

[104] Por. H. Wagner, dz. cyt., 81n.

[105] Por. M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 79-80, tenże, Kirche als Institution – eine theologische Begründung, dz. cyt., 82-112.

[106] Por. J. Meyer zu Schlochtern, Sakrament Kirche. Wirken Gottes im Handeln der Menschen, Freiburg – Basel – Wien 1992.

[107] Por. M. Kehl, Die Kirche…, dz. cyt., 82-84.

[108] Por. tamże, 86-87.

[109] Por. tamże, 87-88; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 73-76.

[110] Por. G. Greshake, Wierzę w Boga Trójjedynego. Klucz do zrozumienia Trójcy Świętej, Kraków 2001, 79.

[111] Por. tamże, 93-103; M. Jagodziński, Trynitarne podstawy Kościoła…, dz. cyt., 76-78.

[112] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 60.

[113] Por. tenże, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 336.

[114] Por. tamże; tenże, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 60; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 146.

[115] Por. U. Link-Wieczorek, dz. cyt., 22.

[116] Por. M. Kanpp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 66.

[117] Por. tamże, 66-67.

[118] Tenże, Die Theorie des kommunikativen Handelns als Denkmodell…, dz. cyt., 337. Por. P. Hofmann, Glaubensbegründung. Die Transzendentalphilosophie der Kommunikationsgemeinschaft in fundamentaltheologischer Sicht, Frankfurt am Main 1988, 244-270.

[119] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 67.

[120] Por. P. Hofmann, dz. cyt., 244-268.

[121] Por. E.J. Kilmartin, Christian Liturgy. Theology and Practice. I. Systematic Liturgy,Kansas City 1988, 139.

[122] Por. H.O. Meuffels, dz. cyt., 36.

[123] Por. tamże; E.J. Kilmartin, dz. cyt., 139-140.

[124] Por. G. Greshake, Wierzę w Boga Trójjedynego. Klucz do zrozumienia Trójcy Świętej, Kraków 2001, 53-59.

[125] Por. M. Knapp, Trinitätslehre und Handlungstheorie, dz. cyt., 67-68; M. Jagodziński, Sakramenty w służbie communio…, dz. cyt., 146-148.

Blog teologiczny