Archiwa tagu: radość

Mała Tereska – prorok Boga miłości miłosiernej.

Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół ( Kol 1, 24) . Św. Paweł wie, że zbawcza męka Chrystusa nie ma żadnych braków i jest w pełni doskonała. Wie także to, że rożne cierpienia trwać będą do samego końca. Jezus cierpiał na krzyżu, ale nie chorował na takie choroby, jak różnorodne odmiany raka, gościec przewlekle postępujący (RZS), HIV czy gruźlica. A przecież jest wielu wspaniałych bohaterów wiary, którzy mimo strasznych cierpień nie wyrzekli się Chrystusa. Życie ich można by nazwać „ ofiarą całopalną”. W tym odcinku chciałbym naszkicować portret św. Tereski od Dzieciątka Jezus, zdumiewającej doktor Kościoła powszechnego, zmarłej w wieku 24 lat na gruźlicę. Pisała na krotko przed śmiercią: „Nie, nie myślałam nigdy, że można tyle cierpieć…nigdy…Nigdy”. Jej radość z wierzenia bez odczuwania radości ( św. Paweł!) pozostaje wyjątkowo pozytywna: „Ja nie umieram, wchodzę w Życie”.

W jej pismach trudno dopatrzyć się krytycznej refleksji nad wiarygodnością Objawienia. Jest tam wiele błędów, sprzeczności i różnych niepotrzebnych upiększeń dodawanych przez kolejnych redaktorów . Na szczęście dziś dysponujemy już tekstem oczyszczonym. Ukazuje on „ małą Tereskę” myślącą obrazowo, a taki język głębiej angażuje podświadomość odbiorcy niż język naukowy . Są w „Dziejach duszy” takie obrazki, które ukazują istotę jej psyche.

Obrazek „piłeczki Dzieciątka Jezus”.
„Od jakiegoś czasu ofiarowałam się Dzieciątku Jezus, jako Jego mała zabawka i prosiłam Go, aby się mną bawił nie jak drogocenną zabawką,…ale jak nic nie wartą piłeczką, którą mógłby rzucić na ziemię, kopnąć nogą, przekłuć, pozostawić w kącie lub też przytulić mocno do serca., jeśliby Mu to sprawiło przyjemność; jednym słowem, chciałam zabawić małego Jezusa, sprawić Mu radość, chciałam oddać się Jego dziecinnym kaprysom. I wysłuchał mojej prośby… ( Dzieje duszy, rozdz. VI).
Nie ma tu naiwnego sentymentalizmu młodziutkiej dziewczyny. Jest natomiast zdumiewająca dojrzałość i chęć poddania się kaprysom Bożego dziecka, a przez to zbliżenia się do Tego, który jest Bogiem.

Obrazek „ windy niebiańskiej”.
Ty wiesz, moja Matko, że zawsze pragnęłam być świętą, ale cóż! kiedy porównuję się ze świętymi, stwierdzam nieustannie, że między nami jest ta sama różnica, jak między niebotyczną górą, a zagubionym ziarenkiem piasku, deptanym stopami przechodniów…chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę zupełnie nową. Otóż i ja chciałabym znaleźć taką windę, która by mnie uniosła aż do Jezusa, bo jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałych.( Tamże, rozdz. X).
Jej prosta i krótka droga do nieba jakże jest odmienna od dróg innych mistyków i wielkich doktorów Kościoła powszechnego.

Obrazek „ małego pędzelka”.
Gdyby płótno, na którym artysta maluje, mogło myśleć i mówić, nie skarżyłoby się zapewne, że jest nieustannie dotykane pędzlem, nie zazdrościłoby również losu temu narzędziu, wiedząc, że bynajmniej nie pędzlowi, ale kierującemu nim artyście zawdzięcza to piękno, którym zostało przybrane… jestem tym małym pędzelkiem, który Jezus wybrał sobie, by tworzyć swój obraz w duszach… Artyście nie wystarczy tylko jeden pędzel – potrzebuje przynajmniej dwóch; pierwszy jest najpotrzebniejszy, nim robi ogólne zarysy, szybko pokrywa całe płótno; drugi, mniejszy, służy do wykańczania szczegółów… ja zaś jestem tym całkiem maleńkim, którego ( Jezus) następnie raczy używać do wykańczania szczegółów. (Tamże, rozdz.XI).
Mała Tereska miała różne tęsknoty. Pragnęła zostać kapłanem ( postulat ciągle nierealny choć bliższy urzeczywistnieniu), a także misjonarką. Bóg spełnia nadzieje i pragnienia człowieka, a jego tęsknoty ukazują się jako „mała” wiara. Ta mała, pogrążona w kontemplacji mniszka jest patronką misjonarzy i misjonarek. Ona doświadczała Boga miłości, który nam gotuje radość, który nie jest Bogiem z uniesionym palcem karzącej sprawiedliwości.

Św. Teresa z Lisieux jest prorokiem Boga Miłości Miłosiernej. To nie jest wizja Boga surowej sprawiedliwości, lecz Tego, który zesłał swojego Syna do biednych i słabych, którymi jesteśmy my sami. Czy odkrycie „Miłości Miłosiernej”, która jest centrum Ewangelii, nie czyni z niej proroka Boga przyszłości? A może jest to tylko Bóg zapoznany w niektórych kręgach Kościoła? Teresa bliska jest człowiekowi wszechczasów w jego skrywanej tęsknocie za tym, co Transcendentne. Jako mistyczka doświadczyła wiary podwójnie: wiary bardzo mądrej i promiennej ale i najbardziej ciemnej nocy wiary, szczególnie w ostatnich osiemnastu miesiącach swojego życia.
Wszystko to nadaje osobie Teresy pieczęć godności i piękna. Jej duchowość odkrywa wielkość w małości, prostotę w poszukiwaniu tego, co wzniosłe, wreszcie ciepło obecności Ukochanego, dla którego żyje się i umiera.

Jak wiele cichych i pokornych małych świętych skrywają dzisiejsze zakony? Może dzięki ich modlitwom Bóg podtrzymuje nasz świat w istnieniu? Kto to wie?

Bóg radości i humoru

Kiedy Franciszek przyszedł do Arezzo całe miasto wstrząśnięte było wojną domową i zagrożone całkowitym samozniszczeniem. Zatrzymawszy się na przedmieściu, zobaczył radośnie unoszących się ponad miastem szatanów i skłóconych mieszkańców zmierzających do wzajemnego wymordowania się. Aby owe buntownicze moce powietrzne wypędzić, wydał jakby swojego herolda, br. Sylwestra, człowieka o głębokiej prostocie, mówiąc: – Idź przed bramę miasta i w imię Boga Wszechmogącego rozkaż szatanom na mocy posłuszeństwa, aby stad szybko odeszły. – Prawdziwie posłuszny pobiegł wypełnić rozkaz Ojca, a przystąpiwszy z uwielbieniem przed oblicze Pana, przed bramą miasta zaczął głośno krzyczeć: – W imię Boga Wszechmogącego i na rozkaz Jego sługi Franciszka ustąpcie stąd precz wszyscy szatani. Natychmiast w mieście nastał spokój, a mieszkańcy z wielkim spokojem pogodzili się.( Św. Bonawentura, Życiorys większy św. Franciszka, VI,9).

Krytycy sztuki upatrują w fresku Giotta Święty Franciszek wypędza złe duchy z miasta Arezzo nowy sposób przedstawiania w malarstwie zarówno przestrzeni miasta jak i jego architektury. Czy jednak genialny malarz nie chciał także przekazać nauki św. Franciszka o radości szatanów cieszących się ze skłócenia domowników?
Nie ma powodu, żeby wierzyć w autonomiczną potęgę diabła i lękać się demonów. Diabła nie można też uważać za przyczynę nadużywania wolnej woli przez człowieka, ponieważ nie może on przenikać do sfery jego osobowej i etycznej autonomii –( G.L. Müller, Dogmatyka katolicka, s.157).
Niezależnie od tych zapewnień prefekta KNW żywię przekonanie, że diabły unoszą się nad naszą domową, skłóconą sceną polityczną. I marzy mi się, by papież Franciszek z uśmiechem zakrzyknął w Krakowie: ustąpcie stąd precz wszyscy szatani! Niech w kraju tym zapanuje w pełni franciszkański pokój i dobro.

W przededniu ŚDM powracam myślami do Franciszka z Asyżu, którego niezwykłe życie opromieniało ówczesny padół ziemski. Wczesne źródła franciszkańskie są jedną wielką pieśnią pochwalną ku czci Bożej radości. Ukazują one życie i naukę Biedaczyny, który za pomocą daru nieprzeciętnego komizmu chciał nawracać świat.

Jaki był św. Franciszek?

Był bardzo wymowny, o radosnej twarzy, łagodnego wejrzenia, wolny od gnuśności. Raczej niskiego wzrostu, głowę miał średnio wielką i okrągłą, czoło równe i małe, oczy średniej wielkości, czarne i szczere, włosy ciemne, nos zgrabny, uszy sterczące lecz małe, skromnie płaskie, język łagodny, ognisty i ostry, głos potężny, słodki , jasny i dźwięczny, zęby spójne, równe i białe, wargi drobne i subtelne, brodę czarną, rzadko uwłosiona, rękę bardzo hojną (brat Tomasz z Celano, Życiorys pierwszy).
Franciszek, prawdziwy wzgardziciel pieniędzy, wyrzucając przez okno ciężar metalu, okazał, ze lekceważy je jak proch ziemi…Ojciec wszczął okropną kłótnię i zaprowadził syna przed biskupa miasta, aby przed nim wyrzekł się majątku ojcowskiego. Przyszedłszy do biskupa, natychmiast zdjął swoje szaty i oddał je ojcu. Biskup widząc to, okrył go płaszczem, polecając, aby mu coś dali do okrycia ciała Franciszka. Dano mu więc zniszczony i ubogi płaszcz jakiegoś rolnika.(św. Bonawentura, tamże).

Oczywiście nieobce mu było cierpienie, nosił włosienicę. W muzeum w Asyżu można zobaczyć tunikę świętego w formie wora pokutnego z łatą na łacie. Święci jednak radują się i śpiewają nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Źródła podają, ze św. Franciszek podnosił dwa drewienka z ziemi i grał na nich jak na skrzypcach, tańczył i śpiewał. Któż potrafi przedstawić żarliwą miłość, jaką płonął Franciszek? Bowiem, gdy tylko co usłyszał o miłości Bożej, natychmiast ożywiał się, wzruszał i rozpłomieniał…( św. Bonawentura, tamże).
Tej spontaniczności w wyrażaniu radości wiary możemy uczyć się od niego, a także podziwiać dziś u naszych braci Afrykanów, południowców, czy wyznawców niektórych kościołów protestanckich.

Uczył również, iż bardzo należy unikać lenistwa, dlatego ciało swoje nazywał osłem, gdy zaś zauważył, ze ktoś leniwy i błąkający się chce żyć z pracy innych, uważał, ze należy nazwać go bratem muchą, gdyż taki nie robiąc nic dobrego, psuje to wszystko, co zostało dobrze zrobione, i staje się podłym i godnym pogardy przez wszystkich ( św. Bonawentura, tamże).

Znam pewne skostniałe kręgi religijne, gdzie niestosowny jest śmiech i poczucie humoru. Na szczęście więcej jest miejsc takich, w których roztańczone zakonnice potrafią porwać do tańca wszystkich wokół włącznie z biskupem. Humor, podobnie jak trafnie nakreślona karykatura, widzi prawdziwie rzeczy ziemskie i ludzkie w ich ułomności wobec Boga. Poprzez humor godzimy się z tym, że wszystko, co ziemskie, jest niedoskonałe, a przecież kochane przez Boga. Niewątpliwie św. Franciszek obdarzony nieprzeciętnym humorem kochał świat mimo jego niedoskonałości. Jeszcze jeden kapitalny przykład:

…brat Leon z wielkim zdziwieniem zapytał: „ Ojcze, błagam cię na miłość Boską, powiedz mi, co jest radość doskonała?” A święty Franciszek tak rzecze: Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej deszczem zmoczeni, zlodowaceni od zimna, błotem ochlapani i zgnębieni głodem i zapukamy do bram klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: Coście za jedni? A my powiemy: jesteśmy dwaj z braci waszej — a on powie: Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się świat oszukując, i okradacie biednych z jałmużny, precz stąd – i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taka srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i bez szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała…((Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu).

Święty Franciszek z humorem chce nam powiedzieć jedno: kiedy jest nam naprawdę źle, to starajmy się wtedy odczuwać radość chrześcijańską. Być może różnica miedzy chrześcijanami a fanatykami religijnymi polega na tym, że chrześcijanin znajduje radość jeszcze tam, gdzie mądrość fundamentalisty już się skończyła. ŚDM są doskonałą okazją ukazania takiej radości odpornej na trudności i utrapienia całemu światu. ŚDM mogą okazać się znakiem, że na świecie istnieje jeszcze coś, co uszczęśliwia nawet wówczas, gdy wszystko dookoła przygnębia. Poświęcenie się Bogu jest niezniszczalną i wieczną radością. To wszystko inne, co się dzieje, jest w zasadzie nieważne. Czyż nie jesteśmy na zawsze zbawieni, uratowani, włączeni w radość Chrystusa?
A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, błogosławiąc Boga ( Łk 24,51-52).

Legenda o św. Janie Apostole

Dla wyluzowania przed meczem z Niemcami sięgnąłem po Złotą Legendę bł. Jakuba de Voragine. Ten biskup i dominikanin z XIII wieku zawarł w fantastycznym dziele opowieści i rozważania o świętych, przechowywanych od niepamiętnych czasów przez Kościół. Zdumiewa to, że ten potężny zbiór różnych żywotów — w tym męczenników za wiarę, przedstawionych często w sposób humorystyczny i anegdotyczny – był wykorzystywany w kazaniach na poszczególnie dni roku kościelnego. Jakub de Voragine dokonał jedynie kompilacji tych legend tak, by były one krzepiącą wiarę opowiadaniami dla wiernych, a nawet podręcznikiem(!) dla kleryków w seminariach.
W legendzie na dzień św. Jana Apostoła i Ewangelisty odnaleźć można motywy bardzo stare, sięgające pierwszych wieków chrześcijaństwa. Przeplatają one w piękny sposób prawdę historyczną z legendą i nawet, jeśli sięgają do apokryfów to jednak ukazują w sposób znakomity prawdy ewangeliczne. Oto ta legenda przytoczona prawie dosłownie z niewielkimi skrótami:
Jan, ukochany przez Pana i powołany jako niewinny młodzieniec, skoro apostołowie rozeszli się po zesłaniu Ducha Świętego, udał się do Azji i założył tam wiele kościołów. Cesarz Domicjan dowiedziawszy się o otaczającej go sławie kazał go sprowadzić do Rzymu i przed Bramą Latyńską wrzucić do kotła wrzącego oleju, ale on wyszedł zeń nietknięty, tak jak wolny był zupełnie od zepsucia cielesnego. /Ten fakt opisuje poważny prawnik i teolog z II wieku Tertulian – R.K./ Cesarz widząc to, zesłał Jana na wygnanie na wyspę Patmos, gdzie przebywając w samotności napisał Apokalipsę.
Po śmierci Dioklecjana Apostoł mógł wrócić z wyspy Patmos do Efezu i dalej głosić Słowo Boże. Jan wszedł raz w Efezie do łaźni, by się kąpać, i gdy zobaczył tam heretyka Cerynta zaraz wyskoczył ze słowami: Uciekajmy stąd, aby nie zawaliła się na nas ta łaźnia, w której kąpie się wróg prawdy, Cerynt. (Anegdotę te przytacza już św. Ireneusz w II wieku. Cerynt żył w końcu I wieku w Azji Mniejszej, był zwolennikiem kierunku judaizującego w chrześcijaństwie, i prekursorem gnostycyzmu. „Niejaki Cerynt nauczał w Azji, że ten świat nie pochodzi od pierwszego Boga, tylko od określonej Mocy …O Jezusie twierdził, że nie został zrodzony przez dziewicę… Twierdził, że po chrzcie zstąpił na niego Christos w postaci gołębicy. Wtedy głosił nieznanego Ojca i dokonywał cudów. Następnie pod koniec opuścił potajemnie Christos Jezusa, który cierpiał i powstał ( z martwych). Christos pozostał niecierpiętliwym, ponieważ był natury duchowej” ( Adversus haereses, I.26,1 tł. W. Myszor, Katowice 2016). W innej opowieści autor zbioru legend powołuje się na św. Hieronima –Ojca Kościoła. Otóż Św. Jan bawił w Efezie do późnej starości, tak, że już na rękach nosili go do Kościoła jego uczniowie. Nie mógł już wiele mówić, miał jednak zwyczaj powtarzać te słowa: Syneczkowie, kochajcie się wzajemnie. Wreszcie bracia, którzy z nim byli, zdziwieni, że zawsze to samo powtarzał, zapytali go: Nauczycielu, dlaczego zawsze to samo mówisz? A on odparł: Bo to jest przykazanie Pańskie i jeśli tylko jego będziecie przestrzegać, wystarczy.
Jeszcze jedno opowiadanie sięgające początku III wieku, o cechach może nawet autentycznych, oparte na realnych i znanych skądinąd faktach. Gdy św. Jan miał pisać ewangelie, zapowiedział najpierw post, w czasie którego wszyscy mieli się w tej intencji modlić. Usunął się w ustronne miejsce, aby tam spisać tajemnic Boże i modlił się, aby w czasie pisania nie miał żadnych przeszkód ze strony deszczu i wiatru. Podobno do dziś dnia siły natury otaczają to miejsce w Efezie tymi samymi względami.
Jakub de Voragine stara się być wiarygodnym i powołuje się często na autorów opowiadań, które cytuje. Jest tak w jeszcze jednym tu zamieszczonym opowiadaniu, gdy pisze: A gdy Jan dożył 99 lat, wedle Izydora — Doktora Kościoła z VII wieku — w 67 lat po męce Pańskiej, pojawił mu się Chrystus z uczniami swymi mówiąc: Pójdź do mnie, umiłowany, bo czas już, abyś ucztował u mego stołu z braćmi twymi. I Jan wstał i zaczął iść. Ale Pan rzekł:
„W niedzielę przyjdziesz do mnie. Gdy więc nadeszła niedziela, cały lud zgromadził się w kościele pod wezwaniem św. Jana. A on od pierwszego piania kogutów uczył ich zachęcając, aby byli wytrwali w wierze i skorzy w wypełnianiu przykazań Bożych. Następnie polecił wykopać kwadratowy dół koło ołtarza, a ziemie wyrzucić poza kościół, po czym zstąpił doń i wyciągając do Boga ręce rzekł: Oto przychodzę, zaproszony na ucztę Twoją, Panie Jezu Chryste, dzięki czyniąc, że raczyłeś mnie zaprosić do stołu Twego, boś wiedział, że z całego serca mego pragnąłem Cię. A gdy skończył modlitwę, takie światło zajaśniało nad nim, że nikt nie mógł nań spojrzeć. Gdy zaś światło znikło, znaleziono dół pełen manny, która tam się rodzi aż do dnia dzisiejszego i jakby wytryska na dnie jamy na kształt drobnego piasku, tak jak to bywa w źródłach”.
Złota Legenda zawiera wspaniałe anegdoty o świętych. Niektóre, zaopatrzone w glosy z myślą o prostym odbiorcy nieznającym łaciny, można dostrzec już w zabytkach piśmiennictwa polskiego XIV wieku. „ Zupełnie wyraźne są one w Kazaniach gnieźnieńskich, zwłaszcza w kazaniu o św. Janie apostole”. ( Złota Legenda, wstęp: Marian Plezia,s.49,PAX 1983). Pełne miłości, ukazują pogodną i wręcz wesołą stronę średniowiecznego chrześcijaństwa. Próba odmitologizowania tych tekstów w duchu Bultmanna byłoby barbarzyństwem. Natomiast próba ożywienia letnich kazań starożytną anegdotą…why not? Może jednak średniowiecze nie było tak ciemnie i ponure, jak się czasem wydaje?

Dwóch Franciszków i Bóg uśmiechu

Nie mam na tyle umysłu analitycznego aby posługiwać się językiem technicznym wielkich teologów w przybliżaniu treści Objawienia. W mych osobistych refleksjach operuję językiem egzystencjalnym, bardziej zrozumiałym dla dzisiejszego odbiorcy. W tym duchu spróbuję zarysować sylwetki moich bohaterów wiary, a w tym szkicu fakt doświadczenia Boga radości przez Św. Franciszka z Asyżu i obecnego papieża. Podobizn między nimi jest wiele. Pomimo upływu 800 lat historii, jaka ich dzieli, ich niezwykle intensywne życie opromieniało i nadal opromienia świat.

***
W bazylice Św. Franciszka freski Giotto ilustrują niezwykłe życie Biedaczyny. Wśród nich Podarowanie płaszcza ubogiemu rycerzowi i Ucałowanie trędowatego. Współczucie dla ubogich i cierpiących jest wspólną cechą św. Franciszka i obecnego papieża.

„Wszyscy bracia niech wdziewają odzież lichą, i mogą ją z błogosławieństwem Bożym, łatać kawałkami z worków i innymi łatami” (Pisma św. Franciszka z Asyżu).

Czy obecny biskup Rzymu nie postępuje podobnie ? Czy nie gromi kler za przepych? I czy nie nachyla się nad biednymi, bezdomnymi i chorymi umywając im nogi? A przy tym jakże obaj są podobni w radosnej afirmacji życia i całej stworzonej rzeczywistości!

„Pochwalony bądź, Panie mój,
ze wszystkimi Twymi stworzeniami (por. Tb 8, 7),
szczególnie z panem bratem słońcem,
przez które staje się dzień i nas przez nie oświecasz.
I ono jest piękne i świecące wielkim blaskiem:
Twoim, Najwyższy jest wyobrażeniem” (Pieśń słoneczna)

Słoneczny uśmiech św. Franciszka; i radość papieża, miłośnika footballu, który chce zorganizować olimpijski turniej piłkarski 2024 roku na Watykanie.

„Pewnego razu mąż Boży, Franciszek, szedł przez las i radośnie śpiewał pieśń na cześć Pana. Nagle z kryjówki napadli na niego bandyci. Gdy z dziką natarczywością pytali, kim on jest, mąż Boży z całym spokojem proroczym głosem odpowiedział: „ Jestem heroldem wielkiego króla!”. Wtedy zbili go i wrzucili do dołu zasypanego śniegiem, mówiąc: „ Leż tutaj, prostaku, heroldzie Boży!” On zaś, po odejściu, wyszedł z dołu, bardzo uradowany i ucieszony, jeszcze głośniej zaczął wśród lasów wyśpiewywać pochwały Stwórcy wszystkiego”.( Św. Bonawentura, życiorys większy).

Jak podają źródła franciszkańskie, Biedaczyna wygłaszał kazania nawet do ptaków. W trosce o przyrodę Papież zaś napisał bardzo ważną encyklikę ekologiczną:

„ Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię, która nas żywi i chowa, wydaje różne owoce z barwnymi kwiatami i trawami… Ta siostra protestuje z powodu zła, jakie jej wyrządzamy nieodpowiedzialnym wykorzystywaniem i rabunkową eksploatacją dóbr, które Bóg w niej umieścił…” ( enc. ‘Laudato si’ pkt. 1,2).

Św. Franciszek chciał reformować od wewnątrz Kościół, w którym dostrzegał oznaki kryzysu. Papież Franciszek od trzech lat reformuje nie tylko kurię rzymską. „Synodalność jest drogą, której Bóg oczekuje od Kościoła trzeciego tysiąclecia” – powiedział Franciszek we wrześniu ubiegłego roku na spotkaniu poświęconym upamiętnieniu 50 rocznicy utworzenia Synodu Biskupów. Przypomniał, że „synod” znaczy po grecku „wspólna droga”. Jest to pielgrzymowanie razem wiernych świeckich, pasterzy Kościoła i Biskupa Rzymu. Dla obu Franciszków cały Lud Boży jest nieomylny w wierze.

U św. Franciszka nie było żadnego uprzedzenia do muzułmanów. Sam wybrał się do Egiptu, gdzie uzyskał przychylność sułtana. Jest coś komicznego w tych usiłowaniach Biedaczyny nawrócenia wielkiego Meleka-el-Kamela. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby i papież wraz z duchownymi i świeckimi teologami wybrał się na Bliski Wschód przywrócić tam pokój i radość. Miłość do Boga i świata, jaka cechuje obu Franciszków, jest radością z tego, ze świat istnieje, pomimo całej jego grozy i niedoskonałości.Giotto_-_Sen Inocenta III

Powaga Boskiej ironii

Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons
Aert de Gelder 009.jpg, źródło: Wikimedia commons

Z Bogiem należy rozmawiać stojąc na głowie, czyli z pozycji odwrotnej do tej zajętej przez świat, wywracający Boży porządek „do góry nogami” (ale to już było>>>, i do paruzji będzie wracać). Wymaga to pewnego dystansu do samego siebie, który z kolei bazuje na poczuciu humoru, niezbędnym by nadawać na tej samej „fali”, co lubiący się uśmiechać Bóg.

Przy czym, zastrzeżmy się przed nazbyt pochopnymi interpretacjami, Boska radość nie przypomina ludzkiego rechotu wywołanego bieżączką polityczną czy biegunką kabaretową; jeśliby Bóg miał oglądać kabaret, to jedynie ten z dawnych lat, znający subtelną grę słów i akcji, oraz ceniący inteligencję widzów.

Tego Boskiego poczucia humoru musiał się uczyć Abraham, nawet jeśli nie było mu do śmiechu. Przyjaciel człowieka wydawał się robić go w tak zwanego konia, gdy pobłogosławiwszy obietnicą potomstwa mnogiego jak gwiazdy na niebie – tym liczniejszego, że nieba nie zakrywał smog świateł miejskich – „zapomniał” o niepłodności Sary. Abraham stary, ale jurny jak ogier, a przede wszystkim nie pełen łaski – przypomniał sobie wtedy o niewolnicy i wziął sprawy w, by tak rzec, swoje ręce.

Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons
Abraham bends down before the Three Angels.jpg, źródło: Wikimedia commons

Ale w końcu, na starość, Boża przysięga zostanie przecież spełniona, gdy urodzi się Patriarsze syn obietnicy. Okaże się zresztą wtedy, że sędziwy wiek nie oznaczał „czasów ostatecznych” Abrahama, raczej stanowił „centrum czasu”. Trzy czwarte wieku żył w Ur i Charanie, jedną czwartą oczekiwał na urodzenie Syna w Kanaanie, gdzie dane mu będzie potem przeżyć kolejnych siedemdziesiąt pięć lat w iście nieprawdopodobnej witalności, by nie powiedzieć wprost: płodności.

Na razie wiekowy (prawie dosłownie) „ojciec mnóstwa” (nie dosłownie) – bo tak zgodnie z etymologią można by wołać naszego ojca w wierze i dojrzewania do poczucia humoru – śmieje się na wieść Boga nierychliwego, ale sprawiedliwego zamierzającego dochować wierności przymierzu. Chce w końcu dać swojemu Przyjacielowi syna o imieniu, które należałoby tłumaczyć: „Bóg zaśmiał się” lub „Niech Bóg wejrzy z uśmiechem”. W odpowiedzi na śmiech Patriarchy oraz w nawiązaniu do imienia Izaaka Wszechmocny odpowiada grą słów: „Niech Bóg śmieje się z radości, uśmiechnij się!” (boki zrywać z oficjalnych tłumaczeń dokonanych przez tłumaczy pozbawionych poczucia humoru).

Uśmiechnęła się również Sara – „Powód do śmiechu dał mi Bóg” – niejako stawiając na „głowie” swój poprzedni pełen sceptycyzmu śmiech wynikający z niewiary. Brawa, owacje, oczekiwanie na bis? Myliłby się ten, kto we właśnie rozpoczynającej się historii narodu wybranego chciałby dostrzec zapowiedź: „teraz to już będzie z górki”. Owszem pod górkę, tak stromą, że wchodzi się na nią „do góry nogami”. Stopniowo obiecane mnóstwo okaże się bardziej synami niewiary niż wiary; potomstwem przeciwnika Boga, a nie jego Przyjaciela Abrahama.

Ostatecznie w momencie kluczowym historii zbawienia, w „pełni czasów”, nawet Reszta Izraela rozproszy się, tak że pod krzyżem stanie jedynie resztka Reszty, w tym z wierzących w pełni – jedynie „córka Abrahama”, a właściwie, jak się zaraz okaże, Matka wszystkich wierzących, w tym również patriarchy. Nie przypadkiem – owszem opatrznościowo w tej kulminacyjnej chwili realizacji odwiecznego planu, gdy za chwilę odsłoni się przebite serce Ukrzyżowanego – dokonuje się powołanie Maryi do matkowania wspólnocie wierzących.

Nie pojmie powagi wydarzenia ten, kto nie uwzględni Boskiego poczucia humoru, którego ewangelista Jan – znów nie przypadkiem on, któremu Pełna Łaski stanie się Matką – zostawił ślady w swojej Ewangelii. W niej wszystko ma swoją wagę, aż po najmniejsze słowo czy gest, pod którymi skrywa się najgłębszy sens umykający tym, którzy nie stoją na głowie. W nieuniżonej głowie się nie mieści, żeby w pojedyncze historyczne – wydawałoby się, przypadkowe – wydarzenia Bóg „wcielił” obowiązującą wszystkich wierzących historię zbawienia. Jeśli jest to wtajemniczenie, to nie gnostyckie, owszem dostępne dla „inteligentnych prostaczków”. A także dla prostaczkowych inteligentów:

„Bóg bawi się (…), ukazując bezradność mądrości mądrych i wiedzy filozofów, a pozwalając poznać i zrozumieć dzieciom to, czego nie rozumieli najwybitniejsi filozofowie. I rabbi Jeszua raduje się, cieszy z tego paradoksu. Może to się komuś wydawać dziwne. Może to się również wydawać w złym guście. Można się cieszyć jak Rabbi z tego paradoksu. Można również uznać to za kiepski dowcip. To kwestia gustu” (Claude Tresmontant).

Ignace de La Potterie mówi w związku z tym o „Janowej ironii”, ale dopowiedzmy że chodzi o „Boską ironię”, skoro Ewangelia zostaje spisana pod natchnieniem Ducha. Chodzi o kontrast pomiędzy poziomem faktów a dostrzeganego jedynie z perspektywy wiary ich znaczenia, wprost proporcjonalnego do pozornej nieistotności-przypadkowości. Nie jest kpiną z wiary objawienie prawdy wiary o macierzyństwie Maryi względem Kościoła w trzech wersetach. „Druga strona” lakoniczności jest podszyta bogactwem treści mającym tym większe znaczenie, że w słowach Ukrzyżowanego wyrażona zostaje ostatnia wola. Testament krwią i wodą z za chwilę przebitego, i dlatego już otwartego, serca pisany; a odczytany przez Jana Pawła II brzmi:

„To macierzyństwo Maryi, jakie staje się udziałem człowieka, jest darem: najbardziej osobistym darem samego Chrystusa dla każdego człowieka” (Redemptoris Mater).

Żarty się nie kończą, zostają „odkupione” z niewoli pogańskiego śmiechu niewiary. Choć nie jest Ukrzyżowanemu do śmiechu, to jednak się uśmiecha, bo właśnie poczyna się Kościół, który jako „nowoporodek” (© Wiech) dla świata stanie się widzialny w Dzień Pięćdziesiątnicy. Ale już teraz, pomimo małej liczebności członków Kościoła – powiedzmy bez ogródek, chodzi o jednego tylko ucznia Pana oraz jego przybraną Matkę – jest już obecny Kościół cały. Jan rodzi się z Niepokalanej, choć w taki sposób, że nawet by się nie zorientował, gdyby nie interwencja Głowy Kościoła troszczącego się o swoje członki nawet – a nawet: najbardziej wtedy – z Krzyża.

Sławomir Zatwardnicki

Pieśń o Bożym Narodzeniu

Raduj się Kleofasie z Narodzenia Pańskiego.
Raduj się teologu z symboli i obrazów
Tak gęsto skupionych w betlejemskim żłobku
W scenach „ opowieści bożonarodzeniowej” :
Z odwiedzin anioła w Zwiastowaniu Maryi / Łk 1,26/
Ze snów proroczych Zachariasza i Józefa / Łk 1,67; Mt 1,26/
Z niezwykłej gwiazdy na Wschodzie / Mt 2,2 – 7.9 –10 /
Z cudownych narodzin witanych anielskimi chórami:

„ Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi
Pokój ludziom jego upodobania” / Łk 2,13 – 14/.
.
Ten niebiański „ hymn aniołów nigdy nie milknie
Rozlega się przez wieki na coraz nowe sposoby” / Benedykt XVI/.
Także wśród śpiewających pasterzy czystego serca
Przedstawicieli „anawim” – ubogich Izraela i
Pokój czyniących mędrców Wschodu i Zachodu.
My też radujmy się z tych wzruszających zdarzeń
Tak dobrze nam znanych i podejmowanych
W gwiazdkowych kolędach i pastorałkach.

„ Bóg się rodzi, moc truchleje
Pan niebiosów obnażony,
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony”.

Jaki wspaniały masz tu obraz, teologu,
Tajemnicy Wcielenia pełnej paradoksów.
Obecnej nawet w scherzu h-moll Chopina
I w genialnym oratorium bożonarodzeniowym Bacha.

A więc jest to prawda czy tylko sen nadziei?
Módl się, historyku i teologu o zrozumienie,
Nie wątp, że poza opowieścią j e s t Rzeczywistość.
Nie próbuj nakreślić wyraźnej granicy między
Faktem a symbolem, mitem i historią
Bo to nazbyt śmiałe.
Nie da się wszystkiego sprowadzić do rzeczy
Konkretu, który można zaobserwować i sprawdzić.

Pod strukturą obrazu i symbolu Łukasz i Mateusz
Chcą wyrazić to jedynie, że narodzenie się
Z Ducha Świętego dziecka cieśli i Maryi było
Decydującym momentem w historii Wszechświata.
Oto zaczyna się coś zupełnie nowego
Co nie da się sprowadzić do nagiego faktu,
Do zwykłego dokumentu „ curriculum vitae”.
Uprzedzenie do mitu jest defektem naukowym
Pozostawi Cię zamkniętym w małym świecie „faktów”.

Ewangeliści zapisują fakty zapamiętane
Ale zrozumiane w świetle Zmartwychwstania.
To określa środki literackie jakimi opowieść kształtują;
Styl nie tylko języka, lecz także myślenia,
A nawet odczuwania świata ducha i materii.
W scenach „ opowieści betlejemskiej”
Teolog dostrzeże ruch pomiędzy tymi światami,
Będzie czytał o tym, jak niebo i ziemia,
Bóg i człowiek zetknęli się ze sobą.

Posługiwanie się symbolami jest poetyckie
Ale nie jest to lot w stronę fantazji.
Polega na ujmowaniu faktów w ich głębi
A nie tylko na samej powierzchni.
Teolog o tym wie, gdy rozważa opowieści o cudach
Co są jedynie „znakami”, czyli symbolami.
Ewangelistę bardziej interesuje ich sens
Niż spór o faktyczne ich zaistnienie.

Gdy Jezus uleczył człowieka ze ślepoty, ewangelista
Widzi w tym „znak”, że przynosi On duchowe „ oświecenie”.
Nie widzisz historyku ? Ślepota i oświecenie!
Gdy Jezus karmi rzeszę odrobiną chleba, widzisz w tym
Znak karmienia duszy samym Chrystusem?
Intencją owych niezwykłych relacji o cudach
Było stwierdzenie, że tam gdzie był Jezus
Odczuwało się obecność i potęgę Bożą.
A było już tak od początku i to zapamiętano.

Dziękujmy, Kleofasie, za te pieluszki – symbol całunu
I za żłobek – symbol ołtarza ale i grobu / św. Augustyn/.
Jest on pusty a Chrystus żyje; jest On naszym
Zbawieniem, darmo, z łaski przez wiarę!
Chwalmy więc Pana Wszechświata,
Chwalmy Pana wszyscy ludzie Jego łaski,
Chwalmy Pana, wszyscy, których On kocha,
Chwalmy Pana, wszyscy, którzy Go kochamy.

Radujmy się i Ducha nie gaśmy , współtwórcy Kleofasa.

„Jest bowiem radość nieznana bezbożnym,
Lecz tym, którzy dobrowolnie cześć Tobie oddają,
Których radością Ty sam jesteś.
I samo życie szczęśliwe nic innego nie jest
Jak radować się z Tobą, z Ciebie i dla Ciebie”.
/ św. Augustyn, Wyznania, ks. X rozdz. XXI/.

Radość i nadzieja są naszą siłą

Kto chce mówić o radości i nadziei spostrzega jednak, że zasób pojęć i obrazów szybko się wyczerpuje. Słowa łatwo zawodzą, stają się puste i niezdolne do przekazania myśli i uczuć. Być może wielka i natchniona muzyka, śpiew i sztuka potrafią radzić sobie z motywami radości i nadziei lepiej niż samo myślenie.

Tytuł obecnego wpisu uzupełniającego sformułowałem dzięki inspirującym, lecz rzadko dostrzeganym słowom z Księgi Nehemiasza: „Nie bądźcie smutni (…). Nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją” (Ne 8, 9.10). Jeśli ostoją, to siłą, zdolnością przetrwania nawet trudnych chwil i sytuacji.

Jakże często słowo „radość” powtarza się w Dobrej Nowinie głoszonej przez Jezusa po to, „aby (n)asza radość była pełna” (J 15,11). To On wyzwala nas do radości. Wraz z Nim rozpoczęła się nowa era radości z wiary i nadziei. W przekonaniu apostoła Pawła radość jest jednym z „owoców Ducha” (Ga 5,22). Dlaczego więc tak niewiele radości w naszych chrześcijańskich wspólnotach? Utrata radości podcina korzenie wierze i nadziei.

Śmiech ocalonych i język zdumienia

Dzień zmartwychwstania Chrystusa nazwano w tradycji chrześcijańskiej dniem nowego stworzenia, „dniem ósmym”, sięgającym w wieczność Boga. Hipolitowi Rzymskiemu przypisuje się powiedzenie o Chrystusie zmartwychwstałym jako o „wodzireju w mistycznym korowodzie odkupionych” oraz o Kościele jako o „tańczącej wraz z Nim Oblubienicy”.

Tego rodzaju porównania mogą wydawać się dzisiaj niczym więcej niż barwną metaforą bądź wyrazem poetyckiego uniesienia. Jednakże współczesny teolog ewangelicki Jürgen Moltmann, nawiązując do starej tradycji pisał, że „wraz z Wielkanocą rozpoczyna się śmiech odkupionych i taniec wyzwolonych” („das Lachen der Erlösten, der Tanz der Befreiten“). Wyobrażenie tańca zmartwychwstania pojawia się w sztuce chrześcijańskiej już ok. VI wieku. Wywyższony Chrystus w zwiewnej tunice porywa odkupionych ku Ojcu w spiralnym korowodzie. Jest to całkowite przeciwieństwo do utrwalonych pod koniec średniowiecza przedstawień tańca śmierci..

Jakim językiem wyrazić to wszystko, co niesie chrześcijańskie przeżycie radości i nadziei? Nie nadaje się do tego język chłodnego wywodu i bezosobowej informacji. Przeżycie domaga się czegoś więcej. Chce współuczestniczyć w radości, kształtować ją i przekazywać innym. Dlatego właśnie w doświadczeniu Kościoła i w jego modlitwie liturgicznej powinno być wiele miejsca na język zdumienia i dziękczynienia.

Tradycja chrześcijańska pierwszych wieków nie wahała się mówić o tajemnicach wiary i nowej nadziei językiem śmiałych porównań i analogii. Widać to już we fragmentach wczesnego hymnu paschalnego, zachowanego przez Apostoła Pawła, a inspirowanego tekstami prorockimi:

Zwycięstwo pochłonęło śmierć.
Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo?
Gdzież jest, o śmierci, twój oścień? (1 Kor 15,54-55).

Hymn ten tchnie radością ze zwycięstwa życia nad śmiercią. Dźwięczą w nim odgłosy „śmiechu odkupionych” z ostatecznej bezsilności śmierci. Nadzieja, święto, pieśń, śmiech i taniec są przejawem ludzkiej radości. Religijne doświadczenie wyzwolenia ucieka się do tych właśnie środków wyrazu, aby tym pełniej przekazać to doświadczenie innym.

Radość kształtuje pogodną atmosferę wiary

Siła radości skłania do innej oceny własnego istnienia. Promieniowaniem swego ciepła zbliża ludzi do siebie i otwiera na siebie nawzajem. Nie jest to uczucie, które dzieli, ale łączy i tworzy przyjaźń. Wielu chrześcijan ma dzisiaj trudności z samym rozumieniem potrzeby wyzwolenia i ocalenia własnego człowieczeństwa. Te pojęcia wydają się zbyt abstrakcyjne i nieżyciowe. Może należałoby myśleć o zbawczym dziele Jezusa również jako o przywróceniu radości i wewnętrznego pokoju w samej głębi jestestwa człowieka? Nie przypadkowo Nowy Testament często łączy radość z pokojem. Codzienne doświadczenie uczy, że odczuwamy radość wówczas, gdy potrafimy pogodzić się sami ze sobą, pojednać z innymi i z Bogiem. W przeciwnym razie przytłacza nas poczucie samotności i wyizolowania z życia. Radość ożywia i nadaje życiu inną tonację.

Kiedy Jezus mówił o potrzebie zmiany myślenia i nowej orientacji (metánoia), czy nie miał na myśli także nowej umiejętności patrzenia na życie? Zatroskany i przygnieciony niepowodzeniem człowiek nie ma odwagi podnieść nawet swego wzroku do góry. Potrzeba mu nowego światła, odnalezienia motywów radości i nadziei. Radość jest swoistym wyrazem tego, co nazywamy łaską i doświadczeniem boskiego oświecenia.

Jaką religią jest chrześcijaństwo?

W zaniku radości w chrześcijańskich Kościołach jest coś tragicznego. Kiedy zostaje wyparta, jej miejsce zajmuje ascetyczna surowość, daleka od ducha Ewangelii. Kiedy wypędza się z chrześcijaństwa radość i nadzieję, staje się ono smutnym chrześcijaństwem, pozbawionym mądrości, równowagi ducha i wewnętrznej wolności. Teologia nie dająca radości jest teologią smutną i bezpłodną. Religijna gorliwość może przybierać wówczas postać ponurego i fanatycznego dogmatyzmu, przejawiającego się wrogością do ludzi i świata, dopatrującego się wszędzie podstępu, zła i fałszu. Radość i poczucie humoru chronią przed tym niebezpieczeństwem. Są pewną formą duchowej terapii i samoobrony. Człowiek obdarzony poczuciem humoru kocha świat pomimo jego niedostatków. Wolność wewnętrzna pozwala mu śmiać się również z samego siebie. Jest to jeden ze znaków jego zdrowia psychicznego i duchowego.

Chrześcijanin odnajduje ostateczne źródło pogody ducha w przemożnej miłości Boga, któremu zawierzył i zaufał. Radość i humor to znak duchowego rozjaśnienia, wewnętrznego promieniowania i ciepła. Chrześcijaństwo jest religią nadziei i radości – wielkiej, odważnej, sięgającej w nieskończoność i wieczność samego Boga. Daje ono, w moim przeświadczeniu, najwięcej motywów do pojednania z sobą i z innymi ludźmi oraz do ostatecznego pojednania wszystkich, nawet najbardziej zbuntowanych istot, z samym Stwórcą i Zbawicielem.

Taką nadzieję głoszę od wielu lat, pomimo oporów i oskarżeń. To ona pozwala mi spokojnie zmagać się z chorobą nowotworową. To dzięki niej przyjąłem bez wstrząsów przed ponad pięciu laty wiadomość o swojej sytuacji.

Nadzieja jest sojuszniczką chrześcijańskiego poczucia radości i humoru, a humor – sprzymierzeńcem nadziei. Nie można utożsamić go z samym śmiechem, tak często pustym i płytkim. Humor jest szczególną postacią ludzkiej zdolności do śmiechu, znakiem akceptacji samego siebie i pojednania z sobą. Dzięki niemu mogę odnaleźć wewnętrzny dystans w stosunku do samego siebie i wszystkich trudności, które napotykam. To on pozwala mi wznieść się ponad samego siebie. Jest pewną formą niezależności i transcendencji wobec własnej osoby. Wiem, że to nie ja jestem ośrodkiem i miarą percepcji całego świata.

Ta duchowa transcendencja pozwala przezwyciężać wszelkie negatywy życia i współistnienia ludzi. Dzięki niej nie staję się więźniem samego siebie, wszystkich swoich ograniczeń i doświadczeń. Dzięki niej nie tracę umiejętności śmiechu i uśmiechu, pomimo niepomyślnych sytuacji i bolesnych doświadczeń. Pogoda ducha i poczucie humoru pomagają przyjmować życie takim, jakie ono jest – wraz ze zranieniami, bezwzględnością i nieprzejrzystością.

Nie każdy obraz Boga budzi radość

Wiele biblijnych i starochrześcijańskich tekstów tchnie wielką nadzieją i radością. Łatwiej wtedy zrozumieć, iż pozbawieni poczucia radości chrześcijanie przyczynili się do zniekształcenia orędzia Ewangelii i zacieśnienia szerokości jego horyzontów. Bóg uczynił więcej niż to pojmujemy. Ewangelia, Radosna Nowina, odsłania ogrom Jego miłosierdzia i przeobrażającej mocy zmartwychwstania. „Nie uciekajmy przed zmartwychwstaniem Jezusa!” – apeluje papież Franciszek w tych dniach opublikowanej adhortacji Evangelii gaudium (nr 3).

Ani niedola, ani wina, ani śmierć nie są w stanie odebrać wierzącemu ufności, że miłość Boga zdolna jest przemóc siłę zła i okazać się w końcu zwycięska. Rozradowany w duchu Apostoł Paweł pisał ongiś do wiernych w Rzymie: „I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8,38-39).

Nie można traktować Boga tak, jak gdyby był On Kimś śmiertelnie nudnym i niewrażliwym. Jeżeli jest miłością, jak o tym zapewnia dwukrotnie świadectwo Pisma (1 J 4,8.16), zna również to, co język ludzki określa mianem radości: „jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje” (Iz 62,5). Nie bez powodu przypowieści Jezusa mówią o „radości w niebie” i o „radości u aniołów Bożych” zwłaszcza z nawrócenia zagubionego człowieka (Łk 15, 7.10.32).

Wizja Boga zagniewanego i karzącego wiecznym potępieniem przyczyniła się do tego, że wielu chrześcijan utraciło wiarę i stało się ludźmi niewierzącymi lub obojętnymi. Prawosławny teolog Paul Evdokimov (zm. 1970) często przypominał, że tzw. „teologia penitencjarna” stanowi jedno ze źródeł współczesnego ateizmu. Nie każda wizja Boga budzi radość. Może tę radość, a wraz z nią wiarę, zabijać. „Waszej radości nikt wam nie odbierze” – mówił Jezus swoim uczniom. A jednak odbierano ją ludziom wierzącym, i to jakże często odbierano!

Często odczytuję dramatyczne słowa Fryderyka Nietzsche’go skierowane do uczniów Jezusa: „Lepsze pieśni musieliby śpiewać, abym uwierzył w ich Zbawiciela; na bardziej zbawionych musieliby mi wyglądać jego uczniowie”.

W teologii i duchowości jest miejsce na radość i nadzieję

Radość nie jest ubocznym produktem w życiu chrześcijanina. Idąc w parze z nadzieją nadaje ona pogodną tonację wszystkim dążeniom, wysiłkom i trudom. Broni przed poczuciem daremności, tak często nawiedzającym ludzi nawet najbardziej szlachetnych i dobrych. Dzięki nadziei wyczuwamy kierunek, w jakim prowadzi nas niepojęty Bóg. Wszystko, co ludzkie i ziemskie jest kruche i niedoskonałe. Trzeba się z tym pogodzić. Bóg ogarnia całość naszego istnienia.

Poczucie radości i humoru jest przejawem miłości do ludzi i świata. Trzeba kochać ten świat pomimo kruchości i niedoskonałości istnienia – pomimo tego, że wina, cierpienie i głupota wciąż w dramatyczny sposób znaczą jego dzieje. Przejawiająca się w humorze miłość do ludzi jest radością z tego, że świat istnieje i że otrzymaliśmy łaskę istnienia. Angielski mąż stanu, Tomasz Morus żartował tuż przed egzekucją ze swoim katem, aby nie uszkodził jego wąsów, bo przecież one nie dopuściły się zdrady stanu. Wielu ludzi głęboko wierzących było mistrzami humoru, wnoszącymi duchowe rozświetlenie w trudne ludzkie sprawy. Świat, z którego wypędzono by radość i śmiech byłby światem ponurym i zniechęcającym. Podobnie jak wiara odbierająca poczucie wielkiego sensu byłaby zaprzeczeniem Ewangelii, Dobrej Nowiny.

W teologii i autentycznej duchowości chrześcijańskiej jest wiele miejsca na radość i nadzieję. Bez nich byłaby ona jedynie smutną karykaturą chrześcijaństwa. Wiara nie wyklucza radości i śmiechu. Radość jest rozbłyskiem boskiej iskry w człowieku, rozjaśnieniem drogi. Rozpromienia ludzkie oblicza. Ratuje przed poczuciem absurdalności świata.

Czytajmy adhortację Papieża Franciszka Evangelii gaudium! 

Jako zachęta niech wystarczy kilka cytatów. „Kiedy życie wewnętrzne zamyka się we własnych interesach – pisze Papież zaraz na wstępie (nr 2) – nie ma już miejsca dla innych, nie liczą się ubodzy, nie słucha się już więcej głosu Bożego, nie doświadcza się spokojnej radości z Jego miłości, zanika entuzjazm związany z czynieniem dobra. Również wierzący wystawieni są na to ryzyko, nieuchronne i stałe. Wielu temu ulega i stają się osobami urażonymi, zniechęconymi, bez chęci do życia”. A dalej wiele cytatów biblijnych przekonuje do prawdziwie chrześcijańskiej radości.

A jednak: „Są chrześcijanie, którzy wydają się przyjmować klimat Wielkiego Postu bez Wielkanocy. (…) Rozumiem osoby skłaniające się do smutku z powodu doświadczania poważnych trudności, jednak trzeba pozwolić, aby powoli zaczęła się budzić radość wiary jako tajemnicza, ale mocna ufność, nawet pośród najgorszej udręki” (nr 6). W innych językach przekład pierwszego zdania tego cytatu jest bardziej dosadny niż w oficjalnym tłumaczeniu polskim: „Ci sono cristiani che sembrano avere uno stile di Quaresima senza Pasqua”; „There are Christians whose lives seem like Lent without Easter. Chrześcijanie, których życie wydaje się być Wielkim Postem bez Wielkanocy!

No i ważkie słowo o głosicielach Ewangelii (nr 10): „ewangelizator nie powinien mieć cały czas grobowej miny”. Inne przekłady są również bardziej dosadne: un evangelizzatore non dovrebbe avere costantemente una faccia da funerale”; an evangelizer must never look like someone who has just come back from a funeral!”.

O tak! Głosiciel Dobrej Nowiny nie powinien mieć wyglądu kogoś, kto dopiero co wrócił z pogrzebu! Skrzydlate słowa, które same zapadają w pamięć.

Radość w teologii

Teologia widziana jest – o ile ktoś, kto usłyszy to słowo, w ogóle z czymś je kojarzy – przede wszystkim jako dyscyplina akademicka i wśród tak zwanych zwykłych wierzących nie budzi większego zainteresowania. Opasłe książki teologiczne zalegające półki księgarń nie znajdują zbyt wielu nabywców. Nie wydaje się, by ta trudna, abstrakcyjna, a przede wszystkim oderwana od codziennego życia – jak się sądzi – dyscyplina była do czegokolwiek wierzącemu potrzebna. Czy to przekonanie jest słuszne? I skąd się ono wzięło?

Przecież w pierwszych wiekach chrześcijaństwa miano teologa przysługiwało świętym, mistykom, co do których wierzono, że widzą Boga oczyma swojej duszy, wchodzą w kontakt ze Świętą Rzeczywistością za pomocą swoich duchowych zmysłów. Takie też wymagania stawiano duchowym przewodnikom – starszym gminy, biskupom. Wynikało to z prostego, ale głęboko uzasadnionego przekonania, że mówić o Bogu może tylko ten, kto pozostaje z Nim w żywym kontakcie, kto się wsłuchuje w Świętą Tajemnicę, by potem próbować mówić o Niej tym, którzy są na drodze ku temu doświadczeniu. Pierwsze wieki chrześcijaństwa utworzyły też instytucję mędrców, starców, doświadczonych przewodników, pomagających wejść na ścieżkę duchowego rozwoju. Wszystko to działo się w duchowej, przepojonej modlitwą aurze (Ignacy Bokwa, Przedmowa, w: R.M. Rynkowski, Każdy jest teologiem, Kraków 2012, s. 7).

Jednak w szczególnie niechętnych teologii ostatnich dwóch stuleciach – po tym, gdy wcześniej, w średniowieczu teologia stała się dyscypliną uniwersytecką, uzyskała status nauki – dyscyplina ta musiała usilnie walczyć o status nauki. Przez to, że była bardzo mocno atakowana jako dziedzina, która w ogóle nie korzysta z osiągnięć nauki, zaczęła podkreślać swoją naukowość, czyli skupiła się na tym, żeby udowodnić, że jest taką nauką jak inne, że tak samo jak inne nauki ma prawo być na uczelniach. Ale w związku z tym teologii poniekąd uciekł jej przedmiot, którym – mówiąc najprościej – zgodnie z etymologią słowa „teologia” (theos – bóg, logos – nauka), jest Bóg. Bo gdy teologia zagłębiła się w takie właśnie udowadnianie swego statusu nauki, co prawda nie przestała się zajmować Bogiem, gdyż oczywiście nim się zajmowała, ale bardziej zależało jej na tym, żeby pokazać, że jest nauką, że stosuje metody naukowe, że ma prawo być na uniwersytetach. Teologowie zamiast jak wczesnochrześcijańscy mistycy-teologowie mówić o Bogu i o wierze, zaczęli mówić o problemach teologicznych, to bowiem wydawało się naukowe. Za teologię można było uznać jakąkolwiek pracę, która miała związek z życiem kościelnym, z życiem wiary. Może najlepszym przykładem takiego podejścia jest to, że często za teologię uznaje się na przykład prace na temat jakiegoś pojęcia teologicznego w czyimś dziele, prace na temat założyciela danego zakonu; takie prace najczęściej piszą skierowane na studia teologiczne zakonnice czy zakonnicy. Uznaje się, że to wystarczy, że to jest teologia, a tego, kto napisze taką pracę, uznajemy za teologa. Teologiem może być więc ktoś, kto w ciągu całej swojej kariery naukowej nie napisze ani jednaj pracy poświęconej „przedmiotowi” teologii. Takie podejście do teologii ma jednak swoją cenę.

Otóż dzisiaj sytuacja, jak wskazuje wielu teologów, jest jeszcze trudniejsza niż kiedyś. Co prawda mało kto kwestionuje naukowość teologii, ale zatrudnieni na uniwersytetach teologowie, podobnie jak inni pracownicy naukowi, wpadają w tryby uczelniano-biurokratycznej machiny, w której chodzi o wszystko, ale najmniej o teologię. Rośnie spirala biurokracji, w sytuacji niżu demograficznego trzeba walczyć o studentów i godziny, a oprócz tego naukowcy poddani są presji publikowania w czasopismach naukowych, punktowanych. Pisze się więc kolejne artykuły i książki o jakimś problemie w czymś, zdobywa się kolejne stopnie i tytuły naukowe, zbiera się dokonania… Czy jest tu jednak miejsce na to, by mówić o spotkaniu ze Świętą Tajemnicą? Czy wśród tych punktów i tabelek jest miejsce na będącą naturalną konsekwencją spotkania z Bogiem radość mówienia o nim? Czy teologowie tkwiący w tej machinie uczelnianej zastanawiają się, jak czerpać radość z bycia teologiem? Mam nieodparte wrażenie, że rzadko zadają sobie te pytania, że pogodzili się z tym, że radość z mówienia o spotkaniu z Bogiem nie jest ich udziałem.

Może więc w tej sytuacji radości z uprawiania teologii należałoby szukać poza murami uczelni? Jednak teologowie niezawodowi, niezatrudnieni na uczelniach – a są tacy, w końcu ksiądz czy katecheta to także absolwenci teologii – nie są w lepszej sytuacji. Księża skupieni na bieżącej pracy duszpasterskiej i różnych aktywnościach nie mają czasu, a często i chęci, by zajmować się teologią. Katecheci nie uważają najczęściej, by ich uczniom najbardziej była potrzebna teologia, więc i sami rzadko z niej korzystają. Niektórzy absolwenci teologii zrezygnowali z zajmowania się teologią, niektórzy robią różne rzeczy, by zarobić na swoje i rodziny utrzymanie.

Wydaje się więc, że ceną, jaką teologia płaci za swoje unaukowienie, jest to, że nie ma w niej za wiele tego, co było obecne u teologów wczesnochrześcijańskich, nie ma w niej zbyt wiele miejsca na mówienie o spotkaniu z Bogiem, a jeszcze mniej na radość. A przecież nie powinna to być nudna nauka o sztywnych ramach, ale pełna radości rozmowa o Bogu. Jak zatem odnaleźć radość w teologii?

Zadanie jest trudne, bo biurokratyczna machina uczelniana temu nie sprzyja. Teologowie muszą jednak znaleźć w sobie odwagę, żeby być teologami właśnie, nie zaś jedynie profesorami teologii. Chodzi tu jednak o coś więcej: radość z bycia teologiem, a przede wszystkim radość z rozmawiania o spotkaniu z Bogiem. Sądzę, że sprawą podstawową jest powrót do przekonania, że teologiem jest nie ten, kto zebrał więcej punktów za publikacje, ale ten, kto potrafi mówić o Bogu, bo pozostaje z Nim w żywym kontakcie.

Jeżeli jest Bóg to trzeba się cieszyć

Radość – czy w ogóle kojarzy nam się jeszcze z naszą religią? Kiedy myślę o radości w Biblii, przychodzi mi do głowy najpierw św. Paweł, który pisał o trzech głównych postawach chrześcijańskich: wierze, nadziei i miłości. Ale o radości nie tak dosłownie. Choć jednak Paweł nie używa słówka „radość” – chara, to jednym z centralnych punktów jego teologii jest charis – łaska. Charis można odczytać jako coś, co przynosi radość. Dobra nowina przynosi radość.

Czy radość nie jest koniecznym elementem religii? Z pewnością tak, zwłaszcza jeśli myślimy o doświadczeniu religijnym, o jakimś osobistym przeżyciu religijnym. Mimo, że św. Paweł nie mówi może o tym wprost, że jest radosny, to takie można odnieść wrażenie czytając jego listy. Jego doświadczenia religijne jakimi były „uniesienie do nieba” czy też popadnięcie w zachwycenie musiały przyprawiać go o radość. Inaczej trudno wytłumaczyć, skąd czerpałby energię do nieustannych podróży misyjnych. W listach pisze o tym, że radujemy się nadzieją, on sam raduje się z powodu nawrócenia ludzi, zaleca radować się mimo smutków, cieszy się nawet z powodu smutków, jeśli mają one na celu zmianę myślenia (metanoia). Paweł raduje się z tego, że może zwiastować Chrystusa, poleca radować się zawsze w Panu. Nastrój jego listów jest przeważnie radosny. Czytając je można niemal poczuć, jak wielkim entuzjazmem musiał być przepełniony ten wyjątkowy apostoł.

Na początku wszystko było nowe, świeże, niezwykłe i fascynujące. Potem już nie tak bardzo. W chrześcijaństwie zanikała początkowa radość i zastępował ją ideał naśladowania Chrystusa przede wszystkim w Jego cierpieniu. Ideał ten, mający swe początki w chrześcijańskim monastycyzmie i mistycyzmie, znajdował naśladowców, może nie całkiem tego trendu świadomych, w życiu świeckim. Nastrój powagi i dostojeństwa przeważa do dziś w katolickich ceremoniach religijnych. Nawet pieśni o radosnym zmartwychwstaniu lub narodzeniu Jezusa śpiewane są z wyraźnym żalem i smutkiem. Można powiedzieć, że nastrój Wielkiego Piątku zdominował wszelkie ceremonie kościelne. W rezultacie ma się wrażenie, że ludzie mówiąc czy śpiewając teksty radosne, wcale tej radości nie odczuwają! Moc dobrej nowiny z Ewangelii już nie dociera do świadomości katolików, biorąc pod uwagę ich powagę i sztywność dające się zaobserwować choćby na niedzielnej mszy.

Kościół nie zachęca dziś do radości. Pamiętam relację z watykańskiej beatyfikacji Jana Pawła II, kiedy to z głośników popłynęło pouczenie, aby zamiast skakać, cieszyć się i radośnie wykrzykiwać pielgrzymi zachowali należytą powagę. Bardzo mnie to uderzyło i mimo, że mnie tam na placu św. Piotra fizycznie nie było, poczułam się jak dziecko pouczane w szkole przez sztywnego belfra. Zdusić entuzjazm, zdusić swobodę, podporządkować się regułom! Ceremonie watykańskie, takie jak ostatnio wybór nowego papieża, mało mają w sobie z radości. Dostojni kardynałowie, dostojne szaty, powolny krok, poważna muzyka, okazałe wnętrza pałacowe, przysięgi, recytacje, formuły, rytuały… Co ja tutaj robię? (ja jako katoliczka, nie jako kardynał). Może tak samo pomyślał sobie nowy papież Franciszek, że jest tu zupełnie nie na miejscu, on, zwykły człowiek, w tej sztucznej napuszonej atmosferze z dworu cesarskiego. Gdzie u nas charyzma pierwszych mówców chrześcijańskich zarażających ludzi swą wiarą i radością? Czy ksiądz Bashobora będzie dla nas ratunkiem? Czy rytmiczne podskakiwanie i klaskanie na mszy (z miną osłupiałą i pozbawioną choćby sztucznego uśmiechu) coś w tej kwestii zagubionej radości zaradzi? Wątpię. Brak radości wynika z tego, że ludzie nie wiedzą,  z czego się tutaj właściwie cieszyć! Trzeba im to przypomnieć. Dobrze to robi Juliana z Norwich, mistyczka angielska, która ujęła mnie swymi słowami mimo mojego, łagodnie mówiąc, sceptycznego stosunku do mityków. Oto, co pisze:

„Bóg pragnie, byśmy wiedzieli, że On chroni nas bezpiecznie w taki sam sposób w radości, jak i w smutku, i że kocha nas tak samo mocno w smutku i radości. … A zatem jest wolą Boga, abyśmy trzymali się radości całą naszą mocą, gdyż szczęśliwość trwa wiecznie, a cierpienie i ból przemijają i znikną całkowicie. A zatem nie jest wolą Boga, abyśmy kierowali się własnym bólem i cierpieniem, smucąc się z ich powodu i opłaując je, lecz byśmy szybko wychodzili poza nie i pozostawali w wiecznej radości, którą jest Bóg wszechmogący, który nas kocha i ochrania.

Jezus pragnie, abyśmy rozważali radość, jaką odczuwa Trójca Święta z naszego zbawienia i pragnie, byśmy i my tak samo radowali się dzięki Jego łasce w czasie naszej bytności na ziemi. I to zostało objawione w tych słowach: „czy jesteś bardzo rada?” W innych słowach, które powiedział Chrystus: „jeśli jesteś rada, i ja jestem rad” objawił ich znaczenie tak, jakby rzekł: „to dla mnie wystarczająca radość i szczęście i nie proszę u ciebie nic więcej za moje trudy, niż abym mógł dać ci radość”. … On wspiera nas chętnie i słodko swymi słowami i mówi: „jednak wszysko będzie dobrze i z urządzeniem wszystkiego będzie dobrze. Słowa te zostały wypowiedziane z wielką czułością, bez jakiejkolwiek sugestii, że mnie lub komukolwiek, kto będzie zbawiony, przypisywana będzie jakaś wina”.

Zatem Juliana widzi, że Bóg jest radością i pragnie, abyśmy się radowali. Zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Wszystko. Jest tu kwintesencja pocieszycielskiej funkcji religii, która pomaga nam żyć w świecie gdzie dużo niepewności, niesprawiedliwości, cierpienia i śmierci. Juliana przełamuje tradycję cierpiętniczą, która mówiła, że Bóg potrzebuje naszego cierpienia, aby nas zbawić. Tutaj Bóg chce, abyśmy przekraczali stan cierpienia i smutku, bowiem cieszy się z naszej radości, którą nam sprawia zbawiając nas.

Czesław Miłosz napisał wiersz „Jeżeli”:

Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.

A więc jeżeli jest Bóg to trzeba się cieszyć!

C.S. Lewis. Prowadzony przez Radość

Autor opowieści o Narni był neoromantycznym dzieckiem epoki racjonalizmu, materializmu i spirytyzmu mylonego z duchowością. I był dzieckiem posłusznym, które poszło za głosem swojego czasu. Już jako nastolatek stracił wiarę, zastępując ją poglądami materialistycznymi i fascynacją okultyzmem. Tym jednak, co nadawało indywidualny rys jego poszukiwaniom własnej tożsamości, było doświadczenie, które definiował w następujący sposób:

Wszystkie te wydarzenia miały cechę wspólną: przynosiły ze sobą niezaspokojone pragnienie, które samo w sobie było godniejsze pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Taki właśnie stan nazywam Radością. Określenie to należy potraktować jako pewien ścisły, techniczny termin – radość oznacza tu coś zupełnie innego niż szczęście czy przyjemność. Łączy ją z nimi tylko jedno, a mianowicie to, że kto raz doświadczył Radości, będzie jej pragnął znowu (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Okazała się ona nicią Ariadny wskazującą drogę wyjścia z Labiryntu lęku i niewiary, kiedy w wieku dojrzałym Lewis zdecydował się go opuścić.

Sam użył odwołania do innego mitu – o Erosie i Psyche. Przypomnę go tu pokrótce. Zazdrosna o urodę Psyche Afrodyta posłała swojego syna, by upokorzył piękną księżniczkę. Ten jednak zakochał się w niej i nie wykonał polecenia matki. Zwabił Psyche do pięknego pałacu i został jej kochankiem, ale zabronił jej patrzenia na siebie. Ale zazdrosne siostry podmówiły Psyche, by obejrzała sobie w świetle lampy swojego śpiącego kochanka. Ten obudził się i zniknął, a księżniczka pozostała ze złamanym sercem. Wyruszyła więc na poszukiwanie ukochanego. Trafiła w końcu do Afrodyty, a ta uczyniła z niej niewolnicę i kazała jej wykonywać zadania, które na pierwszy rzut oka wydawały się niewykonalne. Ostatecznie, widząc, że również Eros rozpaczliwie tęskni za ukochaną, zgodziła się na to, by Psyche została przeniesiona na Olimp i stała się jedną z nieśmiertelnych. W oparciu o tę opowieść C. S. Lewis napisał powieść pt. „Dopóki mamy twarze”, w której jako narrator wciela się w postać jednej z zazdrosnych sióstr i opowiada o swoim poszukiwaniu pięknej, zaginionej siostry.

Doświadczenie Radości, czy też Radość, ukrywa się pod postacią Erosa: przychodzący w sposób nieprzewidywalny, nieoczekiwany, dający zaspokojenie i znikający. I przepłoszony w pewnym momencie światłem, a więc skłonnością do przesadnej introspekcji. Poprzez nią Lewis próbował kontrolować to tak ważne dla niego doświadczenie; liczył, że uda mu się je wywołać czy to za pomocą zbudowania napięcia seksualnego czy psychicznego, jednak te doświadczenia nie prowadziły do Radości. Wręcz odwrotnie: pozostawiały dotkliwe odczucie pustki po tym, jak napięcie zostało już rozładowane. Autor „Dopóki mamy twarze” najpierw szukał Radości w rzeczach, które ją wywoływały (piękne widoki, ulubione fragmenty z literatury, etc.), ale jej tam nie było. Nie był w stanie jej doświadczać także wtedy, gdy skupił się wyłącznie na samym doświadczeniu, ignorując wywołujące je elementy. Za każdym razem jednak Radość sama w sobie znikała: „Radość oświadczyła bowiem nieubłaganie: «Chcesz czegoś – ja sama jestem tego pragnieniem – czegoś, co jest inne niż ty, co jest na zewnątrz ciebie i nie jest tobą ani żadnym stanem twojego umysłu czy ciała»” (C.S. Lewis, Zaskoczony Radością).

Opierając się na tym doświadczeniu tęsknoty, która sama w sobie jest tak słodka, że omal nie pragnie się jej zaspokojenia, Lewis najpierw nabrał dystansu do okultyzmu, by go następnie odrzucić. Do tego ostatecznie popchnęły go doświadczenia przyjaciela, który zabrnął zbyt daleko w te rejony i popadł w obłęd. Odrzucenie wynikało jednak przede wszystkim z faktu, że okultyzm okazał się zaledwie pozorem Radości.

Po tej decyzji próbował się oprzeć wyłącznie na racjonalnym namyśle, jednak po pewnym czasie odezwał się głód tego, co duchowe. Teraz jednak Lewis szukał tego już bardziej racjonalnie, bez brnięcia w podejrzane praktyki. Tym samym próby zbudowania filozofii wykluczającej „hipotezę Ducha” skończyły się ostatecznie uznaniem, że istnieje Bóg. To zaś poprowadziło go ku szukaniu religii, która najpełniej pozwalałaby temu Bogu służyć. Wybrał chrześcijaństwo, m.in. jako to, które wykazuje i głosi, że mit umierającego i zmartwychwstającego Boga dokonał się historycznie, w konkretnym momencie czasu.

Jak notuje w swojej autobiografii, obawiał się, że powrót do wiary odbierze mu doświadczenie Radości. Jednak choć jego znaczenie zmalało, to jednak samo w sobie nie zanikło. Nadal przychodziło w sytuacji spotkania z doświadczeniami będącymi przebłyskami Nieba. Tęsknota za doświadczeniem Radości zyskało wyraźne oblicze oczekiwania na wieczność. W wielu listach Lewisa powraca motyw gorliwej tęsknoty za przekroczeniem bramy, za którą czeka Chrystus.

Pewien wgląd w charakter tej tęsknoty dają fragmenty „Ostatniej bitwy” – ostatniej część cyklu „Opowieści z Narni”. Świat za drzwiami szopy okazuje się światem Aslana – bohaterowie książki ruszają „dalej w głąb, dalej wzwyż”. Na swojej drodze zaczynają spotykać kolejnych swoich przyjaciół, o których myśleli, że zmarli, a ci zachęcają ich do podążania w głąb świata w którym się znaleźli. Bieg nie męczy, nawet nie powoduje zadyszki, zaś każdy opuszczany krąg okazuje się, wbrew prawom logiki, mniejszym od kręgów wewnętrznych. Inspirację do takiej wizji rzeczywistości Lewis mógł zaczerpnąć z pism Orygenesa i neoplatoników, wedle których im głębiej wchodzimy w świat duchowy, tym szersza jest spotykana rzeczywistość. W aspekcie radości istotne jest tu co innego: bohaterowie opowieści odczuwają pragnienie, które natychmiast realizują, a to z kolei pobudza ich, by pragnęli jeszcze bardziej. Odnajdujemy tu alegorię słów św. Grzegorza Wielkiego, który tak oto opisywał Niebo:

Aby pragnącym nie towarzyszyła troska, pragnący zostają nasyceni; aby zaś sytości nie towarzyszył przesyt, nasyceni – pragną. Pragną więc bez udręki, bo pragnienie zostaje nasycone, a nasycają się bez przesytu, bo nasycenie wciąż rozpala pragnienie. Tacy sami i my będziemy, gdy dotrzemy do samego źródła życia (Grzegorz Wielki, Moralia).

Nie wiemy, czy Lewis czytał Moralia, jednak jego opis doświadczenia Radości i obraz Raju odpowiada opisowi, który jest zawarty w tych księgach. Różnica zawiera się w tym, że Radość jest doświadczana docześnie, więc są zaledwie przebłyski; echa odległego wołania. Dlatego to pragnienie jest „więcej warte, niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić”. Jest pragnieniem czegoś poza podmiotem, który je odczuwa, nawet poza światem i tym, co on oferuje, by zaspokoić tę tęsknotę. Nie prowadzi do poczucia „ach, więc to tylko tyle”, gdyż w chwili, gdy jest zaspokajane, odradza się jeszcze mocniejsze, by zostać zaspokojone w o wiele większym stopniu i temu cyklowi nie ma końca.

Jest delikatnym dotykiem rzeczywistości, do jakiej zostaliśmy stworzeni i do jakiej jesteśmy wzywani. Także przez doświadczenie radości.

C-S-Lewis-Pielgrzym-radosciElżbieta WiaterC.S. Lewis. Pielgrzym radości, Wydawnictwo eSPe, s. 117.