Archiwum kategorii: Autorzy

Chrystus w więzach śmierci leżał…

Chrystus w więzach śmierci leżał,  na ofiarę za grzech dan, lecz zmartwychwstał, jak powiedział, nowe przyniósł życie nam; przeto trzeba nam świętować, Bogu chwałę nieść, dziękować i śpiewać:Alleluja…

Battistero di San Giovanni mosaics n13.jpg, źródło: Wikimedia commons

Piszę ten tekst i słucham w radio religijnej kantaty BWV 4 Jana Sebastiana Bacha. Napisana około 1710 roku w oparciu o pieśń „Christ lag in Todes Banden” Marcina Lutra z 1524 r. była wykonywana na nabożeństwach w Niedzielę Wielkanocną. W naszej tradycji jest od wieków znana jako Chrystus zmartwychwstan jest, nam na przykład dan jest...I jedna i druga pieśń jest pokłosiem łacińskiej pieśni przedreformacyjnej Christ ist erstanden. Nic w tym dziwnego. W chrześcijaństwie od początku aż do późnego średniowiecza Zmartwychwstanie Chrystusa było podstawowym i bezspornym tematem nie tylko nauczania. Ale gdy Bach komponował wielkanocne kantaty zbliżał się już „wiek rozumu”. Fakt zmartwychwstania zakwestionowała krytyka historyczna wieku oświecenia, która nowinę o zmartwychwstaniu tłumaczyła oszustwem lub subiektywizmem uczniów.

W jej wyniku katolicka apologetyka akcentowała fakt zmartwychwstania i chrystofanie jako oczywiste dowody prawdziwości wiary. Jednak z czasem dostrzeżono, że zmartwychwstanie Jezusa stanowi nadprzyrodzoną tajemnicę, a przekazy wielkanocne nie są prostymi relacjami o samym zmartwychwstaniu. Ani zmartwychwstanie ani chrystofanie nie mogą być bezpośrednim przedmiotem badań. Mogą nimi być natomiast świadectwa tych, którzy „widzieli” Zmartwychwstałego i podlegać różnym sprawdzianom, osobowym, psychologicznym czy egzystencjalnym.
Dziś odrzuca się hipotezę szkoły liberalnej, sprowadzającej chrystofanie wyłącznie do subiektywnych wizji. Jest różnica między subiektywną wizją, a zgodnym świadectwem ludzi, którzy twierdzili, że Jezusa zmartwychwstałego widzieli. Czy mogli oni ulec pomyłce albo halucynacji?
„JUDEO-CHRZEŚCIJAŃSTWO JAKO EFEKT ILUZJI DRGAWEK EKSTATYCZNYCH ORAZ OPARÓW ‘MARYCHY” ? (prof. J. Vetulani, cytuję za Andrzejem Janem Nowickim).Czy normalni ludzie mogą przeżywać na jawie własne pragnienia jako rzeczywiste fakty?

Dane źródłowe N. Testamentu pozwalają nie tylko wykluczyć psychopatologiczne stany uczniów Jezusa, ale ponadto mogą przekonać o ich intencji mówienia prawdy. Uczniowie nie byli ani szaleńcami, ani głupcami. Nie dowierzali na słowo wiadomościom o niezwykłych zdarzeniach bez uprzedniego ich sprawdzenia. Np. Tomasz dopiero po obejrzeniu ran Jezusa uznał Jego zmartwychwstanie.
Obok sprawdzianu osobowego ważny jest sprawdzian psychologiczny. Z chwilą śmierci Jezusa na krzyżu wszystko zdawało się skończone. W oczach uczniów roszczenia Jezusa upadły. Tymczasem uczniowie, po śmierci Pana rozproszeni i przygnębieni, gromadzą się w nową gminę – Kościół i podejmują misję najpierw wśród Żydów, a potem wśród pogan. Ten zaistniały zupełnie nowy początek musiał mieć zupełnie nową przyczynę. Jak to się stało, że skazany fałszywy prorok został uznany za Zbawiciela i Syna Bożego? Odpowiedzi udziela Nowy Testament:

„Tego właśnie Jezusa wskrzesił Bóg, a my jesteśmy tego świadkami”/Dz.2,32/.

Świadectwo to zastało potwierdzone krwią wyznawców. Wszyscy świadkowie byli gotowi iść na śmierć. Czy za fałszywe zmyślenia oddaje się życie? Tertulian mawiał: „Krew męczenników jest nasieniem Kościoła”. Powstanie gminy chrześcijańskiej, głoszącej zaraz po klęsce krzyża zmartwychwstanie Jezusa, jest poważnym argumentem.

Warto przytoczyć pogląd Karla Rahnera, jednego z największych teologów II połowy XX wieku. Karl Rahner jest zdania, że zachodzi jedność pomiędzy zmartwychwstaniem Jezusa a tym, co nazywa transcendentalną nadzieją zmartwychwstania. Człowiek żyje tą nadzieją, jest ona ostatecznym wypełnieniem jego istnienia. Przy tym jest jakiś związek pomiędzy wiernością Boga a naszym poczuciem i oczekiwaniem sprawiedliwości.
Wskrzeszenie Jezusa w tej perspektywie jawi się jako wyraz wierności Boga i zwycięstwa dobra nad złem. W tych Dniach Paschy Jezusa życzmy sobie tego zwycięstwa także wśród nas, sympatyków i autorów Kleofasa.
Bowiem wiarygodność zmartwychwstania Pana jest jakby ciągle otwarta i objawia się przez stopniowe – jak wierzę – zanikanie zła.

Smutek to grzech

W jednym z pierwszych dzieł chrześcijańskich – Pasterzu Hermasa – pochodzącym z połowy II wieku, znajdujemy wezwanie do radości. Ciekawe, że współcześnie rzadko się mówi o radości, może jednak warto?
„Przyodziej się w radość, która zawsze jest miła Bogu i zawsze Mu się podoba. Każdy bowiem człowiek radosny postępuje dobrze i myśli dobrze, a smutkiem gardzi. Człowiek smutny postępuje zawsze źle. Przede wszystkim postępuje źle, bo zasmuca Ducha Świętego, który dany jest człowiekowi w radości. Następnie zaś zasmucając Ducha Świętego popełnia niegodziwość, gdyż nie modli się do Pana ani Go nie wielbi. Modlitwa człowieka smutnego nigdy nie ma dość siły, by wstąpić na ołtarz Boży”. „Dlaczego, zapytałem, modlitwa człowieka smutnego nie może wstąpić na ołtarz Boży?” „Dlatego, odparł mi, że w jego sercu zasiada smutek. On to miesza się z modlitwą i nie pozwala, by wstąpiła na ołtarz czysta. Jak wino zmieszane z octem nie ma już tego samego przyjemnego smaku, tak i smutek zmieszany z Duchem Świętym sprawia, że modlitwa nie ma już tej samej mocy. Oczyść się zatem z owego złego smutku, a będziesz żył dla Boga. I żyć będą dla Boga także wszyscy, którzy zrzucą z siebie smutek i jedynie w radość się przyodzieją”.
Pasterz Hermasa, przykazanie dziesiąte, tł. Anna Świderkówna

Omylny czy nieomylny?

Dogmat o nieomylności papieża ogłosił Sobór Watykański I w konstytucji dogmatycznej o Kościele „Pastor aeternus”. Cytuję:

„…za zgodą Świętego Soboru nauczamy i definiujemy …że Biskup Rzymu, gdy mówi ex cathedra – tzn., gdy sprawując urząd pasterski i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności… posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał, aby Kościół jego był obdarzony w definiowaniu wiary i moralności.”                     /BF II,72/.
Papież zatem naucza nieomylnie, gdy naucza w sposób szczególny, co Sobór nazwał nauczaniem „ex cathedra”.
To uroczyste nauczanie musi spełniać cztery warunki, aby było nauczaniem nieomylnym. I tak papież naucza nieomylnie wtedy :
1/ o ile występuje jako nauczyciel wszystkich wiernych, nie zaś jako osoba prywatna lub jako biskup diecezji rzymskiej, albo patriarcha Zachodu;
2/ o ile działa na mocy najwyższej władzy apostolskiej, tzn. gdy angażuje pełną swoją władzę prymacjalną;
3/ podaje prawdę w sposób definitywny, a więc zobowiązujący, a nie w formie zalecenia, wykładu lub perswazji;
4/ o ile podaje prawdę wiary i moralności, nie zaś poglądy naukowe lub społeczne.
Oprócz tych warunków wystąpienie papieskie musi spełniać tzw. warunki „elementarne”, jak np. by cieszył się odpowiednią wolnością.

Wystąpienia „ex cathedra” zdarzają się niezwykle rzadko. Ostatnie miało miejsce w roku 1950. Najczęściej papież naucza zwyczajnie, co nie ma charakteru nieomylności. Do form zwyczajnego nauczania należą m.in. encykliki, dekrety i przemówienia papieskie. Wobec nich mogę okazywać jedynie wewnętrzną aprobatę.

Niestety, po Soborze Watykańskim I powstały przesadne przerosty w ujmowaniu funkcji papiestwa. Choć sobór określił dokładnie warunki, kiedy papież naucza nieomylnie, w praktyce mówiono wprost o „nieomylnym papieżu”. Zapominano, że nieomylność nie jest stałą właściwością osoby. Papież jest tylko człowiekiem i jako taki może się mylić w swych osobistych poglądach np. na biologię, teologię czy moralność. Nie można zatem stawiać w jednym rzędzie wypowiedzi „ex cathedra” z takimi wypowiedziami, które nie wchodzą w zakres nieomylnej nauki papieskiej.

Czy papież Franciszek mógłby znieść dogmat o nieomylności ?   Hans Küng, szwajcarski teolog, zwrócił się do Franciszka z apelem o ponowne przemyślenie tego dogmatu. W kontekście tej medialnej informacji Robert Rynkowski postawił niedawno pytanie, czy gdyby dogmat ten został usunięty, nie otworzyłaby się furtka do podważenia innych dogmatów ? Chyba to nie jest  możliwe, skoro funkcją Piotrową jest bycie świadkiem, nauczycielem i strażnikiem wiary w Chrystusa. Jako reprezentant Kościoła wypowiada w imieniu Kościoła swoją i jego wiarę. W ogłoszeniu dogmatu otrzymuje wiara Kościoła swój historyczny kształt.

Bóg jest wierny i tylko na Nim można bezwarunkowo polegać. Bóg nie może się mylić i w tym sensie tylko On jest nieomylny. Ale swą nieomylną wiernością wspiera swój Kościół i czyni go filarem i podporą prawdy( 1 Tm 3,15). Kościół będzie trwał aż do końca czasów ze względu na tę wierność Bożą ( Mk 16,18). Kościół, który trwa w wyznawaniu wiary w Jezusa Chrystusa. Nieomylność papieska służy temu, aby poświadczać tę wiarę Kościoła. Czy Kościół na mocy asystencji Ducha Świętego może błądzić i wprowadzać w błąd? . Czy w dogmacie nie jest poświadczona prawda , która przetrwa wszystko? Jest to prawda o bezwarunkowej miłości Bożej. Jeśli tak, to czy dogmatyczne orzeczenia mogą ulegać zmianom?

Z drugiej strony czy nie ma w historii wzrostu i postępu w rozumieniu wiary? Skoro jest , to dogmat trzeba interpretować historycznie, w dzisiejszym kontekście i dzisiejszym języku. Przeszkodą w rozumieniu dziewiętnastowiecznego dogmatu o nieomylności jest język nazbyt jurydyczny i nazbyt scholastyczny, co nie sprzyja ani dzisiejszemu odbiorcy ani dialogowi ekumenicznemu. Kto dziś rozróżnia nieomylność papieską od nieomylności osoby?

Ja nie postrzegam dogmatu o nieomylności jako utrudnienia w budowaniu jedności chrześcijan. Nie sądzę, jak chce Hans  Küng, by stawką tu było dobro Kościoła i ruchu ekumenicznego. Jedność w różnorodności buduje się duchowo, a nie jurydycznie.  Różnorodność w odczuciach wiary można dostrzec przecież wszędzie, wśród wiernych zgromadzonych w kościele, w zborze czy w cerkwi… Jak ja rozumiem dogmat? Jako wyraz wiary, którą chrześcijanie ż y j ą  i  o której dają świadectwo. Dogmat ma zawsze znaczenie zbawcze i duchowe, zatem nie jest kategorycznym imperatywem . Zawiera tajemnice wiary, które staram się zrozumieć. Do orzeczeń „ ex cathedra” odnosi się przecież również zasada             „ wiara szukająca zrozumienia”. Godzi się także w nich odkrywać to, co jest trwale ważne i wiążące .

Wywyższenie w uniżeniu, karzeł na olbrzymie

Giotto - Scrovegni - -38- - Ascension.jpg, źródło: Wikimedia commons
Giotto – Scrovegni – -38- – Ascension.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jeśli karzeł ma zobaczyć więcej, musi wspiąć się na ramiona olbrzyma. Dźwignąłem się więc na barki młodszego ode mnie Josepha Ratzingera, który w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc zanim ja stałem się, już teologiem był. Stamtąd widać więcej, a nawet wyżej, tam gdzie wstępuje Zmartwychwstały. Kilkadziesiąt zdań, ale jakiej treści i w mimo wszystko przystępnej formie – ludzie wielcy, czy opracowują hasło w teologicznym leksykonie, czy głoszą homilię, potrafią to czynić „po ludzku”, jak Bóg, który wypowiedział się w człowieku Jezusie.

Wpatruję się więc w niebo za wstępującym tam Chrystusem, by zobaczyć za Ratzingerem, że Zmartwychwstały nie opuszcza ziemi, gdyż wstępuje w niebo z ciałem, a więc z „ziemią” człowieczeństwa. W ten sposób dopiero „stwarza” niebo, którego istotą jest właśnie możliwość istnienia człowieka w Bogu – nie mielibyśmy widoków na przyszłość w niebie, gdyby w Synu nie spotkały się natury Boska i ludzka. Wniebowzięty Człowiek Jezus „zasiada po prawicy Ojca”, a więc ma już udział we władzy Boga, a tym samym króluje na świecie, choć dopiero wśród swoich i, paradoksalnie, mimo swojego wywyższenia – w uniżeniu.

„W zmartwychwstaniu Jezusa, w wyniku którego pozostaje On na zawsze wśród swoich, Jego powtórne przyjście już się zaczęło” – pisze olbrzym. Kto chciałby wyczekiwać – jak Apostołowie wtedy, jeszcze bez doświadczenia kolejnych dwudziestu wieków i bez teologicznego „rozumienia wiary”, której z kolei współcześni mogliby im zazdrościć – powtórnego przyjścia Chrystusa, tyle że wywyższonego, ten niech wpierw zobaczy przez wiarę „paruzję uniżenia”. Rozpoczęła się ona wraz z Wniebowstąpieniem, które nie oznacza nieobecności Chrystusa na świecie, ale właśnie jest nową formą Jego obecności.

Bo nie zostawił wierzących sierotami, po krótkim okresie obecności nie kazał wrócić do starotestamentowego wyczekiwania. Jak wniebowstąpienie nie tyle jest wstąpieniem do nieba, ile wzięciem ziemi w siebie, tak paruzja nie tyle jest przyjściem Chrystusa, ile raczej może Jego odejściem z nami w chwałę. Z nami, którzy / jeśli już teraz doświadczamy Jego obecności, choć ukrytej za „obłokiem” (por. Dz 1,9). Kenoza z Listu do Filipian (2,5-11) dotyczy nie tylko życia Chrystusa, ale również Kościoła, który jest Jego Ciałem. Po to wywyższenie Ukrzyżowanego, żeby było możliwe uniżenie Kościoła, w którym Uwielbiony panuje na sposób ukryty, ale już zawierający w tym ukryciu chwałę. Uczeń staje się jak Mistrz, dzięki temu, że karzeł wespnie się na Krzyż po Olbrzymie ukrzyżowanym, a żyjącym.

Dla Kościoła – jako całości oraz dla wszystkich poszczególnych członków – obecny czas jest czasem obecności Zmartwychwstałego na dwa sposoby czy raczej „dwa obłoki”. Tak o tym pisał Ratzinger: „Dar Ducha i zadanie dawania świadectwa, przepowiadania i misji są sposobami teraźniejszej obecności Chrystusa. Ogarniające cały świat przepowiadanie – wolno nam już to powiedzieć – jest w czasie między zmartwychwstaniem i powtórnym przyjściem Pana zewnętrznym wyrazem powszechnego królestwa Jezusa Chrystusa, który swe panowanie sprawuje w formie uniżenia Słowa”.

Pierwociny Ducha Świętego zostały dane dla świadectwa, dzięki któremu będzie mógł objawiać swoją obecność Zmartwychwstały. Tyle że Jego obecność aż po krańce ziemi (Dz 1,8) dokonuje się wciąż na sposób kenotyczny: Chrystus rodzi się w „szopce” Słowa i przez „głupstwo” głoszenia Krzyża zostajemy zbawieni. Chwała musi pozostawać zakryta, aby mogła zostać przyjęta. Zbawienie jeśli nie ma / nie może być narzucone „na siłę”, musi być przyjęte „na wiarę”. Chodzi o obecność tego, na co się nie zasłużyło, czy raczej co się odrzuciło, czy, jeszcze lepiej: Kogo się było ukrzyżowało, a Który żyje.

Wolno może karłowi dopisać kilka jeszcze zdań, które wydają się mu szczególnie „na czasie” w tym „czasie Kościoła”. Obiecanka wypowiedziana przez za chwilę wstępującego do nieba wskazuje, że gdzie Duch Święty, tam i misja; że Duch nie został dany po to, by Jego dary ukryć w ziemi, choćby kościelnej, owszem mają one służyć głoszeniu Królestwa Niebieskiego w świecie. Konsekwentnie, kto nie ewangelizuje, ten nie doświadcza obecności Zmartwychwstałego; i odwrotnie, zgodnie z prawem „sprzężenia zwrotnego”: „każdy chrześcijanin jest misjonarzem w takiej mierze, w jakiej spotkał się z miłością Boga w Chrystusie Jezusie”, dlatego – apeluje papież Franciszek – „nie mówmy już więcej, że jesteśmy «uczniami» i «misjonarzami», ale zawsze, że jesteśmy «uczniami-misjonarzami»” (Evangelii gaudium).

Ostatnie słowa, autorstwa następcy Benedykta XVI, brzmią szczególnie proroczo. Chodzi o system „zerojedynkowy”: albo jesteś uczniem i misjonarzem, albo nie jesteś ani uczniem, ani misjonarzem. Nadchodzi czas, owszem już nadszedł, w którym fałszywy podział na tych, którzy są tylko uczniami, oraz misjonarzy nie będących uczniami, posypie się na naszych oczach jak dom zbudowany na piasku, albo raczej jak domek z kart nieprzyjętej Ewangelii. Z kolei intelektualno-prorocze wyjaśnienie tego koniecznego zjednoczenia bycia uczniem z byciem ewangelizatorem dał w sposób pośredni już pół wieku temu szukający zrozumienia wiary teolog z Bawarii.

Sławomir Zatwardnicki

Przykazanie kościelne: rozmawiaj!

Z różnych stron słychać głosy, że teologia powinna pełnymi garściami czerpać z osiągnięć współczesnych nauk szczegółowych: biologii, fizyki, astronomii itd. Do twierdzeń tych nauk powinna przystosowywać swoją narrację o np. pochodzeniu świata, człowieka, naukę o duszy, wolnej woli i wolności… Apele te bez wątpienia nie są pozbawione słuszności, chociaż twierdzenie, że teologia w recepcji osiągnięć nauk szczegółowych zatrzymała się na średniowieczu, nie ma wiele wspólnego z prawdą. Rzadziej słychać jednak wezwania, by teologia odwoływała się do osiągnięć nauk humanistycznych, a zwłaszcza swojej niegdysiejszej „niewolnicy”. Być może wynika to z atmosfery nieprzychylności wobec nauk humanistycznych, w tym i filozofii. Trzeba jednak zapytać, czy teologii nie jest bliżej do nauk humanistycznych niż ścisłych i czy mimo wszystko korzystanie z ich dorobku nie będzie dla niej bardziej owocne. Czytaj dalej Przykazanie kościelne: rozmawiaj!

W duchu jedności

 

William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons
William Blake 008.jpg, źródło: Wikimedia commons

 

 

Nie jestem naukowcem ani popularyzatorem nauki. Nie jestem entuzjastą współczesnych osiągnięć naukowych. W miarę mych sił i zdolności śledzę je, podziwiam, rzadko jednak już komentuję. Życia mi nie starczy, by zrozumieć, na przykład, jak funkcjonuje mózg. Czas zagrać nie w szukanie , ale w znajdowanie…

Starożytni filozofowie męczyli się chcąc określić naturę pramaterii, która miałaby konstytuować wszechświat. Odkryta niedawno ciemna materia też jest niedostępna dla nauki choć stanowi ponoć 68% wszechświata. To co jest dostępne, to materia uformowana, określona i zorganizowana. Taka materia przechodzi przez proces ewolucyjny. Natomiast czy istnieje duch, to według nauki trzeba udowodnić.

Nauka nie potrafi powiedzieć, czym jest materia sama w sobie, co jest istotą materii. Duch ludzki (!) ujmuje ją przecież jako materię pojedynczego bytu. W rzeczywistości człowiek poznaje samego siebie i materię niekoniecznie jako coś całkiem innego, skoro przez nią jest związany z otaczającym światem. Z tej perspektywy naukowiec postrzega naturę jako historię materii, która organizuje samą siebie. Ja mogę wyobrazić sobie istoty prymitywne. Nigdy jednak ich nie pojmuję jako przejaw czystej materii, ale zawsze jako postacie mające sensowną strukturę. Naukowiec postrzega, że przez całą historię natury istnienie ma coraz bardziej złożoną budowę. Pełnia istnienia zmierza do transcendowania siebie w nowych formach. Powiada, że nowe istoty żyjące pochodzą od jednego źródła będącego nieprzerwanym strumieniem życia ( gen-pool).

Odkrywa zatem Podstawę  wszelkiego istnienia, od której wszystko pochodzi . Jest ona wewnątrz wszystkich rzeczy i ponad wszystkimi rzeczami, lecz nie da się z niczym utożsamić. Bez tej Podstawy nic nie może istnieć, nic się nie da poznać, sama w sobie – pozostaje jednak niewypowiedzianą Tajemnicą. Egzystować, to znaczy                  „ wystawać” ( ex-sistere) z tej Podstawy. Z niej wytryska wszelka myśl i wszelkie istnienie.

Ponadczasowy akt stworzenia urzeczywistnił mnie jako istotę stworzoną, która może czynić Boga horyzontem i celem swej samorealizacji. W człowieku historia natury została wyniesiona na poziom zaczynającej się w nim historii ducha  i  w o l n o ś c i. Utworzony jestem z materii wszechświata. Moje ciało przeszło wszystkie stadia ewolucji. Czy w ciągu tego długiego procesu mój umysł rozwijał się wraz z ciałem? Czy był jakiś Duch utajony w materii, skryty w żywej komórce, Jaźń, która przerodziła się stopniowo w świadomość?

„ Duch Boży unosił się nad wodami” ( Rdz 1,2).

Ten Duch, immanentny w naturze, wywołuje ewolucję materii i sprawia, że życie dochodzi do świadomości. Ten Duch, utajony w każdym człowieku, zawsze działa zapraszając do życia Bożego. Ten Duch zawładną całkowicie jeden jedyny raz pewnym człowiekiem – Jezusem z Nazaretu. W Nim spotyka się Bóg ze mną na sposób osobowy i dialogowy. Mówimy „ Bóg”, ale to tylko pewne miano. Bóg – On czy Ono, pozostaje niezgłębioną Tajemnicą. Cały świat jest znakiem tej Tajemnicy. Wszystko o niej mówi, lecz ona sama pozostaje jednak ukryta. Mówić o niej to ją nieadekwatnie i niezdarnie odsłaniać bo znana jest w milczeniu świata i jaźni. A przecież musimy o niej coś orzekać, skoro ona sama jest źródłem mowy.

Ignacy Antiocheński mówił o Jezusie jako o Słowie wypowiedzianym w ciemności, Słowie wymówionym w milczeniu Ojca ( Christos—Logos; List do Magnezjan, XIII,2). Gdy Słowo to jest wypowiedziane, wtedy otchłań Bóstwa jawi się jako Ojciec. Staje się nam bliska i kochana. Ojciec nieustannie rodzi Słowo, a w tym Słowie wszystko się mieści. Także małość, zdrada, miłość. Zdać sobie z tego sprawę, to mieć życie wieczne. Prawda to czy fałsz?

Państwo idealne według św. Ambrożego

Tak rządzono dawnymi czasy. To było wzorem wolnego państwa. Początkowo ludzie pod wpływem natury układali swój stosunek do niego za przykładem ptaków. Wspólna była praca, wspólna godność. Każdy na zmianę uczył się brać udział w troskach rządzenia, posługi. Rozkazy dzielili między siebie, nikt nie był pozbawiony zaszczytu, nikt wolny od pracy. Był to stan najpiękniejszy. Nikogo nie wbijała w pychę stała potęga, nikt nie załamywał się służbą. Nie było zazdrości, bo urząd spełniano w określonym porządku i w oznaczonym czasie i łatwiej było znosić jego brzemię, ponieważ nad jego wykonywaniem czuwano wspólnie. Nikt się nie odważał dokuczać temu, który go pełnił, z obawy ściągnięcia niechęci, gdyby ów objął po nim stanowisko. Nikomu nie wydawała się ciężką praca, od której przyszła godność miała uwolnić. Gdy jednak chciwość władzy zaczęła sobie przywłaszczać urzędy i nie chciała zrzec się posiadanych niesłusznie, gdy służba wojskowa przestała być prawem ogólnym a stała się niewolą, gdy przestano trzymać się porządku w obejmowaniu godności, lecz usilnie zabiegano o jej otrzymanie, wtedy wykonywanie pracy stało się ciężarem. Praca jeśli nie jest dobrowolna, wnet staje się niedbała. Jakże niechętnie ludzie przyjmowali obowiązek czuwania na czatach, z jakąż przykrością każdy pełni straż na niebezpiecznym stanowisku, którego obronę powierzył mu rozkaz królewski! Ogłasza się karę za niesumienność, a jednak często ujawnia się niedbalstwo i nie dopełnia się straży. Przymus, który wbrew woli nakłada jakiś obowiązek, przeważnie wywołuje niechęć. Jeśli czynisz przymuszony, to nie ma niczego tak lekkiego, co nie byłoby ciężarem. Ciągła praca zniechęca, a długie piastowanie władzy rodzi pychę. Czy znajdziesz człowieka, który dobrowolnie zrzeka się rządów i składa oznakę swej władzy i z własnej woli staje się z pierwszego ostatnim? Zabiegamy często usilnie nie tylko o pierwsze, ale nawet o średnie stanowisko. Na ucztach rościmy sobie prawo do pierwszych miejsc. Gdy powierzono nam jakiś urząd, chcemy, aby to było na stałe.

Ambroży z Mediolanu, Hexaemeron V, 15, tł. W. Szołdrski

Koalicja w opozycji, opozycja w koalicji

Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons
Fallen statue of Lenin.JPG, źródło: Wikimedia commons

Jak zauważał Johann Adam Möhler, z rozważań nad Trójcą Świętą wynika, że prawdziwe różnice mogą istnieć dopiero w jedności, a gdzie nie ma jedności – nie ma różnicy. Brzmi paradoksalnie, ale „paradoks wcielony” lepiej tłumaczy rzeczywistość stworzoną przez Trójjedynego niż „paradoks sprowadzony na ziemię” autonomicznego rozumu, który utożsamia różnicę z rozdzieleniem. Jeśli jednak szukamy jedności tylko z tym, co podobne, cóż szczególnego dokonujemy? „Czyż i poganie tego nie czynią?”.

Kto ma uszy do słuchania, ten usłyszy Dobrą Nowinę o jedności właśnie i dopiero tego, czego nie można do siebie sprowadzić. Albo, mówiąc rewersem: gdyby nie owa różnica, zamiast jedności otrzymalibyśmy mieszaninę – tertium quid powstałe kosztem zlania się za cenę unicestwienia jednego i drugiego. Przykład „pierwszy z brzegu”, choć ostatecznego: eschatologiczne zjednoczenie człowieka z Bogiem dokonuje się „bez zmieszania i bez rozdzielania”. Jedność „zmieszania”, jak w innych religiach, prowadzić musi do likwidacji człowieka i przemiany Boga. Cóż jednak po Bogu, który nie jest już Bogiem, człowiekowi, który właśnie przestał istnieć?; co nikomu po nikim?

Jeśli „herezja w pierwotnym sensie oznacza – jak przypominał swego czasu w Radio Wolna Europa Leszek Kołakowski – «wybór», zarówno akt wybierania, jak przedmiot wyboru”, to w takim razie herezja dokonuje się kosztem tego „przedmiotu”, którego „sito heretyka” nie przepuściło. Ale w takim razie herezja uznaje tę odcedzoną, zwykle przez zbyt „rozumowy rozum”, część za całość. W ten sposób krzewią się herezje, jeśli można tak rzec, nieortodoksyjne. Najtrudniejsze do wyplenienia są jednak „herezje ortodoksyjne”, uprawiane w „dobrej wierze” również przez samych wierzących, co to po tuwimowsku „zapięci szczelnie, patrzą na prawo, patrzą na lewo, a patrząc – widzą wszystko oddzielnie”. Wszyscy jesteśmy heretykami, bo wszyscy zgrzeszyliśmy.

„Herezją herezji” jest właśnie widzenie jedności tak „szczelnej”, że nie dopuszcza ona różnicy; to od strony „prawej”, bo od „lewej” z kolei każda różnica staje się „widzeniem wszystkiego oddzielnie”. Huśtawka nie emocji, a chłodnego rozumu: heterodoksyjne albo to, albo tamto, ewentualnie raz to, a raz tamto, zamiast ortodoksyjnego: i to, i tamto jednocześnie. Gdyby chcieć się dokopać do korzenia wszelkiej herezji, odsłoniłyby się dwa korzenie: wiary i rozumu, których rozróżnienie zamieniło się w rozdzielenie. Wiara stała się fideistyczna, a rozum racjonalistyczny, skutkiem czego rzeczywistość z tajemniczego paradoksu zamieniła się w zagadkę nie do rozwikłania.

Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons
Liberty-statue-from-behind.jpg, źródło: Wikimedia commons

Jeśli grzech każe widzieć w każdej różnicy opozycję, to z kolei Chrystus przychodzi uwolnić z tych kazamat pokawałkowanej rzeczywistości. Dlatego odkupienie będzie przebiegało drogą odwrotną niż rozbicie, przy czym ze względu na grzech ku zjednoczeniu będzie wiodła droga krzyżowa. Rozróżnienie, które zamieniło się we fragmentaryzujące wszystko różnice, nie może być „anihilowane” ot tak, po prostu, ale jeśli ma się na powrót stać „różnicą jednoczącą”, to wymaga rodzącej się w bólach i pocie postawy nawrócenia z „różnicy rozdzielającej”. Chodzi o jedność, a nie kompromisową koalicję.

Ostateczne zjednoczenie ludzi ze sobą oraz ludzkości z Bogiem dokona się oczywiście w chwale, ale już teraz „eschatologiczne moce” sięgają ku doczesnej rzeczywistości i pozwalają przeżywać, choć w misterium, ową perychorezę na wzór tej istniejącej w Trójcy. Właśnie Kościół, który jest Ciałem Chrystusa, otrzymuje w Zesłaniu Ducha Świętego potencję, „by wypełnić to pragnienie tak głęboko zakorzenione w istotach ludzkich, czyli najbardziej radykalną jedność w najbardziej radykalnym szacunku dla różnorodności” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Impotencja świata bez Boga przynosi jedynie „herezje”: indywidualizmu lub kolektywizmu – albo kolektyw jest wszystkim, a jednostka niczym, albo vice versa. Próby pogodzenia można by nazwać „opozycją w koalicji” czy odwrotnie, „koalicją w opozycji”. Ale inna możliwość wyboru – zarówno jeśli chodzi o sam akt, jak i o przedmiot – została również dana. W nadziei już jesteśmy ortodoksami.

Sławomir Zatwardnicki

Objawienie biblijne o stworzeniu

Niegdyś próbowałem zrozumieć świat, w który żyję. Próbowałem przekonać się do jednej chociaż ze współczesnych teorii. Bliska była mi teoria czasowego początku świata ( tzw. Wielkiego wybuchu), później teoria odwiecznego istnienia świata. Wszechświat przedstawiał mi się jako będący w ciągłym rozwoju. Biegnie od czegoś nieskończenie odległego, co ma początek, rozszerza się, a w tych zmianach ukazują się niezmienne prawa natury. Byłem również pod wrażeniem teorii Hawkinga, który łączy mechanikę kwantową  z teorią względności Einsteina i uważa, że przestrzeń i czas stanowią skończoną przestrzeń czterowymiarową. Skoro wszechświat jest całkowicie zamknięty w sobie i można go wyjaśnić za pomocą jednej zwartej teorii, to wtedy Bóg jest zbędny. A jednak towarzysz Hawkinga, inny wielki matematyk i fizyk R. Penrose myśli inaczej. Opowiada się za istnieniem innych światów a świadomość jest dla niego tajemnicą. Dwie przeciwstawne teorie podtrzymywane do dziś przez nauki przyrodnicze. Obydwie nie mówią, dlaczego jest raczej coś niż nic… A może racje ma Biblia w tym kapitalnym stwierdzeniu, że:

Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię( Rdz 1,1).

Bóg samoobjawia się w Biblii stopniowo, jako Stwórca… Osoba… Odkupiciel…
Pozostaje jednak pytanie : Czy Bóg stworzył świat w jakimś konkretnym momencie czy nieustannie go stwarza? Już Święty Augustyn zauważył stwórcze kierownictwo stającego się świata /”continua creatio”/. Ewolucja i kreacja mogą być dwoma stronami tej samej rzeczywistości stawania się. Bóg coś sprawia i przyczyna stworzona również coś sprawia, na różnych płaszczyznach (?). Przy tym Stwórca daje prawom natury i zjawiskom całą ich skuteczność i nimi kieruje. Jest bowiem w świecie ale i ponad światem.

Czy Bóg musi bezpośrednio interweniować przy narodzinach życia i duchowej duszy człowieka? Pewnie nie musi. Co to za dziwne sformułowanie: dusza zostaje przydzielona w momencie połączenia dwóch gamet w zygotę. Jest prawdą, że św. Augustyn głosił teorię, że ciało i dusza powstają przez rodzicielski akt poczęcia. Ale Kościół wyraził swój sprzeciw wobec tego poglądu ( por. DH 1007, 3220).Przeciwko dualistycznej koncepcji człowieka złożonego z duszy i ciała od czasów Soboru Watykańskiego II wypowiedziało się wielu teologów; wypowiedzieli się też za tym, że kreacjonizm należy łączyć z ewolucjonizmem. Bóg nie musi bezpośrednio wkraczać w nieprzerwany proces natury i obdarzać go duszą. Bóg powołuje do istnienia w taki sposób, że każdy w swej osobie przez rozum i wolę może nawiązać z Bogiem relację osobową.
Sobór watykański II powiada :

Człowiek nie błądzi, jeśli uważa siebie za istotę wychodząca poza cielesność a nie tylko za cząstkę natury… Głębią swoją przerasta bowiem całą rzeczywistość materialną… Dlatego uznając w sobie istnienie duszy niematerialnej i nieśmiertelnej… dociera właśnie do głębi prawdy o rzeczywistości ( KDK 14).

Dziś uważam, że nauka biblijna o stworzeniu nie musi stać w sprzeczności z naukowym obrazem świata. Jeśli Bóg jest zawsze w świecie – immanentny, ale jednocześnie ponad światem — transcendentny, to nie można a priori odrzucać nauki o Bożej zbawczej ingerencji. Ewolucja i kreacja świata nie wyklucza możliwości nadzwyczajnego wkroczenia Boga w bieg ludzkiej historii. Jeśli pojmuje się Boga jako osobę ogarniającą wszystko, to dlaczego by nie mógł wejść w osobisty kontakt z człowiekiem poprzez widzialne znaki?

Gwałt na teologii

Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons
Sowa.jpg, źródło: Wikimedia commons

Antoni Słonimski z właściwym sobie humorem zauważył kiedyś, że najtrudniejszą dla odbiorcy formą zdobywania wiedzy i obcowania z cudzą myślą są naukowe odczyty. „Muszę się przyznać – pisał felietonista – że uwaga moja nie wytrzymuje próby dłuższej prelekcji i wrażenia wzrokowe stają się konkurencją nie do zwalczenia”, tak że nawet „najobskurniejszy fryz na ścianie staje się rajskim widokiem”. Przy czym według autora Gwałtu na Melpomenie „odczyt staje się zabawniejszy, gdy wykład ilustrowany jest przezroczami lub gdy na katedrze stoi wypchana sowa”.

Jako uczestnik bierny i czynny sympozjów naukawych i naukowych sowy jeszcze nie widziałem ni żywej ni wypchanej, ale „wykłady ilustrowane” owszem; nie tyle może profesorowie i inne hab-capy, jak mawiał jeden z profesorów, uzabawniają słuchaczowi słuchanie, ile sam słuchacz zabawia się podglądaniem Internetu, pod pretekstem notowania cennych refleksji poddając się wrażeniom wzrokowym, tej „konkurencji nie do zwalczenia”. Ja sam staram się, w ramach ćwiczeń ascetycznych, wytrwać na stanowisku słuchacza mimo wszystko do końca, do ostatniej kropki.

Opłaca się zwłaszcza wtedy, gdy teologiczno-scjentystyczne wywody zostają zakończone przypomnieniem stanowiska wyrażonego przez Sobór Laterański IV: „gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe”, dlatego „mówiąc o Bogu, nie możemy określić, kim On jest, ale wyłącznie kim nie jest i jakie miejsce zajmują inne byty w stosunku do niego”. Zabawny jest ten wyrzut sumienia, który zmusza, by do Boskiego kapelusza, którego nieskończone gabaryty redukowało się ze trzy kwadranse, wrzucić na koniec grosik żywej czy spreparowanej pokory.

Taka kropka nad i, czy raczej „wypchana sowa” na zakończenie, które byłoby dobrym punktem wyjścia. Bo to dopiero nad „i” tajemnicy trzeba by postawić „ptaszka” racjonalnego uporządkowania tego, co objawione. Teologia jako „wiedza wiary” w świecie postawionym na głowie poucza wiarę, zamiast dać się jej pouczać; chce posiąść Boga, zamiast dać się posiąść Jemu. Zamiast inkulturacji wiary – której jednym z wymiarów w świecie ceniącym naukę miała być właśnie uprawiana w sposób naukowy teologia – dokonał się proces odwrotny: wykorzenienie wiary, gwałt dokonany przez rozum naukowy na wierze.

Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons
Młoda sowa śnieżna.jpg, źródło: Wikimedia commons

W tych wiecznie (czytaj: w czasie) dających o sobie znać ciągotkach do skrajnych rozwiązań – od wiary do rozumu, od teologii apofatycznej do katafatycznej – ujawnia się nie co innego, jak ograniczenie rozumu. W głowie się nie mieści, że miałaby być taka mała, a przecież wystarczyłoby głowie przyglądnąć się, jak radził św. Maksymilian Kolbe, kapeluszowi, w którym bez problemu się mieści. Ze wszystkimi problemami, których nie jest w stanie rozwiązać inaczej niż przez wiarę. Wiara bowiem podpowiada rozumowi, że teologia powinna przybrać kształt zarówno apofatyczny jak i katafatyczny.

Przy czym, co może ucieszy rozum, teologia negatywna nie jest w żadnym razie negacją teologii pozytywnej. Liczy się i to, i tamto; „i” z kropką, a nigdy bez niej, kropka zawsze z „i”; sowa żywa zamiast wypchanej. Z faktu, że Bóg przemówił przez Syna, wynika możliwość uprawiania teologii afirmatywnej, która ma tyle do powiedzenia, ile usłyszy w wypowiedzianym Słowie. Godne uwagi, że Bóg mówi, zdaje się bardziej niż niejeden współczesny teolog z tytułami, „po ludzku”. Poznajemy Boga w kenozie, słyszymy słowo, które wyrzekło się „Boskiej gramatyki”, uczymy się od Rabbiego bez teologicznego dyplomu.

Kenosis dokonany w tym celu, aby pouczyć o zasadzie akcji-reakcji rozumianej po chrześcijańsku. Nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale ekstasis Boga stającego się człowiekiem za ekstasis człowieka stającego się „jak Bóg”. Tajemnica theosis, udział w naturze Boskiej (2 P 1,4), a zatem również poznanie Boga tak, jak On nas poznał; bo na razie poznajemy „przez wiarę” i niejasno, oglądając Boga w ludzkim odbitego zwierciadle (por. 1Kor 13,10-13). A zatem theo-logia nie może rozdzielać via afirmativa od via negativa. Nie 80 czy 90, ale 100 % cukru w cukrze, a zarazem 100 % nieadekwatności; prawda „i” nadprawda.

Poszukiwany, poszukiwana, teolog lub teolożka, zdolny-zdolna dokonać syntezy katafatyczno-apofatycznej teologii bez mieszania wymiarów pozytywnego i negatywnego, które zawsze kończy się pomniejszeniem jednego i drugiego. Nie może to być łyżka negatywnego dziegciu w beczce pozytywno-teologicznego wykładu, rzecz też pewnie nie w tym, żeby odczyt wygłaszać na kolanach, choć to akurat byłaby dobra ilustracja związku wiedzy z wiarą. Teologia winna być przecież „zasadniczo doksologiczna, charakteryzująca się uwielbieniem i dziękczynieniem”, jej „najbardziej odpowiednią metodą są chwała i uwielbienie” (Międzynarodowa Komisja Teologiczna).

Czy w takim razie teolog przemawiający zza katedry, który nie wzbudza w słuchaczu „teologicznej ekstazy”, dokonuje gwałtu na teologii?

Sławomir Zatwardnicki