Archiwum kategorii: Autorzy

Czy możliwa jest teologia antychrześcijańska w Kościele? Kwestia żydowska według ks. Stanisława Trzeciaka.

Przez całe wieki Kościół katolicki, paneuropejska instytucja aspirująca do panowania nad światem, główna duchowa, moralna i nauczająca instancja cywilizacji europejskiej, była ostoją antysemityzmu, który stanowił integralną część jej doktryny, teologii i liturgii. Uzasadnienie zawarte było w Piśmie Świętym: to przecież Żydzi, słudzy diabła, zamordowali Chrystusa  ( Daniel Jonah Goldhagen, „Niedokończony rozrachunek”, Warszawa 2005, s. 44 ).

Nie jest też tak, że problem ten został zażegnany, a myśl katolicka została oczyszczona z widma antysemityzmu. Mam przed sobą pozycję napisaną przez Bonifaciusa Gunthera CCD: „Szatan największy wróg człowieka” ( Wrocław 1991 ), opatrzoną w „Imprimatur”, nadany przez o. Wernera Parela, prowincjała Karmelitów Bosych ( Monachium 19. III. 1973 ). Według niej Żydzi weszli świadomie i dobrowolnie w sojusz z diabłem oraz szatanem i stali się zdeklarowanymi nieprzyjaciółmi rodzaju ludzkiego ( s. 305 ). Aby wytłumaczyć czytelnikowi, że katolicyzm dopuszcza taką postawę wobec narodu żydowskiego, postanowiono powołać się na następujące orzeczenia i deklaracje Kościoła oraz jego przedstawicieli:

Ojciec Kościoła, Św. Hieronim ( 331 – 420 ):

Wiele czynów popełnionych przez Żydów jest tak plugawych, że musiałbym się rumienić, gdybym zamierzał o nich mówić. Obyczajem ich jest, trzykrotnie w ciągu dnia przeklinać we wszystkich synagogach chrześcijan pod nazwą Nazarejczyków i strasznie im złorzeczyć.

Biskup Agobard z Lionu ( 820 ):

Wszyscy wyznania mojżeszowego okryli się podłością, niby płaszczem. Podłość przenika ich członki do szpiku kości, podobnie jak woda i tłuszcz przenikają ciało ludzkie. Przeklęci są Żydzi, w miastach i na wsiach, na początku i na końcu ich żywota. Klątwa ciąży na trzodach żydowskich, na mięsie, jakie oni spożywają, na ich latoroślach winnych, na ich czynach i na ich sumieniu.

Papież Innocenty III ( 1198 – 1216 ):

Byłoby rzeczą niewłaściwą, gdyby ten co lżył Chrystusa, mógł mieć jakakolwiek władzę nad chrześcijanami: więc ponownie surowo nakazujemy przestrzeganie powziętej przez sobór w Toledo mądrej uchwały i rozporządzamy, iż żadnym sposobem nie wolno zatrudniać Żydów w publicznych urzędach.

Hieronim Mieczyński ( 1618 ):

Żydzi wszędzie, gdzie tylko mogą, szkodzą chrześcijanom i uparcie dążą do tego, aby ich zniszczyć. Czynią to zawsze, gdy tylko to jest w ich mocy, z pogańskim podstępem i po trucicielsku. Nie ma bowiem na świecie zbrodni, ani podłości, przed której wykonaniem ten przeklęty naród by się cofnął.

Sobór w Przemyślu w roku 1723:

Żydzi, ten gad jadowity, ci wygnańcy palestyńscy, którzy już zalali całą Ruś i szerzą się po całym Królestwie Polskim, bogacą się z krzywdy i wyzysku chrześcijan, pełni pychy, nienawiści i chytrości, stawiają sobie za główny cel swej przewrotnej działalności: podstęp, zbrodnię i wszelkiego rodzaju występki, zniewagi, bluźnierstwa oraz wyszydzanie tajemnic wiary chrześcijańskiej. Jakże nad wyraz bolesną jest to rzeczą, iż wiele wśród polskich magnatów i szlachty popiera Żydów, dając im łatwiejszy dostęp do siebie aniżeli katolikom, łudząc się nadzieją zysków pieniężnych od żydów, a nie bacząc na to, że utracą prędko te pieniądze w tak nieuczciwy sposób nabyte i ściągną na siebie i na swoje potomstwo karę Bożą i utratę błogosławieństwa Bożego.

Sobór w Kijowie w roku 1762:

Należy ubolewać nad bezczelnością i zuchwalstwem Żydów…dopuszczają się bezkarnie różnych występków i oszustwa, zdrad, krzywd i wszelkiego rodzaju nienawiści, naigrywania się z chrześcijan, lichwy, zabobonów, czarów, świętokradztwa, bluźnierstwa przeciwko Panu Bogu oraz wierze chrześcijańskiej, naruszenia świąt katolickich i praw kościelnych, jak i państwowych.

Zbiór Praw Kościoła Świętego IUS CANONICUM UNIVERSUM:

Handel żydowski, cały ich tryb życia i postępowania ująć należy w ścisłe karby ustaw karnych, iżby niczego podjąć się nie mogli, co by mogło religię ośmieszyć, a państwu wyjść na szkodę i krzywdę. Zasada ta powinna być powszechnie przyjęta i wszędzie praktycznie stosowana…Tak wielka i podła jest nienawiść i złość Żydów w stosunku do chrześcijan i ich religii, że w ogóle nie można jej opisać” ( s. 306 – 307 ).

Trucizna antysemityzmu wywołała w Europie segregację, przemoc oraz masowe mordy na bezbronnej ludności żydowskiej. Papieskie bulle nakazywały osadzać Żydów w gettach, które bardzo szybko stały się normalnością w katolickiej Europie. Powstały one w tak wielkich ośrodkach jak Frankfurt ( 1460 ), Kraków ( 1494 ), Madryt ( 1480 ), Praga ( 1473 ), Rzym ( 1555 ), Wenecja ( 1516 ) i Wiedeń ( 1570 ). Getta nie zawsze okazywały się dobrym rozwiązaniem problemu żydowskiego dla okolicznej ludności chrześcijańskiej; gdzieniegdzie stosowano przymusowe wysiedlenia całych społeczności: z Paryża ( 1182 ), z Anglii ( 1290 ), z Francji ( 1306 ), ze Szwajcarii ( 1348 ), z Węgier ( 1349 ), z Prowansji ( 1394 ), z Austrii ( 1422 ), z Litwy ( 1495 ) oraz Portugalii ( 1497 ). W 1492 roku wygnano Żydów z Hiszpanii – wcześniej jednak ( 1391 ) masakrowano całe społeczności żydowskie, a inkwizycja hiszpańska bardzo często skazywała ochrzczonych Żydów – pod zarzutem potajemnego powrotu do zwyczajów mojżeszowych – na stos. Mordy na Żydach towarzyszyły chrześcijanom zresztą już od czasów haniebnej masakry Żydów aleksandryjskich ( 414 ). W czasie I krucjaty ( 1096 ) krzyżowcy unicestwili wiele gmin żydowskich położonych w części północnej Francji i Niemczech. Szalejąca w Europie epidemia dżumy ( 1348 -1350 ) spowodowała poszukiwanie kozła ofiarnego i znaleziono go szybko w postaci Żyda. W Niemczech z tego powodu wymordowano 350 gmin żydowskich! W XX wieku antysemityzm chrześcijański stanął wobec nowego problemu, a nazywał on się Adolf Hitler, a mówiąc bardziej konkretnie – Holocaust.

Antysemityzm doprowadził do Holocaustu. Antysemityzm był nieodłączny od Kościoła katolickiego. Stosunek zachodzący między antysemityzmem Kościoła a holocaustem powinien stanowić centralny punkt wszelkich ogólnych rozważaniach na temat jednego lub drugiego. James Caroll, który dokonał oryginalnej analizy tej relacji w książce „Constantine`s Sword”, zauważa, iż  „badanie praźródeł Holocaustu w nieszczęsnej przeszłości cywilizacji zachodniej oznacza z konieczności zagłębienie się w historię katolicyzmu”. Choć takie zagłębienie się jest niezbędne, wielu uważa je za niebezpieczne i niepożądane. Skutek jest taki, że notorycznie odwraca się uwagę od zasadniczych kwestii ( Golhagen 2005: s. 44 – 45 ).

Spojrzymy na postawę nie tylko części kapłanów katolickich, ale także na to jak zachowali się wobec tych potworności inne odłamy chrześcijańskie – interesuje nas, bowiem najbardziej kwestia: Jakie uzasadnienie dla tak drastycznych prześladowań znajdowali chrześcijanie i w jaki sposób godzili to ze swoim religijnym światopoglądem, który przecież ma pochodzenie żydowskie i z zasady powinien być wolny od rasizmu?

Positives Christentum

W 1920 roku podczas konferencji NSDAP postanowiono, że częścią oficjalnej doktryny nazizmu może być tzw. Positives Christentum . Jego zwolennicy uważali, że tradycyjne chrześcijaństwo za bardzo skupia się w przypadku Jezusa na Jego cudownych narodzinach, śmierci krzyżowej oraz zmartwychwstaniu. Natomiast, oni chcieli położyć nacisk na aktywną część życia Jezusa czyli Jego kaznodziejstwo oraz walkę z instytucjonalnym judaizmem. Starano się zrekonstruować historycznego Jezusa w sposób, który odpowiadałby rasistowskiej i antysemickiej ideologii. Podkreślano zatem odmienność rasową Galilejczyków i Judejczyków, i wydobywano tylko elementy antyjudaistyczne w nauczaniu Jezusa. Dla Emile Burnhoufa, Houstona Stewarta Chamberlaina i Paula de Legarde, Jezus był aryjskim bohaterem, który walczył z Żydami i judaizmem. Wychodząc z założeń XIX – wiecznej krytyki, która rozróżniła Chrystusa wiary od Jezusa historycznego, przeciwstawili oni, Jezusa – kaznodzieję, Jezusowi – zbawicielowi, uważając, że Ten pierwszy odpowiada prawdziwemu obrazowi. Co najdziwniejsze, z pomocą przyszli temu nurtowi, wybitni niemieccy bibliści tacy jak: Paul Fiebig oraz Walter Grundamann. Grundamnn przewodził Instytutowi Badań i Eliminacji Wpływów Żydowskich na Życie Religijne w Niemczech i dla niego, Jezus był czystej krwi aryjczykiem, który poświęcił się walce z judaizmem. Fiebieg popularyzował następujące hasło:  Führerem każdego chrześcijanina jest Jezus Chrystus, führerem każdego Niemca jest dzisiaj Adolf Hitler.

Biskup Alois Hudal

Katolickim entuzjastą nazizmu był min. biskup rzymski, pochodzenia austriackiego Alois Hudal ( Luigi Hudal ). Napisał on w 1936 roku książkę Die Grundlagen des Nationalsozialismus (Podstawy narodowego socjalizmu) opatrzoną kościelnym imprimatur, arcybiskupa Wiednia. Biskup chciał zneutralizować antychrześcijańską wymowę, pozycji firmowanej przez nazistów, którą napisał główny ideolog nazizmu Alfred Rosenberg: „Mit XX wieku” – Święte Oficjum, bowiem wciągnęło nazistowską książkę na „Indeks Ksiąg Zakazanych”. Biskup z kolei starał się przedstawić Kościół jako instytucję bardzo zbliżoną do machiny nazistowskiej: naziści maja swojego führera – katolicy mają papieża, führer jest nieomylny – nieomylny jest papież; obydwaj nie przepadają również za Żydami. Hudal chciał, aby zastąpić nienawiść do Żydów podstawami religijnymi, a nie rasowymi i wspólnie z nazistami stworzyć front mogący stawić czoło bolszewizmowi. Hitler odniósł się do tych planów nieufnie i choć prowadził dialog z kardynałem Faulhaberem na temat możliwej płaszczyzny porozumienia, to nie przyniósł on oczekiwanych przez obydwie strony rezultatów – pozostała wzajemna i życzliwa neutralność nie wykraczająca w niektórych momentach poza zwykłą dyplomatyczną grzeczność. Obejmowała ona zwłaszcza, solidarne milczenie wobec rozgrywającego się na niespotykaną do tej pory skalę polowania na Żydów w Europie. Duchowy zwierzchnik Wehrmachtu, bp Franz Justus Rarkowski, w trakcie bożonarodzeniowego kazania powielał nazistowską propagandę i naprowadzał żołnierzy na antyżydowskie tropy:

Naród niemiecki…ma sumienie i wie, kto przed Bogiem i Historią ponosi odpowiedzialność za gigantyczną walkę, jak się obecnie toczy. Naród niemiecki wie, kto niefrasobliwie spuścił z łańcucha psy wojny…Nasi przeciwnicy…uwierzyli w moc swoich kies i siłę haniebnego, niechrześcijańskiego traktatu wersalskiego ( Goldhagen 2005: s. 71 ).

Bp Alois Hudal po wojnie, będąc wysokim urzędnikiem Watykanu postanowił pomóc niemieckim zbrodniarzom uciec przed stryczkiem, który szykowali dla nich alianci. Uruchomiono tzw. szczurzy korytarz i dzięki rozlicznym klasztorom oraz fałszywym dokumentom udało się uciec spod ostrza nieuchronnej sprawiedliwości, następującym zbrodniarzom:

Josef Mengele – doktor śmierć z Auschwitz

Adolf Eichmann- szef IVb4  – organizator eksterminacji Żydów w Europie

Franz Stangl – komendant dwóch obozów śmierci – Sobiboru i Treblinki

Gustav Wagner – zastępca komendanta Sobiboru

Klaus Barbie – „kat Lyonu” , odpowiedzialny za morderstwa i deportację Żydów do obozów zagłady

Gerhard Bohne – współodpowiedzialny za zabójstwo 15 tysięcy osób niepełnosprawnych.

Zbiegło wiele tysięcy sadystów i katów pielgrzymując szlakiem klasztorów, po którym w Watykanie otrzymywali fałszywe dokumenty i z nimi już jako uchodźcy udawali się dożywać spokojnej starości w Argentynie lub Chile – wszak lojalnego sojusznika poznaje się w ciężkich chwilach niepowodzeń. Kościół pokazał, że na jego przyjaźń zawsze można liczyć. Eichmann pod wpływem tej bezprecedensowej pomocy Kościoła dla nazistów zmienił wyznanie z protestanckiego na katolickie:

Z ogromną wdzięcznością wspominam pomoc, jakiej mi udzielili katoliccy duchowni podczas ucieczki z Europy. Postanowiłem oddać hołd wierze katolickiej, stając się jej honorowym wyznawcą.

Ks. dr Stanisław Trzeciak ( 1873 – 1944 )

Wielkim entuzjastą geniuszu Adolfa Hitlera, był wybitny doktor teologii i profesor ks. Stanisław Trzeciak. Komentując zdanie z falsyfikatu rozpowszechnianego wśród antysemitów tzw. „Protokołów Mędrców Syjonu” napisał:

„Zresztą genialność gojów jest spóźniona”. Z tego wynika, że Hitler jest genialny, a genialność jego nie jest spóźniona ( ks. Stanisław Trzeciak, „Program światowej polityki żydowskiej. Konspiracja i dekonspiracja”, Warszawa 1936, s. 30 ).

W jaki sposób godzili zoologiczny wręcz antysemityzm, myśliciele i duchowni katoliccy z myślą chrześcijańską, bardzo dobrze jest to zobaczyć właśnie na przykładzie ks. Trzeciaka. Dlaczego? Jednym z głównych powodów jest to, że księdza tego można określić mianem człowieka inteligentnego i starannie wykształconego: studia teologiczne we Fryburgu, w Wiedniu, w Rzymie, w Krakowie i w Jerozolimie. W latach 1903 – 1905 pracował jako badacz nad trądem w Egipcie i Palestynie. Był sekretarzem konsystorza biskupiego w Przemyślu ( 1906 -1907 ); profesorem Akademii Duchownej w Petersburgu; obrońcą Lwowa oraz jednym z inicjatorów pomocy polskim dzieciom powracającym z Rosji. W okresie międzywojennym doprowadził do wprowadzenia antyżydowskiej ustawy zakazującej uboju rytualnego ( szechity ). Wystąpił przed komisja sejmową jako rzeczoznawca, a swoje poglądy uzasadnił w  publikacji: Ubój rytualny czy mechaniczny? Opinia rzeczoznawcy wypowiedziana na posiedzeniu Komisji Administracji i Gospodarki Sejmu Polskiego 5 III 1936 (Warszawa 1936). Całkiem słusznie uważa się go za głównego teoretyka antyżydowskiego w Polsce. Odznaczony przez Niemców, współpracował z nazistowskim Instytutem Badania Problemów Żydowskich.

W Wielki Piątek, 22 marca 1940 r. w Warszawie i Krakowie doszło do tzw. Pogromu Wielkanocnego. Grupy rozjuszonych wyrostków z podpuszczenia Narodowej Organizacji Radykalnej dopuściły się szeregu napaści na żydowskie sklepy oraz na napotkanych na ulicy Żydów. Do powstałej w październiku 1939 r. Narodowej Organizacji Radykalnej należeli min. Władysław Studnicki, Andrzej Świetlicki, prof. Zygmunt Cybichowski i ks. Stanisław Trzeciak. Ludziom tym marzyła się kolaboracja z nazistami i chcąc wykazać swój entuzjazm dla niemieckiej polityki wobec Żydów zorganizowano grupy młodzieży zdecydowanej na wszystko i wydano stosowna odezwę:

Narodzie Polski! Z winy sanacji Polska poniosła straszliwą klęskę oraz utraciła niepodległość i ziemie zachodnie. Ale nie wszystko jest stracone. Można odbudować wojsko polskie, aby wzięło udział w nieuniknionej wojnie przeciwko komunizmowi sowieckiemu. Zdobyte na wschodzie ziemie przywrócą nam nasze terytoria zagarnięte przez ZSRR, a inne bardziej na wschód, będą rekompensatą za utracone Pomorze, Śląsk, i Poznańskie oraz odszkodowaniem za straty wojenne. Na finansowanie odbudowy Polski i jej nowej armii użyjemy skonfiskowaną własność żydowską. Rodacy! Wstępujcie do NOR! Dajcie nam możność odbudowania ojczyzny i powstania Wielkiej Polski.

Ks. Trzeciak zniesmaczony wybrykami rozentuzjazmowanego motłochu oraz obojętnością Niemców wobec politycznej próby podania ręki – opuścił szeregi NOR. Sam ksiądz był raczej zwolennikiem działań planowych i nie wyrażał chęci powrotu do średniowiecznych niekontrolowanych pogromów:

Na mocy prawa oczyścić Polskę od wrogich jej żywiołów, przywrócić pierwotnym właścicielom mienie zagarnięte im przy pomocy podstępu i oszustwa, majątki ruchome czy nieruchome, uniemożliwić dalszą tego rodzaju procedurę, wprowadzając prawo, zakazujące Żydom nabywania ziemi i nieruchomości ( Trzeciak 1936: s. 179 ).

Ksiądz chciał zatem na mocy prawa uczynić z Żydów pariasów, a pozbawienie ich majątków miało być według ks. Trzeciaka wstępem do kolejnej fazy: usunięcia Żydów z Polski. Oczywiście taki gwałt na pewno spowodowałby cierpienie tego narodu oraz płacz dzieci wyrwanych ze swojego środowiska, jednak – według ks. Trzeciaka – obecne czasy wymagają właśnie takich działań:

Czyż nie prostszą jest rzeczą wysłać ich z miejsca do granicy i puścić w świat wolno. Tego rodzaju prawo musi być uchwalone. Jest to najprostszy sposób odżydzenia Polski i uwolnienia się od szkodników społecznych. Wyjątkowe czasy, wymagają wyjątkowych praw i wyjątkowych ludzi ( Trzeciak 1936: s. 184 ).

Ks. Trzeciak nie widział potrzeby, aby współczuć Żydom z jakiegokolwiek powodu – to oni są winni wszystkim nieszczęściom, które ich spotykają :

Wszystkie nieszczęścia i cierpienia sam na siebie ten naród sprowadza. Własnym postępowaniem ściąga gniew Boga na siebie w formie prześladowań narodów. Nie w narodach tkwi wina, tylko w nim samym…A zatem jasne jest i dzisiaj, że zło tkwi w narodzie żydowskim, a tym złem zakaża on wszystkie inne narody ( Trzeciak 1936: s. 183 ).

Ks. Trzeciak w bardzo charakterystyczny sposób próbuje zharmonizować rasizm odwołujący się do mitu „aryjczyka” z chrześcijańskim antysemityzmem:

Wprawdzie zbrodniczość systemu, podanego w tych pismach jest tak szatańska, i tak sprzeczna z etyka chrześcijańską i charakterem aryjskim, że trudno uwierzyć, by człowiek mógł się posunąć do tego rodzaju podłości, ale dowody rzeczowe w formie wypadków, tak z życia codziennego, jak i z politycznej dziedziny mówią, że istotnie Żydzi dążą do opanowania innych narodów ( Trzeciak 1936: s. 185 ).

Co jednak z misją Kościoła, która polega też na próbach nawrócenia Żydów? Ksiądz zauważa, że niektórzy Żydzi nawróceni na katolicyzm są przydatni, ale…

Jednostki z tego narodu, przyjmujące wiarę katolicką, bywają wprawdzie w wysokim stopniu wartościowe, ale niestety częściej bywa wprost przeciwnie ( Trzeciak 1936: s.  150 ).

Jakie jest zatem wyjście z tego paradoksu, na który wpadł w swoich rojeniach katolicki ksiądz:

Bolesne doświadczenia Hiszpanii wskazują, że przy masowych przejściach Żydów na katolicyzm, była to tylko forma katolicka, duch zaś nawet po setkach lat pozostał żydowski, bo marani wchodzili zawsze w związki małżeńskie tylko wśród samych swoich. Toteż dochodząc do wysokich stanowisk kościelnych czy państwowych pozostając w duszy Żydami, przepojeni nienawiścią do narodu rdzennego, pracując w ukryciu stale i wytrwale na jego zgubę ( Trzeciak 1936: s. 153 ).

Przykład Hiszpanii jest znamienny, ponieważ właśnie tam doszło do prześladowań ochrzczonych Żydów, a ks. Trzeciak widzi, że obecnie jest potrzebne takie same rozwiązanie, pomimo, iż zapewne nieliczne pozytywne wyjątki, które dostrzegł duchowny, mogłyby przecież na tym ucierpieć; gdzie drwa rąbią tam wióry lecą – ksiądz wydaje się hołdować tej zasadzie polskiego przysłowia. Postawa ta przypomina normy, którymi się kierowali nacjonaliści słowaccy. Tamtejszym przywódcą Słowackiej Partii Ludowej był ks. Jozef Tiso. Kiedy rozpoczęto wywózkę słowackich Żydów do obozów śmierci, ksiądz Tiso w trakcie świątecznej mszy poinformował parafian, że eliminacja Żydów ze Słowacji jest zgodna z duchem chrześcijańskim, albowiem kraj został tym samym uwolniony od „zarazy”. W kwestii ochrzczonych Żydów ks. Tiso powołał się na słowa swojego poprzednika ks. Hlinki: Żyd pozostanie Żydem, choćby ochrzciło go stu biskupów ( Livia Rothkirchen, The Churches and the Deportation and Persecution of Jews in Slovakia, w: Rittner, Smith, Steifeldt, The Holocaust and the Christian World, s. 106 ).

Kto zna ducha narodu żydowskiego, jego odwieczne pragnienie panowania nad światem, a zarazem pomsty nad Kościołem katolickim, ten uważać musi pomysł utworzenia obrządku żydowsko – katolickiego czy oddzielnej gminy katolików żydowskiego pochodzenia z językiem obrzędowym hebrajskim, jako genialny środek przedostania się Żydów do katolicyzmu, by w nim wywołać zaburzenia, sekty i katastrofy. Jeśli wróg nie może zwyciężyć swego przeciwnika na polu walki, to mu posyła ukrytych wywiadowców czy dywersantów, by go rozbijać z wewnątrz ( s. 155 ).

Nic dziwnego, że ochrzczony Żyd jest gorszym wrogiem niż ten nieochrzczony, albowiem staje się on ukryty, a przez to jeszcze bardziej demoniczny. Ks. Trzeciak dostarcza świeżych przykładów z Niemiec pod rządami Hitlera, który „wykrył” cała armię takich „przebierańców”:

Żyd chrzczony nie przestaje być Żydem. O tego rodzaju chrześcijanach w Niemczech zaraz po wystąpieniu Hitlera przeciwko Żydom, donosiły pisma żydowskie…A zatem według obliczeń samych Żydów było w Niemczech 2. 400.000 chrześcijan żydowskich czyli Żydów ukrytych…Bez tych upodobnionych Żydów społecznie, narodowo i religijnie nie mogłoby żydostwo oddziaływać na te narody wśród, których żyje, bo z natury rzeczy jest ono zamknięte samo w sobie, ściśle obwarowane przeróżnymi przepisami rytualnymi i broniące się we wszelki sposób od zmieszania się z otoczeniem narodu rdzennego, czyli od asymilacji ( Trzeciak 1936: s. 152  ).

Ksiądz znalazł zatem pomost mogący pogodzić rasizm z etyką chrześcijańską. Owszem są dobrzy Żydzi, ale jest ich na tyle mało, że drastyczne kroki można podjąć wobec wszystkich, nawet katolików pochodzenia żydowskiego, bo przecież w swojej masie są to przede wszystkim dywersanci.

Największym grzechem Żydów jest – według księdza – utworzenie ideologii komunistycznej. Ks. Trzeciak wspierał złotą zasadę antysemitów: Nie każdy Żyd jest komunistą, ale każdy komunista jest Żydem. Jego słowa na temat komunizmu były często przytaczane w niemieckich „gadzinówkach”, ponieważ w najlepszy sposób oddawały one główne antysemickie przesłanie tamtych czasów:

Żydzi wprowadzili komunizm, jako najpewniejszy środek dla ujarzmienia narodów i panowania nad nimi. Żydzi są głównymi krzewicielami komunizmu, a komunizm to nie choroba dusz, ale światowe oszustwo żydowskie, obmyślone w tym celu, by w duchu „Protokołów Mędrców Syjonu” ułatwić Żydom panowanie nad światem ( Trzeciak 1936: s. 183 ).

Ks. Trzeciakowi nie pozostało nic innego jak dać Żydom solidne ostrzeżenie:

„Poginiecie między narodami i pożre was ziemia nieprzyjaciela”. Jeśli tak często powołują się Żydzi na proroków, to niech i o tych słowach proroczych pamiętają, które przecież, jak na dłoni, w oczach naszych się spełniają…Niech jednak i Żydzi pamiętają, że nieszczęścia, jakie sprowadzają na różne narody, przeciw nim się obrócą, jeśli narody przyjdą do uświadomienia, podobnie jak w Niemczech ( Trzeciak 1936: s.148,  182 ).

 Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie zastało ono księdza na plebanii kościoła św. Antoniego w Warszawie ( ul. Senatorska ). Ocalił on od pacyfikacji domowników oraz tych, którzy się schronili w jego kościele pokazując niemieckiemu oficerowi przedwojenne odznaczenie, które dostał od Niemców. Gdy prowadzono grupę, po przymusowym nakazie rozebrania barykady, padł prawdopodobnie przypadkowy strzał, który śmiertelnie ugodził ks. Trzeciaka. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą…

Czy możliwa jest teologia chrześcijańska poza Kościołem?

Głównym i najbardziej zaszczytnym zadaniem teologa jest wypowiadać coraz głębiej tę Rzeczywistość, która w ludzkim języku nigdy nie będzie wypowiedziana do końca.

Artykuł opublikowany w: Tożsamość teologii, red. Andrzej Anderwald, Tadeusz Dola, Marian Rusecki, Wydział Teologiczny Uniwersytetu Opolskiego, Opole 2010, s. 333-346.

O domniemanych zainteresowaniach teologicznych w piekle

Zacznę od przypomnienia intuicji C.S. Lewisa, przedstawionej w piątym rozdziale jego eseju pt. Rozwód ostateczny, że uprawianie teologii będzie jednym z najbardziej interesujących zajęć w wiekuistym mieście bez Boga, czyli w Piekle. Bohaterem tego rozdziału jest teolog, który swojego czasu wsławił się odrzuceniem prawdy o Zmartwychwstaniu. Poczytywał to sobie za cząstkę swojej służby prawdzie, a również za akt odwagi i wolności myślenia.

Jego młodszy kolega i dawny zwolennik próbuje mu uprzytomnić jego zakłamanie. Bo cóż to była za odwaga, skoro nic innego nie mogło z niej wyniknąć, „niż to, co rzeczywiście nastąpiło: stałeś się sławny, twoje książki sprzedawały się świetnie, zapraszano cię wszędzie, a w końcu zostałeś biskupem”.

A czy to była służba prawdzie? „Przecież wiesz, że graliśmy znaczonymi kartami. Nie chcieliśmy, żeby co innego okazało się prawdą. Obawialiśmy się prostackiej wiary w Zmartwychwstanie, zerwania z duchem czasu, ośmieszenia, ale przede wszystkim baliśmy się prawdziwego życia duchowego, jego lęków i nadziei”.

I nie byliśmy wolni w myśleniu – próbuje przekonać starszego kolegę młodszy. – „Bądźmy ze sobą szczerzy. Do naszych poglądów wcale nie dochodziliśmy uczciwie. Po prostu zetknęliśmy się z pewnym nurtem i daliśmy mu się unieść, bo wydawał nam się nowoczesny i obiecujący. Na uniwersytecie automatycznie zaczęliśmy pisać tylko to, co było oceniane wysoko, i mówić tylko to, co spotykało się z aprobatą”.

Jednak słowa prawdy w ogóle nie docierają do pogrążonego w potępieńczym samozadowoleniu teologa. Toteż kiedy został zaproszony do wędrówki na spotkanie z samym Bogiem, ów nieszczęśnik wolał pójść na zebranie działającego w piekle Towarzystwa Teologicznego.

Czym różni się teologia od antyteologii?

Opowieść Lewisa ułatwi nam odpowiedź na pytanie, czym jest teologia chrześcijańska. Otóż teologia chrześcijańska jest to realizowana w wierze refleksja nad Bożym Objawieniem, jakie się dokonało ostatecznie w Jezusie Chrystusie, Synu Bożym i Zbawicielu wszystkich ludzi. Zatem teologiem chrześcijańskim może być tylko ten, kto w Jezusa Chrystusa wierzy naprawdę, a więc kto wierzy, że Ojciec Przedwieczny dał nam swojego Syna, który za sprawą Ducha Świętego stał się człowiekiem, nauczył nas dróg Bożych, przeszedł zwycięsko przez mękę krzyża, a swoim zmartwychwstaniem otworzył nam drogę do życia wiecznego. Nie jest teologiem chrześcijańskim, kto odrzuca prawdę Trójcy Świętej albo prawdę wcielenia Syna Bożego i dokonanego przez Niego odkupienia; nie jest również teologiem chrześcijańskim, kto przy tych prawdach próbuje majsterkować.

Mentalność współczesna próbuje narzucić chrześcijanom nowy, wiekom poprzednim chyba nieznany, rodzaj zrelatywizowania Jezusa. Kiedy bowiem dawniej jacyś ludzie rozpoznawali w Jezusie kogoś na miarę Jana Chrzciciela, Eliasza czy Jeremiasza (por. Mt 16,14), albo kiedy próbowali sobie wyjaśnić tajemnicę Jego Osoby poprzez umieszczenie Go w jakiejś perspektywie mitologicznej (por. 1 J 4,2n; 2 J 7), albo wreszcie kiedy stawiali Go na równi z Buddą, Sokratesem, Mahometem czy Gandhim – wyjaśniali fenomen Jezusa jako ludzie niewierzący. Mówiąc metaforycznie: sądzili, że księżyc to tylko jedna z lamp ulicznych.

Dzisiaj żąda się od chrześcijan, ażeby wyrzekli się swojej wiary, że Jezus jest darem Ojca Przedwiecznego dla wszystkich ludzi, że umarł za grzechy wszystkich ludzi i ma moc wszystkich doprowadzić do życia wiecznego. Mówi się nam: „Możecie sobie wierzyć, że Jezus jest waszym Zbawicielem; dokonujecie jednak duchowej agresji przeciwko niechrześcijanom, kiedy mówicie, że On jest Zbawicielem wszystkich”. Mówiąc metaforycznie: Wolno wam sądzić, że księżyc jest czymś więcej niż lampą uliczną, jednak musicie wiedzieć, że poza terenem waszej parafii jest on tylko lampą uliczną.

Ludziom tak rozumującym trudno wyjaśnić, że stawiając tego rodzaju żądania, w gruncie rzeczy zakazują nam wierzyć w Jezusa. Bo jeżeli On tylko dla nas, wierzących, jest Synem Bożym, albo jeżeli tylko nas odkupił, to jest On Synem Bożym i Zbawicielem tylko w naszych poglądach, a w rzeczywistości nie jest ani jednym, ani drugim.

Otóż pierwszym zadaniem teologa chrześcijańskiego jest wytrwałe przypominanie, że w Jezusa Chrystusa albo wierzy się naprawdę, albo uprawia się zabawę w wiarę (por. 1 Kor 15,14.19; Ga 1,6-9). Natomiast teolog chrześcijański, który, dostosowując się do współczesnej mentalności,  próbuje rozmontować wiarę, że Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym Człowiekiem, równym swojemu przedwiecznemu Ojcu Synem Bożym i Zbawicielem wszystkich ludzi, jest w gruncie rzeczy niszczycielem wiary, a nie jej sługą, nawet jeżeli jego subiektywne intencje są jak najlepsze. W jakimś sensie wolno kogoś takiego nazwać antyteologiem, nawet jeżeli skądinąd jest on kierownikiem Katedry Katolickiej Teologii Dogmatycznej.

„Moja nauka nie jest moją”

„Prawdziwa teologia wywodzi się z wiary i chce do wiary prowadzić” (PDV 53). Gdyby Objawienie biblijne było jedynie faktem kulturowym, wówczas przyjmowanie go z wiarą, i to z wiarą całoosobową, świadczyłoby o naiwności i niedojrzałości, zaś relatywizowanie go – co przed chwilą nazwałem antyteologią – byłoby błogosławionym wysiłkiem na rzecz przekształcenia chrześcijaństwa w formację godną czasów współczesnych (i mniejsza o to, że prowadziłoby to do jego rozmontowywania).

Rzecz jednak w tym, że z Jezusem Chrystusem naprawdę jest tak, jak od dwóch tysięcy lat wyznaje Kościół, Chrystus Pan nie był geniuszem religijnym, któremu udało się wyjątkowo głęboko rozpoznać prawdy ostateczne i w sposób zrozumiały je przedstawić. On jest Synem Bożym, który przyszedł do nas jako osobowy dowód miłości Ojca do swoich stworzeń (por. J 3,16), zaś prawdy o Bogu On nie szukał ani się jej nie domyślał, ale przyniósł ją od swojego Ojca: „Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, [o Nim] pouczył” (J 1,18; por. 3,11.32; 6,46).

Prawda znaleziona przez największych nawet geniuszy domaga się dopracowania przez uczniów i następców, niekiedy korekty, a zawsze – spojrzeń sprawdzających, krytycznych i polemicznych, a nawet propozycji alternatywnych. Nie tak jest z prawdą przyniesioną przez Jezusa Chrystusa. Ona jest darem Bożym, na który trzeba się otworzyć możliwie całkowicie w pełnym zawierzenia posłuszeństwie.

Teolog, sam pielęgnując w sobie postawę posłuszeństwa wiary, stara się przyczyniać do tego, żeby lud Boży w takim właśnie duchu naukę wiary przyjmował. Najwyższy wzór takiej postawy zostawił nam Pan Jezus. „Moja nauka – mówił z całą jasnością – nie jest moją, lecz Tego, który Mnie posłał” (J 7,16; por. 8,28). „Czyż w tych słowach naszego Mistrza – pytał Jan Paweł II w pierwszej swojej encyklice – nie dochodzi do głosu ta właśnie odpowiedzialność za prawdę objawioną, która jest <własnością> samego Boga, że nawet On, <Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca> (J 1, 18) – gdy ją przekazuje jako Prorok i Nauczyciel – czuje potrzebę podkreślenia, że czyni to z całą wiernością dla jej Boskiego Źródła” (RH 19).

Warto sobie uprzytomnić, że kiedy teolog przedstawia swoje wymysły zamiast prawdy objawionej, dopuszcza się nadużycia analogicznego, jakiego dopuszczają się pseudouczeni fałszujący źródła historyczne lub przedstawiający nowe teorie na podstawie nieporządnie lub nawet nieuczciwie przeprowadzonych doświadczeń. We wszystkich bowiem trzech przypadkach człowiek stawia swój pogląd ponad prawdę rzeczywistości. Jeśli odwołać się do rozróżnień jeszcze starogreckich, dla takiego teologa prawda wiary jest już nie tyle przedmiotem obiektywnego poznania (episteme), co raczej opinii, domysłu (doksa). Zatem teolog ten, a w gruncie rzeczy antyteolog, przyczynia się w ten sposób do zdegradowania wiary do poziomu tylko inspirowanych Bożym Objawieniem ludzkich wierzeń.

Autentyczna teologia nie tylko uważnie i w posłuszeństwie wiary wsłuchuje się w to, co Jezus nam o swoim Ojcu opowiedział, ale szuka uczestnictwa z Jezusem w Jego kochającym zjednoczeniu z Ojcem. To nie przypadek, że tytuł doktora Kościoła przyznawany jest wyłącznie osobom świętym. Świętość i jakieś realne doświadczenie Boga jest warunkiem bycia prawdziwym teologiem i gwarancją prawowierności uprawianej przez nas teologii. Bez realnego, nadprzyrodzonego kontaktu z Bogiem praca teologa może sprowadzić się do „pozbawionego mocy okazywania pozoru pobożności” (2 Tm 3,5), do „próżnych dociekań i słownych utarczek” (1 Tm 6,4).

Zatem nigdy dość przypominania, że to dzięki pośrednictwu Jezusa możemy rzeczywiście doświadczyć Boga. „Kto Mnie widzi, widzi Tego, który Mnie posłał” (J 12,45; por. 14,6-11). Warto zauważyć, że „umiłowany uczeń” – jedyny z apostołów, któremu tradycja kościelna przyznaje tytuł Teologa – został w Ewangelii przedstawiony jako spoczywający „na łonie Jezusa” (en tõ kolpõ, J 13,23), analogicznie jak Słowo, Bóg Jednorodzony, przebywa na łonie swojego Ojca (J 1,18).

Podsumujmy: ani osobą Zbawiciela, ani Jego nauką nie wolno zajmować się z pozycji obserwatora. Nawet tego, że jest On Synem Bożym i Zbawicielem – nie wolno nam głosić w oderwaniu od tej miłości, która Go do nas posłała (J 3,16), i tej miłości, w jakiej On swoją misję wypełnił (J 13,1; 15,13), i wreszcie tej miłości, jakiej On oczekuje od nas (Mt 10,37; J 21,15). „Teolog to przede wszystkim człowiek wierzący – przywołajmy jeszcze raz Jana Pawła II. – Ale wierzący, który zastanawia się nad własną wiarą (fides quaerens intellectum), by osiągnąć głębsze zrozumienie samej wiary. Obydwa aspekty — wiara i dojrzała refleksja — ściśle się z sobą wiążą i splatają. Właśnie ich wewnętrzna koordynacja i wzajemne przenikanie decydują o prawdziwej naturze teologii, a co za tym idzie — o treściach, o metodach i o duchu, zgodnie z którymi należy wypracowywać i studiować świętą naukę” (PDV 53).

Kościół podstawowym „miejscem” prawdy Bożej

Pierwszym „skandalem” wiary chrześcijańskiej jest historyczna partykularność Jezusa Chrystusa. Bo jeżeli naprawdę Syn Boży, Bóg prawdziwy, stał się jednym z nas, to przecież nie sposób nie zdawać sobie sprawy z tego, że podczas swojego doczesnego przebywania z nami spotkał się On bezpośrednio – nawet jeżeli to były tłumy – tylko ze znikomą częścią ludzi jednego tylko pokolenia. A przecież ludzkość, której jest On Zbawicielem i której przekazał słowa zbawienia, stanowi wiele następujących po sobie pokoleń! Co więcej, nawet ci, których Jezus nauczał bezpośrednio, często Go nie rozumieli (por. Mt 13,13; J 8,43), nieraz nie rozumieli Go nawet najbliżsi uczniowie (por. Mt 15,16n; 16,22n; Łk 9,45; 18,34; J 13,7; Mk 16,14).

Odpowiedź na ten „skandal” znajduje się w tajemniczych słowach Jezusa: „Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was” (J 16,7). To w Duchu Świętym zostaliśmy ukształtowani w Kościół: Ten sam, który jest osobową pieczęcią jedności Ojca i Syna, zstąpił na uczniów Jezusa i stał się pieczęcią ich jedności ze swoim Mistrzem i Zbawcą.

Słowem, dzięki Duchowi Świętemu kształtującemu nas w Kościół, nasza jedność z Jezusem i możliwości spotkania z Nim są dziś niewyobrażalnie głębsze niż te, jakie mieli nawet sami apostołowie, kiedy żyli z Nim na co dzień i mieli możliwość bezpośredniego przebywania z Nim. Apostołowie mogli „jedynie” być w Jego obecności, słuchać Go, zadawać Mu pytania, być świadkami Jego postępowania i Jego cudów. Nasze możliwości zjednoczenia z Jezusem i czerpania z Niego są nieporównanie większe. Teraz my jesteśmy – co prawda zaczątkowo, ale coraz więcej – w Nim, a On w nas.

Również sam Duch Święty troszczy się o to, żeby przyniesiona przez Jezusa od Ojca prawda Boża trwała w Kościele w swojej autentyczności, żyła, rozwijała się i przynosiła zamierzone przez Boga owoce. Duch Święty niewątpliwie nie dopuści do tego, żeby w Kościele Chrystusowym zakorzeniły się na trwałe jakieś falsyfikaty, których „nie sadził Ojciec niebieski” (Mt 15,13).

Ten dar Ducha Świętego obiecał swojemu Kościołowi sam Zbawiciel: „A Pocieszyciel, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co Ja wam powiedziałem.” (J 14,26). Zresztą nawet nie da się wyobrazić, że Bóg mógłby obdarzyć nas swoją prawdą, przeznaczoną dla wszystkich ludzi, i nie zadbać o to, ażeby nie została ona w ciągu pokoleń zagubiona lub przeinaczona. Skoro „Bóg tak umiłował świat, że dał swojego Jednorodzonego Syna” (J 3,16), przez którego „przyszły łaska i prawda” (J 1,17), to z pewnością zatrosz­czył się również o to, abyśmy – my, ludzie wszystkich kolejnych pokoleń – wieść o tej Jego miłości do nas mogli otrzymywać w postaci autentycznej i nieomylnej.

W tym celu obdarzył Kościół dwoma widzialnymi darami, których autentyczność gwarantowana jest przez samego Ducha Świętego. Pierwszym z tych darów są cztery Ewangelie o Jezusie Chrystusie oraz wszystkie pozostałe księgi Starego i Nowego Testamentu, zawierające nieomylne słowo Boże. Drugim – kolegium apostołów oraz ich następców, zobowiązane do strzeżenia oraz do nieomylnego głoszenia i wyjaśniania złożonej w Kościele prawdy Bożej. Chrystus Pan uczynił ich (to kolegium, na czele z Piotrem), pasterzami w swoim Kościele i to do nich powiedział: „Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał” (Łk 10,16; por. Mt 16,19; Łk 22,32; J 21,15-19).

To, że prowadząca do zbawienia prawda Boża dostępna jest nam w Kościele, jasno wyznajemy – pamiętając jednak o dzielących nas różnicach – zarówno w Kościele katolickim, jak prawosławnym. Wydaje się, że takie podejście do roli Kościoła w przechowywaniu i przekazywaniu prawdy objawionej bliskie jest również naszym braciom protestantom. Dość przypomnieć, że pierwsze 21 artykułów Konfesji Augsburskiej zaczyna się od słów: „Kościoły nasze uczą”. Kiedyś wielkie wrażenie wywarły na mnie słowa, jakie Karl Barth napisał w odpowiedzi na pytanie, kim jest dla ciebie Jezus Chrystus: „Jezus Chrystus jest dla mnie ściśle tym, czym był, czym jest i czym będzie dla Kościoła, który powołał i któremu udzielił pełnomocnictwa”. Ten teolog świetnie wiedział, że autentyczna wiara i teologia możliwe są tylko w Kościele.

To prawda, że my, chrześcijanie – katolicy, prawosławni oraz protestanci – nie jesteśmy zgodni w swoim rozumieniu Kościoła, jednak różne spojrzenia na Kościół, choć trudne do zharmonizowania, nie są sobie przeciwstawne. Tutaj pozwolę sobie przypomnieć, co my, katolicy, wierzymy o przynależności do Kościoła tych chrześcijan, którzy nie są katolikami. Otóż wierzymy – teraz cytuję DE 3  – że „pełnię zbawczych środków osiągnąć można jedynie w katolickim Kościele Chrystusowym, który stanowi powszechną pomoc do zbawienia”. Zarazem jednak nasz Kościół oficjalnie naucza, że „ci, co wierzą w Chrystusa i zostali ważnie ochrzczeni, (…) usprawiedliwieni z wiary przez chrzest należą do Ciała Chrystusa, dlatego też zdobi ich należne im imię chrześcijan, a synowie Kościoła katolickiego słusznie ich uważają za braci w Panu” (tamże).

Niejednoznaczność pojęcia teologii „poza Kościołem”

Ciągle wisi nad nami pytanie: Czy chrześcijańską myśl religijną, uprawianą poza Kościołem, można nazwać teologią? Modelowo, rozróżnijmy trzy następujące sytuacje: 1) kiedy dana myśl religijna powstaje nie tyle poza Kościołem, co poza eklezjalnym strukturami, 2) kiedy dana myśl formułowana jest przeciwko Kościołowi, a w każdym razie w postawie odrzucenia wiary Kościoła, 3) kiedy intencją danych autorów i myślicieli jest służba wierze i Kościołowi, niemniej myśl ta natrafia w Kościele na niezrozumienie i sprzeciw.

W pierwszym przypadku chodzi o myśl religijną, nieraz ogromnie głęboką, nawet jeśli niekiedy kontrowersyjną, takich autorów – że ograniczę się do przykładów z samej tylko kultury polskiej – jak Adam Mickiewicz, Zygmunt Krasiński, Karol Ludwik Koniński czy Czesław Miłosz. Religijne poszukiwania tych autorów nieraz rzucają wiele autentycznego światła na prawdę wiary, toteż  nawet jeżeli ten czy ów myśliciel wydaje się niekiedy kontrowersyjny, wolno do niego i do jego religijnej twórczości odnieść słowa Chrystusa Pana: „Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami” (Mk 9,40).

Trudno jednak nazwać teologią książki i artykuły, poświęcone myśli chrześcijańskiej, ale skierowane przeciwko wierze Kościoła, np. twórczość Tomasza dawniej Węcławskiego czy Gezy Vermesa (światowej sławy badacza tekstów z Qumran!), a nawet pełne zachwytu dla Ewangelii (swoiście jednak pojmowanej) antykościelne teksty Lwa Tołstoja. Nie wahałbym się „teologicznej” twórczości tych autorów nazwać antyteologią, zwłaszcza że wszyscy trzej jednoznacznie odrzucają prawdę boskości Chrystusa Pana oraz dokonanego przez Niego odkupienia.

Mniej jednoznaczny byłbym wobec tekstów Hansa Künga. Na pewno antyteologią są jego teksty ariańskie, w których prawdę Bóstwa Chrystusa Pana usiłuje sprowadzić jedynie do tezy, iż w żadnym innym człowieku Bóg nie był obecny tak intensywnie, jak w Jezusie z Nazaretu. Na pewno raczej zgorszenie niż aprobatę budzi fakt, że Hans Küng nie przebiera w słowach w swoich reakcjach na upomnienia ze strony kościelnego Magisterium. Mimo to jednak nie miałbym odwagi uważać go generalnie za antyteologa.

Casus Hansa Künga każe przypomnieć niesprawiedliwe upomnienia ze strony kościelnego Magisterium, jakie otrzymali najwybitniejsi teologowie katoliccy połowy XX wieku (m.in. ojcowie de Lubac, Chenu, Congar). Trudno jednak nie zgodzić się z instrukcją Kongregacji Nauki Wiary z roku 1976, że fakt kilku niefortunnych interwencji doktrynalnych nie upoważnia przecież do twierdzenia, jakoby „Urząd Nauczycielski Kościoła zwykle się mylił w swoich osądach dyktowanych roztropnością, lub nie był wspierany przez Boga w spełnianiu swojej misji” (Donum veritatis, 24).

Nie da się rozsądnie zakwestionować prawa biskupów, ze Stolicą Apostolska na czele, do czuwania nad tym, aby nauczanie realizowane w imieniu Kościoła nie sprzeciwiało się wierze Kościoła. Owszem, współczesna wrażliwość demokratyczna domaga się tego, ażeby w miarę możliwości doktrynalną interwencję Magisterium zastąpić dialogiem z zainteresowanym teologiem, tak aby miał on możliwość swobodnego przedstawienia swych racji i odparcia zarzutów. Jednak zupełne odmawianie Urzędowi Nauczycielskiemu prawa do interwencji doktrynalnej równałoby się odmawianiu Kościołowi prawa do doktrynalnej tożsamości, byłoby przymuszaniem Kościoła do wyparcia się wiary i zastąpienia jej ustalanymi przez ludzi wierzeniami. Jeżeli ktoś chce być teologiem katolickim, tym samym zobowiązuje się do tego, że nie będzie używał swojej wolności przeciwko wierze Kościoła.

Tymczasem dzisiaj w niektórych środowiskach teologicznych wytworzyła się atmosfera paradoksalna, którą dowcipnie charakteryzuje Hans Urs von Balthasar w swojej książce pt. Antyrzymski resentyment: „Akurat teraz, kiedy do przeszłości należą jakiekolwiek rzeczywiste naciski ze strony Świętego Oficjum, i w odróżnieniu od ostatniej generacji wielkich teologów, którzy te naciski przetrwali w milczeniu, [współcześni teologowie] już z  góry żałośnie lamentują (jak dzieci u stomatologa, jeszcze przed borowaniem zęba) i zaprzysięgają się, że <pójdą na barykady>, jeśli im ktoś zechce choćby w najmniejszym stopniu ograniczyć ich chrześcijańską i ludzką wolność”.

Duchowa suwerenność teologa

Nie jest oczywiście tak, że teologia, która budzi sprzeciw jakichś innych teologów lub biskupów, tym samym jest teologią podejrzaną lub nawet antyteologią. Przecież pluralizm należy poniekąd do urody prawowiernej teologii. Ponadto, warto przypomnieć, że w historii Kościoła zdarzało się niekiedy, iż głównymi obrońcami zagrożonej prawowierności byli bardziej teologowie, niż biskupi. Niekiedy nawet pojedynczy teologowie – żeby przypomnieć posługę, jaką podczas soboru w Nicei wypełnił św. Atanazy, wówczas jeszcze diakon, albo męczeński sprzeciw św. Maksyma Wyznawcy w obliczu monoteletyzmu, kiedy zastraszony przez twórców tej herezji episkopat (za wyjątkiem jedynie papieża Marcina I) wydawał się ją popierać.

Przykłady takich wielkich teologów, jak Atanazy czy Maksym, przypominają, jak wielkim darem dla Kościoła może być teolog naprawdę duchowo suwerenny. Czysto zewnętrzne posłuszeństwo nauce Kościoła, na wzór posłuszeństwa, jakie ludzie nie ceniący swojej wolności okazują różnym ideolo­giom, tylko obrażałoby Boga. „Gdzie bowiem Duch Pański, tam wolność” (2 Kor 3,17). Nigdy nie jest tak, żeby słowo Boże docierało do kogoś wyłącznie od zewnątrz. Słowo Boże, zapisane w Piśmie Świętym albo głoszone ustami człowieka, naprawdę słyszymy dopiero wtedy, kiedy pouczy nas o nimnauczyciel wewnętrzny, któremu na imię Duch Święty.

Rzecz jasna, nie każdy duch, który w naszym wnętrzu poucza nas o prawdach wiary, jest Duchem Świętym. Takie pouczenia mogą płynąć również z ducha pychy albo z ducha rozłamu i niezgody, z ducha konformizmu, itp. Istnieje proste kryterium, jak odróżnić Ducha prawdy od różnych duchów niedobrych: Niemożliwe jest, żeby ten sam Duch Święty inaczej nauczał w Kościele, a inaczej w moim wnętrzu, niemożliwe jest również, żeby Duch Święty nauczał dzisiaj czegoś sprzecznego z wiarą poprzednich pokoleń.

Warto zwrócić uwagę na kryterium pomocnicze: Prawdziwa wierność dogmatom Kościoła wymaga zazwyczaj odwagi. Nie wymaga zaś odwagi ani jałowa i bezduszna, zniechęcająca do wiary prawowierność, ani modne dzisiaj i budzące poklask dystansowanie się wobec oficjalnej nauki Kościoła. Otóż sam zdrowy rozsądek każe wątpić, ażeby można było uzyskać duchową suwerenność poprzez uleganie owczemu pędowi. Teolog z prawdziwego zdarzenia stara się w taki sposób aprobować nieomylne zdania wyrażające prawdę wiary, ażeby odsłaniać ich otwarcie na Bożą Rzeczywistość, o której one mówią[1].

Podobnie jednak jak aprobata dla nieomylnych zdań wyrażających prawdę wiary nie jest celem wiary, ale jej początkiem (bo jej celem jest zanurzenie się w Bożej Rzeczywistości, na którą te zdania wskazują), tak samo nie jest pierwszym zadaniem teologii uzasadnianie, wyjaśnianie czy porządkowanie wspomnianych zdań, jakkolwiek działania te stanowią ogromnie ważną część pracy teologów.

Powiedzmy to inaczej. Teolog wykonuje niezwykle ważną służbę dla Kościoła, kiedy – w jedności z poprzednimi pokoleniami wierzących – pracuje nad językiem wiary, usuwa utrudniające ją przeszkody, wyjaśnia pojawiające się nieporozumienia i zarzuty, stara się wyrazić wiarę w pojęciach bardziej zrozumiałych dla ludzi danego pokolenia i kultury. Jednak głównym i najbardziej zaszczytnym zadaniem teologa jest wypowiadać coraz głębiej tę Rzeczywistość, która w ludzkim języku nigdy nie będzie wypowiedziana do końca.

Ponieważ jest to Rzeczywistość nieskończona, rozumie się samo przez się, że przez różnych teologów jest ona wypowiadana różnorodnie. Teologia katolicka jest z natury swojej pluralistyczna. Prawda Boża domaga się, z jednej strony, jedności w wierze, ale z drugiej strony, jej nieskończoność czyni pluralizm w teologii czymś oczywistym i wręcz nieuniknionym.

Ale uwaga: Uprawianie antyteologii nie jest żadnym teologicznym pluralizmem, tylko sianiem zamętu. Teologia tylko wtedy jest teologią autentyczną, kiedy naprawdę opisuje i zgłębia Bożą Rzeczywistość, tak jak została nam ona objawiona w Jezusie Chrystusie. Jeśli tę Rzeczywistość fałszuje i dostosowuje do ludzkich pożądań („tak jak ich świerzbią uszy”, 2 Tm 4,3), to nawet jeżeli odwołuje się obficie do Pisma Świętego i Ojców Kościoła, jest antyteologią i trzeba się przed nią bronić.

[1]Inspiruję się tutaj genialnymi określeniami aktu wiary  oraz dogmatu wiary, jakie zaproponował święty Tomasz z Akwinu: Actus credentis non terminatur ad enuntiabile, sed ad rem (S.th. 2-2 q.1 a.2 ad 2) – kresem aktu wiary nie jest zdanie, ale Rzeczywistość, o którym to zdanie mówi. Natomiast dogmat wiary jest to ujęcie Bożej prawdy ku tej prawdzie zmierzające: Articulus fidei est perceptio divinae veritatis tendens ad ipsam (S.th. 2-2 q.1 a.6).

Nadzieja

Jest to tekst mojego wystąpienia w Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów w synagodze Nożyków w Warszawie, 27 maja 2014 roku.

Pan Bogdan Białek poprosił o słowo o nadziei. Miał nadzieję, że powiem coś mądrego czy interesującego. Nie wiem, czy uda mi się spełnić tę jego nadzieję.

Niepewność i ostrożność nadziei

Zastanawiałam się: w chrześcijaństwie nadzieję wymienia się łącznie w trójcy z wiarą i miłością. Wiara to mocne słowo – przenosi góry. Miłość to mocne słowo – Bóg jest miłością. A nadzieja przy nich wydaje się jakaś słaba, niepewna, nieokreślona. Ale czy ta właśnie niepewność nie nadaje jej uniwersalności? Nie każdy ma w życiu okazję zaznać wiary lub miłości, ale każdy musi mieć nadzieję, po to, aby żyć, aby istnieć, aby oddychać. Dlatego nadzieja jest najbardziej tożsama z życiem, jest synonimem siły i odwagi życia, a jej niepewny charakter symbolizuje niepewność i niedookreśloność naszej egzystencji.

Prawdopodobieństwo

Nadzieja łączy się z prawdopodobieństwem. Nadzieja to przekonanie, że to, co uznajemy za pożądane jest prawdopodobne do osiągnięcia, leży w zasięgu naszych możliwości. Nadzieja taka, jaką znamy z życia codziennego, może być mierzona miarą prawdopodobieństwa, gdzie zero oznacza niemożliwość zaistnienia pożądanej sytuacji, a jedynka – pewność. Wszystkie zdarzenia i stany w naszym życiu wahają się między nadzieją zerową a jedynkową. Co jest ograniczeniem naszych nadziei, koniecznym dla zachowania życia? Lęk. Lęk hamuje naszą wybujałą nadzieję. Lęk i nadzieja współpracują ze sobą, wzajemnie się uzupełniają, tworząc równowagę potrzebą do życia w tym świecie. Na przykład lęk nie pozwoli człowiekowi o zdrowych zmysłach skoczyć w przepaść. Co innego Batman czy jakiś inny superbohater, dajmy na to James Bond. On może przesunąć granice nadziei ignorując barierę lęku. Rzuca się w przepaść, a włos mu z głowy nie spadnie. Podziwiamy wyczyny superbohaterów, bo ich ekstremalna fantastyczna nadzieja prowadzi ich nie ku śmierci, ale ku zwycięstwu. Dla każdego śmiertelnika byłaby zgubna, ale nie dla Spidermana. Podziwiamy bohaterów, którym mimo sytuacji o małym realnym prawdopodobieństwie sukcesu, udało się dokonać czynów niezwykłych. Jednak sami wolimy utrzymywać się gdzieś pomiędzy szczytem nadziei a dnem lęku, chcąc zachować nasze życie.

Jezus o nadziei – nadzieja odważna, nieskończona

„Kto chce zachować swoje życie, ten je straci”- mówi Jezus. Pokazuje, że nadzieja Boska nie jest nadzieją z tego świata, ograniczoną lękiem. Mówi: rzuć się w przepaść, nie licząc się z żadnym wykalkulowanym prawdopodobieństwem, ignoruj lęk. Mimo, że Jezus nie używał słowa „nadzieja” w sensie duchowym, to wiele jego słów odnosi się do nadziei ekstremalnej, nadziei nie z tego świata. Nadzieja w nauczaniu Jezusa polega na zrealizowaniu najmniej prawdopodobnej opcji, jak w przypadku przejścia wielbłąda przez ucho igielne. „Co nie jest możliwe dla człowieka, możliwe jest dla Boga”. Myślenie ludzkie polegające na nadziei ograniczonej przez lęk, przeciwstawia Jezus nadziei Boskiej, niczym nieograniczonej. Nadzieja Boska charakteryzuje się małym prawdopodobieństwem oraz sprzecznością ze zdrowym rozsądkiem. Dlatego nieskończona nadzieja nam się nie podoba, mamy opory aby ją przyjąć do wiadomości.

Jakie przykłady takiej szalonej nadziei podaje Jezus w swoim nauczaniu?

  1. Grzesznik wejdzie do królestwa przed sprawiedliwym – twierdzenie to podważa zdroworozsądkową tezę, że Bóg potrzebuje zasług człowieka, aby być dla niego dobrym. Jest to dla nas mało prawdopodobne. Przecież wszyscy chcemy być sprawiedliwymi.
  2. ostatni będą pierwszymi – kłóci się to z naszymi wyobrażeniami o sprawiedliwości. Jak oststni wyprzedzi pierwszego?
  3. Przypowieść o robotnikach z winnicy najdobitniej ukazuje różnicę między myśleniem potocznym, zdroworozsądkowym a myśleniem Boga. Co jest niesprawiedliwe dla człowieka, jest sprawiedliwe dla Boga. Najemnicy pracujący cały dzień dostali tyle samo, co pracujący tylko przez godzinę. „Czy nie podoba wam się, że jestem dobry” pyta Bóg? Tak, nie podoba nam się to. Bóg działa według jakiejś innej sprawiedliwości, która wydaje nam się niesprawiedliwa.
  4. Bratu syna marnotrawnego nie podoba się, że ojciec go przyjął i cieszył się z jego powrotu.  Za dużo nadziei, za dużo miłosierdzia ze strony Boga wydaje się ludziom podejrzane, niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, niewiarygodne, sprzeczne z pojęciem sprawiedliwości.
  5. Przypowieść o królu, który zaprosił znakomitych gości na wesele swego syna, ale ci zaproszenie odrzucili. Król każe sługom wyjść na ulice i przymuszać wszystkich do wejścia na ucztę. W rezultacie na uczcie są ludzie przypadkowi, każdy, ktokolwiek, godny czy niegodny, zdrowy, chory, dobry i zły. Król raczej nie sprasza motłochu do swoich komnat, więc jest to opowieść sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, z naszym porządkiem świata.
  6. Mała szansa na powodzenie spotyka się z wielką troską Boga. Nie można lekceważyć czegoś, co wydaje się nam małe, słabe i nieważne: „Uważajcie, by nie lekceważyć jednego z tych małych”. „Nie jest wolą mego Ojca niebieskiego, aby zginął jeden z tych małych” – jest to zilustrowane opowieścią o szukaniu jednej owcy, a pozostawieniu 99-ciu. Bóg nie zadowala się większością, On chce wszystkiego i poszukuje do skutku czegoś lub kogoś małego, nieważnego, zapomnianego, zaginionego. Małe prawdopodobieństwo zostaje urzeczywistnione. Małe jest tak samo ważne jak duże.

Myśli Boga dalekie od myśli ludzi

Jezus ukazuje kontrast między myśleniem Boga a myśleniem człowieka. Myślenie ludzkie nie jest myśleniem Boga. Izajasz mówi: „Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami, mówi Pan. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje nad waszymi drogami i myśli moje nad myślami waszymi”. Chodzi o to, że nadzieja w świecie Boga jest nieograniczona lękiem, nieskończona. Mała ludzka nadzieja, mało prawdopodobne zdarzenie staje się dla Boga pewnością.

Jezus uczy nadziei na wszystko, nadziei ekstremalnej, nadziei wbrew wszelkiemu lękowi. Ponieważ jednak jest ta nadzieja niezgodna z doświadczeniem codziennego życia, ze zdrowym rozsądkiem, z regułami prawdopodobieństwa, to my w nią nie wierzymy. Dlatego Jezus mówił: zmieniajcie wasze myślenie, myślcie jak Bóg. Jednak mechanizm psychologiczny: ostrożność, aby podczas skoku w przepaść nie zabić się, powstrzymuje nas przed zmianą myślenia. A jednak według Jezusa królestwo niebieskie to nadzieja na wszystko. Bóg Jezusa nie boi się małego prawdopodobieństwa. My się go boimy i dlatego nie wierzymy, że Bóg jest tak samo dobry dla wszystkich: dla zbrodniarzy i świętoszków, dla ortodoksyjnych wyznawców jak i dla heretyków, dla Terlikowskiego, Bonieckiego, Nergala i Dody, dla wierzących i ateistów, dla cierpiących i szczęśliwych, dla czytelników świętych Pism i 50 twarzy Greya.

Jezus mówi: „Bóg sprawia, że słońce wschodzi dla dobrych i złych, a deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”.

oraz „Bóg jest życzliwy wobec niewdzięcznych i złych”.

Opcja Boga dobrego dla wszystkich jest dla nas mało prawdopodobna. Spójrzmy na ładne polskie słowo: prawdopodobieństwo. Prawda + podobieństwo. Bóg zamienia w prawdę to, co najmniej podobne do prawdy.

Zastanówmy się nad odwróceniem sytuacji, a mianowicie nad beznadzieją. W Biblii jest taki poeta beznadziei – Kohelet. Ale  jest dla mnie paradoksalnie poetą nadziei, co nie do końca rozumiem. Wiem tylko, że czytając Księgę Koheleta czuję głębokie pocieszenie i nadzieję. A przecież Kohelet mówi:

  • Wszystko marność
  • W życiu brak celu, daremność wysiłków
  • Los człowieka to cierpienie i trud
  • Nie można się nasycić, zawsze się pragnie
  • Los głupca taki sam jak los mędrca
  • Lepiej umrzeć niż się narodzić

Kohelet nie spodziewa się już niczego, nie ma nadziei na nic. Jezus ma nadzieję na wszystko. Nadzieja na nic i nadzieja na wszystko mają coś wspólnego: brak lęku. Muszę przyznać, że tak właśnie czuję, ale tego nie rozumiałam. Zastanawiałam się długo, co wspólnego mają Jezus ze swoją nadzieją na wszystko i Kohelet ze swoją nadzieją na nic. Czy oni by się zrozumieli? Aż wreszcie przypomniał mi się William James i jego opowieści o doświadczeniu religijnego nawrócenia, nagłego nawrócenia. Takiego nagłego nawrócenia do świadczają ludzie, którzy wcześniej byli na skraju rozpaczy, beznadziei i depresji, ludzie z chorą duszą, dla których nadzieja gaśnie i już zgasła. Gdy są oni na dnie swojej depresji, w stadium takiej bierności, że niezdolni są do żadnego działania i wszystko wydaje im się bezsensowne, to wtedy niektórzy z nich doznają nawrócenia, silnego porywającego doświadczenia religijnego. Dla tych ludzi ich chorobliwa melancholia ma z perspektywy czasu znaczenie religijne. Jedna z takich osób pisze: „Mój strach był tak silny, że gdybym nie był chwycił się wersetów biblijnych takich jak: „ Bóg – moja ucieczka”, „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy zmęczeni i obciążeni jesteście” czy też „Jam jest zmartwychwstanie i żywot”, to na pewno bym zwariował”. Religia jest ostatnią deską ratunku. Jeśli nie masz już nadziei na nic, to ktoś lub coś z zewnątrz musi cię uratować. Chwila zupełnej bierności i braku nadziei jest drzwiami do nadziei na wszystko, nadziei w stylu Jezusa. Tak pogodziałam Jezusa z Koheletem. Tak też doszłam do wniosku, że Jezusowi nieobca musiała być w życiu nadzieja na nic, rozczarowanie światem, współczucie dla cierpiących i przerażenie złem. I paradoksalnie, z tego wyniknęła jego nadzieja na wszystko.

 

 

 

Teologiczne pars pro toto

Bycie teologiem to nie tylko refleksja nad swoją wiarą, ale również rozmowa z Bogiem, modlitwa, poznawanie Go w osobistym doświadczeniu. Czy nie mówilibyśmy zatem o drewnianym żelazie, gdybyśmy twierdzili, że ktoś, kto rozmawia z Bogiem, modli się do Niego, jednocześnie jest kryptoateistą?

W jednym z Tadeuszem Zatorskim – autorem artykułu „Wiemy zbyt wiele”. Czy teolog może nie być ateistą? w lutowym „Znaku” – zgodzić się trzeba: dziwny to byt teologia i niełatwy do opisania, ba, sami teologowie mają problemy, by go zdefiniować, o czym świadczy wielość definicji teologii. To jednak nie znaczy, że jedyną drogą do określenia tego bytu, a przy okazji zadania dość zaskakujących pytań i udzielenia podobnie zaskakujących odpowiedzi, jest stosowanie zabiegu retorycznego pars pro toto. Autor stosuje go w przynajmniej dwóch obszarach i raz jest to użycie, jak zakładam, zupełnie świadome, a raz być może nie.

okladka-708To fragment mojego artykułu, który ukazał się w majowym „Znaku” (maj 2014, nr 708). Cały artykuł dostępny jest na stronie internetowej miesięcznika: Teologiczne pras pro toto. Zapraszam do lektury! To również dobra okazja do dyskusji o tym, czym jest teologia.

Jakiej filozofii potrzebuje teologia?

„Aby dobrze współbrzmieć ze słowem Bożym, filozofia musi przede wszystkim odzyskać wymiar mądrościowy jako poszukiwanie ostatecznego i całościowego sensu życia”

Tekst opublikowany: „Forum teologiczne” 12 (2011) s. 7-21.

 Wstępne wyjaśnienie, czym jest teologia

Wyjaśnijmy na początku oba istotne w powyższym pytaniu pojęcia. Będziemy tu mówić o teologii chrześcijańskiej, przede wszystkim katolickiej. Otóż teologia „jest to świadomie podjęty przez osobę wierzącą wysiłek słuchania autentycznego, historycznie ogłoszonego słowa objawienia Bożego”[1].

Celowo przedstawiam tu teologię nie tyle jako owoc refleksji nad Bożym objawieniem, ale raczej jako dokonywanie tej refleksji, gdyż umożliwi to mocniejsze podkreślenie trzech następujących jej wymiarów:

  1. Uprawianie teologii jest to praca rozumu człowieka wierzącego nad treścią wyznawanej przez niego wiary. Otóż rozum może być do tej pracy przygotowany lepiej lub gorzej, może się nawet zdarzyć, że jest do niej przygotowany fatalnie źle. Rzecz jasna, zarówno dobro wiary, jak godność rozumu ludzkiego domaga się tego, żeby refleksja nad wiarą dokonywała się możliwie jak najporządniej.
  2. Nie jest teologią – w każdym razie nie jest teologią w całym tego słowa znaczeniu – taka refleksja nad treścią wiary, która dokonywana jest poza wiarą. Skoro zaś autentyczna refleksja teologiczna dokonywana jest w wierze, jej celem jest nie tylko coraz lepsze zrozumienie doktrynalnej treści wiary. Głębszym celem wszystkich aktów wiary, a zatem również głębszym celem uprawiania teologii, jest coraz większe poznanie samego Boga, ostatecznie zaś – poznanie Go twarzą w twarz. W genialnym skrócie wyraził to św. Tomasz z Akwinu: Kresem aktu wiary nie jest zdanie ją wyrażające, ale rzeczywistość, na którą ono wskazuje[2]. Otóż osobę – a cóż dopiero osobowego Boga! – głębiej można poznać dopiero w miłości. Najprostszym sposobem okazywania miłości Bogu jest wierność Jego przykazaniom, korzystanie z sakramentów, modlitwa, cierpliwe znoszenie przeciwności, itd. Teolog powinien tego wszystkiego pilnować nie tylko ze względu na elementarną przyzwoitość, ale również dlatego, że autentyczne życie wiarą jest warunkiem rzetelnego uprawiania teologii. Ten wymiar teologii św. Piotr Damiani wyraził w znanym obrazie, że teologię należy uprawiać na kolanach.
  3. Jeśli wiara jest naszym „tak” dla dającego się nam Boga i jeśli teologia jest to wsłuchiwanie się w to Boże dawanie się człowiekowi, to autentyczna teologia możliwa jest tylko w Kościele i dla Kościoła. Przecież właśnie Kościołowi Boże Objawienie zostało powierzone – rzecz jasna, dla dobra całej ludzkości. Toteż niewątpliwie nie jest teologią takie zajmowanie się Bożym Objawieniem, które polega na jego przeinaczaniu i uniezależnianiu go od Kościoła. I tak np. nie byli teologami, tylko antyteologami ci, którzy przeczyli prawdzie, iż „Jezus Chrystus przyszedł w ciele ludzkim” (2 J 7; por. 1 J 4,2), ani „Hymenajos i Filetos, którzy odpadli od prawdy, mówiąc, że zmartwychwstanie już nastąpiło” (2 Tm 2,18). Przy okazji zwróćmy uwagę na to, że prawda objawiona jest dostatecznie niezgłębiona, ażeby postulat zgodności teologa z wiarą Kościoła w żaden sposób nie naruszał jego osobowej niepowtarzalności ani nie utrudniał żadnemu z katolickich teologów uprawiania teologii naprawdę oryginalnej.

Pułapka postawy antyfilozoficznej

Czym natomiast jest filozofia? Przypomnijmy, jak doszło do tego, że ludzie zaczęli się filozofią zajmować. Mądrość, czyli rozumienie świata oraz samego siebie, jest poniekąd naturalną ludzką potrzebą – chciałoby się ją mieć samemu, albo przynajmniej móc ją podziwiać u kogoś innego. Otóż Pitagoras, jeden z pierwszych mędrców greckich, zdecydowanie sprzeciwiał się temu, żeby nazywano go mędrcem. Nie jestem mędrcem (sophos) – mówił – jestem zaledwie kimś przyjaznym mądrości (philosophos), kimś spragnionym mądrości, kimś jej poszukującym.

Te dwie cechy charakteryzują większość filozofii, jakie w ciągu wieków były i są uprawiane – niezależnie od tego, jak głęboko się one różnią między sobą wzajemnie: że filozofia jest to poznanie całościowe, próbujące ogarnąć całość tego, co ludzkim władzom poznawczym dostępne. Oraz cecha druga: że jest to poznanie wciąż niedokończone, wciąż czekające na jakieś uzupełnienie lub pogłębienie, na jakąś korektę, a nawet na zakwestionowanie. Tak rozumieli filozofię zarówno Platon jak Arystoteles, zarówno sceptycy jak stoicy, zarówno Kant jak Husserl, zarówno Whitehead jak Wittgenstein.

Ogromny rozwój nauk szczegółowych, jaki miał miejsce w ciągu ostatnich dwóch stuleci, oraz idący w ślad za tym bezprecedensowy rozwój techniki doprowadził jednak – żeby to wyrazić skrótowo – do instrumentalizacji ludzkiego rozumu i poniekąd do zapomnienia o tym, że jego podstawową zdolnością i zadaniem jest kontemplacja prawdy oraz poszukiwanie ostatecznych wymiarów świata i człowieka. Wskutek tego – jak trafnie zauważa Jan Paweł II – filozofia „straciła status uniwersalnej mądrości i wiedzy, aby stać się stopniowo tylko jedną z wielu dziedzin ludzkiego poznania; pod pewnymi względami została wręcz sprowadzona do roli zupełnie drugoplanowej. Inne formy racjonalnego poznania zdobywały w tym samym czasie coraz większe znaczenie, podkreślając jeszcze bardziej marginesowy charakter wiedzy filozoficznej”[3].

Ta degradacja filozofii, tak jakby była ona tylko jedną z nauk szczegółowych, ale również wzrastające skomplikowanie podejmowanej przez nią problematyki i hermetyczność jej języka, istotnie przyczyniły się do tego, że wśród teologów współczesnych zainteresowanie filozofią znacząco zmalało. Kongregacja ds. Wychowania Katolickiego, w instrukcji z 20 stycznia 1972 r. na temat nauczania filozofii w seminariach duchownych, podaje jeszcze trzecią przyczynę dystansowania się współczesnych teologów wobec filozofii: „Czasem nawet teologowie uważają filozofię za bezużyteczną i w konsekwencji szkodliwą dla formacji kapłańskiej. Uważają oni, że czystość orędzia ewangelicznego została w ciągu historii narażona na szkodę przez wprowadzenie do nauk świętych spekulacji greckiej; myślą, że filozofia scholastyczna przeładowała teologię spekulatywną wielką liczbą fałszywych problemów. Są więc zdania, że nauki teologiczne winny być uprawiane wyłącznie przy użyciu metody historycznej”[4].

W cytowanej przed chwilą instrukcji wymienione trzy przyczyny wzrastającej nieufności teologów wobec filozofii uznaje się za realne, zarazem jednak za zdecydowanie nieusprawiedliwiające tej nieufności. Jeśli idzie o zarzut sformułowany w powyższym cytacie, owszem – odpowiada się w instrukcji – jeszcze niedawno zajmowano się przesadnie teologią spekulatywną, zaniedbując studia biblijne i patrystyczne, „jednak obecnie, gdy w naukach biblijnych oraz w innych działach teologii pozytywnej została osiągnięta właściwa równowaga i dokonał się znaczny postęp, jest rzeczą możliwą i konieczną, aby uzupełnić i zakończyć tę pracę historyczną przez rozumową refleksję na temat danych objawienia” (KWK s. 85-86).

Jeśli hasło zrezygnowania z filozofii i ograniczenia się do samych wyłącznie danych Objawienia jest atrakcyjne[5], to warto jednak zauważyć, że jest to atrakcyjność demagogiczna. Przecież wszelkie ludzkie myślenie jest zanurzone w jakiejś filozofii. Dotyczy to również Pisma Świętego, dzieł Ojców Kościoła oraz dokumentów Magisterium. Dotyczy to również wypowiedzi tych chrześcijańskich pisarzy, którzy wzywali do odrzucenia filozofii z nauczania wiary. Dość przypomnieć, jak często Kościół musiał bronić się przed herezjami, które wyrastały z różnych błędnych filozofii[6].

Innymi słowy: Jeżeli jakiś teolog lub głosiciel wiary postanawia odciąć się od wszelkiej filozofii, wówczas to tylko osiągnie, że nie będzie już świadom tej filozofii, w jakiej jego aktywność teologiczna jest zanurzona (co będzie groźne zwłaszcza w przypadku, kiedy będzie to filozofia błędna i z wiarą niezgodna). O niebezpieczeństwie tym Jan Paweł II tak pisał: „Na przykład w niektórych współczesnych nurtach teologicznych dochodzi znów do głosu pewien racjonalizm, zwłaszcza wówczas gdy twierdzenia, które zostały uznane za filozoficznie uzasadnione, są traktowane jako wiążące dla badań teologicznych. Zdarza się to przede wszystkim w przypadkach, gdy teolog nie mający należytej kompetencji filozoficznej ulega bezkrytycznie wpływowi twierdzeń, które weszły już do języka potocznego i do kultury masowej, ale pozbawione są wystarczających podstaw racjonalnych” (FR 55).

Taki teolog staje się wówczas – może bezwiednie, jednak nie bez winy – współsprawcą dechrystianizacji świata, w którym Opatrzność Boża go umieściła. W jakimś sensie również o nim mówił Zbawiciel, przedstawiając postawę najemnika, który „widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza” (J 10,12).

Zdolność rozumu naturalnego do poszukiwań ostatecznych

Ten jedyny raz, kiedy w Piśmie Świętym pojawia się wyraz „filozofia”, ma on zabarwienie jednoznacznie negatywne: „Baczcie, aby kto was nie zagarnął w niewolę przez tę filozofię będącą czczym oszustwem, opartą na ludzkiej tylko tradycji, na żywiołach świata, a nie na Chrystusie” (Kol 2,8). Jak widzimy, chodzi tu jednak o filozofię gnostycką, która zamiast szukać prawdy karmiła się różnymi mitami, np. mitami o walce świata duchowego z mocami ciemności i materii.

Filozofia autentyczna, czyli dążność do ogarnięcia rozumem ostatecznych horyzontów świata, w którym żyjemy, jest przez Pismo Święte przedstawiana z aprobatą i oceniana wysoko. Nigdy dość podkreślania, że biblicyzm, czyli traktowanie Pisma Świętego jako jedynego i wykluczającego wszystkie inne źródła prawdy Bożej, jest niezgodny z Biblią nie tylko dlatego, że odrzuca świętą Tradycję (por. 1 Kor 11,2; 2 Tes 2,15), ale również dlatego, że odmawia naszemu rozumowi zdolności bycia realnym narzędziem w naszych poszukiwaniach ostatecznych.

Otóż tę zdolność Biblia zdecydowanie rozumowi przyznaje. Przypomnijmy najbardziej znaną biblijną wypowiedź na ten temat: „Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty – wiekuista Jego potęga oraz bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła” (Rz 1,20). „Bo z wielkości i piękna stworzeń – pisał wcześniej autor Księgi Mądrości – poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę” (Mdr 13,5). Krótko mówiąc, biblicyzm nie wytrzymuje konfrontacji z świadectwem Biblii, która mocno podkreśla zarówno znaczenie Tradycji, jak godność ludzkiego rozumu naturalnego.

Trzeba jeszcze zauważyć, że w obu wypowiedziach, z których zaczerpnięte są powyższe teksty, mówi się o tym, że wskutek naszych grzechów naturalna zdolność rozpoznania Boga może ulec osłabieniu i wypaczeniu, ale przecież nawet grzech nie niszczy jej zupełnie. W roku 1870, Sobór Watykański I przypomniał autorytatywnie, że również w naszej obecnej sytuacji grzeszników „Boga, początek i cel wszystkich rzeczy, na pewno można poznać z rzeczy stworzonych naturalnym światłem rozumu ludzkiego”[7].

Na wszelki wypadek przypomnijmy, że zawartość powyższego cytatu stanowi uchwalony wówczas dogmat wiary, a miarą ważności tego dogmatu w świadomości Ojców tamtego soboru jest fakt, że w tej samej soborowej konstytucji dogmatycznej o wierze katolickiej umieszczono ponadto następujący kanon II, 1: „Gdyby ktoś mówił, że jednego i prawdziwego Boga, Stwórcę i Pana naszego, nie można poznać ze stworzeń w sposób pewny z pomocą naturalnego światła rozumu ludzkiego – niech będzie wyklęty”[8].

Dlaczego dogmat ten jest tak ważny?

W pierwszym odruchu powyższy dogmat budzi zdziwienie: Czy nie doszło tu do pomieszania porządków? Przecież dogmat jest to zdanie należące do porządku wiary! Czy pytanie o możliwość poznania Boga na drodze naturalnego rozumu – a więc za pomocą metod właściwych filozofii – w ogóle podlega rozstrzygnięciom dogmatycznym?

A ponadto: Przecież w wierze – wsłuchując się w słowo Boże, modląc się, uczestnicząc we wspólnocie Kościoła, zwłaszcza Kościoła gromadzącego się na Eucharystii – Boga można poznać niewyobrażalnie więcej, niż siłami samego tylko rozumu! Nawet w owym dogmacie stwierdza się, że naturalnym światłem rozumu można rozpoznać Boga zaledwie jako „początek i cel wszystkich rzeczy”! Czy wobec tego w ogóle warto kłopotać się o tę drogę Jego poznania, skoro mamy do dyspozycji możliwość poznawania Go w wierze? Dlaczego sobór Kościoła katolickiego zdecydował się uchwalać aż dogmat, że nawet poza wiarą poznanie Boga jest możliwe?

Otóż religijny sens tego dogmatu najpierw w tym się wyraża, że broni on godności naszej ludzkiej natury. Mianowicie grzech istotnie osłabia nasze możliwości poznania Boga siłami tylko naturalnymi. Mówi o tym m.in. apostoł Paweł w Rz 1,18-25, natomiast Sobór Watykański I wymienia we wspomnianej konstytucji – zresztą za św. Tomaszem – cztery aspekty, w których to osłabienie się wyraża: że wskutek grzechu rozpoznajemy Boga nie wszyscy, nie od razu, nie zawsze z całą pewnością i niekiedy z domieszką błędu. Religijny sens rozpatrywanego teraz dogmatu leży w stanowczej pewności Kościoła, że grzech – chociaż jego moce destrukcyjne są wielkie – przecież źródłowej dobroci, jaką zostaliśmy obdarzeni przez Stwórcę, nie jest w stanie zniszczyć gruntownie. Grzech nie jest również w stanie pozbawić nas całkowicie możliwości poznawania Stwórcy, jakie zostały wszczepione w naszą naturę.

Jednak przede wszystkim, podkreślając realną możliwość naturalnego poznania Boga, prawdę o Bogu Kościół głosi całościowo. Bóg prawdziwy jest zarówno Stwórcą, który „na początku stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1), jak Zbawicielem, który „wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś przez proroków, a w końcu przemówił do nas przez Syna” (Hbr 1,1n). Toteż poznajemy Go zarówno w wierze, która otwiera nas na Jego Objawienie, jak naturalnymi władzami poznawczymi, badając Jego dzieło stwórcze – ale jednym i drugim sposobem poznajemy tego samego Boga. Poznajemy inaczej, ale tego samego Boga.

Zlekceważenie naturalnych możliwości poznania Boga przez fideizm – pod wpływem skądinąd prawdziwego argumentu, że prawda o Bogu, dostępna nam dzięki Objawieniu zbawczemu, jest nieporównywalnie bogatsza, niż to, co możemy o Nim poznać rozumem naturalnym – pociągało za sobą zagrożenie nawet dla wiary w Boże Objawienie. Wierząc bowiem w Boga wyłącznie na podstawie Bożego Objawienia, jest czymś niemal nieuchronnym narazić się na pokusę zamknięcia Go w przestrzeni tylko naszej psychiki, czyli na pokusę zwątpienia w samą nawet realność Jego istnienia. Mówiąc krótko, obrona oferowana przez fideistów wierze, którą w XIX wieku siły „rozumu” atakowały wyjątkowo potężnie, logicznie prowadziła do sytuacji, kiedy obrona ta łatwo stawała się bezprzedmiotową.

Trudniejszą, ale jedynie słuszną drogę wybrał wówczas Sobór Watykański I, przypominając naukę Tomasza z Akwinu, że niemożliwy jest trwały i nieprzezwyciężalny konflikt między poznaniem naturalnym a poznaniem w wierze, a to właśnie z tego powodu, że jeden i ten sam Bóg jest Stwórcą świata dostępnego naszemu poznaniu naturalnemu oraz Zbawicielem, który udziela się nam przez łaskę[9].

Wzajemna niezależność oraz powiązania filozofii i teologii

Jak widzimy, przedstawioną wyżej tezę na temat relacji między obu rodzajami poznawania „tego co Nieuwarunkowane” Ojcowie Vaticanum I wyrazili w sposób obronny, tzn. jedynie wykluczyli możliwość nieusuwalnego konfliktu między wiarą a rozumem naturalnym. Jan Paweł II umiał już o tym mówić w sposób jednoznacznie pozytywny: „…istnieje głęboka i nierozerwalna jedność między poznaniem rozumowym a poznaniem wiary. (…) Nie ma więc powodu do jakiejkolwiek rywalizacji między rozumem a wiarą: rzeczywistości te wzajemnie się przenikają, każda zaś ma własną przestrzeń, w której się realizuje” (FR 16n).

Zarazem trzeba jasno podkreślić – jak to zwięźle formułuje dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej z roku 1988 – że chociaż „język dogmatyczny Kościoła uformował się w debacie nad pewnymi systemami filozoficznymi, to jednak nie jest związany w żaden sposób z określonym systemem filozoficznym”[10].

W gruncie rzeczy, w powyższym zdaniu zawarty jest dokonany z perspektywy teologii opis jej relacji z filozofią. Otóż teologia może się wiązać z takim lub innym (na pewno nie z każdym) systemem filozoficznym, do żadnego jednak systemu nie jest przywiązana. Możliwość otwierania się teologii na filozofię wynika stąd, że dotyczy ona tego samego człowieka i tej samej rzeczywistości, która jest zgłębiana w poznaniu filozoficznym. Natomiast autonomia w stosunku do filozofii należy się teologii dlatego, że podstawowym przedmiotem jej poszukiwań jest nadprzyrodzone, zbawcze udzielanie się Boga swojemu stworzeniu, jakie dokonało się ostatecznie w Jezusie Chrystusie i kontynuowane jest w założonym przez Niego Kościele.

W historii Kościoła nie brakowało teologów, którzy tak bezkrytycznie utożsamiali się z jakimś systemem filozoficznym, że rezygnowali z autonomii uprawianej przez siebie dyscypliny i zniekształcali prawdę wiary, byleby „pogodzić” ją z wyznawaną przez siebie filozofią. W ten sposób – żeby ograniczyć się do przykładu najstarszego i zupełnie niedawnego – dokeci podporządkowali wiarę gnostyckiej tezie o radykalnej opozycji między duchem a materią, a teologowie wyzwolenia usiłowali wprowadzić do Kościoła marksistowską tezę o walce klas.

Rzecz jasna, również filozofia jest dyscypliną autonomiczną w stosunku do wiary i do teologii. Ostatni sobór – zresztą powołując się na naukę Vaticanum I, „że istnieje dwojaki, różny porządek poznania, mianowicie wiary i rozumu” – przypomniał generalnie o „prawowitej autonomii kultury ludzkiej, a zwłaszcza nauk” (KDK 59). Autonomii dla filozofii domaga się sam rozum, który jest ze swej natury zwrócony ku prawdzie niby rośliny ku światłu, „a ponadto został wyposażony w niezbędne środki, aby do niej dotrzeć” (FR 49).

Wzajemny stosunek do siebie obu tych autonomicznych dyscyplin przypomina nieco relacje między państwem i Kościołem. Tak jak państwo i Kościół służą temu samemu społeczeństwu, a ich rozdział może być przyjazny ale również może mieć postać ostrej separacji, podobnie filozofia i teologia mają zgłębiać prawdę ostateczną, zaś autonomia obu tych dyscyplin nie wyklucza współpracy, chociaż możliwe jest również między nimi oddalenie i zupełna obcość[11].

Warto pamiętać, że w ciągu dziejów z wzajemnego otwarcia na siebie teologii i filozofii wynikło sporo dobra. Dość przypomnieć, jak istotnie filozoficzne wykształcenie Ojców Kościoła pomogło w wyklarowaniu się nauki Kościoła na temat Trójcy Świętej. Później, właśnie narzędzia dostarczone przez filozofię pomogły przezwyciężyć kryzys wiary w Eucharystię, jaki się ujawnił w związku ze sporem berengariańskim. Również wkład teologii w rozwój filozofii europejskiej wydaje się znaczący. Augustyn, Tomasz z Akwinu czy kard. Newman są pełnoprawnie obecni w podręcznikach historii filozofii. Teologia istotnie wpłynęła na kształtowanie się w europejskiej filozofii refleksji na temat osoby ludzkiej, wolności czy zła. Nawet całkiem niedawno politologia z katolickiej nauki społecznej przejęła naukę o zasadzie pomocniczości.

W przemówieniu, jakie 17 stycznia 2008 r. na Uniwersytecie Sapienza jedynie odczytano, Benedykt XVI tę wzajemną zależność i niezależność teologii i filozofii porównuje do pary bliźniąt, z których „żadne nie może być całkowicie odrębne od drugiego, a każde musi jednak zajmować się własnym zadaniem i zachować własną tożsamość”. Papież przypomniał wówczas, że to św. Tomasz z Akwinu „wskazał na autonomię filozofii, a wraz z nią na prawo i odpowiedzialność rozumu, który docieka o własnych siłach”. Obie te dyscypliny łączy „badanie bytu ludzkiego jako całości, a tym samym zadanie podtrzymywania wyczulenia na prawdę, (…) niedopuszczanie do tego, żeby człowiek zaniechał poszukiwania prawdy”. Można nawet zaryzykować – napisał w tym przemówieniu Benedykt XVI – zastosowanie do teologii i filozofii formuły Soboru Chalcedońskiego i oczekiwać tego, żeby relacja między tymi dwiema dyscyplinami dokonywała się „bez zmieszania i bez rozłączania”.

Filozoficzna odwrotność fideizmu

Jednak co najmniej od trzech wieków relacjom między filozofią a teologią daleko do ideału, jaki wyżej zarysował Benedykt XVI. Zresztą znacznie wcześniej, bo już w XIV wieku Ockham próbował obie te dyscypliny oddzielić od siebie gruntownie. Z upływem wieków, filozofia (w swoich głównych nurtach) nie tylko zerwała jakąkolwiek łączność z teologią, ale – pod wpływem takich myślicieli, jak Dawid Hume, Immanuel Kant czy August Comte – zaczęła się odcinać również od metafizyki, która tradycyjnie była najważniejszym przedmiotem jej zainteresowań. Niemało europejskich filozofów oparło się dogmatycznie na założeniu, jakoby metody badań, jakimi posługują się nauki przyrodnicze i techniczne, stanowiły „najwyższą regułę odnajdywania całej prawdy” (KDK 57).

W rezultacie zamknięcia się na metafizykę w filozofii nowożytnej i współczesnej zapanował agnostycyzm, czyli postawa „nie wiemy i prawdopodobnie nigdy tego wiedzieć nie będziemy” w odniesieniu do takich podstawowych pytań, jak: czy istnieje Bóg? czy jest On kimś osobowym? skąd się wziął świat? jaki jest sens istnienia świata i człowieka? czy będziemy żyli po śmierci? na czym polega i skąd się bierze to, że nasze czyny są dobre lub złe?[12] Okazuje się jednak, że agnostycyzm ten z łatwością przemienia się w postawy agresywne wobec wiary religijnej, a nawet wobec samych zainteresowań metafizycznych, czego skrajny przykład dało Koło Wiedeńskie, którego przedstawiciele wszelkie pytania i problemy metafizyczne i religijne uznali za zwyczajny bełkot[13].

Owszem, pojawiali się filozofowie, którzy usiłowali zasypywać tę przepaść, jaką wykopano między filozofią a metafizyką (np. Henri Bergson czy Edmund Husserl), a nawet między filozofią a teologią[14]. Jednak w głównych nurtach filozofii europejskiej stosunek do wiary i teologii był mniej więcej taki, jak stosunek Sokratesa, Platona i Arystotelesa do starogreckiej mitologii. Radykalnie dystansujący się wobec chrześcijaństwa filozofowie zdawali się w ogóle nie zauważać tego, że 1) religia starogrecka nie znała samego nawet pojęcia wiary[15], 2) wydarzenie historycznego Objawienia, będące podstawą wiary chrześcijańskiej, jest radykalnym przeciwieństwem mitu, 3) o ile porzucenie mitu na rzecz poznania metafizycznego było postępem mądrości, to porzucenie metafizyki na rzecz agnostycyzmu jest zamykaniem się na mądrość.

Przecież nawet nie potrafimy do tego stopnia skrępować swojego rozumu, żeby na trwałe uwierzyć, jakoby pytań dla nas najważniejszych – takich jak: „Sens czy bezsens jest ostatecznym horyzontem naszego życia?”, „Skąd się to bierze, że jestem człowiekiem w sposób piękny albo że sam siebie marnuję?” – nie wolno nam było podejmować albo jakoby pytania takie w żaden sposób nie mogły nas przybliżyć do prawdy. Owszem, „niektórzy filozofowie – zauważa Jan Paweł II – rezygnując z poszukiwania prawdy dla niej samej, za jedyny cel swoich poszukiwań uznali subiektywną pewność lub praktyczną użyteczność. W konsekwencji stracili z oczu prawdziwą godność rozumu, któremu nie pozwala się już poznawać prawdy i szukać absolutu” (FR 47).

Wszak nawet wtedy – zauważa Papież w innym miejscu swojej encykliki – kiedy prawdy unikamy, ona wywiera wpływ na nasze życie: „Człowiek nie może przecież oprzeć swego życia na czymś nieokreślonym, na niepewności albo na kłamstwie, gdyż takie życie byłoby nieustannie nękane przez lęk i niepokój. Można zatem określić człowieka jako tego, który szuka prawdy. Jest nie do pomyślenia, aby poszukiwanie tak głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze było całkowicie bezcelowe i pozbawione sensu[16]” (FR 28n).

Rzecz jasna, filozofia programowo odrzucająca wiarę, a nawet zamknięta na metafizykę, nie będzie właściwym partnerem dla teologii. „Aby dobrze współbrzmieć ze słowem Bożym, filozofia musi przede wszystkim odzyskać wymiar mądrościowy jako poszukiwanie ostatecznego i całościowego sensu życia” (FR 81). Już tylko dla porządku zauważmy, że aby mogło zaistnieć owocne partnerstwo teologii z filozofią,  obu stronom musi na tym naprawdę zależeć: „Niech zatem nie wyda się niestosowne – woła Jan Paweł II w encyklice, która stanowi poniekąd źródłowy tekst dla niniejszego artykułu – moje głośne i zdecydowane wezwanie, aby wiara i filozofia odbudowały ową głęboką jedność, która uzdalnia je do działania zgodnego z ich naturą i respektującego wzajemną autonomię. Odpowiedzią na odwagę (parresia) wiary musi być odwaga rozumu” (FR 48).

Fakt faktem, że chyba po raz pierwszy w historii Kościoła najwyższy duchowy autorytet chrześcijaństwa zaapelował do filozofów, również tych nienależących do Kościoła, aby nabrali więcej zaufania do ludzkiego rozumu: „…pragnę gorąco zachęcić filozofów, zarówno chrześcijańskich, jak i innych, aby zachowali ufność w zdolności ludzkiego rozumu i nie stawiali nazbyt skromnych celów swojej refleksji filozoficznej” (FR 56). Apel swój Jan Paweł II powtórzył jeszcze pod koniec encykliki: „Apeluję także do filozofów i do wykładowców filozofii, aby idąc śladem zawsze aktualnej tradycji filozoficznej, mieli odwagę przywrócić myśli filozoficznej wymiary autentycznej mądrości i prawdy, także metafizycznej” (FR 106).

Czy również dzisiaj możliwa jest filozofia jako szukanie mądrości?

Warto przypomnieć, że starożytne rozumienie filozofii było bardzo odmienne od naszych popularnych wyobrażeń na ten temat i od jej współczesnego rozumienia, jakie ukształtowało się w Europie pod wpływem scholastyki. Studia P. Hadot[17] i J. Domańskiego[18] ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że istotę filozofowania starożytni widzieli nie tyle w poszukiwaniach teoretycznych, ile raczej w intelektualnych i moralnych ćwiczeniach, poprzez które chcieli nauczyć się życia na serio i uszlachetniać samych siebie. Słowem, uprawianie filozofii polegało u starożytnych na poszukiwaniach przede wszystkim praktycznej odpowiedzi na pytanie, jak być prawdziwym człowiekiem[19].

Toteż pisarze starochrześcijańscy w swoich polemikach z filozofami pogańskimi chętnie przedstawiali się sami jako filozofowie, którzy głoszą naukę nieporównanie doskonalszą od tej, jakiej można się nauczyć od platoników czy stoików. „Nie dlatego jestem chrześcijaninem – deklarował w połowie II wieku św. Justyn – jakoby nauka Platona była zgoła odmienną od nauki Chrystusa, tylko dlatego, że niezupełnie jest do niej podobna; podobnie jak do wszystkich innych [filozofów]. Każdy z nich bowiem z rozsianego Słowa Bożego widział tylko cząstkę i tyle też tylko mówił prawdy”[20].

 Pojawiały się nawet ostrożne głosy, że filozofia była – nieprzeczuwanym przez filozofów, ale przewidzianym przez Opatrzność – przygotowaniem do przyjęcia wiary w Jezusa Chrystusa. „Przed przyjściem Pana na świat – wyjaśniał na przełomie II i III wieku Klemens z Aleksandrii – filozofia była niezbędna dla Hellenów, aby ich prowadzić ku sprawiedliwości. Teraz natomiast przydaje się do tego, aby ich prowadzić ku bojaźni Bożej”[21].

Znamienne, że pogańscy wrogowie chrześcijan nie kwestionowali ich prawa do nazywania się filozofami. Jedynie nie mogli pogodzić się z tym, że tę „filozofię” uprawiają nawet ludzie zupełnie niewykształceni, nawet szewcy i przekupki. Na co chrześcijanie odpowiadali argumentem dla filozofów ogromnie kłopotliwym, gdyż mieli go w najwyższej cenie: Ta filozofia potrafi nawet szewca i przekupkę nauczyć takiego zapanowania nad namiętnościami, że odważnie i spokojnie idzie na śmierć! Mistrzem tej Szkoły Filozoficznej jest, rzecz jasna, Jezus Chrystus[22].

W świetle powyższych przypomnień łatwiej nam będzie sformułować, czego ludzie szukający prawdy – nie tylko teologowie, a nawet nie tylko chrześcijanie – oczekiwaliby dzisiaj od filozofii:

  1. Podstawowym zadaniem filozofii jest szukanie prawdy, inne cele – takie jak subiektywna pewność czy praktyczna użyteczność – mogą być dla filozofa co najwyżej celami drugorzędnymi.
  2. Filozofia nie powinna unikać pytań o ostateczny sens świata i człowieka. „Rzeczywistość i prawda wykraczają poza granice tego co faktyczne i empiryczne” (FR 83), toteż  nie wolno filozofii aż tak podkreślać ograniczenia oraz uwarunkowania ludzkiego rozumu, ażeby w ogóle stracić wiarę w zdolność człowieka do poznania prawdy.
  3. „Nie należy zapominać, że także rozum potrzebuje oprzeć się w swoich poszukiwaniach na ufnym dialogu i szczerej przyjaźni. Klimat podejrzliwości i nieufności, towarzyszący czasem poszukiwaniom spekulatywnym, jest niezgodny z nauczaniem starożytnych filozofów, według których przyjaźń to jedna z relacji najbardziej sprzyjających zdrowej refleksji filozoficznej” (FR 33).
  4. Nigdy dość podkreślania, że prawda dotycząca naszego ludzkiego „być” musi być dopełniona miłością i dobrem. Mówił o tym Benedykt XVI podczas swojej pielgrzymki do Oświęcimia: „Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem rozumu – takiego jednak rozumu, który na pewno nie jest tylko naturalną matematyką wszechświata, ale który stanowi jedność z miłością i dobrem. Prosimy Boga i wołamy do ludzi, aby ten rozum – rozum miłości i afirmacji mocy pojednania i pokoju – przeważył nad grożącym nam irracjonalizmem czy rozumem fałszywym, oderwanym od Boga”.
  5. Również filozof prawdy powinien szukać z pokorą. W poszukiwaniu prawdy rozum jest instancją ogromnie ważną, nie jest jednak instancją ostateczną: „Rozum nie może sprawić, że straci sens tajemnica miłości, której symbolem jest Krzyż, natomiast Krzyż może dać rozumowi ostateczną odpowiedź, której ten poszukuje” (FR 23).
  6. Na odnowę zasługuje intuicja  starożytnych, że niezbędnym warunkiem autentycznego poszukiwania prawdy jest moralna prawość poszukującego. Również apostoł Paweł przypominał, że można „przez nieprawość nakładać prawdzie pęta”(Rz 1,18).

[1] Karl Rahner – Herbert Vorgrimler, Mały słownik teologiczny, Warszawa 1987 s.466.

[2] “Actus credentis non terminatur ad enuntiabile, sed ad rem” (Suma teologiczna, 2-2 q. 1 a. 2 ad 2).

[3] Jan Paweł II, Encyklika Fides et ratio, 47. Odtąd: FR.

[4] Pismo Kongregacji Nauczania Katolickiego na temat nauczania filozofii w seminariach, tłum. Stanisław Czerwik, w: Edward Sztafrowski, Posoborowe prawodawstwo kościelne, Warszawa 1974 t. 5 z. 2 s. 75. Odtąd: KWK.

[5] Należy jednak skorygować popularną tezę, jakoby zwolennikami takiej tezy byli w starożytnym Kościele Tacjan oraz Tertulian. Jeżeli ci starochrześcijańscy pisarze niekiedy rozstawiali po kątach nawet Platona i Arystotelesa, to jednak nie rozum krytykowali, ale czynili to w przeświadczeniu, że upominają się o prawa rozumowi należne, a przez pogańskich filozofów, ich zdaniem, lekceważone. Tezę tę rzetelnie udowadnia Dariusz Karłowicz, Sokrates i inni święci. O postawie starożytnych chrześcijan wobec rozumu i filozofii, Warszawa 2005. W książce pokazano m.in. jednoznaczne wypowiedzi Tertuliana w obronie ludzkiego rozumu, gruntownie niezgodne z obowiązującym stereotypem tego pisarza jako skrajnego irracjonalisty.

[6] Przykładową listę takich herezji podaje FR 52.

[7] Konstytucja dogmatyczna o wierze katolickiej, rozdz. 2, w: Dokumenty soborów powszechnych. Tekst łaciński i polski, t.4 opr. Arkadiusz Baron i Henryk Pietras, Kraków 2005 s. 895.

[8] Tamże, s. 907.

[9] „Mimo że w istocie wiara przewyższa rozum, to jednak nigdy nie może istnieć rzeczywista niezgodność pomiędzy wiarą i rozumem, gdyż ten sam Bóg, który objawia tajemnice i wlewa wiarę, wzniecił też światło rozumu w duszy ludzkiej; Bóg zaś nie może zaprzeczać samemu sobie, ani prawda nie może nigdy sprzeciwiać się innej prawdzie. Fałszywe pozory takiej sprzeczności powstają szczególnie wtedy, gdy dogmaty wiary są rozumiane i wyjaśniane niezgodnie z rozumieniem Kościoła, albo gdy zmyślone opinie są uznawane za twierdzenia rozumu” (Konstytucja dogmatyczna o wierze katolickiej, rozdz. 4, dz. cyt., s.903.

[10] „Interpretacja dogmatów” (1988),C III 3. W:   Od wiary do teologii. Dokumenty 1969-1996, red. Janusz Królikowski, Wydawnictwo Księży Sercanów 2000 s.297.

[11] Poważną, choć kontrowersyjną propozycję współpracy filozofii z teologią przedstawił, z perspektywy człowieka niewierzącego, Karl Jaspers, Wiara filozoficzna wobec Objawienia, Kraków 1999.

[12] Por. godną zauważenia ocenę nowożytnej i współczesnej filozofii w FR 5: „Nowoczesna filozofia zapomniała, że to byt winien stanowić przedmiot jej badań, i skupiła się na poznaniu ludzkim. Zamiast wykorzystywać zdolność człowieka do poznania prawdy, woli podkreślać jego ograniczenia oraz uwarunkowania, jakim podlega. Doprowadziło to do powstania różnych form agnostycyzmu i relatywizmu, które sprawiły, że poszukiwania filozoficzne ugrzęzły na ruchomych piaskach powszechnego sceptycyzmu. (…) Uprawniona wielość stanowisk ustąpiła miejsca bezkrytycznemu pluralizmowi, opartemu na założeniu, że wszystkie opinie mają równą wartość: jest to jeden z najbardziej rozpowszechnionych przejawów braku wiary w istnienie prawdy, obserwowanego we współczesnym świecie. (…) W wyniku tego ukształtowała się w ludziach współczesnych, a nie tylko u nielicznych filozofów, postawa ogólnego braku zaufania do wielkich zdolności poznawczych człowieka”.

[13] Stanowczy sprzeciw wobec pomysłów Koła Wiedeńskiego, a zarazem próbę zrozumienia tego stanowiska podjął Karl Popper: „ludzie ci poszukiwali kryterium demarkacji nie tyle nauki od pseudonauki, ile nauki od metafizyki” (Karl Popper, Nieustanne poszukiwania, Kraków 1997 s. 109n). Z kolei Eric Lionel Mascall zwracał uwagę na to, że tak skrajne tezy mogą głosić jedynie ludzie, którzy nie próbowali wejść w środowisko językowe, gdzie pytania takie i twierdzenia stawiane są w trakcie rozumnej rozmowy (por. E.L. Mascall, Otwartość bytu, Warszawa 1988 s. 45n).

[14] Problem ten wielokrotnie podejmował Etienne Gilson, por. zwłaszcza jego książki Filozof i teologia, Warszawa 1968; Bóg i filozofia, Warszawa 1974;  Bóg i ateizm, Kraków 1996.

[15] Por. Włodzimierz Lengauer, Religijność starożytnych Greków, Warszawa 1994 s.168n;  Jacek Salij, Wiara i wierzenia, w: tenże, Dylematy naszych czasów, Poznań1998 s.20-35.

[16] Również do postawy ściśle scjentystycznej rozum nasz jest wewnętrznie niezdolny, gdyż wcześniej czy później musi stanąć wobec pytań, które go przekraczają i nie podlegają metodologii przyrodoznawczej. Zwrócił na to uwagę Benedykt XVI, w przemówieniu, jakie 12 września 2006 r. wygłosił na uniwersytecie w Ratyzbonie: „Rozum musi po prostu zaakceptować racjonalną strukturę materii i zgodność między naszym duchem a strukturami rozumowymi działającymi w przyrodzie jako fakt zadany, na którym opiera się jego droga metodyczna. Ale pozostanie przecież pytanie, dlaczego tak jest, i nauki przyrodnicze muszą je przekazać na inne poziomy i sposoby myślenia – filozofii i teologii”.

[17] Pierre Hadot, Czym jest filozofia starożytna, Warszawa 2000; tenże, Filozofia jako ćwiczenie duchowe, Warszawa 2003.

[18] Juliusz Domański, Metamorfozy pojęcia filozofii, Warszawa 1996; tenże, „Scholastyczne” i „humanistyczne” pojęcie filozofii, wyd. 2 Kęty 2005.

[19] Choćby tylko tytułem przykładu warto spojrzeć na Homilie na Ewangelię według św. Mateusza Jana Chryzostoma. Polski tłumacz aż kilkadziesiąt razy podaje w nawiasie grecki wyraz philosophia, sygnalizując, że miał problem z jego przetłumaczeniem, a oddaje go, zależnie od kontekstu, jako cnotę, cnotę doskonałą, mądrość, pokorę, rozsądek, doskonałość, dojrzałe pojmowanie, panowanie nad sobą, itp.

[20] Apologia, II 13,2n, w: Święty Justyn, Apologia. Dialog z Żydem Tryfonem, tłum. Arkadiusz Lisiecki, Poznań 1926 s. 93. Por.: „Filozofia jest niewątpliwie dobrem bardzo wielkim i cennym w oczach Bożych bo ona jedna prowadzi nas do Boga, a ci, co w filozofii cały swój umysł zagłębili, to ludzie naprawdę święci. Ale co to jest filozofia i dlaczego posłano ją do ludzi, tego wielu nie wie”. I natychmiast Justyn wyjaśnia, iż platonicy, stoicy czy perypatetycy nie znają filozofii w całym tego słowa znaczeniu, dostępna jest im ona tylko cząstkowo – Dialog z Żydem Tryfonem, I 2,1; w: Dz. cyt., s. 99.

[21] Kobierzec, I 5,28,1; w: Klemens Aleksandryjski, Kobierce zapisków filozoficznych dotyczących prawdziwej wiedzy, tłum. Janina Niemirska-Pliszczyńska, t.1 Warszawa 1994 s. 20.

[22] Benedykt XVI zwraca uwagę na powracający w sztuce starochrześcijańskiej motyw Chrystusa, jedynego Filozofa, który do końca „potrafi nauczyć podstawowej sztuki: sztuki bycia prawym człowiekiem, sztuki życia i umierania”: Chrystus „w jednej ręce trzyma Ewangelię a w drugiej kij wędrowca, typowy dla filozofa. Za pomocą tej laski zwycięża śmierć; Ewangelia niesie w sobie prawdę, jakiej wędrowni filozofowie daremnie szukali. W tym obrazie, który długo powracał w sztuce sarkofagowej, jawi się to, co zarówno ludzie wykształceni, jak i prości odnajdywali w Chrystusie: On mówi nam, kim w rzeczywistości jest człowiek i co powinien czynić, aby prawdziwie być człowiekiem. Wskazuje nam drogę, a tą drogą jest prawda. On sam jest jedną i drugą, a zatem jest także życiem, którego wszyscy poszukujemy. On też wskazuje drogę poza granicę śmierci. Tylko ten, kto to potrafi, jest prawdziwym nauczycielem życia” (Encyklika Spe salvi, nr 6).

Niedogmatyczna dogmatyka

Po dwóch latach funkcjonowania „Kleofas” startuje na nowo. Tym razem z działami: biblijnym, patrystycznym i dogmatycznym. Niewykluczone, że powstaną kolejne. Przypadło mi w udziale prowadzenie „kącika dogmatycznego”. Fachowcom nie trzeba tłumaczyć, czym jest teologia dogmatyczna, ale niefachowcom, u których sama nazwa może wzbudzić zdziwienie, należy się kilka słów wyjaśnienia. A wszystkim zarys tego, o czym w tym kąciku będzie mowa.

Czy teologia dogmatyczna to taka, która jest bezkrytyczna wobec twierdzeń wiary (jak wskazywałoby słownikowe znaczenie słowa „dogmatyczny”) i tylko w jakiś sposób je powtarza? Gdyby tak było, niepotrzebna byłaby watykańska Kongregacja Nauki Wiary i upomnienia kierowane wobec niektórych teologów, kończące się nawet odebraniem tak zwanej misji kanonicznej, czyli prawa do nauczania w imieniu Kościoła. Teologia dogmatyczna jest wobec tych twierdzeń wiary, dogmatów jak najbardziej krytyczna, to znaczy poszukuje ich zrozumienia, zgodnie ze średniowiecznym określeniem teologii (Anzelm z Canterbury): fides quaerens intellectum (wiara poszukująca zrozumienia). Nie jest zadaniem teologa podważanie dogmatu, ale jego zrozumienie, co może oznaczać wykluczenie jego niewłaściwego pojmowania, również w teologii, przy czym teolog jest świadomy tego, że dogmat to przyjęcie boskiej prawdy ku niej prowadzące (św. Tomasz z Akwinu), a więc za nim kryje się Rzeczywistość, o której on mówi, czyli Rzeczywistość o wiele przekraczająca naszą zdolność rozumienia. Mimo że jest ono ograniczone, jest to jednak zrozumienie.

Może zatem, zgodnie z drugim znaczeniem słowa „dogmatyczny”, jest to nauka o dogmatach wiary, rozumianych jako prawdy wiary? Owszem, tak da się rozumieć teologię dogmatyczną i tak w gruncie rzeczy ona wygląda w układzie szkolnym, podzielona np. na takie traktaty: wstęp do teologii (czyli jak uprawiać teologię), trynitologia (traktat o Trójcy Świętej), chrystologia (traktat o Jezusie Chrystusie), pneumatologia (traktat o Duchu Świętym), mariologia (traktat o Maryi),  eklezjologia (traktat o Kościele), charytologia (traktat o łasce), kreatologia (traktat o stworzeniu), eschatologia (traktat o rzeczywistości ostatecznej). Gdyby jednak ktoś chciał sprowadzić dogmatykę jedynie do refleksji na tematy tych tylko traktatów, to natrafi na podstawowy problem: tak naprawdę nikt nie wie, ile jest dogmatów naszej wiary, nie ma żadnego ich spisu. Ba, nawet co do samych twierdzeń, które mogą być uznane za dogmaty trwają spory, czy dana prawda wiary jest dogmatem, a więc twierdzeniem podanym przez Urząd Nauczycielski Kościoła do nieodwołalnego przylgnięcia przez wiarę. Często z tych samych tekstów Magisterium teologowie wyciągają przeciwne wnioski co do ich wymowy dogmatycznej: np. dla jednych wieczność piekła jest oczywistym dogmatem, dla innych to tylko przekonanie mocno zakorzenione w wierze Kościoła, a dla jeszcze innych twierdzenie mające słabe podstawy w nauce Kościoła.

Problemem jest też to, na co wskazywał jeden z najwybitniejszych teologów XX w., Hans Urs von Balthasar, który stanowczo sprzeciwiał się dzieleniu teologii na traktaty i uprawianiu jej w ten sposób, w sposób szkolny. Jeśli bowiem tak traktujemy teologię, to umyka nam całość, nie koncentrujemy się na samej istocie wiary. Właściwa metoda to ogląd całości wiary niejako z lotu ptaka, krążenie wokół jej centrum, stałe powracanie do tego centrum i wychodzenie od niego do innych prawd wiary. Dla Balthasara tym centrum był dogmat trynitarno-chrystologiczny. I trzeba przyznać, że ślady takiego podejścia coraz częściej można zaobserwować w dogmatyce, mimo że dogmatycy nie stosują raczej metody zastosowanej przez samego Szwajcara, nie rezygnują z podziału teologii na traktaty.  Są jednak przekonani, że potrzeba właśnie oglądu całości, nie zaś skupiania się na poszczególnych dogmatach czy traktatach.

Zatem prawdą jest, że teologia dogmatyczna to nauka o dogmatach wiary, ale nie ogranicza się ona jedynie do tego. O wiele bardziej niż refleksją nad poszczególnymi dogmatami jest ona refleksją nad całością wiary, próbą jej zrozumienia, refleksją nad spotkaniem człowieka z Bogiem.

Ale też dlatego, że teologia dogmatyczna ma taki właśnie charakter, jest ona szczególnie predystynowana do tego, by mówić o samej sobie, czyli to dogmatycy najczęściej zadają pytanie, czym jest i czym powinna być teologia, jakie jest jej miejsce wśród innych nauk, jaka jest relacja między nią a innymi naukami.

Kącik dogmatyczny będzie więc z jednej strony poświęcony metateologii, a więc refleksji nad tym, czym jest teologia, a z drugiej samej refleksji nad wiarą. Znajdzie się w nim również miejsce na informacje o książkach teologicznych (recenzje), wykładach, konferencjach i innych aktualnościach.

Cytować czy nie cytować?

W XX wieku i w tym wycinku wieku XXI, o którym mówić możemy, ojcowie Kościoła na brak zainteresowania teologów narzekać nie mogą. Na pewno do wzmocnienia tego zainteresowania przyczyniły się dokumenty soborowe (Konstytucja Dei verbum i dekret o formacji kapłańskiej Optatam totius), w których wskazana zostaje konieczność powrotu do Pisma Świętego i Tradycji.

Warto zaytać, dlaczego powrót do patrystycznych źródeł był dla zgromadzonych na soborze w Watykanie tak istotny? Wśród wielu określeń i funkcji, które dokumenty Magisterium przypisują ojcom, na pierwszy plan wysuwa się tytuł uprzywilejowanych świadków Tradycji; świadków będących jednocześnie twórcami.

Od Ojców mamy więc czerpać nie tylko treść Tradycji, badać i przekazywać ich interpretację Objawienia, ale także ducha Tradycji, czy inaczej: sposób uprawiania teologii. W dokumentach odnajdujemy przekonanie, że studia patrystyczne stanowią jeden z głównych elementów pobudzających studia teologiczne. Pobudzających, a nie pomnażających ilościowo.

Jako patrolog ze zadziwieniem, a często złością obserwuję dziwną tendencję. Wiele (lub większość) współczesnych studiów teologicznych zawiera liczne odniesienia do ojców Kościoła, a często wręcz obowiązkowy pierwszy rozdział o biblijnych i patrystycznych źródłach tematu. Każdego tematu. Niezależnie, czy ojcowie w danej sprawie wnoszą cokolwiek czy nie. Ojców cytować trzeba, bo trzeba. Taka konwencja. I pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że w konwencji tego działu nie ma przypisów, bo musiałabym się narazić temu i owemu. Temu, który w pierwszym rozdziale pracy (habilitacyjnej?) podaje zbiór ogólnych myśli niczym z podręcznika dla pierwszego roku teologii oraz owemu, który wyrywa myśl pisarza z kontekstu, byle tylko znaleźć potwierdzenie dla swych poglądów w źródłach patrystycznych, a także onemu, który okrasza swoje przemyślenia gustownym cytatem z szanowanego świadka Tradycji, aby własna refleksja brzmiała poważniej. I wielu tych i owych musiałabym wymieniać, bo ciężko się z ojcami współpracuje. Okazuje się, że same dobre chęci i ambicja „czerpania ze źródeł” nie wystarczą. Żeby jednak usprawiedliwić choć trochę tych, którzy ojców nadużywają i wykorzystują dla własnych naukowych celów, wspomnę, że problem ten zaczyna się już na etapie wykładów z patrologii na studiach teologicznych. Fałszywe ścieżki celnie wypunktował kiedyś w jednym ze swych artykułów ks. prof. Marek Starowieyski. A są to następujące grzechy wobec ojców: uczynienie z patrologii katalogu pisarzy, ich życiorysów i dzieł; zrobienie z patrologii zbioru anegdot i opowiadań; zredukowanie jej do listy problemów teologicznych z pominięciem elementu biograficznego; ograniczenie patrologii do pewnej bazy cytatów stanowiących potwierdzenie prawd wiary czy stawianych tez.  Trudno się dziwić, że w swym dorosłym naukowym życiu wielu teologów traktuje ojców dokładnie tak samo.

Jestem pewna, że czerpanie z dziedzictwa ojców ma polegać na czymś zupełnie innym. Dla teologa ojcowie mają stać się nie zbiorem złotych myśli, lecz mistrzami i przewodnikami w uprawianiu teologii. To nie konkretne zdania, ale cała metoda uprawnia teologii ma stać inspiracją dla współczesnych badaczy. Jest to zadanie dużo bardziej wymagające. Sami najpierw musimy tych odległych świadków i twórców Tradycji jakoś zrozumieć.

Polska Septuaginta – prawdziwa Biblia Tysiąclecia (a nawet dwóch tysiącleci)

Wydanie w roku 1965 Biblii Tysiąclecia – pierwszego od czasu Jakuba Wujka przekładu całej Biblii – było, oczywiście, wydarzeniem znaczącym, ale całkiem serio zastanawiam się, czy Biblia Tysiąclecia nie przyniosła więcej zła niż pożytku. Przyznanie priorytetu tłumaczeniu z języków oryginalnych z punktu widzenia naukowego jest jak najbardziej uzasadnione, ale czy z punktu widzenia wiary najlepsze, wątpię. Zresztą samo tłumaczenie krzywdy by nikomu nie zrobiło, gdyby nie wprowadzono go do liturgii. A już największą krzywdę wyrządzono psalmom. Powtarzam za biblistą, ks. Antonim Troniną: Grecki (Septuaginty) tekst psalmów tak bardzo różni się od hebrajskiego, że dla zachowania jedności całego Kościoła w modlitwie w Kościele zachodnim Księga Psalmów była jedyną księgą Biblii tłumaczoną z greki, nie z hebrajskiego. Dzięki temu kościoły na wschodzie i zachodzie modliły się tymi samymi słowami, które uważano za natchnione. A zatem wprowadzenie nowego tłumaczenia nieopartego na Septuagincie faktycznie rozbiło jedność modlitwy Kościołów chrześcijańskich. Lecz nie tylko to. Odrzucenie Septuaginty – nie boję się użyć tego słowa – na długie lata wypaczyło teologię. Bardzo wiele psalmów w wersji Septuaginty ma wymowę mesjanistyczną, zupełnie niewidoczną w wersji hebrajskiej. Zresztą już autorzy Nowego Testamentu odwoływali się przecież do terminologii Septuaginty. A zatem odrzucenie greckiej wersji psalmów nie tylko odcina nas od tradycji liturgicznej i teologicznej, ale (znowu powtarzam myśl Antoniego Troniny) powoduje utracenie wielu wspólnych terminów z orędziem ewangelicznym. Nie ma gorszego scenariusza dla teologii…. Większość teologów jakoś sobie radzi w prosty sposób – odcinają się całkowicie od badań biblijnych, bo badania w stylu Form- i Redaktionsgeschichte (niewtajemniczonych przepraszam za żargon, ale zapewniam, że i dyplomowani teologowie nie bardzo wiedzą, o co chodzi) nie są w stanie w żaden sposób przyczynić się pogłębienia wiary. Stąd wśród staromodnych teologów wielka popularność tłumaczenia Wujka – przecież nie da się uprawiać teologii chrześcijańskiej w oderwaniu od Biblii, a w oparciu o Biblię Tysiąclecia uprawiać ją trudno, jeśli teologia nie ma być oderwana od swej wielowiekowej tradycji. Dlatego wydanie pierwszego polskiego tłumaczenia Septuaginty jest wydarzeniem arcyważnym, więcej, to jest prawdziwy przełom i tak naprawdę należałoby odebrać miano Biblii Tysiąclecia tłumaczeniu benedyktynów i nazwać tak tłumaczenie ks. Remigiusza Popowskiego.

Polskie wydanie Septuaginty ma kilka wad – po pierwsze, jest stanowczo za drogie, po drugie, niewygodne do codziennego użytku (powinna być jakaś wersja tańsza i cieńsza), a po trzecie, nie ma e-booka. Temu wszystkiemu może zaradzić tylko wydawnictwo Vocatio. Ale to my wszyscy – teologowie, bibliści, patrologowie, wierzący cywile i księża – my musimy mówić o Septuagincie jak najwięcej i przy każdej okazji. Potrzeba wiele czasu i wielu wysiłków, by przywrócić należne jej miejsce w powszechnej mentalności.

Ojcowie w teorii i praktyce

Ojcowie czyli kto?

Skłonna jestem zaryzykować twierdzenie, że obecnie – także na gruncie naukowym – stosuje się określenie „ojcowie Kościoła” do wszystkich w miarę ortodoksyjnych pisarzy wczesnochrześcijańskich. Teoretycznie podręczniki podają następujące kryteria uznania kogoś za ojca:

1. prawowierna nauka,
2. świętość życia,
3. aprobata Kościoła,
4. starożytność.

Niestety, najwięksi pisarze, którzy wręcz uosabiają pojęcie ojca, nie łapią się do tej definicji: Tertulian przeszedł do montanistów, Orygenes (jak się powszechnie sądzi) się wykastrował, Hieronim znany był ze swojego wybuchowego charakteru i ciętego języka, nie mówiąc już o Augustynie, który co prawda po chrzcie żył przykładnie, ale do mocno dojrzałego wieku prowadził się niemoralnie, co poskutkowało spłodzeniem nieślubnego dziecka. Trzeba jednak przyznać, że ojcami nigdy nie nazywa się zajadłych heretyków, a więc powyższe kryteria trzeba uznać za istotne i, chociaż nie sztywno, jednak obowiązujące.

Tradycyjnie za ostatnich ojców Kościoła uznaje się na Zachodzie Izydora z Sewilli, zmarłego w 636 roku, a na Wschodzie Jana z Damaszku, który umarł ok. 754 roku. Ale, znowu, nie traktuje się tych dat zbyt poważnie. Największe wydanie tekstów patrystycznych czyli „Patrologia Latina” oraz „Patrologia Graeca”, stworzone przez Jacquesa Paula Migne’a obejmuje nawet Klemensa III, który żył w XII wieku.

Patrologia – nie mylić z patologią

Już sama definicja patrologii podana przez najbardziej poważany podręcznik, czyli „Patrologię” Bertholda Altanera, wskazuje, że coś z tą nauką nie halo. Definicja ta brzmi: „Patrologia jest nauką teologiczną, która wszystkich pisarzy starożytności chrześcijańskiej, powołanych na świadków nauki Kościoła, ujmuje jako pewną całość i opracowuje zgodnie z metodycznymi zasadami historii”. Od razu nasuwa się pytanie: co to za nauka teologiczna, którą uprawia się metodami historii? Rzeczywiście, jest to największy problem, a może największa zaleta patrologii, że jest to nauka interdyscyplinarna. Zwyczajowo używa się terminu „patrologia” na określenie badań historycznych, a „patrystyka” do opisania badań teologicznych. Ale gdzie w tych terminach zmieścić badania nad filozofią, nie mówiąc już o studiach filologicznych? Ciężko. Praktyka wskazuje, że większość patrologów to teologowie, którzy bardzo często mają także wykształcenie filologiczne, a przynajmniej znają świetnie języki starożytne.

Ojcowie przez wielkie czy małe „o”?

Przyzwyczailiśmy się wszyscy do zapisu ojców z wielkiej litery: Ojcowie wyglądają o wiele poważniej i bardziej dystyngowanie niż ojcowie. Ale pisana z wielkich liter Komisja Języka Religijnego Rady Języka Polskiego przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk oficjalnie rekomenduje małoliterowy zapis ojców. Być może jest to wynik ewolucji tego pojęcia od określenia świętego i super ważnego Ojca do terminu, który obejmuje wszystkich autorów starożytności chrześcijańskiej, a tak w praktyce „ojcowie” funkcjonują.

Czy warto rozmawiać z trupami?

Niewątpliwie ojcowie są teraz w teologicznej modzie – wypada tu i ówdzie w naukowej makulaturze dać przypis z ojca, od razu człowieka poważniej traktują. Ale tak szczerze mówiąc, czy warto się serio zajmować nieboszczykami? Istnieje grupa (przyznać trzeba, nieliczna) zapaleńców, którzy się potwornie jarają problemami z odległych wieków, a nawet są skłonni skakać sobie z ich powodu do gardeł. Tych świrów zostawmy ich świrostwu. Czy zwykłemu pobożnemu chrześcijaninowi mogą się ojcowie na cokolwiek przydać? Tak, myślę, że tak. Główny powód to taki, że najważniejsze dogmaty chrześcijaństwa zostały sformułowane w czasach ojców właśnie. Ich zrozumienie jest trudne, a chyba wręcz niemożliwe bez rzetelnej analizy sposobu myślenia i pojęć, jakich używali ludzie w tamtych czasach. Przykład najbardziej ekstremalny: zapytaj człowieka na ulicy, czy wie i wyznaje, że Chrystus miał dwie wole (wole – liczba mnoga od wyrazu „wola”, a nie „wole” 🙂 ). Dla dzisiejszej mentalności jest to twierdzenie nie do przełknięcia, a jednak zostało potwierdzone na soborze powszechnym (i to ekumenicznym). Nie zostaje nic innego, jak dowiedzieć się, o co chodzi. A więc warto pogadać czasem z trupami, co nie?

Ewangelia językiem Eurypidesa

HESZENwypełnić formę

Wzajemna korelacja pomiędzy dziedzictwem literatury antycznej a sztuką wczesnochrześcijańską pozostaje tematem wciąż nie dość często podejmowanym. Niejako wbrew klasycznym już syntezom E.R. Curtiusa, W. Jaegera czy E. Auerbacha, w powszechnej świadomości zadomowiło się retoryczne Tertulianowe pytanie, «quid ergo Athenis et Hierosolymis», jak gdyby grecka proweniencja pojęcia «Logos» (J 1, 1) oraz cytowanie Menandra przez św. Pawła nie były niezbitymi faktami (1Kor 15, 33). Czerpanie ze wzorców poetyki antycznej rozwinęło się zwłaszcza w epoce wczesno-patrystycznej, zanim nadpłynęła fala kościelnej krytyki literatury pięknej w ogóle (Hieronim, Grzegorz Wielki). Wszakże sam termin «teologia», nie bez trudu przedzierający się do kościelnego dyskursu III wieku, jest pochodzenia pogańskiego, sięgając aż Homera. Słowem: chcąc przemawiać do Greków, należało opanować ich warsztat twórczy oraz swoisty zestaw pojęć. Zmierzając do stworzenia chrześcijańskiej poezji (Ef 5, 19), pieśniarze szukali wzorców w literaturze antycznej, przyswajając ją dla katechezy.

Dotyczyło to wszystkich dziedzin sztuki. Znamy chociażby mozaikę przedstawiającą Orfeusza, którą to anonimowy artysta z III wieku przerobił w taki sposób, aby tracki heros przypominał raczej Chrystusa niż jakąkolwiek z pogańskich postaci. Z kolei tworzący na początku IV wieku kapłan imieniem Juwenkus pozostawił po sobie Ewangeliadę (Libri Evangeliorum), epos napisany stylem wergiliańskim opowiadający o dziejach Syna Bożego dokładnie w taki sposób, w jaki Eneida opowiadała o przygodach Eneasza. Laktancjusz złożył epylion o Feniksie (warto w tym miejscu przypomnieć rozdział 25 Listu do Koryntian św. Klemensa Rzymskiego), widząc w nim symbol zmartwychwstałego Chrystusa. Seduliusz zamienił inwokację do muz na inwokację do Matki Bożej, a św. Hieronim stawiał Mojżesza, Dawida czy Salomona obok Homera i Pindara, w panteonie największych poetów w historii (oczywiście, z zachowaniem perspektywy „Bożego natchnienia”). Przykłady te uświadamiają, jak ważną kwestią dla chrześcijan pierwszych wieków było poszukiwanie własnej tożsamości w świecie chlubiącym się potężnym dorobkiem kulturowym. Werner Beierwaltes pisał bowiem:

[…] teologia chrześcijańska powstaje w kręgu filozofii. Gdy się na nią – nie bezwarunkowo, lecz z rozwagą i ze zrozumieniem – otwiera, odkrywa pewne immanentne greckiej metafizyce podobieństwo do chrześcijańskiego objawienia, którego podstawą będzie płodny w całej ludzkości Logos, twórca prawdziwej wiedzy […]. Ten dokonujący się w pierwszych wiekach grecko-łacińskiej patrystyki proces należy pojmować jako modyfikującą recepcję, właśnie dzięki zróżnicowaniu horyzontów recypującego i recypowanego tworzącą nową, nigdy nieosiągalną we własnym kręgu formę myślenia. Nie tylko filozofemat, lecz i słowo objawienia zostaje niekiedy przetworzone w sposób istotny i trwały (Platonizm w chrześcijaństwie, s. 32).

Dobrze odzwierciedla to gatunek liryczny zwany centonem. Bo czyż wykorzystanie fragmentów arcydzieł do tworzenia poezji chrześcijańskiej nie miało przerzucać pomostu pomiędzy wielką literaturą a wielką wiarą? Mam na myśli jedno z najbardziej tajemniczych dzieł IV wieku, dramat Chrystus cierpiący (Χριστος πασχων), który połączył wyrwane z kontekstu frazy największych starogreckich tragików tak, aby za ich pomocą opowiedzieć o misterium męki Pańskiej.

Maryja bohaterką tragedii antycznej? Cierpiący Jezus jako „boski wyrok” (fatum), dla nie rozumiejącej sensu krzyża Matki? Taka jest bowiem technika tworzenia centonu: uszyć poemat, niczym płaszcz, z kawałków innych dzieł, stworzyć swoisty kolaż, przetworzyć materię klasyczną, wejść w dialog z tradycją, wreszcie – ukazać zmianę paradygmatu. W efekcie powstała tragedia ze zbawieniem w tle (paradoks!), Ewangelia napisana językiem Eurypidesa, „klasyczne dziedzictwo wcielone w strukturę myśli chrześcijańskiej” (Werner Jaeger), a przy tym prawdziwy traktat mariologiczny. Co ważne: antyczna inspiracja nie odbyła się kosztem ortodoksji, nie jest więc nadrzędna wobec dogmatu, lecz raczej poddana mu aż do przetworzenia pojęcia hybris w jego całkowicie nowe rozumienie. Ut verba celestis oraculi restringam sub regulis Donati…

«medea», czyli pieta

Monografia Agnieszki Wojtylak-Heszen, Tragedia późnoantyczna «Christus Patiens» a jej źródła klasyczne (Collegium Columbinum, 2004) odpowiada na potrzebę drobiazgowego i rzetelnego studium dotyczącego wpływu poetyk antycznych na literaturę wczesnochrześcijańską. Krakowska filolog klasyczna stworzyła zarazem jedną z najlepszych prac tego typu w Polsce. Jak zapewniają wydawcy, „jej badania otwierają drogę do odkrycia nieznanych fragmentów tragedii Ajschylosa i Eurypidesa, które Grzegorz wmontował do swoich dzieł. Potwierdzenie tych sugestii byłoby rewelacją na skalę światową”. Należy ponadto zauważyć, że druga część tytułu książki („…a jej źródła klasyczne”) jest nieco zwodnicza. W istocie mamy bowiem do czynienia z dziełem całościowym, wyczerpującym temat; takim, które doskonale sprawdza się jako monografia. Optyka autorki nie ogranicza się bowiem do źródeł klasycznych. Zasięg jej zainteresowań jest znacznie szerszy: od ustalenia zapożyczeń aż po kontekst teologii soborów powszechnych.

Ciekawie prezentuje się już pierwszy rozdział, w całości poświęcony protagonistce Chrystusa cierpiącego – Dziewicy Maryi. Rzecz to oczywista: Jezus jako nie tylko człowiek, ale również prawdziwy Bóg, niepodatny na jakkolwiek rozumiany los, ale doskonale wolny i wszechmocny, nie mógł zostać bohaterem tragedii. W tej roli należało obsadzić podatną na pomyłkę i zwątpienie (jesteśmy przy wschodniej mariologii IV wieku), istotę wyłącznie ludzką, cierpiącą w wyniku boskiego zrządzenia (taką rolę pełni w utworze krzyż), doświadczającą jednak stopniowej przemiany. Tylko wówczas możliwe było zbudowanie konfliktu tragicznego. Wszystko to zaś w świetle Arystotelesowskiej poetyki. Wojtylak-Heszen zdaje sobie zresztą sprawę ze szczególnej synergii teologii i literatury w piśmiennictwie wczesnochrześcijańskim. Dzięki temu znakomicie rozpracowuje Chrystusa cierpiącego tak na bazie koncepcji mikro i makrokosmosu dzieła teatralnego (w oparciu o Étienne’a Souriau), jak i historii dogmatów maryjnych, zachowując przy tym odpowiedni balans pomiędzy interpretacją drobiazgową, szczegółem, a ogółem, umiejętnością ogarnięcia szerszego kontekstu historyczno-kulturowego.

Punktem centralnym tragedii wydaje się pieta. Kontrowersje, a nawet zgorszenie, może budzić fakt, iż starożytny autor, chcąc oddać pełen dramatyzm sytuacji Maryi, przypisał jej lament Eurypidesowej Medei oraz Agaue (bohaterki Bachantek). Obie wprawdzie rozpaczają nad ciałem zmarłego dziecka, jednakże – własnoręcznie zabitego. Słowem: „autor wkłada w jej usta wypowiedzi z dramatów (…) o zupełnie odmiennej, pogańskiej treści”, ostatecznie kompilując je tak, aby w nowym zestawieniu niosły znaczenie teologalne, zgodne z kościelną ortodoksją. Wojtylak-Heszen pisze:

Słowa: „Kim jest ten zmarły, którego mam w rękach?”, wypowiada bohaterka, która w szale bakchicznym rozszarpała swego syna, myśląc, że jest to dzikie zwierze. Doprawdy dziwne, iż ten okrutny, pełen głębokiej ironii dramatycznej obraz, posłużył autorowi centonu jako semantyczne tło dla podkreślenia dramatyzmu przeżyć Maryi. Czy chciał w ten sposób spotęgować efekt teatralny (przywołanie obrazu scenicznego sztuki, której bohaterem jest bóstwo, ale bóstwo pogańskie), czy wskazać pod postacią Agaue antytezę Maryi – trudno jednoznacznie rozwiązać tę kwestię.

Książka umożliwia wgląd w fascynującą kulturę, w której «błogosławiona między niewiastami» przemawia słowami Fedry, Andromachy, Klitajmestry, Medei… Dopiero w oparciu o ten fundament można mówić o teologicznych walorach wczesnochrześcijańskiej tragedii. W każdym razie, Wojtylak-Heszen ukazuje Chrystusa cierpiącego jako całość starannie przemyślaną, w której myśl patrystyczna przeplata się z późno-antycznymi poetykami, z ówczesnymi koncepcjami na temat sztuki. Trudno o doskonalsze połączenie twardego filologicznego warsztatu, historycznej wnikliwości oraz wrażliwości na teologiczne niuanse niż dwieście stron wywodu krakowskiej badaczki. Właśnie umiejętność wnioskowania na temat doktrynalnych konsekwencji takiego a nie innego schematu kompozycyjnego dramatu czyni z jej książki pracę godną polecenia również patrologom. Pozwala ona także na krytyczny dialog z najwybitniejszymi polskimi znawcami starożytności chrześcijańskiej, w tym z ks. Markiem Starowieyskim, który – zdaniem autorki – wyciągnął z Chrystusa cierpiącego błędne wnioski, jakoby Maryja nie posiadała autonomii cechującej pełnoprawną postać dramatu.

od teologa do melodosa

Historia zamknęła Chrystusa cierpiącego na kilka pieczęci. Pierwszą z nich jest autorstwo. Czy tym, kto przyłożył do niego rękę był Ojciec Kościoła uznany przez współczesnych za Doktora Ortodoksji, a zarazem najwybitniejszy poeta chrześcijańskiego Wschodu, św. Grzegorz z Nazjanzu zaszczytnie zwany Teologiem? W jakiej mierze świadczą o tym zapożyczenia św. Romana Melodosa, czołowego bizantyjskiego pieśniarza, którego – jak głosi legenda – natchnęła sama Dziewica Maryja, podsuwając mu we śnie pergaminowy zwój i polecając, aby go zjadł? Jak Chrystus cierpiący egzystował we wspomnianym już makrokosmosie teatralnym i w mikrokosmosie scenicznym oraz w jaki sposób przejęta po spuściźnie pogańskiej szata słowna otwiera się nowe konteksty teologiczne?

Wojtylak-Heszen stoi po stronie tezy, iż «ewangeliczna tragedia» powstała w IV wieku, czyli w epoce św. Grzegorza z Nazjanzu. Poświęca ona temu zagadnieniu całą drugą część książki, w której chronologię wyznaczają nie tylko kwestie filologiczne (np. fleksyjno-syntaktyczne czy leksykalne podobieństwa do innych utworów wczesnochrześcijańskich), ale również drobiazgowa rekonstrukcja wpływów teologicznych. Jest to zamierzenie o tyle ambitne, że IV wiek stanowił pod względem „wiary poszukującej zrozumienia” nie tylko złotą epokę, ale również prawdziwie wrzący kocioł idei, interpretacji, intuicji. Szybko przechodzimy zresztą w kulturę bizantyjską. Ten element wywodu (podobnie jak rozdział poświęcony poetyce centonu) stanowić może syntezę retoryki literatury Cesarstwa Wschodnio-rzymskiego, w tym także zależności pomiędzy nią a późno-antyczną poezją chrześcijańską. W roli tej Tragedia późnoantyczna… realizuje się jako najlepsza, najobszerniejsza a zarazem najbardziej szczegółowa, praca tego typu w Polsce. Dla uprawomocnienia powyższego sądu wystarczy przytoczyć fragment wywodu autorki:

Z teatrologicznego punktu widzenia, można się zastanowić, czy była to scena symultaniczna, czy osoby, o których opowiada Posłaniec, a które podejmują tak ważne miejsce w dramacie, jak potwierdzenie Zmartwychwstania, rzeczywiście wchodzą na scenę, podczas gdy obok stoi Matka Boża i jej towarzyszki (Chór), tworzące – w sensie teatralnym – również scenę (…). Możliwe, że jest to późno-antyczny sposób pogłębienia umowności scenicznej, polegający na takim przedstawieniu ρησις άγγελικη, w której następuje realizacja sceniczna retorycznej enargei. Polega ona na zastosowaniu oratio recta, względnie oddania głosu osobie wchodzącej na scenę. Wówczas wypowiedzi Posłańca sprowadzają się do didaskaliów, dzięki którym przedstawione zostają dane postacie sceniczne.

Na koniec, warto zauważyć możliwą trudność w lekturze monografii Agnieszki Wojtylak-Heszen. Otóż może ją wywołać zbiór popularnych uprzedzeń, spośród których jedno mówi o tym, iż wpływy antyczne na literaturę doby patrystycznej bezwarunkowo i z gruntu doprowadzały do przekłamania prawdy Ewangelii. Jak wspomina prof. Albert Gorzkowski, „kilka lat temu środowisko wychowawców katolickich wystosowało słynny list, że łacinę i grękę trzeba usunąć ze szkół, ponieważ są one nośnikiem pogaństwa”. Wedle tego przesądu czystość chrześcijańskiego przekazu miałaby zachować się tam, gdzie wykazała daleką rezerwę względem wszelkich inspiracji poetyką czy terminologią antyczną. Ale czy to w ogóle możliwe? Krakowska filolog sprawnie broni się przed ewentualnymi zarzutami, ściśle łącząc swój wywód literaturoznawczy ze znajomością rozwoju rozumienia doktryn soborów powszechnych aż do Soboru Konstantynopolitańskiego I (rok 381), jednak dla całkiem sporej rzeszy czytelników założeniem wstępnym może być przekonanie o tym, iż jedynym owocem synergii kultury antycznej i kościelnego kerygmatu było powstanie sekt gnostyckich. Dlatego w ramach zaproszenia do lektury dzieła Agnieszki Wojtylak-Heszen warto przytoczyć słowa Wernera Beierwaltesa:

Harnack daje początek kierunkowi badawczemu wyrażającemu niepokój o zachowanie tego, co chrześcijańskie, a co już w chrześcijaństwie zostało faktycznie skażone przez grecką filozofię. Kierunek ten określa rezultat zetknięcia wczesnochrześcijańskiej teologii z metafizyką grecką pejoratywnie, używając wyrażenia «hellenizacja i zeświecczenie chrześcijaństwa» (…). Podczas gdy teza hellenizacji dotyczy raczej przesądzającego negatywnie określenia teologii chrześcijańskiej przez grecką metafizykę i z naciskiem podkreśla potęgę filozofii rzekomo wypaczającą pierwotny sens chrześcijaństwa, to przeciwny punkt widzenia uwypukla przede wszystkim istniejące lub tylko domniemane kontrasty obydwu obszarów myślenia i życia, by przeciwstawić grecki deficyt pierwotnej pełni judaizmu i przekształcającemu spełnieniu jej w chrześcijaństwie bądź samopotwierdzeniu. Taki punkt widzenia daje podstawy nazbyt już rozpowszechnionemu głoszeniu pozornie nieprzezwyciężalnych alternatyw, które utrwala rzeczywiste czy rzekome przeciwieństwa w sposób szablonowy czy hasłowy (Platonizm w chrześcijaństwie, s. 30).